
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Roberick stał nieruchomo pośród gęstego, wręcz lepkiego mroku, przyglądając się kilku suchym gałązkom, które leżały u jego stóp. Był skrajnie wyczerpany; wiele wysiłku kosztowało go zebranie tej nędznej kupki, a i tak nie zdało się to zupełnie na nic. Nie miał ani krzemienia, ani krzesiwa, którymi mógłby skrzesać iskrę potrzebną do wzniecenia płomienia, a nie znał żadnego innego sposobu, aby uzyskać pożądany efekt.
„Przecież wiedziałem, że właśnie tak to się skończy." Jeszcze zanim zagłębił się w knieję w poszukiwaniu drewna na opał, miał pewność, że nie będzie w stanie rozpalić ognia, ale mimo to poszedł. „Cóż innego mi pozostało?"
Chłopak w geście bezradności zacisnął drobne dłonie, pogrążając się w niemym gniewie. Na krótką chwilę zapomniał się, ale nie trwało to długo. Najpierw nieprzyjemne szczypanie promieniujące z knykci, a potem doskonale znany ból przypomniały o wszystkim, co na mgnienie oka wyleciało mu z głowy.
Spodziewał się łez, ale ogień wypalił je wszystkie.
Mroźny wiatr świsnął złowróżbnie między pożółkłymi liśćmi drzew. Każdy podmuch zrywał dziesiątki z nich, bezlitośnie ogołacając gałęzie.
Roberick znów zaczął drżeć z zimna. Odruchowo mocniej naciągnął kaptur na głowę, jakby cały chciał się w nim schować. Na sztywnych nogach podszedł do najbliższego drzewa i oparłszy się o pień plecami, zsunął się w dół. Siedział skulony, przez sztywną od brudu tkaninę czując twardą, szorstką korę. Chudymi ramionami oplótł kolana, na których oparł brodę, lecz to wcale nie pomogło. Drgawki były tak silne, że wstrząsały jego wiotkim ciałem. Wpatrując się martwym wzrokiem w nieprzeniknioną ciemność lasu, zastanawiał się, jak musi żałośnie wyglądać.
Rob zmusił ciężkie powieki do mrugnięcia, po czym przeniósł swe zmęczone spojrzenie na kilka suchych patyków leżących przed nim. „Uczysz się, żeby żyć w dostatku." „Szkoła da ci wiedzę potrzebną do wielkich osiągnięć", powtarzali rodzice.
– Szkoda, że nie nauczyła mnie, jak przeżyć… Jak dzięki małym osiągnięciom doczekać kolejnego poranka – szepnął zrezygnowany. – Cała ta nauka jest gówno warta – dodał, zupełnie nie przejmując się tym, że chłopiec w jego wieku nie powinien używać takich słów.
Odkąd uciekł, przestał zwracać uwagę na wiele drobiazgów, które nie miały najmniejszego znaczenia, gdy chodziło o przetrwanie w głuszy. Co prawda nie zbiegł zbyt daleko, ani nie żył w lesie bardzo długo, ale w tym czasie zdążył dojść do istotnych wniosków. Szybko zrozumiał, że umiejętność rachowania nie pomoże w zdobyciu pożywienia, teologiczne dogmaty nie zapewnią ciepła, a znajomość prawa nie przyda się, jeśli chodzi o łowienie ryb.
– Aaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuu… – Z refleksji wyrwało go przeciągłe wycie.
– Wilki – mruknął pod nosem, ale był zbyt wyczerpany, by uciec, podnieść się, czy choćby przestraszyć.
Głowa opadła mu bezwiednie na ramię, powieki zaś zamknęły się same, jakby ważyły tyle, co wiadro pełne kamieni.
– Nie! – warknął ze złością i potrząsnął ciężką głową. – Nie mogę spać! Nie mogę zasnąć! – Powtarzał to z uporem godnym wariata. Wiedział, że jeśli uśnie w takim stanie, może się już nigdy nie obudzić.
Dłonie miał zgrabiałe, dlatego potarł jedną o drugą, aby nieco rozgrzać blade, trupie palce. Nie odniósłszy sukcesu, przysunął ręce do twarzy, chcąc ogrzać je ciepłem swego oddechu. Już miał resztką sił zmusić się do wyrzucenia powietrza, gdy srebrzysty blask księżyca przedarł się przez korony drzew i padł na jego okaleczone kończyny.
Różowa, gładka i jakby naciągnięta do granic możliwości skóra błyszczała upiornie w księżycowym świetle. Chłopiec nieśmiało poruszył palcami, zupełnie jakby najdrobniejszy ruch mógł naruszyć wrażliwą, kruchą powłokę i spowodować, że ta pęknie, odsłaniając mięśnie i kości.
– Maszkara… – westchnął, dotykając opuszkami palców prawego policzka. Tym razem natknął się na dziwaczny, nieprzyjemny w dotyku twór. Skorupa pokrywająca prawą część jego twarzy była sztywna i chropowata. Cieszył się w duchu, że obejmowała jedynie część szyi, policzek i niewielki kawałek czoła.
– I wciąż widzę. – Dodał sobie otuchy, tak znaczeniem tych słów, jak i brzmieniem własnego głosu. Jednak jak tylko umilkł, charakterystyczna dla lasu, pełna najróżniejszych dźwięków i najdziwniejszych odgłosów cisza znów zamknęła się wokół niego.
Roberick, odgrodzony od świata przez przytłaczającą niemoc, dłuższą chwilę zaciskał, to znów rozluźniał prawą dłoń, wpatrując się w nią usilnie. Czekał, aż poparzona skóra pęknie niczym mydlana bańka, rozrywając ciało na strzępy. Wiedział, że wraz z wylewającą się krwią, straci przytomność i w końcu umrze.
„To byłaby dobra śmierć", pomyślał, uśmiechając się smutno pod nosem. Nie byłoby świadków, którzy przyglądaliby mu się udając współczucie, a tak naprawdę czując jedynie odrazę i ulgę, że to nie ich spotkał taki los.
– Nie mogę umrzeć – przekonywał sam siebie. – Nie po to uciekłem… Nie po to…
Myślami wrócił do miejsca, w którym się znalazł po…
* * *
Obudził się w łóżku, skryty przed światem pod kołdrą z pierza. Rozwarłszy szerzej zaspane oczy, rozejrzał się dyskretnie po niewielkim pomieszczeniu, rozpoznając w nim swój pokój.
– To niemożliwe… – szepnął, nie wierząc własnym oczom.
Nie ociągając się, wypełzł spod pierzyny i przyjrzał się swym dłoniom. Miał niewielką nadzieję, że zobaczy coś innego, niż blizny po oparzeniach, ale rozczarował się. Różowa, gładka skóra zaczęła szczypać, jak tylko zacisnął pięści.
Roberick ciężko przełknął ślinę, która lepką gulą utkwiła mu w gardle.
Nerwowym spojrzeniem omiótł wszystko to, co nie miało już prawa istnieć. Rozpoznał czyste ubrania wiszące na kołkach wbitych w drzwi, nogą potrącił pusty nocnik, leżący tuż przy łóżku, dłonią oparł się o szorstką w dotyku, pokrytą białym tynkiem ścianę. Z płytkim, ale spokojnym oddechem, powoli podszedł do okna, przez które do pokoju sączył się nikły blask gwiazd. Ta niewyraźna poświata padała na drewniany stolik, oświetlając znajdujące się na blacie książki. Pamiętał je doskonale; jedne lubił, inne go nudziły, ale ze wszystkimi łączył przyjemne wspomnienia. Opuszkami palców przesunął po twardych okładkach, pozostawiając ślad w kurzu, który zdążył się na nich osadzić. Ostrożnie chwycił postrzępione gęsie pióro, tkwiące w kałamarzu, i już chciał nakreślić kilka znaków na jednej z kartek, gdy coś zakłóciło jego spokoju.
Nagle jego nozdrza wypełnił duszący odór. W jednej chwili zaczął charczeć, dusić się i kasłać. Czarne kłęby przesłoniły mu cały widok, pochłaniając wszelkie światło. Wdzierały mu się do ust, pchały do gardła i sunęły wciąż dalej, jakby chciały zalać mu płuca i utopić niczym morska fala.
Rob spanikował; nie wiedział, cóż ma uczynić. Umysł nadal miał obciążony głębokim niezrozumieniem. Ledwie zaczął się zastanawiać, jak się tu znalazł i co robi w swoim pokoju, gdy w oczy zakłuły go ciemne pasma. Obezwładniony niemocą i strachem, bez sił padł na podłogę.
Drewniane deski nie były nawet ciepłe.
„Gdzie podział się ogień?"
W akcie desperacji poczołgał się w kierunku wyjścia. Był na skraju wyczerpania; duszności i kaszel tylko utrudniły mu i tak już karkołomne zadanie. Jednakże, wrodzona niezłomność dała mu siłę, dzięki której ostatnim wysiłkiem otworzył drzwi i wydostał się za próg.
Zamknąwszy za sobą pokój, czym odgrodził się od duszących oparów, wyciągnął się jak długi na korytarzu, nie marząc o niczym innym, jak o chwili spokoju. Dopiero wtedy poczuł ostry ból w rękach. Podniósł je z trudem przed łzawiące oczy i przyjrzał się krwawym strzępom, w których tkwiły niezliczone drzazgi.
Chciało mu się płakać i krzyczeć z bólu, ale tego nie zrobił. Leżał, czekając aż nadejdzie śmierć i wybawi go od cierpienia, samotności i upokorzenia.
– Roberick… – Wydawało mu się, że znajomy głos rozbrzmiał w jego głowie.
„Mama?"
– Roberick, zejdź do nas… – Tym razem był pewien, że nie miał do czynienia z urojeniem.
– Ojciec? – szepnął, marszcząc brwi.
Rob z całej siły zacisnął zęby, podparł się łokciami i z niemałym trudem zwlókł z ziemi. Niemrawo powłócząc nogami dotarł do spiralnych schodów, które stanowiły dla niego nie lada przeszkodę. Sunąc w dół ślimaczym tempem, przypomniał sobie, jak miał w zwyczaju zeskakiwać z góry po dwa stopnie, zupełnie jakby był kozicą. Rodzice martwili się o niego, ale nigdy nie zrobił sobie krzywdy.
„Przecież oni nie żyją" – pomyślał, stawiając stopy na parterze. Zanim ruszył dalej, obejrzał się, aby sprawdzić, jak bardzo napaskudził. Z niejasnych względów czuł strach, przed reakcją rodziców. Jednakże na schodach nie było choćby kropli krwi. Z niepokojem spojrzał na ręce, które znów były różowe i błyszczące. Nie dostrzegł na nich śladu po potwornych okaleczeniach.
– Co to ma znaczyć?! – warknął pod nosem, przy czym nerwowo rozejrzał się po elegancko umeblowanym salonie. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu, tylko ciężkie zasłony nie pasowały do reszty wystroju, całkowicie odcinając pomieszczenie od świata zewnętrznego.
– Rob, kochanie…
Z zamyślenia wyrwał go przepełniony czułością głos matki. Rodzice stali w głębokim cieniu, całkiem niedaleko, zwróceni twarzami do kominka, z którego, choć nie płonął ogień, wydostawał się dym.
Roberick czuł się nieswojo. Umysł zalała mu fala sprzecznych uczuć i emocji. Z jednej strony cieszył się, że znów może ich zobaczyć, że słyszy głos matki, który koi ból, oddala cierpienie i pozwala zapomnieć o nieszczęściach, które go spotkały. Jednak z drugiej strony wiedział, że to wszystko jest absolutnie niemożliwe.
Był świadkiem ich śmierci. Wielu uważało, że nawet ich mordercą.
Mimo niepewności i kiełkującego w nim ziarna strachu, uczynił krok w ich stronę. Chciał się im lepiej przyjrzeć, gdyż obie postacie okryte były całunem dymu.
– Mamo… Ojcze… – wybąkał z trudem. Nie wiedział, co w takiej sytuacji powiedzieć, jak się zachować. – Przepraszam, wybaczcie mi… – szczęknął, wpatrując się w poczerniałe deski.
– Spaliłeś nas żywcem, potworze! – rozrywający uszy wrzask przeciął przestrzeń. Roberick gwałtownie poderwał głowę. Nie ujrzał już rodziców, a jedynie ich spalone ciała.
Dwie zwęglone sylwetki przedstawiały sobą prawdziwie makabryczny widok. Wciąż stojące zwłoki matki nie miały obu rąk, zaś z prawej nogi pozostały jedynie straszące bielą kości. Z twarzy zeszła skóra, odkrywając osmoloną czaszkę; jedno oko wypłynęło, drugie zaś wciąż surowo łypało w jego stronę. Trup ojca nie miał obu nóg aż do kolan, więc klęczał, opierając się na sczerniałych rękach. Czaszkę okrywała mu kępka ciemnych włosów, przylepiona do pomarszczonych resztek skóry.
– Powinieneś zginąć razem z nami! – Czarna szczęka ojca poruszyła się z nieprzyjemnym chrzęstem, przy czym oderwał się spory płat skóry wraz z kawałkiem policzka.
Rob nie mógł nic zrobić, strach całkowicie go sparaliżował, odebierając kontrolę nad ciałem.
– Przyszła kolej na ciebie, bękarcie… – warknął trup matki i zaniósł się złowróżbnym śmiechem. W tym momencie żuchwa oderwała się z jednej strony, zawisając jedynie na kawałku ścięgna.
Chłopak próbował wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, uformować i wyartykułować jakieś słowo, ale głos uwiązł mu w gardle, jakby skuty stalowymi okowami. W swej bezsilności mógł jedynie przyglądać się obu sylwetkom, które wolno, acz bezustannie zbliżały się ku niemu. Wiedział, że wraz z nimi nadchodzi śmierć, upragniony koniec, na który tak długo czekał. Był gotów, wyzbył się nawet strachu przed tym, że jego ciało zostanie żywcem rozerwane na strzępy.
Już pogodził się z losem, gdy coś rozjaśniło gęstniejący wokół niego mrok.
Głęboko pod odbierającym siłę zrezygnowaniem, przygnieciona przez strach, ból i niewyobrażalne pokłady cierpienia, zepchnięta na sam kraniec świadomości przez szykanowania i szyderczy śmiech, ukryta w odmętach duszy, tliła się malutka iskierka.
„Chcę żyć."
Wystarczyła jedna myśl, niewielki impuls, który podsycił ową iskrę i pozwolił jej wybuchnąć jasnym, niepowstrzymanym płomieniem. Biały ogień rozprzestrzeniał się z szybkością błyskawicy, trawiąc wątpliwości, paląc na popiół wszystkie lęki i buchając w górę żarem nowej nadziei.
Roberick pierwszy raz od bardzo dawna poczuł przyjemne ciepło, które wypełniało go od środka. Oczyma wyobraźni ujrzał jak cień, dotąd nękający jego duszę, truchleje, kurczy się i prędko ucieka przed płomienną poświatą.
– Chcę żyć… – rzekł pewnie, otwierając rozpalone ślepia.
Cały dom stał w ogniu. Długie, jasne języki wspinały się ruchliwie po zasłonach, lubieżnie lizały ściany i złośliwie łaskotały sufit. Roztańczone iskry wciąż przeskakiwały z jednego mebla na inny, znacząc każdy kolejny poczerniałym piętnem swej obecności. Nienawistny biały płomień żarłocznie pochłonął także dwie wijące się w spazmach postacie, wraz z nimi spopielając krępujące chłopaka łańcuchy.
– … I osiągnę swój cel – dodał, gdy po zwęglonych trupach pozostało jedynie wspomnienie.
Niszczycielska pożoga zaczęła się do niego zbliżać. Nie czuł lęku, a jedynie spokój i leciutkie łaskotanie. Raz już uciekł z płonącego domu, przez co został naznaczony okropnymi bliznami. Tym razem rozłożył ramiona, odchylił głowę do tyłu i rozkoszował się gorącem, które zaczęło go osaczać, wdzierać się pod skórę, łączyć się z nim w jedno…
* * *
Zbudził się, gdy gęsty dym podrażnił mu nozdrza. Znów był w lesie, wciąż leżał brudny i skulony pod drzewem.
Wiele się jednak zmieniło.
Zebrane przezeń gałązki wystrzelały w nocne niebo salwami iskier, a on nie czuł już chłodu.
Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do jasnego blasku, dokonał jeszcze jednego odkrycia.
Płomień, trawiący drwa, był biały.
Pierwotnie miałem zamiar zrobić z tego nieco dłuższe opowiadanie ( w sumie to nadal mam taki plan ), ale postanowiłem potraktować to, co do tej pory napisałem, jako zamkniętą całość. Jestem ciekaw opinii i reakcji, które, mam nadzieję, pomogą mi w poprawieniu tego, co już jest i tego, co chciałem jeszcze stworzyć. Będę wdzięczny za wszelką krytykę i wytknięcie ewentualnych błędów, czy niezręczności.
Posiadanie krzemienia jeszcze nic nie daje. Potrzebna są jeszcze co najmniej dwa elementy.
" Kolejny, sposób krzesania ognia polegał na wykorzystaniu pirytu, krzemienia i huby. W wyniku tarcia pirytu - usiarczonego żelaza o krzemień powstawały iskry. Zaletą tej techniki była duża zawartość siarki w minerałach, co ułatwiało przeskoczenie iskry na łatwopalny materiał, np. siano, suche liście lub hubkę. Tę technikę ludzie wykorzystywali już 45 tysięcy lat temu.
Najmłodszą, poznaną w epoce żelaza techniką była metoda krzesania ognia za pomocą krzesiwa i krzemienia. Krzesiwo to podłużny kawałek żelaza, którym uderzano o krzemień w ten sposób, aby powstające przy tym iskry padały na kawałeczek hubki, która zajmowała się od iskier.
Trzeba zaznaczy w tekście, że ten niezdara mial ze sobą kawałek żelaza / stali ( czyli krzesiwo) i hubkę, a zapomnial zabrać krzemień.
Clod, mam nadzieję, że wiesz, co to jest hubka, znana ludzkości od dawien dawna?
Roger, wyobraź sobie, że wiem, ale co ważniejsze, nie ma to żadnego znaczenia dla tekstu ;) Gdybyś przeczytał całość, może wywnioskowałbyś z kontekstu, że ten niezdara nie miał przy sobie żadnej z wymienionych przez Ciebie rzeczy. Brak krzemienia miał po prostu symbolizować jego bezradność i beznadziejność sytuacji, w jakiej się znalazł. Doceniam dbałość o szczegóły i sprawdzian z mojej wiedzy, ale byłbym wdzięczny, gdybyś komentował po lekturze całego tekstu ;p
Ha! Poddałeś się i zrezygnowałeś z użycia zaimka "ów"! :D No dobra, poważniej. Całkiem fajny tekst, podoba mi się, chociaż nie bardzo wiadomo, o co w nim chodzi. Jak dla mnie trochę za dużo niedopowiedzeń. W jaki sposób i dlaczego Robercik podpalił dom? Czuje się winny, czy niewinny? W jakiej mieszkał okolicy? Naprawdę nigdzie nie było żadnych ludzi, do których mógłby się zwrócić o pomoc? Poza tym ten przeskok do płonącego-nie-płonącego domu był trochę dezorientujący.
I potknięć jakby mniej:
Zgrabiałymi dłońmi potarł jedną o drugą
Potarł jedną zgarbiałą dłoń o drugą. Chyba, że coś innego tarł - w takim razie racz oświecić czytelnika, cóż to takiego.
Rozwarłszy szerzej zaspane ślepia
Myślałem, że Robercik jest człowiekiem..
Przeczytałem całość, a dopiero potem napisalem komentarz. Po prostu -- to zdanie o braku krzemienia ( tylko) lekko mnie rozbawiło. Wynika z niego bowiem, że do skrzesania ognia wystarcza tylko krzemień -- a tak nie jest. Delikatnie nie zwróciłem uwagi na to, że w gęstym, wręcz lepkim mroku, w lesie. ciężko jest zobaczyć zebrane gałęzie u swoich stóp... Same gałęzie bohater mógl zbierać, kiedy jeszcze panował pólmrok.
Pozdrowionka.
Jeśli tekst się podoba, to mam motywację do napisania dalszego ciągu, w którym wszystko powinno się wyjaśnić. W tej formie rzeczywiście może być zbyt rozmyty, ale miał rodzić w głowach czytelników ciekawość, nęcić tajemniczością ;p Także wszystkie pytania, które postawiłeś, uzyskają odpowiedź w swoim czasie.
Uwierz mi, że te 'paskudne' dłonie sprawdzałem w internecie, bo nie byłem pewien, jak zapisać to tak, żeby było dobrze. Twoja wersja jest poprawna, ale jakoś nie pasuje mi do koncepcji. A gdyby dać "Zgrabiałymi dłońmi potarł jedna o drugą'?
Drogi Świętomirze, czepiasz mi się ślepiów, a imię bohatera przekręcasz ( choć kto wie, czy nie specjalnie ;p ) i z dumnie brzmiącego Robericka ( choć to może ulec jeszcze zmianie ) robisz mi swojskiego Robercika ;p A tak na poważnie, jeśli ślepia tak kłują w oczy, to mogę je zmienić :)
Dzięki za komentarz i bądź gotów na cąg dalszy w pewnej przyszłości!
Pozdrawiam
@Roger - w takim razie wybacz, zwracam honor. Zasugerowałem się tym, że nie napisałeś kompletnie nic, czy treść przypadła Ci do gustu, a jedynie zwróciłeś uwagę na moje ( w sumie nie do końca ) niedopatrzenie, tkwiące na samym początku.
A ja znalazlem jeden irytujacy kwiatek:
"Umysl mial nadal obciazony niezrozumieniem"
Generalnie chcialbys wywolac u czytelnika okreslone emocje - co swiadczy pozytywnie o przemysleniu tresci - ale tego typu niezreczne sformuowania psuja klimat. I to przebija z calego opowiadania. Stad wszystkie powyzsze uwagi. Trudno w oszczednych slowach wywolac u czytelnika odpowiednie reakcje, ale warto probowac. Nadmiar przewaznie doprowadza do niestrawnosci.
Rozumiem, że to sformuowanie jest osobliwe, ale nie nazwałbym go 'niezręcznym' i 'irytującym'. Zresztą, gdybym je tak odebrał, na pewno nie użyłbym go, nie chcą psuć tekstu. Piszesz też, że "przebija ta z całego opowiadania" - mógłbyś podać resztę przykładów? Wiedziałbym, na co bardziej zwracać uwagę.
Napisane jest fajnie, ale o co w tym chodzi, to za cholerę nie kapuję :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Clod, nie czepiam sie. Jedynie staram pokazac, gdzie przesadziles. Przyklady? Prosze bardzo:
1. Chlopak potarl zmarzniete dlonie. Piszesz: "Nie odnioslszy sukcesu, przysunal rece..." Strasznie gornolotnie o banalnej czynnosci. Niepotrzebne.
2. "Rob spanikowal, nie wiedzial coz ma czynic". Po coz to "coz"?
3. Czemu ogien lubieznie lize sciany? A do tego zlosliwie laskocze sufit? Zlosliwy lubieznik z niego, ot co...
Powtarzam - nie jestem zlosliwy. Po prostu troche przekombinowales. Lovecraft Ci nie wyszedl, nie dales rady z nastrojem, a sam udziwniony jezyk nie wystarczy.
@Fasoletti - może rzeczywiście powinienem poczekać z wrzuceniem tego, aż skończę całe opowiadanie ^^ jednakże, jeżeli się podobało, to mam nadzieję, że zachęci do przeczytania kontynuacji, która prędzej czy później powinna się pojawić.
*Toms007 - przecież nie zarzuciłem Ci czepialstwa, tylko poprosiłem o kilka innych przykładów, które uświadomiły mi, co Tobie się nie spodobało.
1,2 - jeżeli chodzi o 'górnolotne' sformuowania, takiego wymyśliłem sobie narratora, aby uciec od kolokwializmów. Ponadto, taka narracja miała pokazać, że główny bohater, choć jest młody, to już przyzwoicie wyedukowany i 'nie byle smarkacz z ulicy' :)
3 - ogień jest z pełną premedytacją personifikowany, bo odegra jeszcze bardzo ważną rolę w całości ( czyt. kontynuacji )
Możliwe, że przekombinowałem, ale ostatnimi czasy bawię się narracją i szukam takiej, która pozwoli mi w pełni oddać moją wizję :) A co do Lovecrafta, to nigdy nie miałem w dłoni żadnej z jego książek, więc jeśli klimat wydał Ci się inspirowany jego twórczością, zaznaczam, że to nie był mój zamiar, a jedynie przypadek.
Raz jeszcze dziękuję za przykłady i komentarz.
Pozdrawiam
Jesli w czymkolwiek moglem pomoc - ciesze sie bardzo. Pozdrawiam i czekam na nastepne teksty.
Toms007