- Opowiadanie: Utzig - Pustka

Pustka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pustka

/In memoriam Stanislaw Lem
Nie miałem żadnych rzeczy, nawet płaszcza. Były niepotrzebne. Wyrzuciłem nawet swój czarny sweter: zbędny. A koszulę oddałem. Powiedziałem, że nie będę odwykał powoli. W samym przejściu, pod brzuchem statku, gdzie staliśmy, potrącani, Seb podał mi rękę z grymasem zrozumienia:
– Polecisz
Wiedziałem o tym od momentu pożaru. Podałem mu rękę. Złość już mnie opuściła. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, prosić o przekazanie pozdrowień dla jego rodziny. Spojrzał mi w oczy bym mu tego oszczędził. Odwrócił się i wszedł po stopniach do środka. Stewardessa spojrzała na jego bilet i wskazała dłonią miejsce podróży. Chwilę później odlecieli. Wszystko napełniało się nieznośną ciszą. Afrykański kosmodrom należał do najmniej komfortowych. Byłem na nim wcześniej tylko raz i zapamiętałem z niego wyłącznie niewygodne prycze. Szedłem stalowymi korytarzami, które powtarzały metalicznym echem każdy mój krok. Seb odleciał ostatnim cywilnym lotem. W stacji znajdowali się już tylko uczestnicy misji i ograniczona do minimum obsługa naziemna. Wszyscy byliśmy na jakiś sposób osamotnieni.
Nieśpiesznie spacerowałem po kosmodromie. Start naszej załogi był zaplanowany na za siedemdziesiąt sześć godzin. Miałem sporo czasu na wypoczynek. Nie robili nam już żadnych testów. To była ostatnia misja bez powrotu, jednak w tych okolicznościach nikt nie śmiał jej nazwać samobójczą. Większość ludzi, w czasie przerw w pracy, gromadziła się w miejscowej kaplicy. Jej chłodne ekumeniczne wnętrze odpychało, a mimo to, było dogodnym miejscem nawiązania relacji z przyszłym zespołem – międzynarodową ekipą najlepszych spośród singli. Dotarłem do ostatnich szklanych drzwi, za którymi falowała pustynia. Świat umierał w oczach, choć jeszcze nic się nie wydarzyło.
Usiadłem wspierając plecy o gorące szkło. Jeśli miałem się modlić, to było to słuszne miejsce. Na posadzce wokół mnie nawiany pył i piasek wymalowały zanikające półkole. Minął dobry kwadrans nim zorientowałem się, że moje palce bezwiednie rysują gwiazdki. Ten dziecinny obrazek był ulubionym motywem mojej córki. Gdy nie mogła być ze mną, otwierała na kartce niebo, w które wyruszyłem lub miałem wyruszyć. Później, kiedy wracałem do domu kazała opisać sobie wszystkie gwiazdy by mieć mapę ratunkową do odnalezienia mnie gdy polecę znowu. Ręce opadły bezsilnie, smugami rozmazując gwiazdy z pyłu. Niebawem wyruszałem znowu, tym razem lecąc do nich. Do żony i do córki. Tym razem nie będzie wiwatu tłumów, tym razem nie będzie publicznego odliczania. Nasz odlot nie zostanie zauważony.
Nie miałem najmniejszego zamiaru lecieć. Nalegali ale byłem nieugięty. Wybrali samych singli i mnie, ojca i męża. Wreszcie zaproponowali, że mogę lecieć z rodziną jeśli pozostanie to w tajemnicy. I na to się nie zgodziłem. Każdy pozostały dzień postanowiłem spędzić razem z żoną i córką. Nie liczyły się już pulsary ani teorie astrofizyczne, ziemska ekliptyka odchodziała do lamusa. Były tylko te dwie piękne kobiety i skończona liczba spojrzeń. Wieczorem graliśmy w ulubione zgadywanki córeczki a w nocy, kiedy już zasnęła, kochaliśmy się z żoną powoli, w ciszy i ciemności starając się poznać pozacielesne drogi do naszych dusz. To nie śmierć jest straszna ale rozłąka. Zasnąłem.
Zbudził mnie hałas wozów ratunkowych. Leżałem w karetce przypięty pasami. Byli przezorni, najpewniej znali moją siłę. Ze szpitala wyszedłem następnego dnia. Odwiedziłem zgliszcza domu. Zginęły o dwa miesiące za wcześnie bym mógł im towarzyszyć. Tamtej nocy, w okolicy spłonęły jeszcze cztery posiadłości. Podpalaczy nawet nie szukano, było ich zbyt wielu. Ekstremiści uznawali to za najstosowniejsze przygotowanie do armagedonu. Wizja końca cywilizacji wyzwalała w ludziach przeróżne chore idee: palenie cudzych domów, zbiorowe gwałty lub samobójstwa, telekonferencyjne spowiedzi. W chwili ostatecznej pojednały się ze sobą religie a światowi przywódcy wspólnie obradowali jak przygotować się do nieuniknionego.
Media informowały już wyłącznie o poczynionych ustaleniach i pomysłach padających na konferencji. W obliczu zagłady prominenci zapomnieli o swojej arogancji, trafiały się najwyżej ataki paniki, które media tradycyjnie prezentowały sensacyjnie. Jedna z pierwszych, kontrowersyjnych rezolucji, zakładała wysłanie grupy astronautów w kosmos. Mieliby uratować to, co pozostanie z naszej planety. Nie była to żadna arka. Wiedziano bowiem jak potężne będzie zderzenie. Wybrańcy nie mieli ocaleć ale posprzątać po Ziemi, zaraportować ostatni akt planety i wysłać w kosmiczną przestrzeń informacje o całej naszej historii. Później… Później mieli być wolni, cokolwiek to znaczyło.
Na samym początku umieścili na orbicie Księżyca bezzałogowe transportowce z zapasami dla przyszłych promów i statków. Księżyc wybrano nieprzypadkowo rzecz jasna, wielokrotne obliczenia niezmiennie dawały wynik pozytywny dla Ziemskiego satelity. Przewrotność losu postanowiła zniszczyć Ziemię pozostawiając jej księżyc, który i tak bez planety, w warunkach astronomicznych, z czasem skazany był na niebyt. Szereg bogatych przedsiębiorców zabiegał o udział w projekcie, jeśli już nie jako pasażerowie w swoich samolotach kosmicznych, to przynajmniej przez ich ofiarowanie – w zamian za włączenie do Kapsuły Czasu informacji o swoim rodzie, nie wyłączając kodu DNA. Sprawa komplikowała się nieznośnie.
Nasz statek odleciał jako przedostatni. Niewidoczna strona Księżyca zamieniła się w parking dla wszelkiej maści międzyplanetarnych machin. Schowani za naturalną zaporą mieliśmy największe szanse przetrwania impaktu, mającego się rozpocząć na ledwo przeciwległej stronie Ziemi. Tak zebrani w kupę obserwowaliśmy ostatnie chwile naszej planety na zamienionych w ekrany ścianach. Masowa histeria dopadła najtwardszych ludzi jakich znałem, umysły logiczne, ciała wyuczone dystansu tak, że niemal pozbawione uczuć. Gdzieś w tej narastającej czerni czekał nas koniec, a z każdą minutą czułem jak zbliżam się do własnej rodziny. Nie życzyłem sobie skrępowania, co groziło automatycznym unicestwieniem gdybym dostał ataku. Nie lękałem się tego.
Kiedy inni, wijący się w spazmatycznym żalu, przypięci do białych, przepastnych foteli obserwowali na monitorach jak uderzona Ziemia przesuwa się skośnie w stronę Księżyca, a następnie nie pęka na części jak to przewidywano, ja wsłuchiwałem się w Święto Wiosny Stravinskiego i patrzyłem na pokładowy balet rozhisteryzowanych astronautów. Impakt spowodował daleko inne zmiany od wyliczonych. Ziemia okazała się twardsza i chimeryczna. W prawdzie odsunęła się od swojej naturalnej orbity z impetem, pozbawiającym ją atmosfery, lecz pozostała jednolitym ciałem niebieskim. Kabiny statków mrugały jak sale kinowe, synchronicznie tymi samymi barwami.
Pośród załogi naszego statku zrezygnował ze skrępowania jeszcze młodszy astrofizyk i analityk, Gjallar. Był pokładowym autystą nadludzko sprawnie posługującym się przyborami rysowniczymi. Szkicował szybko, rozkazy przyjmował powoli. Niewielu dowódców chciało mieć go w swoim zespole. Na tę misję wszystko się odmieniło. Przydzielono go mnie arbitralnie, by uniknąć sporów między pozostałymi dwoma kapitanami. Wszystkie dwanaście załogowych maszyn, trzy wysłane przez Agencję i dziewięć prywatnych, stało w pełni otwartej komunikacji radiowej. Wszyscyśmy słyszeli co dzieje się pośród pozostałych załóg. Gjallar Qiqiri rysował zacięcie kolejne sceny armagedonu a gdy szlochy i jęki zaczęły płynąć z głośników, odciął bez mojego zezwolenia komunikację z cywilnymi jednostkami. Kabinę nawigacyjną, w której wszyscyśmy byli, wypełniały już tylko ciche westchnięcia pozostające poza samokontrolą nawet zawodowców. Qiqiri wykonywał z opóźnieniem tylko te polecenia, które zdążyło się wypowiedzieć, a pozostałe działania szybciej niż były wydawane. Jego swoista niesubordynacja była po części także odpowiedzialna za okoliczność odkrycia dającego wiedzę o nadchodzącej katastrofie. Cieszyłem się mając go na swoim pokładzie, choć była to kasandryczna obecność.
Czarny pocałunek nie miał końca. Dwie sklejone masy kosmiczne zaczęły przyjmować orbitę assessable prowokując młodego do rzucenia tradycyjnego papieru szkicowego i podjęcia obliczeń na tablecie. Pozostali członkowie załogi psychicznie wymęczeni świadecznym obowiązkiem zastygli w pozach metaforycznych embrionalnej. Nałożyłem słuchawki i otworzyłem indywidualny kanał łączności z cywilnymi samolotami. Natężenie płaczu utrzymywało się na podobnym poziomie a słowa nie formułowane były w logiczne zdania. Uspokoiło mnie to, utwierdzając w nadziei, że amatorzy nie uczynią rzeczy nierozważnych, wystawiających wszystkie jednostki na niebezpieczeństwo.
– Mam! – krzyk Gjallara przebił się przez grube, tłumiące tło nauszniki słuchawek. Zerwałem je w niekontrolowanym entuzjazmie. Przez chwilę zapomniałem o przedmiocie naszej misji i przeniosłem się w służbowy świat wymagających i fascynujących wyzwań.
– Mów! – na mój rozkaz wstrzymał oddech i rozejrzał się po kabinie.
– Nie ma czego sprzątać. Ma się znaczyć… W przeciągu trzech miesięcy galaktyka sama posprząta cały bałagan – Qiqiri nie mówił o Ziemi ale o planecie Ziemia, jakby z niej nie pochodził.
– Wyjaśnij!
– Moment! Przygotowuję animację symulacyjną – trudno było utrzymywać przy nim morale załogi – Wszystko się sklei i spali w Słońcu – odpowiedział nagle wyprzedzając animację, która teraz bez mojej zgody wyświetlana była na ekranach trzech statków Agencji. Zasymulowane siły grawitacyjne pojmały także Księżyc i wszystkie trzy ciała niebieskie, w nieco pokrzywionej spirali, omijając Wenus i Merkurego wciągnięte zostały w Słońce. Wszystko wyglądało na przemyślną komputerową zagrywkę w snookera, mającą na celu wyeliminować z Systemu Słonecznego wyłącznie Ziemię i jej Księżyc a faulem była tylko wpadająca za nimi cue-ball.
– Dodaj nagłówek "pierwsza hipoteza" i zamroź obraz na początkowej fazie, kiedy wszystkie obiekty są w możliwie najdalszym położeniu od siebie – to polecenie wykonał bezzwłocznie, najprawdopodobniej rozumiejąc moje intencje. Gdyby chodziło o inną misję, kazałbym teraz potwierdzić obliczenia szefowi astrofizyków i wrócilibyśmy do domu…
/to tylko mały trening więc konstruktywna krytyka jest bardzo mile widziana!
/Pozdrawiam Martin Utzig

Koniec

Komentarze

Nie podobał mi się ten tekst. Na początku te krótkie zdania wprowadzały niepotrzebny moim zdaniem dynamizm, przez który w zasadzie nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Opisy były chaotyczne i niejasne. Dalej, zabrakło mi w opisie katastrofy jakiegoś dramatyzmu. Niby opisałeś, że ludzie płakali, tarzali się w spazmach, ale na tyle, nie wiem jak to okreslić, pobieżnie? Oszczędnie? W każdym razie zamiast poczuć żal za zniszczoną Planetą Matką, wzruszyłem jedynie ramionami.

W takim tekście, traktującym o tematyce zagłady, moim zdaniem lepiej byłoby nakreslić dużo szerzej profile psychologiczne bohaterów, a samą scenę zniszczenia planety rozbudować, podkolorować.

Jak Ci się uda zdobyc, przeczytaj sobie takie opowiadanie Klausa Mockela pt. "Jeden z czterech". Tam bardzo fajnie zostały opisane dylematy i problemy członków załogi statku kosmicznego w obliczu nieuniknionej śmierci.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

W najogólniejszym zarysie nie jest to całkowitym knotem, ale do porządnego dzieła też tekstowi bardzo daleko. Spłyciłeś wszystko, co dało się spłycić. No, może poza głównym bohaterem --- ale jemu też nie nadałeś pełni życia, charakteru.
Jak napisał Fasoletti, bardzo brakuje chociaż trochę obszerniejszych scen, oddających reakcje na nieuniknioną katastrofę. Za to swoistego romantyzmu jest nadmiar. Wszyscy współpracują, oddają siły i środki, by stworzyć jakąś tam mizerniutką szansę... Prędzej, moim zdaniem, wojna by wybuchła --- o dostęp do tych szans dla tych, którzy ich nie mieli i posiąść nie zdążą. Sam moment impaktu --- astronomowie aż tak się pomylili? Poza tym, jeśli glob został wtrącony z orbity z takim przyspieszeniem, że, jak piszesz, zgubił atmosferę, no to weź Ty się zastanów nad logiką założenia, że nie rozleciał się w drebiezgi...
Reasumując: szkic, nie opowiadanie. Szkic do rozbudowy (po tak zwanym researchu, oczywiście).

Opublikowany tu fragment opowiadania zostanie uzupełniony możliwie niedługo. Proszę o wstrzymanie się z ocenami do czasu publikacji pełnego tekstu!

Równocześnie czekam na ewentualne komentarze mogące ułatwić dopracowanie pewnych szczegółów. 

Nowa Fantastyka