- Opowiadanie: Draugnimir - Kongres

Kongres

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kongres

Kongres

– Curiosum! – rzucił zaskoczony cesarz Franciszek.

– Bóg? A to paradne! – parsknął śmiechem wicehrabia Castlereagh.

– Fanaberie – mruknął z niesmakiem książę Talleyrand.

– Ja wam dam curiosum, ja wam dam fanaberie, niewierna wasza mać! – wycedził car Aleksander, poczerwieniawszy tak, że odcień twarzy zlał mu się niemal z kolorem włosów i bokobrodów. – Powtarzam raz jeszcze: na świętego Mikołaja, dnia dwudziestego ósmego listopada Anno Domini tysiąc osiemset szóstego samozwańczy cesarz Francuzów Napoleon Bonaparte poniósł na przedpolach Torunia ostateczną klęskę, zesłaną nań przez samego Boga!

– Spokojnie, Wasza Cesarska Mość – uśmiechnął się wicehrabia, zerkając w przeciwległy koniec ratuszowej sali, gdzie siedzące w rządku damy z całego Starego Świata wachlowały się wdzięcznie, nie bacząc na siarczysty mróz, który na zewnątrz skuwał szronem okna. – Nie unoście się tak, bo jeszcze nasze niestrudzone w tanecznym boju panie gotowe pomyśleć, że rwiemy się do kolejnego walca…

– To przestańcież wydziwiać, u kaduka!

– Przestaniemy – powiedział nagle całkiem poważnie książę Talleyrand. – Powiedz tylko wreszcie, Wasza Cesarska Mość, jak to naprawdę z tą klęską cesarza było. Rosjanie pierwsi tutaj przybyli, twoim mianem podpisane było to zdumiewające zaproszenie, które zostało po całej Europie, jak widzę, rozesłane, które zgromadziło w tym skromnym przybytku i Brytyjczyków, i Austriaków, i…

– A daszże w końcu dojść cesarzowi do głosu, biskupie? – zdusił tyradę nieopodal zarodka król Fryderyk Wilhelm.

– Dziękuję. Ale gadać po próżnicy nie będę, sami to zobaczycie. Razumowski! – Aleksander krzyknął gdzieś w stronę rozsianej po wszystkich zakamarkach ratusza ciżby, nim ktokolwiek zdążył choćby unieść w zaskoczeniu brwi. W mgnieniu oka pojawił się przed nim człowiek o rysach ewidentnie rosyjskich, stroju i manierach zaś ewidentnie niemieckich.

– Ja?

– Słuchajcie, książę – mówił car przyciszonym głosem, jednak tak, by skupieni wokół niego dostojnicy doskonale go słyszeli. – Zejdziecie zaraz na dół i poślecie kogoś do załogi, która obsadziła ten bonaparcki okręt na Wiśle. Każecie im wypłynąć i ostrzelać Dybowskij Zamok. Żebyście mi tylko przy żadnym wachlarzyku nie mitrężyli, jasne?!

– Ja!

– Ostrzelać co? – zaniepokoił się Fryderyk Wilhelm, patrząc w ślad za odchodzącym, który mimo srogich ostrzeżeń cara nie mógł najwyraźniej powstrzymać się od spełnienia większości paragrafów etykiety, które odnosiły się do haseł na literę „D", takich jak na przykład „dama", „dłoń" czy „delikatny pocałunek". – Nie chciałbym, żeby Toruń…

– Nieważne, cicho – uciął obcesowo Aleksander, nie pozwalając koronowanej głowie wyrazić życzenia zachowania w dobrym stanie drogiego jej miasta, które sama jeszcze niedawno gotowa była w razie konieczności zmuszać do posłuszeństwa oblężeniem z udziałem ciężkiej artylerii. – Zapraszam wasze miłości na wieżę!

 

 

– Curiosum! – rzucił zaskoczony książę Talleyrand.

– Wolne miasto? A to paradne! – parsknął śmiechem wicehrabia Castlereagh.

– Fanaberie – mruknął z niechęcią król Fryderyk Wilhelm.

– Ja wam dam curiosum, ja wam dam fanaberie, sobacza wasza maty! – rozsierdził się znów Aleksander. – Nie mam do was siły… Ty im to wyjaśnij, Adamie, tobie łatwiej też przejdą przez gardło te wasze polskie miana – sapnął w stronę człowieka, który jeszcze przed chwilą wydawał się być li tylko i wyłącznie jakimś przypadkowym młodzieniaszkiem ze świty cara, a którego natychmiast po zabraniu głosu zidentyfikowano – w wielu przypadkach nie bez pewnej konsternacji – jako księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, rosyjskiego ministra spraw zagranicznych.

– Mówi wam coś, panowie, nazwisko Dąbrowski? – zapytał książę bez ogródek, splótłszy ręce za plecami.

Kilka ponurych mruknięć i zgrzytnięć zębami, jakie rozgległy się w gromadzie monarchów i dyplomatów, sugerowało, iż przedłożone miano nie jest całkiem obce w świecie.

– Właśnie – uśmiechnął się lekko książę. – Otóż, imć Dąbrowski do spółki ze swym konfratrem Wybickim szwendają się aktualnie po Wielkopolsce, z nieaktualnego już rozkazu Napoleona próbując zebrać zbrojną kupę i poderwać ją do narodowowyzwoleńczego zrywu. Zaręczam waszmościom, że ledwie zamkniemy obrady kongresu i porozjeżdżamy się w swoje strony, Jan Henryk stanie pod murami Torunia, nawołując do…

– No dobrze, ale cóż ma to do rzeczy? – przerwał wicehrabia Castlereagh znużonym głosem, przewracając oczyma. – Zostawi się tutaj garnizon, a jak przyjdzie ten… jak mu tam… Dombrofski, to najwyżej połamie sobie zęby… Nie widzę problemu. Zresztą, czemuż to niby mielibyśmy okazywać szczególne względy i nadawać wolność jakiemuś tam prowincjonalnemu pruskiemu miasteczku?

– Polskiemu, wicehrabio, polskiemu – poprawił z naciskiem Czartoryski.

– Ekhm… – odchrząknął znacząco, choć niezbyt może śmiało, Fryderyk Wilhelm III.

– Niechaj tam będzie i polskiemu – machnął ręką Castlereagh, ignorując koronowaną głowę. – Ponawiam pytanie: co takiego niby jest w tym mieście?

– To – powiedział nieoczkiewanie car Aleksander zza pleców całej odzianej w palta i płaszcze grupy, z krawędzi tarasu wysokiej na czterdzieści metrów ratuszowej wieży, dającej wspaniałe prospectum na stosunkowo odległą, skrzącą się odbiciami gwiazd Wisłę i pogrążony we śnie Toruń.

Z którego to snu miał zresztą zostać rychło wyrwany. Oto bowiem dryfujący na środku spokojnego nurtu opancerzony parostatek, jedna z jawiących się cudem techniki zdobyczy po Napoleonie, wydający się dotychczas jedynie nieodbijającą gwiazd plamą ciemniejszą niż sama rzeka, zajaśniał nagle ogniem buchającym z dział. Nie minęła sekunda, gdy dzieła zniszczenia dopełniła akustyka, wlewając w uszy zgromadzonych na wieży dygnitarzy huk armat, wydane w moskiewskiej mowie krótkie komendy, nikły świst niesionych w przestrzeni kul i, na końcu, głuchy chrzęst, świadczący o ugodzeniu obranego za cel Zamku Dybowskiego – świadka narodzin polskiej demokracji szlacheckiej i obrońcy stojącego na drodze drugiego szwedzkiego potopu, a dziś już tylko Bogu ducha winnych szczątków, pozostawionych na pamiątkę dawno minionych czasów potęgi państwa polskiego.

Lecz czy aby tylko?

Ktoś wydał zduszony krzyk, ktoś przeżegnał się trwożnie, jeszcze ktoś wskazał tylko w osłupieniu ręką. Wszystkie gwiazdy na niebie, jak horyzont długi i szeroki, zapłonęły nagle krwiście czerwonym blaskiem, rzekłbyś: asteroidy z całego universum zgromadziły się nad Toruniem, by lada moment wpaść w atmosferę i zetrzeć z ziemi wszelki ślad po mieście. Lecz na podziwianie niecodziennego zjawiska astronomicznego nie było czasu, bo oto dziać się poczęły jeszcze większe dziwy. Wprzódy zatrzęsła się lekko ziemia, jak gdyby uliczkami Starego Miasta przetoczono w wielkim pędzie kilka podwójnych kolubryn, po chwili zaś gdzieś za miastem – w miejscu, w którym stały ruiny twierdzy, jak zdawali sobie mgliście sprawę nieliczni spośród obecnych na kongresie – nagle wykwitł słup słabego, karmazynowego światła, wnet przysłonięty częściowo przez ciemny kształt, który ukazał się niby spod ziemi, niby z kazamatów zniszczonego zamczyska.

Kształt ów, czarny, lecz jak gdyby prześwitujący, z początku niepodobny zupełnie do niczego, co oglądały dotąd oczy Anglików, Austriaków, Francuzów, Prusaków i Rosjan, lewitował przez krótki czas nad ziemią, to podnosząc się, to znów opadając. I już mogło się jednak wydać, że to ledwie zbłąkany obłok, który jakaś siła strąciła spod firmamentu, gdy nagle tajemniczy kształt ruszył przed siebie – najpierw powoli niby pchnięty delikatnym powiewem wiatru, z czasem zaś coraz szybciej i szybciej, rosnąc w oczach. Z każdą chwilą był coraz bliżej, rzucając wielki cień na skąpane w nikłym karminowym blasku gwiazd mury, dachy i ulice Torunia.

I już niewiele brakowało, by gros obecnych na ratuszowej wieży sromotnie dał dyla, gdy okazało się, że to jednak nie ona była celem dziwnej kreatury. Nie ona była bowiem bezpośrednio odpowiedzialna za zakłócenie jej spokoju.

Wszelako ci, którzy do takiej odpowiedzialności mogliby się poczuwać, o wiszącym nad nimi niebezpieczeństwie wydawali się nie mieć bladego pojęcia. Dlatego gdy cienista istota zawisła nad okrętem, nie rozległ się ani jeden wystrzał, ani jeden krzyk. Uszu obserwatorów dobiegł tylko potworny trzask i zgrzyt, jak gdyby jakaś monstrualna dłoń pochwyciła kilkutonową żelazną konstrukcję i zgniotła ją na miazgę.

W chwilę później nie było już śladu ani po demonie, ani po słupie światła za miastem… ani po parostatku. Jedynym, co świadczyło o tym, że na Wiśle cokolwiek się przed chwilą stało, były poszarpane odbicia błękitnych już gwiazd na wzburzonej nieznacznie powierzchni wody. Jak również oniemiałe, przerażone i zdumione miny na obliczach dyplomatów i władców tkwiących w osłupieniu na ratuszowej wieży.

– Sacrebleu! – dziwowali się ci bardziej wytworni.

– Żeż ty w mordę… – dziwowali się ci mniej wytworni.

– In nomine Patris, et Fili, et… – modlili się nieliczni.

– Co to, na litościwego Boga wszechmogącego, było?! – indagowali jeszcze inni.

– Jest wielce prawdopodobne – tłumaczył car tym ostatnim, sprawiając wrażenie człowieka wielce z siebie zadowolonego – że mniej więcej taki sam widok ukazał się Bonapartemu pod koniec listopada… czy tam na początku grudnia, jak to by bodaj w waszym calendarium było… kiedy to pędził co sił w nogach francuskich piechurów na odsiecz generałowi Neyowi, zaatakowanemu znienacka przez, cytuję, „zmasowane wraże siły".

– I to go niby zgubiło? – zapytał ktoś z tłumku.

– Tak, Bogu niech będą dzięki – Aleksander uniósł wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu z niekłamaną wdzięcznością w oczach. – Trzeba jeno, ma się rozumieć, wziąć poprawkę na to, że wówczas było tego znacznie więcej. I że było ogarnięte znacznie silniejszą żądzą destrukcji.

Zapadła cisza, nie mącona już od dłuższej chwili przez żadne paciorki ani wiązki mniej czy bardziej gustownych przekleństw. Pierwszym, który zdecydował się ją przerwać, był książę Talleyrand.

– Wasza Cesarska Mość – zaczął, spojrzawszy na cara wyzywająco i skrzyżowawszy ręce na piersi w sposób wybitnie nieelegancki. – Powiedzmy sobie szczerze: jeszcze ubiegłej wiosny francuska myśl techniczna biła resztę Europy na głowę. Nawet nie próbujcie mi, proszę, wmawiać, że waszym generałom nie opadały szczęki, gdy widzieli baterię dział samobieżnie wtaczających się na wzniesienie albo gdy idący w tyralierze woltyżerzy z karabinami wielostrzałowymi dziesiątkowali ich kolumny, jeszcze zanim rozpoczęła się właściwa bitwa. Że dowódcom waszych rzecznych jednostek nie zbierało się na szloch, gdy po zmasowanym ostrzale nie mogli się dopatrzeć najmniejszego choćby śladu uszkodzeń na pancerzach parostatków albo gdy ich jednostki eksplodowały nieoczekiwanie i szły na muliste dno, zaminowane przez okręty podwodne… – Talleyrand wyliczał z wyrazem mściwej satysfakcji na twarzy, wciąż rzucając wokół wyzywające spojrzenia. I najpewniej żadne z państw, którego armia została pobita w polu przez Napoleona, nie podjęłoby rzuconej przez księcia pancernej iście rękawicy, gdyby nie obecność na wieży reprezentanta mocarstwa, które wojsko cesarza Francuzów spotkało nie na ubitej ziemi, lecz wśród morskich fal.

– Pancerne parostatki, mówicie? Okręty podwodne, powiadacie? – zapytał z wyraźnym przekąsem wicehrabia Castlereagh, ostentacyjnie błądząc wzrokiem gdzieś po obłokach. – Imponujące. Ciekawym tylko, gdzie te wasze cudeńka techniki były rok temu, gdy admirał Villeneuve dostawał pod Trafalgarem tęgie baty od Nelsona, świeć, Panie, nad jego duszą…

Angielski minister uderzył celnie, dało się to łacno wymiarkować po zmianach na wykwintnym obliczu niegdysiejszego przydupasa Napoleona. Ale Robert Stewart ani myślał na tym poprzestać.

– Interesującym zresztą jest, jak to się stało, że technologię, która na dzień dzisiejszy wytwarzana jest niemal wyłącznie na Wyspach Brytyjskich, Francuzi byli w stanie zgłębić bardziej niż sami jej twórcy… Interesującym jest to tym bardziej, że król Jerzy, o ile stan zdrowia nie doprowadził go jeszcze do zmiany zdania, w szczególny sposób wyraził życzenie, by arkana konstruowania maszyn parowych nie wypływały poza Wyspy…

Pójście za ciosem nie przyniosło jednak oczekiwanych rezultatów. Bo Talleyrand, zamiast jeszcze bardziej się pogrążyć, odzyskał nagle kontenans. Tracić zaczął go natomiast Robert Stewart, kiedy uświadomił sobie, co tak właściwie chlapnął.

– Wygląda więc na to – głos księcia był spokojny, lecz zarazem ostry niczym brzytwa – że król Jerzy nie wyraził swojego życzenia w sposób dostatecznie szczególny… Przeceniasz zresztą potęgę woli człowieka, wicehrabo, jeśli sądzisz, że byłaby ona w stanie zatrzymać postęp na tym waszym płachetku ziemi, powstrzymując go przed rozprzestrzenieniem się na cały świat. To nie Anglia bowiem, a kula ziemska in toto stanowi źródło francuskich zdobyczy technologicznych, które prześladowały Europę w koszmarach. Wystarczyło docenić utalentowanych konstruktów z głowami pełnymi pomysłów i przygarnąć ich pod swoje skrzydła, wystarczyło skorzystać z dorobku Josepha Cugnota, Davida Bushnella, Roberta Fultona i innych. Wystarczyło…

– Dość, zaraza! Wystarczy to już tej waszej przeklętej gadaniny! – carowi po raz któryś z kolei skoczyło ciśnienie. – Że też wyście nie mogli się już dawno temu pozabijać, że też jedni musieli mieć te cholerne łuki, a drudzy tę cholerną Joannę d'Arc… Powiedzże wreszcie, biskupie, to, coś chciał powiedzieć, zanim zacząłeś snuć rzewne wspominki o potędze – tfu! – swojego cesarzyka, niech mu ziemia ciężką będzie.

Talleyrand, sprawiając wrażenie niewzruszonego ostrymi słowami Aleksandra, z pozornym roztargnieniem naciągnął aksamitne rękawiczki, po czym, jakby dopiero teraz usłyszał skierowane do niego słowa, podniósł głowę i odchrząknął dystyngowanie. Lecz wydobyć z siebie dźwięku nie zdążył.

– Ja wiem, co on chciał powiedzieć, Aleksandrze – wtrącił się znużonym głosem cesarz Franciszek. – Chciał wyrazić to, co w pierwszej chwili przyszło do głów chyba nam wszystkim. Pogubił się tylko w tym przydługim a kretyńskim wstępie…

– Zaiste – parsknął śmiechem książę, przerywając. – Ale już się odnalazłem, dziękuję Waszym Cesarskim Mościom za zapalenie światełka w tunelu… Do rzeczy jednak – biskup przestał się błazeńsko uśmiechać i wrócił szybko do meritum, widząc, że car już marszczy brwi. – Począwszy od poczynionych przeze mnie aluzji do owej niedawnej potęgi cesarza Napoleona I Bonapartego – świeć, Panie, nad jego duszą – chciałem przejść do pytania, kim… lub czym… jest nieprzyjaciel Francuzów, który był w stanie zadać klęskę tak wybitnemu wodzowi i jego niezwyciężonej armii? Chciałem nawet pójść o krok dalej i zapytać, nie bez buty, jakaż diabelska sztuczka mogła była…

– To nie była żadna sztuczka, Francuzie! – głęboki, emfatyczny głos, który wypowiedział te słowa, rozbrzmiał jakby spod ziemi, pozostawiając osłupiałego Talleyranda – podobnie jak wielu innych wielmożów – z rozdziawionymi ustami. Lecz nerwowe rozglądanie się wokół, dające przy okazji sposobność do dyskretnego uniknięcia wstydu wynikającego z niedomkniętych warg, szybko przyniosło wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. I kolejne, jeszcze większe zdumienie. Oto bowiem w stronę pierwszych aktorów tego teatru przeciskał się przez ciżbę wysoki człowiek o pomarszczonej twarzy, siwej brodzie sięgającej pasa i krzaczastych brwiach tego samego koloru, które stroszyły się znad jasnych, ujmujących oczu. Ukradkowe westchnienia budziła jednak nie fizjonomia nieznajomego, lecz jego strój: dziadek miał na sobie tylko i wyłącznie przepastną, burą szatę o kroju tak prostym i niemodnym, że w co bardziej wrażliwych na punkcie stylu świadkach tego „zjawiska" budziły się skrajne reakcje – od odruchów wymiotnych po żądzę popełnienia na staruszku defenestracji.

– Aha – wycedził francuski minister, mierząc nieznajomego lodowatym wzrokiem od stóp do głów. – Cóż to w takim razie jest, jeśli nie sztuczka?

– Na to pytanie odpowiedzi udzielić może wyłącznie Księga! – egzaltował się starzec, machając ramionami. Wydawało się, że gdyby miał kostur z okutymi końcami, toruńskim rajcom wkrótce groziłaby konieczność remontu strzaskanej w drobny mak posadzki na wieży.

– A jaka Księga? – zapytał spokojnie i uprzejmie Talleyrand, uśmiechając się. Wyłącznie wargami.

– De revolutionibus orbium caelestium! – starzec uniósł głos jeszcze bardziej, akcentując każde słowo stopniowym wyrzucaniem ramion ku górze.

Przez gromadę przeleciał szmer.

– Ekhm… – niemrawo odchrząknął po chwili król Fryderyk Wilhelm. – Czy nie mówimy aby o tym bluźnierczym astrologicznym dziele, którego wszystkie kopie zostały spalone zaraz po śmierci Kopernika?

– Nie wszystkie, Prusaku, nie wszystkie! – wydarł się znów dziadunio.

A wydarłszy się, na potwierdzenie swych słów sięgnął w głąb przepastnych rękawów. I oto nagle na światło dzienne wydobyte zostało to, czego od ćwierć millenium nie spodziewano się już nigdy ujrzeć – czego treść znana stała się światu nauki tylko dzięki wizycie w Toruniu Galileusza, który postanowił obwieścić wszem i wobec, że Ziemia wcale nie jest pępkiem wszechświata. I głosił tę teorię z powodzeniem, dopóki jego rewelacje nie doszły uszu inkwizytorów ze Świętego Oficjum.

Masywny manuskrypt w skórzanej oprawie wzmocnionej srebrnymi okuciami wydawał się wręcz drżeć w pomarszczonych dłoniach. Powietrze wokół niego jak gdyby zafalowało i zgęstniało, rozświetlone delikatną poświatą spowijającą tomiszcze. Otaczający starca kołem dyplomaci i monarchowie wpatrywali się w księgę milcząco.

– Kto ty jesteś, dziadku? – zapytał cicho książę Czartoryski.

Nieznajomy tym razem nie otworzył ust szeroko, do krzyku, lecz obrócił powoli głowę w stronę pytającego, przeszywając go spokojnym, trzeźwym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu barwy stali.

– Ja, mój młody Polaku… czy już może raczej Rosjaninie… jestem astromantą.

– A któż to niby jest ów astromanta? – kontynuował Castlereagh indagację po rosyjskim ministrze, który nieoczekiwanie zasępił się i jak gdyby poczerwieniał, spuściwszy oczy.

– Spadkobierca Wiedzy. Piastun Tajemnicy. Adept Sztuki – odpowiedział starzec powoli, słowo po słowie.

Dygnitarze pokiwali wolno głowami, starając się sprawić wrażenie, że rozumieją. Ale nie wszystkim w smak była nagła opieszałość i enigmatyczność w dzieleniu się przez astromantę ową Wiedzą i Tajemnicą. Najwyraźniej nie wszyscy też musieli starać się robić dobrą minę do złej gry.

– Ach, do czorta – rozsierdził się, bo o nim, rzecz jasna, była w obu przypadkach mowa, władca Wszechrosji. – Cichaj już, starik, sam im to powiem!… Chcecie wiedzieć, dlaczego Toruń ma być wolnym miastem? To wbijcie sobie bardzo głęboko w pamięć to, co zobaczyliście na rzece, zapamiętajcie Zamek Dybowski i tego oto pojawiającego się znikąd starca, pomnijcie też na Polaków, o których mówiliśmy. Wbiliście to sobie do głów? Na amen? To teraz spójrzcie tutaj. Wnioski wyciągniecie, tuszę, sami…

Co rzekłszy, car bezceremonialnie wyrwał starcowi z rąk bezcenną księgę i zaczął ją wertować, ku powszechnemu zdumieniu. Wraz z każdą przewróconą stronicą twarz Aleksandra wydawała się być oblana blaskiem innej barwy, a poruszane przerzucanymi kartkami powietrze coraz bardziej rozfalowane, tak, że obraz, jaki ukazywał się patrzącym po jego drugiej stronie, przypominał mniej więcej to, co widzi się przez kolorową szklanicę wypełnioną wodą.

Na obliczu astromanty zaczął malować się niepokój, przechodzący stopniowo w lęk, gdy nagle car znieruchomiał. Wodził przez chwilę oczyma po nakreślonych ręką toruńskiego mistrza słowach z zagadkowym uśmiechem na ustach, aż w końcu podniósł głowę i powiódł przenikliwym wzrokiem po obliczach władców i ministrów angielskich, austriackich, francuskich, pruskich i rosyjskich. Zaraz potem obrócił księgę i ujął ją niczym marmurowe dłonie rzeźbione na obrzeżach ciężkiego pulpitu, ukazując zżółkłe, puste niemal stronice, których jedyną zawartość stanowiły nakreślone jakby w pośpiechu słowa następującej treści:

„Gdy zmierzch ósmej z dziesięciu

części drugiego millenium nadejdzie,

zniknie Korona ze Starego Świata.

I spłynie naonczas moc z nieba.

Jednemu klęskę zada, by wielu zgromadzić,

by wielu się objawić i w ciemności zobowiązać.

Słowo wypowiedziane wolę jej narzuci,

lecz nie stanie się ta niewola,

póki ktoś wolności nie dokona.

Wówczas dopiero rozbrzmi

słowo-siła i słowo-moc,

słowo-stwórca i słowo-niszczyciel,

słowo-brama, na światy otwarta.

Słowo… COPERNICON"

 

 

[Posłowie, czyli małe wyjaśnienie na wszelki wypadek:

Niniejsze opowiadanie napisałem z okazji konkursu, jaki został ogłoszony przed ostatnią edycją toruńskiego konwentu Copernicon. Ponieważ jednak w wyznaczonym w zasadach konkursu limicie 5000 znaków nijak nie mogłem się zmieścić, chcąc zrealizować koncepcję, jaka przyszła mi wówczas do głowy, koniec końców stworzyłem tekst, który pomysł ów realizował a przy okazji którego na żaden limit znaków nie baczyłem. Dlaczego jednak wspominam w ogóle o genezie utworu? Chcę bowiem, by kilka rzeczy, które byłyby jasne dla czytelnika patrzącego na niniejszy tekst przez pryzmat konkursu (a taki był pierwotny target opowiadania, nawet jeśli nie byli nim jurorzy konkursu), były również wiadome komuś, kto czyta go, o jakimkolwiek konkursie w ogóle nie wiedząc. Tak więc – po pierwsze, opowiadanie miało w jakiś sposób dotyczyć Torunia, po drugie, tekst miał zawierać elementy steampunkowe i typowo fantastyczne (rozumiane jako elementy magiczne) i po trzecie, najważniejsze, owo „słowo-klucz", które wieńczy utwór, wzięło się właśnie stąd, że był on pisany w związku z konwentem Copernicon – jakkolwiek tak na dobrą sprawę przy odrobinie pomyślunku mogłoby ono zostać zmienione na niemal dowolne inne, pasujące do konwencji i kontekstu.]

Koniec

Komentarze

Ogolnie zamysl ciekawy, kilka fajnych pomyslow fabularnych i stylistycznych, ale mimo wszystko... nie zalapalem. :( Nawet biorac poprawke na konkursowe wytyczne.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Ja szczatkowo znam realia historyczne o których piszesz, dlatego nie bardzo łapię o co tu chodzi. Ale jesli ktoś ma większe pojęcie o czasach w których dzieje się akcja, to myslę, że zrozumie.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za komentarze!

Ano mam, niestety, taką tendencję do pisania dość hermetycznych opowiadań, jeśli idzie o tematykę i jej przystępność/zrozumiałość, ale może wysmażę jeszcze kiedyś coś łatwiejszego w odbiorze. I mam nadzieję, że wtedy też będę mógł liczyć na opinie i uwagi ;)

Hmmm, to ja przy okazji zrozumiałam inny tekst, ktory był tu neidawno wrzucony, a ktory najwyraźniej też był na ten konkurs przeznaczony.

Co do samego tekstu, to nie w moim typie, pewnei wlaśnei dlatego że pisane z tego typu ograniczeniami, wiec tak właściwie mnie nie ruszyło. Za to musze Cię pochwalić za dialogi. Żywe i interesujace :) Sama narracja tez ma potencjał, z tym, że momentami tak właściwie nie wiadomo, co opisujesz.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka