
I
– Bardzo zależy nam na dyskrecji. Sprawa jest dość… osobliwa. – Jan odwrócił wzrok od okna. Nie od razu spojrzał na martwego przyjaciela. Wsparty o parapet błądził wzrokiem po pokoju, tylko ukradkiem spoglądając na ciało. Nie dziwiło mnie to. Sam unikałem tego widoku.
Szkliste oczy leżącego na podłodze trupa wpatrywały się w niedostrzegalną dal, jakby wysoki sufit otworzył się nad nimi, odsłaniając niekończącą się przestrzeń. Coś w tym martwym spojrzeniu powodowało nieopisane uczucie pustki.
Zwłoki były nagie. Ułożone na środku nakreślonego węglem okręgu, wyglądały jak witruwiański człowiek wyrysowany przez samego Diabła. Skórę zdobiły liczne cięcia układające się w skomplikowane, geometryczne wzory. Więcej w nich było obłędu niż matematycznej kalkulacji. Biorąc swój początek na wysokości splotu słonecznego, rozchodziły się koncentrycznie, oplatając wszystkie członki szeregiem rdzawo krwawych figur.
Jan uciekał od nich wzrokiem, jakby w obawie, że od samego patrzenia może mu się stać krzywda. Widziałem jak jego tłusta twarz napina się. Znałem ten objaw. Zawsze tak wyglądał w czasie intensywnego myślenia. Niekiedy nadawało to dość zabawny wygląd jego sutym bokobrodom, rozdzielonym na podbródku wygolonym paskiem. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, Jan Jakub Dębski nosił taki zarost, by ukryć pierwsze oznaki starości.
Stojąc w milczeniu, znów wyjrzał na niknące w mroku ulice.
Styczniowy wieczór niósł po chodnikach mroźne powietrze pełne płatków śniegu. Nieliczni przechodnie, z głowami wbitymi w ramiona, przebiegali ukradkiem, goniąc za swoimi sprawami. Zastanawiałem się, którzy z nich idą na uroczystość.
Rocznica była niemal pełna. Cichych i potajemnych obchodów było w tym dniu wiele. Nie tylko w Warszawie. Choć minęło ponad dwadzieścia lat, wspomnienie tamtego ostatniego powstania wciąż budziło w nas żywe emocje. Jednak tylko nieliczni myśleli o nowym.
Wpatrując się w uśpioną Warszawę wyjąłem z kieszeni płaszcza papierośnicę. Dostrzegłem na twarzy Jana grymas, którego nie udało mu się ukryć. Wiedziałem, że gardzi papierosami. Był to wynalazek jeszcze zbyt świeży, by mógł zostać zaakceptowanym przez naszą arystokrację. Jeśli Jan kupował wyroby fabryki „Laferme", były to tylko cygara. Udając, że nie dostrzega tego, co robię zaczął pytać:
– Czy profesor Wagner…
– Mój drogi – przerwałem mu, odgadując, do czego zmierza– profesor Wagner jest jedyną osobą w całej Warszawie, a może i całym zaborze rosyjskim, która jest w stanie poradzić sobie z tą sprawą.
– Chyba masz rację – odpowiedział, ponownie wyglądając przez okno. – Słyszałem o nim. Podobno to on rozwiązał zagadkę zaginięcia hrabiny Modzelewskiej.
– Nie tylko tę, zresztą.
Odwrócił się w moją stronę.
– Muszę cię przeprosić, Witoldzie – powiedział. – Chcę jednak, abyś zrozumiał moje położenie. Nie chodzi tu tylko o śmierć mojego przyjaciela, ale o przyszłość całego powstania! Jeśli rosyjskie władze rozpoczną śledztwo, cała nasza praca może legnąć w gruzach. Czy zdajesz sobie sprawę, jakimi konsekwencjami może to grozić?
Nie odpowiedziałem. Zaciągając się nikotynowym dymem spojrzałem za siebie. Już od dłuższego czasu czułem na plecach zimny wzrok Aleksandra Kościejewskiego.
Siedząc w kącie pokoju na rozklekotanym krześle, palił w milczeniu fajkę. Odkąd tu przyszedłem nie odezwał się ani razu. Zdążyłem nawet zapomnieć o jego obecności. Jednak teraz jego przenikliwe oczy przypominały mi, że cały czas przysłuchuje się naszej rozmowie. Jego kamienna twarz, obrośnięta bujną brodą, niknęła pod czupryną gęstych włosów. Zatopiony w długim, czarnym kożuchu wyglądał jak cień spoglądający z czeluści bezkresnej pustki. Powiedzieć o nim, że jest ponury to tak, jakby nazwać śmierć niepełną życia.
– Przyszłość powstania leży w woli ludu, a nie władz rosyjskich. Jeśli jedno śledztwo ma złamać waszą konspirację, to może lepiej by wam było wciąż częstować kawą na czwartkowych obiadach. – Każde jego słowo było jak uderzenie młotem. W przejmującej ciszy, jaka nastała, usłyszałem zgrzyt zaciskanych przez Jana zębów. Opanowanie się musiało go dużo kosztować. Oddychając ciężko zwrócił głowę na Kościejewskiego.
– Przestań mi tu agitować jak Waryński na kółku robotniczym! – Jego twarz zaciskała się w nerwowych spazmach. – Zginął człowiek i żadna idea tego nie wytłumaczy!
– Walka bez ofiar nigdy nie prowadzi do zwycięstwa. Jeśli nie jesteście na nie gotowi, powinniście zrezygnować. Nasze kajdany możemy zrzucić i bez was.
– Przecież tutaj nie chodzi o wasze kajdany, tylko o wolność naszego kraju!
– Wolność albo jest pełna, albo nie ma jej wcale.
– Na kłótnie będziecie mieli dość czasu, kiedy utworzą wam parlament. – Spojrzałem na nich wypuszczając kłąb dymu. – Teraz musimy zająć się ważniejszymi rzeczami.
Lodowaty wzrok Kościejewskiego niemal fizycznie uciskał mi krtań. Jednak wiedziałem, że jego milczenie oznacza aprobatę.
– Masz rację, Witoldzie – zwrócił się w moją stronę Dębski. – Musimy teraz znaleźć mordercę. Nie dlatego, że zginął mój bliski przyjaciel. Musimy go znaleźć, bo to on najbardziej zagraża naszym planom.
Jan odszedł od okna i zaczął przemierzać pokój ze splecionymi z tyłu rękoma. Kościejewski zerkał na niego pogardliwie sponad swojej fajki. W innych okolicznościach wyglądaliby zabawnie. Może nawet sami zdaliby sobie z tego sprawę i zostali przyjaciółmi? Jednak teraz nikomu nie było do śmiechu.
Jan przystanął wpatrując się w zwłoki.
– Czy znasz zdanie profesora odnośnie okultyzmu? – zwrócił się do mnie.
– Pytasz mnie, czy profesor Wagner wierzy w wirujące stoliki?
– Pytam, czy profesor zakłada istnienie pozamaterialnego uniwersum.
– Mój drogi Janie, profesor Wagner nie zakłada istnienia niczego.
– Można by to ująć bardziej zgrabnie, ale jestem gotów podpisać się pod tym stwierdzeniem.
Zwróciliśmy się w stronę wejścia. W drzwiach stała smukła postać profesora Wagnera. Zdejmując cylinder skłonił się i wszedł do środka.
– Widzę, że w końcu zdołałem dojść do tego, by moją obecność poprzedzała legenda.
– Jak zawsze skromny profesor Wagner! Cieszę się, że cię widzę – powiedziałem.
– Ja też, Witoldzie. Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego już do mnie nie zachodzisz?
Udałem, że się zastanawiam. Że naprawdę tego nie wiem. W tym czasie profesor schował trzymaną w dłoniach rękawiczkę i zaczął witać się z pozostałymi. Rękawiczka wypchała mu kieszeń, przez co wyglądał mniej dystyngowanie. Nie zdążyłem się jednak zastanowić nad tak u profesora niespotykaną cechą, gdyż kończąc witać się z Janem obrzucił mnie krótkim spojrzeniem.
– Po stanie twojego odzienia – powiedział – i nierównym zaroście wnioskuję, że pytać o małżonkę na tę chwilę mi nie wypada?
Zaciągnąłem się papierosem i spojrzałem na moje wymięte ubranie. Nie było sensu zaprzeczać. Działalność konspiracyjna nigdy nie służyła rodzinie. Taka aktywność jest w stanie zepsuć każde małżeństwo.
Ale o profesorze też można było powiedzieć co nieco. Doskonale wiedziałem, dlaczego jedni mają go za niezwykle otwartą i przyjazną postać, natomiast inni widzą w nim ekscentryka i gbura gotowego do agresywnych zachowań.
Wszystko sprowadzało się do tego, czy profesor ma dostęp do strzykawki typu Record, igły nr 17 i roztworu z matowych kryształów, ze słodkim wyrazem „Morphium" na etykiecie.
Sądząc po jego dzisiejszym stanie, któryś z warszawskich aptekarzy okazał się dla niego łaskawy.
– Niebywałe! – Profesor pochylił się nad nagim ciałem. – Dostrzegli panowie, że przedstawione tutaj figury są elementami wchodzącymi w skład powierzchni Riemanna?
Nie wiem, czy pytanie profesora było retoryczne, czy nie. Nie zwrócił on jednak uwagi na nasz brak odpowiedzi. Wciąż spoglądając na zdobiące bladą skórę cięcia kontynuował:
– Nigdy nie widziałem ich w tak doskonałej formie. Są niezwykle precyzyjne.
Jakby w odpowiedzi na nasze milczenie przeniósł swój wzrok w naszą stronę i wyjaśnił: – Bernhard Riemann jest twórcą geometrii wielowymiarowej. Widoczne tutaj rysunki są dwuwymiarową próbą jej odwzorowania. Ostatni raz widziałem coś takiego podczas jego słynnego wykładu w 1859 r.
– Więc to nie są symbole okultystyczne? – spytał Dębski.
– Matematyka to magia potężniejsza niż jakakolwiek inna forma czarów. Dla wielu te symbole mają większą moc, niż wszelkie rysowane kurzą krwią pentakle.
– A pan wierzy w istnienie wielu wymiarów?
– Nie, nie wierzę w istnienie żadnego z nich. Mówię tylko, co w tej materii stwierdza matematyka.
Dębski chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak profesor nie zwracał na niego uwagi. Z cylindrem trzymanym w splecionych na plecach dłoniach począł rozglądać się po pokoju.
W nikłym świetle stearynowych świec nieliczne meble kładły na nagiej, drewnianej podłodze długie cienie. Profesor Wagner błądził wśród nich wzrokiem, czasami pochylając się by obejrzeć z bliska interesujące go rzeczy. Przejrzał książki ustawione na zniszczonym regale, klamki drzwi i okien, wysokie, owalne lustro, aż zatrzymał się na wiszącej na ścianie strzelbie.
– Mechanizm broni jest zepsuty – powiedział nie obracając się w naszą stronę. – Strzelba ma uszkodzony kominek. Po wystrzale wybuch piorunianu rtęci zapalający proch z komory nabojowej może doprowadzić do małej eksplozji. Mam nadzieję, że nikt nie planuje używać tej broni.
– Kto miałby jej używać?
– Przepraszam panów za spóźnienie. – Do pokoju wszedł szybkim krokiem Ludwik Gorzkowski, odrywając naszą uwagę od pytającego Jana. Witając się z każdym z osobna tłumaczył swoje późniejsze przyjście.
– Profesor Wagner! Niezmiernie miło jest mi pana poznać – powiedział ściskając serdecznie dłoń profesora.
– Pana dłonie są niezwykle zimne. Czy aż tak spadła temperatura? – spytał profesor puszczając rękę Gorzkowskiego.
– Tak, jest diablo zimno. – Chowając ręce w kieszeniach swojego płaszcza Gorzkowski spojrzał na profesora. – Proszę mi powiedzieć – zaczął niepewnie – czy to nie pan pomógł odnaleźć tę zamurowaną w ścianie hrabinę? Sprawa była głośna w całej Warszawie.
– Niestety, to nie moja zasługa. Do tamtego sukcesu przyczynił się kot.
– Czy to któryś z warszawskich asesorów?
Profesor nie odpowiedział. Pochylając się nad trupem przyjrzał się mu uważnie.
– Kiedy wasz martwy przyjaciel wrócił z Chin? Czy było to na początku zeszłego roku?
– Czy Witold opowiadał panu o tej sprawie? – Zainteresował się Jan.
– Dość informacji mam pod nosem, by nie musieć go fatygować. Aż nad to widać, że zmarły przez długie lata pracował ciężko w trudnych warunkach. Blizny po kulach świadczą o wojennej przeszłości. Nie trudno więc domyśleć się, że denat został skazany na zesłanie, najprawdopodobniej po powstaniu styczniowym. Jedyne zdjęcie znajdujące się w tym pokoju przedstawia kobietę z plemienia Ajnów. Jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, by ją sfotografować, musiała być dla niego ważna. Stąd wniosek, że miejscem zesłania był Sachalin, a więzień musiał spędzić tam dość czasu, by związać się z którąś z tamtejszych kobiet.
– A Chiny? – zapytał Jan.
– Z Sachalinu łatwiej jest uciec przez Chiny niż Rosję – wyjaśnił profesor. – A dwie znajdujące się w biblioteczce książki, które traktują o tym kraju pełne są odręcznych notatek polemizujących z niektórymi informacjami. Charakter pisma odpowiada zapiskom na fotografii. Zmarły musiał więc być w Chinach, a swoje spostrzeżenia zanotował na posiadanych woluminach poświęconych temu miejscu.
– To niebywałe! – Jan nie krył zdumienia. – Teraz, kiedy bliżej poznałem pana metody działania jestem pewien, że rozwiąże pan tę zagadkę!
– Już to zrobiłem.
– Słucham? – Dębski otworzył z niedowierzaniem usta.
– Już wiem, co się tutaj stało.
– Więc chyba nie będzie nas pan dłużej trzymał w niepewności? – Wtrącił się Gorzkowski.
– Niestety, jestem do tego zmuszony. Rozwiązanie odłożę do jutra, żeby móc wszystko dokładniej wyjaśnić.
– Nie może pan tego zrobić – po raz pierwszy zabrał głos Kościejewski. – Jeśli zna pan mordercę proszę nam go wskazać teraz.
– To wbrew moim regułom, by podawać wynik bez należytego dowodu.
– A więc nic pan nie wie. Przyznam, że jestem rozczarowany. – Aleksander przeniósł swój ciężki wzrok na Jana. – Zwłoki należy stąd zabrać, mieszkanie oczyścić i przystosować do dalszych działań konspiracyjnych. Już dość zmarnowaliśmy czasu na to śledztwo.
– Kim ty jesteś, by wydawać mi rozkazy? – Jan nie krył oburzenia.
– A kim ty jesteś, by ich nie przyjmować? Kiedy przyjdzie dzień walki nikt nie będzie oglądał się na wasze tytuły.
– Kiedy przyjdzie dzień walki wszyscy będziemy zgubieni! – włączył się do dyskusji Gorzkowski. – Powinniście w końcu zrozumieć, że walka nie jest rozwiązaniem!
– Społeczeństwo bez walki to martwe społeczeństwo.
– Można walczyć nie używając broni.
– Zachowaj takie sentencje na wieczorki u Świętochowskiego. Ja wole posługiwać się pistoletem niż piórem. – Aleksander zaciągnął się fajką, co miało znaczyć, że powiedział już wszystko.
Stojący obok profesor odczekał chwilę, po czym skłonił się i ruszył w stronę wyjścia.
– Profesorze – zwrócił się w jego stronę Gorzkowski – proszę mi w takim razie powiedzieć coś innego.
– Słucham. – Wagner przystanął nie obracając się.
– Nie mógłbym nie zapytać…
– Mógłby pan.
– Więc proszę mi powiedzieć…
– Chciałem powiedzieć, że mógłby pan nie pytać.
– Ale jeśli mógłbym przeprosić…
– To ja muszę państwa przeprosić. – Profesor skłonił się raz jeszcze i wyszedł.
Gorzkowski stał dłuższą chwilę, spoglądając za nim z niedowierzaniem.
– Profesor nie jest z tych Wagnerów – odpowiedziałem na jego niezadane pytanie.
II
Tego dnia dzień był słoneczny i nic nie zapowiadało późniejszych, tragicznych wydarzeń. Jechaliśmy małą, dwukonną dorożką prowadzoną przez wysokiego dryndziarza w piaskowej liberii, z czapką w kształcie rogatywki.
Zjechawszy z mostu Kierbedzia pozostawialiśmy za sobą szeroką wstęgę Wisły, świecącą u brzegów postrzępionymi krami. Dorożkarz skierował pojazd na Nowy Zjazd i dalej na Krakowskie Przedmieście.
Siedzący naprzeciw mnie Jan wyglądał na niespokojnego. Wiercąc się na swoim miejscu, co chwilę napinał mięśnie twarzy, jakby rozgrzewając je do pantomimicznego spektaklu. Między włosami jego bokobrodów grały drobne refleksy słońca, co nadawało mu chwilami dość niepoważny wygląd.
– Szkoda, że profesor nie mógł zjeść z nami – rzekł po dłuższej chwili. – Chciałem zadać mu jeszcze kilka pytań.
– Profesor wyjaśni wszystko wieczorem. Możesz być tego pewien, mój drogi Janie.
– Obawiam się jednak, że profesor może nie brać pod uwagę wszystkich aspektów tej sprawy.
– Co masz na myśli?
– Nie można przecież wykluczyć, że było to morderstwo rytualne. A jeśli tak, może stać za tym jakaś tajna organizacja.
– Myślisz, że Adama zabiło bractwo nawiedzonych matematyków?
– Nie kpij z tego, proszę. Sam widziałeś, jak to wyglądało. Jeśli nie miało to znamion okultyzmu, to co miały znaczyć te wszystkie symbole?
– Nie wiem. Wolałbym poczekać z wydawaniem sądów do werdyktu profesora.
Jan wyjrzał na zasypaną śniegiem ulicę. Mijaliśmy wąskie kamienice i placyk z pomnikiem Kopernika. Chrzęst gniecionego przez nas śniegu zagłuszał rozmowy przechodniów, nieprzerwanie napływających od strony Placu Zamkowego.
– Adam już przed śmiercią budził mój niepokój. – odezwał się Dębski, wpatrzony w mijanych ludzi. – Zachowywał się dziwnie, wręcz obsesyjnie. Był opętany ideą, której istoty nie zdołałem pojąć. A wszystko wiązało się z tą książką.
Sięgnął za pazuchę i wyjął potargany wolumin w formacie mniejszego octavo. Książka była dość gruba i wyglądała na wiekową.
– Długo zastanawiałem się, czy ci ją pokazać – powiedział po chwili, wpatrując się w zniszczoną okładkę. – Chciałem dać ją profesorowi. Może będzie mogła pomóc w śledztwie.
Przekazał mi z wahaniem sfatygowaną księgę. Jej wiek było trudno określić. Nie wiedziałem, czy zniszczenia biorą się ze starości, czy z częstego używania. Nie mogłem też odgadnąć, w jakim języku została napisana. Jej strony jednak napawały mnie nieokreślonym lękiem. Na kilku ostatnich rozpoznałem szereg figur, które wczoraj widziałem wycięte na skórze zmarłego Adama Chmielnika.
– Co to za książka? – spytałem zamykając wytarte karty.
– Nie wiem. Nie wiem też, gdzie Adam ją znalazł.
Schowałem wolumin do kieszeni.
– Czy podejrzewasz, co może zawierać?
– Myślę, że książka ma związek z masonerią.
– Adam był masonem?
Jan spojrzał na mnie, jak na naiwne dziecko.
– Prawie cała polska szlachta jest w którejś z lóż – powiedział. – Jednak o tej książce nikt nie słyszał.
– Myślisz, że to przez nią zginął Adam?
– Jestem tego pewien. Jej związek ze sprawą jest aż nazbyt oczywisty. Od kiedy Adam zaczął ją badać odciął się od wszystkiego. Jedyne, czemu poświęcał czas, to tajemnica tej książki. Nawet myśl o powstaniu nie rozbudzała w nim już żadnych emocji. W pewnym momencie jego postawa stała się zagrożeniem dla naszych planów.
– Więc może zrobił to ktoś, komu na nich zależało?
– Myślisz o Aleksandrze?
Usłyszałem przeraźliwy huk. Mijaliśmy właśnie początek ulicy Berga. W chwilę potem moją głowę wypełnił ogłuszający pisk. Nasza dorożka przechyliła się, poczym upadła na jeden z boków. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że Jan usiłuje mi coś powiedzieć, zanim wypadłem na zaśnieżoną ulicę. Spłoszone konie, zerwane z uprzęży, pognały przed siebie. Kołomnie leżało ciało martwego dryndziarza. Kiedy udało mi się podnieść dostrzegłem, że śnieg wokół nas zabarwiony jest na czerwono. To była krew.
Nieopodal nieprzytomnego Jana leżała wywrócona karoca. Jej roztrzaskane szczątki były porozrzucane wokół. Między dymiącymi deskami sterczały ludzkie kończyny.
Spoglądając przez niknący dym zauważyłem zmasakrowane ciała wystające z wraku. Nie sposób było odgadnąć ile trupów jest wewnątrz. Nie zamierzałem zresztą tego próbować.
Dopiero później dowiedziałem się, co się stało. Do karocy generała Zachariewa ktoś wrzucił szklaną kulę wypełnioną nitrogliceryną. Generał jechał w towarzystwie adiutanta i dwóch oficerów niższego stopnia.
Miejsce nie było przypadkowe. Warszawa chciała upamiętnić imię Fiodora Berga na swój własny sposób.
Kiedy próbowałem podnieść wracającego do przytomności Jana, usłyszałem strzały. Nie od razu zdałem sobie sprawę z tego, że są one wymierzone w naszą stronę. Czołgając się w krwawym błocie dostrzegłem zmierzającego ku nam mężczyznę. W blasku bijącym z odbitego od śniegu słońca nie mogłem dostrzec jego twarzy. Widziałem tylko rosłą postać w czarnym kożuchu.
Sięgnąłem po pistolet.
III
Profesor Wagner zacisnął kilkakrotnie dłoń, aby uwypuklić żyłę na zgięciu przedramienia. Siedząc przy swoim dębowym biurku opierał rękę o masywny blat. Kiedy igła przebiła jego skórę, powoli nacisnął tłok szklanej strzykawki. Jej zawartość szybko zniknęła, zatopiona w pulsującym krwiobiegu. Muszę przyznać, iż jej ilość była imponująca. Kogoś nieprzywykłego do tego specyfiku taka dawka z pewnością pozbawiłaby życia.
Po zakończonej iniekcji profesor opadł na oparcie fotela, pozwalając, by narkotyk wziął w posiadanie jego układ nerwowy. Wyglądał przy tym, jakby z ciała usunięto mu wszystkie kości.
Profesor zażywał morfinę, aby uzyskać klarowność myśli. Teraz potrzebował jej do przeanalizowania tego, co opowiedziałem mu o dzisiejszym poranku.
Nigdy nie lubiłem, kiedy robił to w mojej obecności. Ale to nie przez to przestałem go odwiedzać.
Kiedy Wagner przyzwyczajał się do działania narkotyku rozejrzałem się po jego gabinecie. Przytulne pomieszczenie, ze ścianami w obiciach koloru Bordeaux, pełne było niespotykanych kuriozów, poustawianych na masywnych, acz estetycznie wyglądających meblach od Simmlera. Spośród wszelkich znajdujących się w nim rzeczy największe wrażenie robiła biblioteczka. Wiedziałem, że nie są to wszystkie książki ze zbiorów profesora, ale już ten wybór wystarczył, aby niejednego bibliofila przyprawić o drżenie zazdrości.
Największe dzieła filozofii, nauki i religii zebrane w jednym miejscu, bez prawa pierwszeństwa dla żadnego z nich. Platon, Orygenes, Kartezjusz, Kepler, Newton. Nie zdziwiłbym się nawet widząc tutaj pisma Sokratesa. A wszystko to zwieńczone zbiorem zakazanych woluminów z dziedziny magii. Klucz Salomonowy, Szmaragdowa Tablica, Księga Dzyan i przede wszystkim tajemniczy Kitab al – Azif, dzieło przed wiekami spisane przez szalonego Araba, Abdula Al – Hazrada, które od niepamiętnych lat rozpala umysły kultystów z całego świata.
Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głos profesora.
– Nie patrzysz na istotę rzeczy. To nie ma związku z tą sprawą. Twoje myślowe dygresje prowadzą tylko do przerwania właściwego toku rozumowania.
– Co masz na myśli?
– To, że ta sprawa nie jest tym, czym się zdaje. Rozwiązanie jest o wiele prostsze i nie ma w nim nic tajemniczego.
– Nie rozumiem.
– Bo to, co widzisz bierzesz za pewne, podczas gdy nic z tego nie istnieje.
To właśnie był powód zerwania moich kontaktów z profesorem. Jego swoista filozofia. Trudno jest przyjaźnić się z kimś, kto zakłada, że jesteś jedynie jego wyobrażeniem.
– Podejdź do tamtego stolika. – Profesor wskazał mi stojący w kącie mebel. Spełniłem jego prośbę. To, co znalazłem na blacie przyprawiło mnie o drżenie.
– To mój mały eksperyment – powiedział Wagner. – Przykład dla wszystkich zdziwionych moim sposobem myślenia.
Na stole leżał beznogi szczur. Jego bezwładny kadłub przymocowany był szeregiem przewodów do dziwnej aparatury. Zwierzę musiało być żywe, gdyż jego piersi unosiły się miarowo, a szklana rurka zaczepiona przy pyszczku zapewne tłoczyła weń pożywienie.
– Znalazłem go na ulicy. Był już w takim stanie. Jednak dzięki mnie otrzymał nowe życie. – Profesor przypatrywał mi się chwilę, badając moją reakcję. – Te przewody prowadzą do specjalnego generatora, który za sprawą algorytmu przekazuje do układu nerwowego zwierzęcia losowo wybrane bodźce, interpretowane w jego mózgu jako bodźce ze świata zewnętrznego. Każdy z nich oddziałuje na inną część mózgu, przez co łączy się z inną reakcja. Szczur jest ślepy i nie może się poruszać, jednak jego mózg wytwarza złudzenie biegania, jedzenia, współżycia a nawet cierpienia. Choć nie ruszył się z tego stołu od kilku miesięcy, w swojej głowie odbywa podróże, o jakich nigdy wcześniej nie marzył.
Przyjrzałem się dziwnemu urządzeniu. Nie mogłem pojąć sposobu jego działania. Kiedy zbliżałem do niego dłonie czułem w nich przejmujące mrowienie.
– Co je napędza? – spytałem.
– Prąd elektryczny.
– Skąd, u diabła, wziąłeś tutaj prąd elektryczny?
– To zasługa mojego przyjaciela, Nikolaja Tesli. Poznałem go jeszcze przed jego wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Był bardzo zainteresowany moim projektem, dlatego pomógł mi przy budowie tej konstrukcji.
Jeszcze raz zbadałem cały mechanizm. Składający się na niego system przewodów, szpul i zębatek był jednak zbyt skomplikowany, bym mógł go zrozumieć.
– Ale jaki ma to związek z całą sprawą?
– Taki sam, jak ta książka. – Profesor wziął z biurka wolumin, który dostałem dziś od Jana.
– Co o niej wiesz?
– To stare dzieło. Szukałem go od lat.
– Wiesz, kto jest jej autorem?
– Gorgiasz, Bacon, Newton, Barkeley… Każdy z nas. Ta książka nie ma jednego autora. Może nawet nie ma go wcale. Ktokolwiek na nią natrafił, jeśli był w stanie ją zrozumieć, spisywał zawarte w niej rzeczy na nowo, przybliżając kolejnego czytelnika do rozwiązania zawartej w niej tajemnicy.
– Co jest tą tajemnicą?
Profesor zastanowił się przez chwilę.
– W swoim dziele O naturze albo niebycie – zaczął – Gorgiasz stwierdził, że nie ma nic, że gdyby jednak coś było, to byłoby to niepoznawalne i że gdyby nawet było to poznawalne, to i tak wiedzy o tym nie bylibyśmy w stanie przekazać komukolwiek innemu. Jednak potem zmienił zdanie. – Profesor odłożył książkę na biurko. – Wedle Gorgiasza świat musiałby realizować się tylko w naszym umyśle i wraz z zanikiem naszej świadomości przestawać istnieć. Jednak potem doszedł do wniosku, że możliwym jest, by nasza świadomość odżyła, choć nie miała pamięci o swoim poprzednim istnieniu. Byłby to swoisty rodzaj filozoficznej metempsychozy. Dla zachowania ciągłości między tym jednym, ale porwanym bytem, Gorgiasz napisał tę książkę. Sądzę, iż to pod jej wpływem Berkeley wymyślił kluczowe założenia swojej filozofii.
– Ale czy takie dzieło nie byłoby właśnie dowodem na istnienie świata obiektywnego?
– Znów posługujesz się niewłaściwymi kategoriami, mój drogi Witoldzie. Ta książka to tylko idea, zbiór myśli, ona nie istnieje naprawdę. Wraca w świadomości któregoś z nas, jako wspomnienie ulotnej refleksji. A to, że widzimy to w ten sposób wynika jedynie z budowy naszego mózgu. Gdyby nie jego ułomności, umysł nie musiałby się uciekać do takich zabiegów.
Spojrzałem na profesora.
– I w świadomości którego z nas ma ona powracać? – spytałem.
Profesor zamilkł. Wiedział, że jest to dla mnie temat drażliwy. Wpatrując się w blat, długo namyślał się, zanim odpowiedział.
– Nie wiem. Kiedyś powiedziałbym, że w mojej, ale teraz nie jestem tego pewien. – Uniósł na mnie swą głowę. – Widzisz, jeśli świat rzeczywiście jest czyimś wyobrażeniem, to my wszyscy, jako imaginacja, jesteśmy jednocześnie tą samą osobą. Dlatego zapiski z tej książki mają sens. Uświadamiają każdego, kto do nich dotrze o takim stanie rzeczy, przez co ten, który nas sobie wyobraża też zbliża się do prawdziwego poznania. Sądzę, iż tak narodziła się literatura.
– I co stanie się, kiedy dojdzie już do tego poznania?
– Właśnie tego chciał się dowiedzieć Adam Chmielnik.
Profesor znów opadł na oparcie fotela. Jego wzrok wbity w moją postać zdawał się świdrować wnętrze mojej czaszki. Zajęło mi chwilę, zanim zdołałem poukładać myśli.
– Chcesz powiedzieć, że Adam popełnił samobójstwo?
– Nie. Przynajmniej nie w dosłownie.
– Jak mam to rozumieć?
– Adam nie chciał się zabijać. Pewnie przeżyłby, gdyby ktoś mu w tym nie pomógł.
– Więc kto to zrobił?
Profesor rzucił na biurko skórzaną rękawiczkę. Była to ta sama rękawiczka, która wypchała jego kieszeń podczas naszego wczorajszego spotkania.
– Powąchaj – powiedział.
Z ociąganiem sięgnąłem do biurka i przytknąłem okrycie do nosa. Miało słodki zapach.
– To słodki zapach eteru – wyjaśnił profesor.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś uśpił Adama, a potem zabił go w tak okropny sposób?
– Nie. Adam zrobił to wszystko sam. Jednak nie po to by umrzeć. Gdyby ktoś nie pozbawił go przytomności, nie wykrwawiłby się na śmierć.
– Skąd to wiesz?
– Na podłodze był wyraźny ślad odpowiadający kształtem brzytwie. Adam musiał ją tam położyć, kiedy wyciął już wszystkie symbole. Potem ktoś ją zabrał. Do tego wisząca na ścianie strzelba była nabita. Adam musiał wiedzieć, że broń jest zepsuta. Załadował ją więc ktoś inny. Ktoś, kto chciał mieć pewność, że uda mu się uśmiercić doświadczonego żołnierza i zabezpieczył się na wszelkie możliwe sposoby.
– Kto?
– Ten, kto zgubił tę rękawiczkę. Podało mi ją wczoraj jakieś dziecko, kiedy zobaczyło, do którego mieszkania zmierzam. Powiedziało, że zgubił ją ktoś ze znajomych lokatora.
– I ty pewnie wiesz, kto to zrobił?
Profesor spojrzał na wysoki, stojący przy ścianie zegar. Przenosząc wzrok w moją stronę powiedział:
– Musimy już jechać. Myślałem, że zdążymy jeszcze zjeść kolację, ale, niestety, rozmawialiśmy zbyt długo. Mam nadzieję, że nie jesteś głodny?
IV
– Teraz możemy być pewni, kto jest winny – powiedział Gorzkowski splatając ręce na piersi. Stał na środku pokoju rzucając wokół gromkie spojrzenia. Nigdy go jeszcze takim nie widziałem. Zdawał się emanować jakąś niewyjaśnioną energią.
– Ciekaw jestem, kogo masz na myśli? – zwrócił się w jego stronę profesor.
– To jasne. Tego, kogo brakuje.
W pokoju prócz nas był tylko Jan Dębski. Aleksander Kościejewski wciąż się nie pokazywał. Czekaliśmy już ponad godzinę.
– Gdyby o winie wyrokowano tylko na podstawie nieobecności, to wymiar sprawiedliwości byłby naprawę zabawną instytucją – powiedział profesor długo spoglądając Gorzkowskiemu w oczy. Ludwik znosił jego wzrok dłuższą chwilę, jednak pobity musiał odwrócić głowę.
– Więc ciekaw jestem, jakie pan ma zdanie na ten temat? – spytał odzyskując nieco rezonu.
– Pan zna moje zdanie, mój drogi.
– Co mam przez to rozumieć?
– A co pan zrozumiał?
Ludwik milczał. Na jego głowie błysnęły złocone światłem świec kropelki potu.
– Panowie – zwrócił się do nas Jan. – Chyba już pora wyjaśnić całą sprawę.
– Ma pan rację, panie Janie. Już dość to wszystko się przedłużyło. – Profesor spojrzał na nas przeciągle. – Na wstępie chciałbym zauważyć, że zabójstwo Adama bardziej było łutem szczęścia, niż zaplanowaną zbrodnią. Oczywiście, morderca chciał go zabić, jednak nie do końca wiedział jak to zrobić. Kiedy przyszedł tutaj tej feralnej nocy pewnie sam musiał być zaskoczony zastaną sytuacją.
Profesor zaczął przemierzać pokój z rękami splecionymi na plecach.
– Morderca znał Adama bardzo dobrze. Wiedział, jak się poruszać po całym mieszkaniu – kontynuował. – Nie było też śladów włamania.
Wagner przystanął, przyglądając się przez chwilę każdemu z nas.
– A dlaczego Adam zginął? – zapytał nagle. – Adam Chmielnik był osobą szczególną. W zasadzie całe powstanie zależało od niego. On był łącznikiem pomiędzy szlachtą a robotnikami i ludnością chłopską. Jeśli tym razem walkę miało podjąć całe społeczeństwo, to tylko dzięki niemu było to możliwe. – Profesor zwrócił się w stronę Gorzkowskiego. – Nawet pan, jako zwolennik pracy organicznej i zagorzały przeciwnik wystąpienia zbrojnego prowadził z nim rozmowy. Zdanie ludzi, których pan popiera było dla niego ważne. Adam był świadom tego, że tylko siłą całego narodu ten kraj może dźwignąć się z popiołów, że w przeciwnym razie powstanie upadnie tak, jak upadły wszystkie poprzednie.
– To powstanie i tak by upadło – odezwał się Ludwik. – Jeśli włączyliby się do niego ludzie Kościejewskiego zapanowałaby kompletna anarchia. To byłaby największa klęska, jaka kiedykolwiek na nas spadła.
– Mój drogi Ludwiku – profesor odezwał się łagodnym głosem. – Proszę mi powiedzieć, czy do codziennych czynności używa pan obu rąk?
– Co ma znaczyć to pytanie?
– Podobno Aleksander Wielopolski do końca życia nie używał prawej ręki, by ukarać się za podpisanie rozporządzenia o przymusowym wcieleniu Polaków do wojska. Rozporządzenie to było bezpośrednią przyczyną przyspieszenia wybuchu powstania styczniowego i pośrednią przyczyną jego upadku. A przecież zrobił to, bo był pewien, że nowe powstanie przyniesie tylko straty. Dlatego chciał mu zapobiec.
– Jaki to ma związek z tą sprawą?! – Gorzkowski poczerwieniał nagle, by po chwili całkiem zblednąć.
– Zastanawiam się tylko, której ręki pan nie używa – odpowiedział profesor.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Gorzkowski chwycił wiszącą na ścianie strzelbę. Mierząc to w profesora, to w nas, powoli łapał oddech.
– Jak pan widzi, profesorze, używam obu. – powiedział podchodząc do Wagnera. – Nie pan będzie mnie sądził, ale historia.
– Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to niezwykle srogi sędzia? – zapytał profesor. Jego spokój był zaprawdę imponujący.
– Niech się pan lepiej zastanawia nad własnym losem, a o mnie proszę się nie martwić. – Gorzkowski oparł palec na cynglu.
– Niestety, jeśli pan wystrzeli, wszyscy będziemy mieli kłopoty. Pan oczywiście największe, ale i nam się dostanie. Całe miasto aż huczy po dzisiejszym zamachu. Wystarczy jeden strzał, a w chwilę potem będą tutaj wszyscy żołnierze rosyjscy, jacy stacjonują w Warszawie.
– Sam pan widzi, do czego doprowadził Aleksander. To on stoi za dzisiejszym zamachem. – Gorzkowski spojrzał na mnie. – Pan chyba to wie – powiedział. – Widziałem, jak pomógł panu uciec. Szkoda, że mój pistolet nie był bardziej celny.
– Więc to pan strzelał? – spytałem.
– Chyba pan nie myślał, że reduta Ordona? Miałem nadzieję, że będzie z wami profesor. Wiedziałem, że tylko on może pokrzyżować mi plany. Jak widać, nie pomyliłem się.
– Pan uśpił tylko na wpół przytomnego człowieka, który najprawdopodobniej oszalał i dokonał samookaleczenia. Pozwolił pan wykrwawił mu się na śmierć – rzekł łagodnym tonem profesor. – Kara, jaka pana za to czeka nie musi być duża.
– Nie czeka mnie za to żadna kara. Nie jestem niczemu winny. Nie ja doprowadziłem do serii dzisiejszych aresztowań. To nie przeze mnie Warszawa znów będzie żyła w strachu. Na szczęście ten, który jest za to odpowiedzialny trafił już do celi. – Gorzkowski spojrzał na profesora. – Jestem pewien, że zdążył się pan umówić z nim na jakieś spektakularne rozwiązanie całej sprawy. Aleksander bardzo lubi takie rozwiązania. Niestety, teraz pozostaje mu jedynie pisać do cara błagalne listy, jak jego przyjaciel, Bakunin, którego tak chętnie cytował.
– Obawiam się, że w swojej walce o dobro kraju kompletnie stracił pan rozum – powiedział profesor spokojnym głosem.
– To walka jest utratą rozumu! Jeżeli kiedykolwiek Warszawa podniesie się do kolejnego powstania będzie to klęska całego narodu i rujnacja całego miasta!
– Tego nie może pan wiedzieć – odezwał się Dębski. Jego głos drżał, co Jan za wszelką cenę starał się ukryć.
– To już nie ważne. Uratowałem kraj przed kolejną klęską. Mogę teraz umrzeć spokojnym. – Gorzkowski ponownie skierował swój wzrok na profesora. – I pan pójdzie ze mną – powiedział.
Profesor nawet nie drgnął. Nie wiem, czy w czasie wystrzału poruszył się choć odrobinę. Na skutek huku zamknąłem odruchowo oczy. Kiedy je otworzyłem profesor stał niewzruszony, przyglądając się drobnym plamkom krwi, jakie zdobiły teraz jego płaszcz.
Gorzkowski zataczał się, brocząc krwią po całej podłodze. Ściskając nerwowo kikut prawej dłoni, spoglądał nań z niedowierzaniem. Jego oszpecona twarz zastygła w groteskowym grymasie. Po nadpalonym policzku spływało pęknięte oko. Nie mogąc złapać równowagi upadł na czerwieniące się deski podłogi, targany śmiertelnym spazmem. Obok niego leżała rozerwana strzelba.
Profesor stanął nad nim, rzucając przy jego urwanej dłoni skórzaną rękawiczkę.
– Pomyśleć, że musiało się to stać akurat wtedy, kiedy znalazł drugą – powiedział z beztroską.
Jan spoglądał to na mnie, to na Wagnera, nie wiedząc, co zrobić. Wyglądał, jakby był w szoku. Było to dość niepokojące.
– Chyba musimy uciekać – powiedział po chwili.
– Nie mamy wyjścia – podsumował profesor.
– Zanim pójdziemy – rozpoczął Jan niepewnie – czy mógłby mi pan powiedzieć jedną rzecz?
– Słucham.
– Mam w Southsea, w Angli, przyjaciela. Właśnie zaczyna pisać powieść. Czy mógłbym mu opowiedzieć o pana przygodach? Byłyby one z pewnością inspirujące.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Nie był to odpowiedni czas na tego rodzaju pytania.
Profesor jednak zdawał się nie zauważać całego absurdu tej sytuacji. Zwracając się do Jana z zadowoleniem powiedział:
– Oczywiście, mój drogi. Mogę tylko spytać, jak się nazywa pański przyjaciel?
Jan uniósł dumnie głowę.
– Sir Arthur Conan Doyle – powiedział.
V
Kiedy następnego ranka przyszedłem do gabinetu profesora Wagnera, zastałem go siedzącego przy biurku, nad stertą zapisanych dziwnymi symbolami papierów. W niektórych z nich rozpoznałem figury, które przed dwoma dniami widziałem na skórze martwego Adama Chmielnika. Profesor siedział nieruchomo, z rękami splecionymi za głową. Leżąca na blacie strzykawka świadczyła o tym, że zdążył już zażyć swój ulubiony specyfik. Obok niej leżała otwarta książka. Ta sama, którą dostałem wczoraj od Jana.
– Aleksander Kościejewski nie żyje – powiedziałem. – Podczas próby kolejnego zamachu stracił rękę, a dziś rano wyskoczył przez okno więziennego szpitala.
– Więc chyba Warszawa rzeczywiście będzie musiała poczekać na swoje powstanie.
Głos profesora był nieobecny. Pustym wzrokiem spoglądał przed siebie, w ogóle mnie nie zauważając.
Wśród leżących na biurku papierów dostrzegłem zakopaną między nimi brzytwę.
– Naprawdę chcesz to zrobić? – spytałem.
– Cała moja praca się do tego sprowadzała. Wszystko to, w co się angażowałem przez te długie lata miało mnie do tego doprowadzić. Chyba nie myślałeś, że te śledztwa były jedynie gimnastyką dla mojego umysłu?
Wagner spojrzał na mnie pierwszy raz, odkąd tu wszedłem. W jego oczach widziałem jakąś nieopisaną pustkę. Tak muszą wyglądać ludzie, którzy zrealizują już wszystkie swoje plany.
– Żeby to zrozumieć, musisz pojąć pewne rzeczy – zaczął profesor. – Zbrodnia jest wyłomem pozwalającym naszej świadomości poznać prawdę o sobie. Zbrodnia i wszystko, co wymyka się racjonalnym sądom służy stwarzającej jaźni do samo oświecenia. To dlatego z taką pasją oddałem się badaniom nad nią. To dlatego tak skrupulatnie zbierałem wszelkie informacje o przypadkach, przy wyjaśnieniu których nauka pozostawała bezsilna. – Profesor chwycił jeden z zapisanych arkuszy. – Teraz mam ostatnią wskazówkę. Odpowiedzią jest wielość wymiarów.
– Przecież ty nie wierzysz w żaden z nich.
– Bo żaden z tych wymiarów nie istnieje w znaczeniu obiektywnym. Ale jeśli jestem w stanie je sobie uświadomić, to znaczy, że moje myśli nie są uzależnione od ciała, w którym żyję. Moje oczy ich nie widzą, a jednak można wykazać je przy pomocy matematyki. Dlatego jestem pewien, że powtórzenie tego, co zrobił Chmielnik pomoże mi dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda struktura istnienia.
– A jeśli nie?
– Wtedy ty musisz dokończyć moje dzieło.
– Dobrze wiesz, że nigdy tego nie zrobię.
– Mówię o czymś innym. Spiszesz to, co ci powiedziałem i czego byłeś świadkiem.
– Dlaczego chcesz bym to zrobił? Przecież nie wierzysz w istnienie nikogo poza tobą.
Profesor oparł dłonie na blacie biurka i przyjrzał mi się przez chwilę.
– Mówiłem ci – zaczął – że nie jestem już pewien, która świadomość stwarza nasz świat. Kiedyś powiedziałbym, że moja. Ale od tamtej pory wiele się zmieniło. Jednak jeśli mam rację, jeśli wszystko, co nas otacza jest jedynie czyjąś imaginacją, to tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednocześnie tą samą osobą. To my jesteśmy tą świadomością. Pomyśl. – Profesor wziął głębszy oddech. – Jeśli opiszesz to, o czym teraz mówimy, to ten, kto to przeczyta stworzy nas niejako na nowo. Jednak jeśli my zdajemy sobie sprawę z tej sytuacji, to w momencie odtwarzania naszych osób, osoba ta stworzy jednocześnie siebie, istniejącego w naszej głowie. Jeśli przyjąć, że czas nie płynie, tylko istnieje w każdym swoim punkcie jednocześnie, to w tym samym momencie ten kto czyta stwarza nas i my jednocześnie stwarzamy jego, natomiast w tle jesteś ty, który piszesz.
– Więc kto z nas rzeczywiście istnieje? Ten kto czyta, ten kto pisze, czy ten, kto został opisany?
– Obawiam się, że żaden. – Wagner spuścił ze smutkiem głowę, przypatrując się leżącej na biurku brzytwie. – Jednak muszę spróbować się tego dowiedzieć – powiedział.
– Chyba niczego już nie rozumiem.
Profesor uśmiechnął się do mnie. Spoglądając przed siebie nieobecnym wzrokiem powiedział:
– Mój drogi Witoldzie, jedyna racjonalna rzecz, jaką jest w stanie zrobić człowiek, to poddać w wątpliwość swój własny rozum.
Bardzo interesujący tekst. Nie tylko przemyślany, ale warsztatowo w wyśmienitej formie.Przynajmniej jak dla mnie. Pozdr.serdecznie
Jak na razie, dobre. No, jak jeszcze dalej będzie o PPS-ie, będzie wyśmienicie.
Ale, w tym zdaniu jest błąd i jest niezrozumiałe. " Młotek kurka jest w nieodpowiedniej pozycji. Po wystrzale kapiszon nie wejdzie w przeznaczone mu zagłębienie, przez co wybuch piorunianu rtęci zapalający proch z komory nabojowej może doprowadzić do małej eksplozji."
Kapiszon / piston kladziono w kominku ( "zagłębieniu", niech będzie) i w nic już nie musial wchodzić. Uderzenie kurka powodowało eksplozję kapiszonu, a plomień eksplozji poprzez kanalik ogniowy przenikal do lufy i powodowal detonację prochu. Następował wystrzal.
Zdanie bez sensu.
No, no. Profesor Wagner z Warszawy jako pierwowzór Scherlocka Cholmesa. Pogratulować wyobraźni. Jedna uwaga Jan Jakub najpierw nazywa się Dembski a potem już Dębski. Ogólnie opowiadanko całkiem całkiem. podobało mi się. zaliczam je do kategorii historii Altrernatywnych. Pozdrawiam
Zobaczyłam nick podstuwak obok tekstu i od razu przypomniało mi się opowiadanie Corpus nobile, które zrobiło na mnie spore wrażenie. A potem zaczęłam czytać, akcja dzieje się w Warszawie w XIX wieku i złapałam się za serce oddychając ciężko, bo zupełnie jak w moim konkursowym tekście no i myślę sobie, w porównaniu z Tobą to w ogóle nie mam szans ;) W każdym razie po przeczytaniu myślę, że mamy zwycięzcę Sherlockisty, bo jak dotąd na lepszy tekst nie trafiłam. Teoretycznoliterackofilozoficzna dysputa pod koniec bardzo przypadła mi do gustu :)
Czy zwycięży ten tekst, nie wiem, ale jest naprawdę dobry. :)
"Corpus nobile" było zdecydowanie bardziej w moich klimatach, ale to też jest prima sort.
I jako niezależny czytelnik mogę bez wątpienia stwierdzić, że nie macie co porównywać z Dreammy swoich tekstów, bo są zupełnie różne, choć obydwa świetne :)
www.portal.herbatkauheleny.pl
Bardzo dobre opowiadanie. Jedno z trzech najlepszych przeczytanym przeze mnie w konkursie. Rzeczywiście miejsce i czas podobne do tego, w którym dzieje się historia opowiedziana przez Dreammy. I to niejedyne podobieństwo - oba teksty są bardzo dobre:).
Pozdrawiam
Mastiff
Jestem pod wrażeniem. Gratuluję warsztatu i pomysłu. Bez wątpienia jeden z najlepszych tekstów w konkursie.
Ocena (tylko na potrzeby Sherlocisty) - 9/10.
Pozdrawiam.
Ciekawa historia, niezłe śledztwo, cudowne nawiązania do SH. Ale jak na piórkowy tekst sporo niedociągnięć językowych.
Stał na środku pokoju rzucając wokół gromkie spojrzenia.
Tu już nie mogłam się powstrzymać. Ale te spojrzenia same z siebie były takie hałaśliwe czy dopiero po rzuceniu tworzył się łoskot? I przecinka brakuje.
Babska logika rządzi!
Ciekawą i tajemniczą historię pewnej śmierci przedstawiłeś, Podstuwaku, w nader zajmujący sposób, przy okazji ujawniając źródło inspiracji pewnego czołowego twórcy opowieści detektywistycznych. ;)
Bardzo satysfakcjonująca lektura i tylko szkoda, że przyjemność obcowania z nią ciągle psują błędy i usterki, jak m.in. w tym zdaniu: Profesor spojrzał na wyskoki, stojący przy ścianie zegar.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Matematyka królową. ‘Uleczy’ nawet z paroksyzmów solipsyzmu. ;)