- Opowiadanie: kawkers - W matni Cz. II

W matni Cz. II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W matni Cz. II

Wynikło z tego niemało zamieszania, Dzielnica Borhowa zaroiła się od milicji, kapłanów okolicznych świątyń, przypadkowych gapiów z najbliższych barów, paru welunów i infułata. Razbiest i Korodon stali nad brodatym olbrzymem przypatrując się, jak medyk opatruje i dogląda mu ran.

– Micheletto Scylla, kapitan straży osobistej miłościwego Francesco Ursiniego – wymienili ukłony. – Muszę panom podziękować, co by nie było, za uratowanie życia. Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym dwóch gaspaczi odwlecze ode mnie ciężką dłoń kostuchy, a tu proszę! Zuch chłopaki, zuch.

Infułat zawołał na nich z daleka, przeprosili Micheletto i odeszli.

-Miły człowiek – stwierdził Korodon.

– Taa. Tak naprawdę to dopiero go poznałem.

– Mimo wszystko. Miły człowiek.

– Mam dla was nowe zadania – zaczął bez ogródek młody infułat. – Korodon wracasz do roboty papierkowej, masz sporo zaległości przez tę całą aferę – dokładnie w ten sposób nazwał usiłowanie zabójstwa jednego z najpotężniejszych władców znanego im świata: „afera". – Razbiest, książę Ursini, wbrew zdrowemu rozsądkowi, poprosił byś zasilił jego uszczuplone siły przybocznej straży na szczycie pokojowym.

– Oczywiście.

– To nie była prośba. A teraz, jeśli wybaczycie.

Gdy odszedł poza zasięg słuchu wymienili parę siarczystych epitetów odnośnie jego osoby.

Książę Ursini położył dłoń na ramieniu Razbiesta.

– Cieszę się z twojej obecności przy moim boku. Pozwól, mamy jeszcze trochę drogi do przebycia, a chciałbym jeszcze zażyć snu przed jutrzejszym szczytem. Dyplomacja w swej zawiłości bywa… usypiająca.

 

Szczyt rozpoczął się następnego dnia uroczystym obiadem, na który większość zacnych gości nie przybyła, obawiając się ponoć zatrucia. Wszyscy zaczęli się schodzić pod wieczór na salę bankietową. Razbiest już tam czekał. Stał nad suto zastawionym stołem, degustując przekąski i alkohole sprowadzone z całego świata. Był eierkoniak z Wyspy Dusseldorff, jabłecznik i miodówka z Orientu, nie zabrakło także rzadkiej śliwowicy ze Scylli oraz anyżówki z Burkhistanu. Welun chętnie częstował się wszystkim i obserwował otoczenie.

Sala była przestronna, jasna, ze złoconymi zdobieniami i zwisającymi nisko kandelabrami, które dawały mnóstwo światła. Do tego długie rzędy stołów zakrytych śnieżnobiałymi obrusami zastawionymi tacami pełnymi specjałów, nad którymi najlepsi kucharze musieli skrzyżować sztućce.

Rada regencyjna, rządząca w Akancie nad krajem Genidii, już przybyła. Dwóch starców rozmawiało z ambasadorami, trzeci z rady, według tradycji najstarszy z trójki, zbyt sędziwy by wiedzieć, gdzie się znajduje, spał na jednym z trzech tronów, puszczając głośno wiatry. Każdy, kto przybył na salę bankietową, podchodził do seniora rady i całował go w sygnet przy akompaniamencie gazów ze szlachetnych trzewi.

Razbiest stanął w pobliżu dwóch dam dworu, które dyskretnie komentowały każdego nowoprzybyłego, zacnego gościa.

– A ten przystojniak? Któż to – zaszczebiotała jedna z dam, zasłaniając usta wachlarzem.

– To zapewne Vidkun Q. Glinuis, władca Kimerii.

– Lennik Augusta Trzy Palce nadal jest pieskiem władcy z Terecji?

– Mów co chcesz, ale ja bym oddała mu swoje ziemie jako lenno. I wierz mi, mógłby je najeżdżać do woli.

– Cii – dama spojrzała z ukosa na Razbiesta. – Ktoś może słuchać.

Welun pogmerał paznokciem między zębami i przyjrzał się znalezisku.

– Nikt ważny nie słyszy. A któż to? Ten babsztyl w skórach, czyżby…

– Telestria z Trafalgradu. Podobno zabiła swego byłego małżonka za bezpłodność. Teraz sprowadza sobie gachów z całego królestwa, ale dziedzica nadal ani widu ani słychu. Nie wina rolnika, że ziemia nieurodzajna – zasłoniły twarze wachlarzami, chichocząc.

Następnie weszła delegacja Federacji Ras. Potężny hobgoblin o lekko zielonkawej skórze i potężnych ramionach; drobny, niski i zgarbiony goblin o ziemistej karnacji oraz piękny, czysty i pachnący liosalfar z długimi uszami i równymi rzędami błyszczących zębów.

Welun odszedł od dam nie mogąc zdzierżyć ich trajkotania. Przechadzając się między zacnymi gośćmi spoglądał na zamaskowanych konfratrów, stojących pod ścianami. Przeszły go ciarki gdy się zorientował, że jeden z nich mu się przygląda.

Ktoś go chwycił za ramię.

– Razbiest, jeśli mniemam – spytał infułat, odprowadzając go na bok. – Mamy tutaj pewną delikatną sprawę wymagającą naszej uwagi. Jedna z… dam, nie pasuje do zgromadzenia. Widzisz postać z długimi blond włosami i pociągłą twarzą, w czarnej sukni? Zajmij się nią.

Razbiest przegryzł krakersa z serem i wzruszył ramionami. Dyskretnie skierował się w stronę damy, która wycofywała się teraz na schody, prowadzące do wyższych kwater. Schody były ciemne, całe oświetlenie skupione było na salę bankietową. Razbiest pomyślał, że ciemność może służyć skryciu tych ambasadorów, którzy zechcą dokonać prywatnych i obustronnych porozumień dyplomatycznych w swoich kwaterach.

Tajemnicza kobieta skręciła za róg, welun skierował kroki w tamtą stronę i zaraz za zakrętem poczuł na gardle ostrze noża.

– Nieładnie śledzić damę po ciemnych korytarzach – miała czysty, piękny głos, który od razu mu się spodobał. Przełknął ślinę, poczuł metal na falującej grdyce.

Błyskawicznie chwycił jej nadgarstek, okręcili się w szaleńczym piruecie i już po chwili to Razbiest przyciskał do krtani jej własny nóż, przygniatając ją swym ciałem do ściany.

– No to mamy impas – sapnęła, próbując przezwyciężyć chwyt.

– Ciekawe określenie na tego typu sytuację. Zdajesz sobie sprawę ugh… – poczuł nacisk na krocze.

– To, co dotyka w tym momencie twoich cennych klejnotów, to mój mały, damski odstraszacz natrętów. W każdej chwili mogę ci nim odstrzelić jedyny sposób, na załatwianie swoich potrzeb na stojąco.

Miała rację, to był impas. Delikatnie odsunął nóż od jej grdyki, ona nieznacznie opuściła pistolecik. Nie śmiał się posunąć dalej, czekał na jej ruch. Pocałowała go. Odwzajemnił pocałunek. Alkohol zaszumiał mu w głowie, poczuł dziwną lekkość całego ciała. Jej wargi były słodkie, ujmujące, dawały zapomnienie. Gdzieś z tyłu głowy kołatało czyjeś imię, zapomniał do kogo należy.

Ukłucie na karku. Przyjemne. Wylądowali w czyjejś sypialni. Reszta potoczyła się bardzo szybko. Pamiętał tylko, że dużo mówił.

Jak się później okazało, obudził się po niemała dwudziestu minutach, nagi, na obcym łożu. Ona się ubierała.

– Poznam chociaż twoje imię?

Drgnęła.

– Już się obudziłeś. Nie wiedziałam, że wy weluni tak szybko dochodzicie do siebie.

Organizm dziwnie reagował. Był zarówno alarmująco pobudzony, jak i chorobliwie senny. Patrząc na nią, zapinającą czarną suknię, odczuwał ogrom skrajnych emocji, których nie potrafił nawet opisać.

Otruła mnie.

Zanim zdołał się wygramolić z pościeli zdążyła uciec. Zaklął, chociaż przepełniało go szczęście. Próbował obudzić w sobie gniew, ale czuł jedynie ulgę. Jego zmodyfikowany organizm nie wyczuwał już zagrożenia ani żadnych oznak znanych toksyn halucynogennych.

Hipnoza? Być może, ale nie spotkał się jeszcze z kimś, kto by opanował ją w tak mistrzowskim stopniu.

Z komnaty wyszedł w samą porę. W jego kierunku zmierzał już jakiś młody sekretarz z czyjąś leciwą damą dworu, oboje wyraźnie udobruchani łaskami alkoholu. Ustąpił im miejsca i wrócił na salę bankietową. Nigdzie nie widział tajemniczej uwodzicielki. Odszukał infułata (który zdrowo już przesadził z trunkami) a na pytanie, kim była tajemnicza nieznajoma, usłyszał:

– Kryminalistka, prawdopodobnie szpieg do wynajęcia, możliwa zabójczyni na zlecenie. Nie wiemy tak dokładnie. Wszyscy nabierają wina w usta, gdy o niej mówią. Znalazłeś ją? Chętnie bym poddał ją przesłuchaniu.

– Nabrać wody w usta.

– Hm?

– Wody. Nie wina – rzucił odchodząc. Przygryzł wargi. Nie czuł niczego poza… satysfakcją. Prymitywnym, prostym i czystym szczęściem. Potrzebą ochrony nieznajomej. Organizm wydawał się być czysty, a mimo to odczuwał absurdalną potrzebę ponownego z nią spotkania, nie mającą racjonalnego uzasadnienia.

Pomacał się po karku. Przypomniał sobie to drobne ukłucie zaraz po pocałunku. Zażył jeden z eliksirów esencjalnych na wzmocnienie organizmu, chociaż zdawał sobie sprawę, że na niewiele się to zda. Nie znając dokładnego pochodzenia trucizny nie był w stanie stworzyć odpowiedniej odtrutki. Jedyną osobą, której mógł się poradzić, była Róża Valeshka, anatomopatolog pracująca dla Zakonu, ceniąca swoją indywidualność i niezależność. Zanim oficjalne spotkanie dyplomatyczne dobiegło końca został wezwany do prywatnych komnat Ursinich. Czekał już na niego Francesco Ursini, książę Pontiaru, senior zwasalizowanego Genezairu oraz kuzyn młodego margrabiego Jadlei; to wszystko czyniło z niego de facto władcę wschodnich landów Republik Północy.

Książę w tym momencie się golił, długie czarne włosy związał w kucyk. Czysty, mlecznobiały ubiór dodawał mu powagi.

– Proszę, siadaj. Czy wiesz, welunie, w jaki sposób zakończył się dzisiejszy etap szczytu? Czy sprawy losów współczesnego świata cię nie zajmują. Nie? Ale wiesz, czemu zebrała się tu śmietanka rządząca światem. Każdy to wie. Federacja Ras, utworzona na południu, zjednoczyła humanidów – zdecydowane ruchy brzytwą, od dołu do góry. Książę jeszcze ani razu się nie zaciął. – Gobliny, hobgobliny i liosalfarowie zjednoczyli się i wyrzucili ludzi. My przyjęliśmy uchodźców i poupychaliśmy w obozach. Ciężka sprawa, ciężkie życie. Część z nich zajęła tereny opuszczone przez humanidów na północy, na naszych terenach. Teraz – książę chlusnął się w twarz wodą z misy – teraz musimy zdecydować, co zrobić z resztą uchodźców. To nie lada ambaras, ale w ciągu dzisiejszego spotkania ograniczyliśmy się do paru rozwiązań. Po pierwsze: wydzierżawić tereny wyludnionej Federacji i oddać je jako lenno uchodźcom. Po drugie: sprzedać emigrantów jako niewolników. Po trzecie: nie przejmować się tym, wyrzucić ich z Republik Północy i niech sobie sami radzą. My optujemy za pierwszym rozwiązaniem. Ludzkość wolna, zjednoczona i tak dalej.

– Rozumiem. A co mi do tego?

– Konkrety nic ci nie powiedzą bez szerszego opisu sprawy – starannie wytarł twarz delikatnym ręcznikiem. – Trzecie rozwiązanie podsunęła Telestria, ale nikt nie traktuje tego na poważnie, nawet ona sama. Za drugim rozwiązaniem natomiast, niewolnictwem, opowiada się Vidkun Q. Glinuis z Kimerii, a więc także i jego pan.

– August Trzy Palce.

– August spasiona Trzy Palce świnia. Spasiona do tego stopnia, że nie może sam wstać z łoża pełnego dziwek, wysyła więc swojego pupila, Vidkuna. Niewolnictwo z pewnością by im przypadło do gustu, abolicja dokucza gospodarce zachodu.

– Powtórzę pytanie. Jaki to ma związek ze mną, mości książę? Francesco Ursini podszedł do Razbiesta, położył dłonie na jego ramionach i spojrzał mu prosto w oczy.

– Vidkun Q. Glinuis musi zostać zdyskredytowany. Krążą plotki dotyczące jego osoby, których szczegółów nie mogę ci ujawnić. Zainteresuj się jego porannym harmonogramem. Sam nie mogę wysłać za nim szpiegów, bo w razie ich złapania – skandal! Potrzeba mi przedstawiciela lokalnej władzy. Uratowałeś mi życie, wiem, że mogę na ciebie liczyć. Wzięcie udziału w takim przedsięwzięciu to nie lada zaszczyt.

Innymi słowy: książę, będąc dłużnikiem Razbiesta, pozwalał mu wykonywać dla siebie zadania których sam nie mógł się podjąć. Welun uśmiechnął się gorzko. Oto, co znaczy robić interesy z wyższymi sferami.

– Widzę, że myśl ta przypadła ci do gustu.

– Niepomiernie. A jakież to zadania przypadłyby mi w udziale podczas wykonywania tej szlachetnej misji?

– Śledzenie. Tylko i wyłącznie.

– Pod pozorem tajnej ochrony.

– Nie inaczej.

– A w razie wpadki…?

– W zamian za twoje milczenie pewne zaprzyjaźnione ze mną osoby w Zakonie oczyszczą cię z wszelkich zarzutów. No, a teraz idź. Wy, weluni, ponoć nie potrzebujecie snu. Hrabia Glinuis od jutrzejszego ranka jest twoim zmartwieniem.

 

Przed krótką drzemką odwiedził Różę Valeshkę, korpulentną starszą kobietę w okularach, i zapoznał ją z sytuacją, pomijając osobiste i intymne szczegóły. Pobrała krew, próbkę śliny, wykonała szereg innych prostych badań i wypytała o wiadomości ze szczytu, załamała ręce nad krnąbrnością ludzkiej natury w czynieniu dobra, na poparcie czego przytoczyła przykład ostatnich mutantów.

– Te bestie, praktycznie rzecz ujmując deformanci, które ubiliście, były kiedyś wpływowymi osobami. Tatuaż za małżowiną uszną jednego z nich wskazuje na szlacheckie pochodzenie. Jednakże, i tu się zaczyna zabawa, ród ten zaprzecza jakiemukolwiek zaginięciu. Tatuaż autentyczny, z odpowiednimi znacznikami, rozmiar się zgadza, tusz odpowiedni, wszystko jak należy a jednak – klasnęła w dłonie – nie jest tym, czym jest. Wiemy jedno: w konstruowaniu tychże bestii udział brał jakiś świeżo upieczony mag genowy, widać krztynę talentu w kuble niedoświadczenia.. Nie wiem, o co tu chodzi, ale wszystkim zależy na rozwiązaniu zagadki zanim dojdzie do poważniejszych, dyplomatycznych konsekwencji.

Odesłała go do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Myślał o niej, tajemniczej nieznajomej w czerni. Mishka zniknęła z obszaru jego zainteresowań.

 

Piłeczka podrygiwała w dłoni, hop-hop. Odbił ją od ściany pałacu, złapał, odbił, złapał. Nudził się. Już przed zmierzchem stanął przed bramą, nie marnował czasu. Poczęstował dwóch strażników nocnej warty potężną dawką podłej wódki i dowiedział się, w wielkim sekrecie, że hrabia Glinuis, przebrany za podrzędnego dworaka, codziennie o różnych godzinach porannych zwykł wychodzić chyłkiem z ustroni swych komnat i udawał się w bliżej nieokreślonym kierunku.

Piłeczka odbiła się zgrabnie od ściany i sama wpadła mu do dłoni. Warta się zmieniła, dniało. Zażył eliksir esencjalny na zniwelowanie skutków wypicia alkoholu. Niestety, póki co nikt nie wynalazł eliksiru na kaca, który dawał już o sobie znać.

Samotny kot przebiegł ulicą, o centymetry mijając się z piłeczką.

– A to skurkowaniec – Razbiest spoglądał za czmychającym czworonogiem.

Wrota się otworzyły i zgodnie ze słowami wartowników wyszedł z nich hrabia Vidkun. Szpakowate włosy, dość dobrze zbudowany ale z lekko zaokrąglonym brzuchem, ubrał się w lichy ubiór prostego dworaka.

Razbiest odbił po raz ostatni piłeczkę i, nie zwracając już na nią uwagi, gdy toczyła się uliczką, skierował swe kroki za hrabią. Podążał cieniem budynków, zawsze mając w pobliżu boczną uliczkę, w której mógł się zanurzyć.

Wkroczyli na teren Dzielnicy Borhowa, istnego miasta w mieście. Chaotycznie porozrzucane świątynie, których rozmieszczenia nawet administracja miasta nie była w stanie ogarnąć, jedne w stanie świetności, inne chylące się ku upadkowi. Drewniane strzechy podrzędnych sekt sąsiadowały z kamiennymi kościołami o strzelistych wieżach oraz z budynkami mieszkalnymi, najczęściej kapłanów lub sług świątynnych. Mimowolnie pomyślał o Michaile, kapłanie joszuańskim. Ciekawe, jakby się poczuł w takim miejscu.

Pojedynczy kapłani wychodzili już na podesty, zbierali się gapie oraz wierni. Część by wyśmiewać ludzką naiwność, część by oddawać czci zabobonom, w ten sposób nadając sens swemu życiu. Od razu spostrzegł kapłankę indolizmu z tą swoją spiczastą czapeczką. Razbiestowi po trochu podobała się ta naiwna ideologia podług której bóg jest skończonym nieudacznikiem, któremu trzeba oddawać cześć, by przestał ingerować w ludzkie sprawy. Według indolistów wszelkie nieszczęścia i wypadki tego świata brały się z chęci boskiej pomocy, który w swej niekompetencji zawsze wszystko partaczył. Tylko modlitwa zniechęcała go do jakiejkolwiek aktywności. Indoliści nigdy nie byli popularni.

Zaraz obok rozłożył się tailoryzm. Kapłan, w pięknej szacie haftowanej złotymi nićmi nauczał gawiedź. Opowiadał o bogach, którzy stworzyli ludzi na swoje podobieństwo i podkreślili to nauczając ludzi szyć swe odzienie. Krawiectwo odróżnia człowieka od innych istot żywych, bo człowiek jest jedynym zwierzęciem przyoblekającym odziewek. Znakiem rozpoznawczym tailorystów była prosta linia skierowana na północny-wschód ze spiralą przecinającą jeden z końców, co symbolizować miało świętą igłę z nicią którymi bogowie zszyli człowieka. Dla Razbiesta wszystko to było dowodem otępienia ludzkości skłonnej do wiary we wszystko, byleby to ładnie ubrać w idee i rytuały. Ale ludzie wierzą, potrzebują nadziei, całe życie czegoś szukając odnajdują sens w wierze.

Sekty czczące bóstwa były, z wiadomych przyczyn, pochowane w kanalizacjach i piwnicach, a ich ciemne i mroczne obrządki były owiane nimbem tajemnicy. Każdy, kto wyznawał wiarę w bóstwa, mroczne i złe istoty, manipulujące esencją w człowieku, musiał się liczyć z karą śmierci.

Hrabia Glinuis zatrzymał się przy bocznym wejściu do jednej z co bardziej zadbanych kamiennych świątyń, po chwili zniknął w środku. Razbiest rozpoznał symbol nad wejściem frontowym – duże A na czarnym polu. Antyuniści, wierzący w brak wiary, obalenie wszelkich dogmatów było ich świętością, czczoną i wywyższoną na piedestał. Próbował wejść do środka, na próżno.

– Pan na zebranie? – welun obejrzał się na jegomościa z wydatnym nosem, który stanął koło niego. – Próżno by czekać. Drzwi zamknięte od długiego czasu. Ponoć chorymi się zajmują.

– Pan do nich należy?

Jegomość machnął ręką.

– Raz czy dwa byłem na zebraniach. Msza jak każda inna. Szukam swojej drogi, rozumie pan. A pan swoją znalazł? – Człowiek się rodzi i umiera, próżno szukać głębszego sensu w czymś tak banalnym.

– Ciekawe – jegomość zapatrzył się w niebo. – Zacne. Własnej religii na tej podstawie pan nie stworzysz, chociaż na pewno czasem bym wpadał posłuchać.

Młody welun postanowił w nocy włamać się do świątyni. Przedtem uzupełnił zapas eliksirów esencjalnych, sprawdził w kapitule czy nie ma jakiś wiadomości, by w końcu zaszyć się w jednej z karczm, czekając na zmierzch.

Nie pił, w każdym razie niedużo, sporo zjadł, a gdy nadeszła pora wrócił do Dzielnicy Borhowa.

– A miało być tak spokojnie – szepnął do siebie. – Zanudzę się na śmierć, taa, jasne. To miasto nie zna odpoczynku.

Po otworzeniu zamku wytrychem wszedł do pogrążonej w mroku świątyni. Wysokie sklepienie podparte licznymi filarami, całość okazała się być nader skromnie urządzona i oszczędnie oświetlona. Ławki wyniesiono, zamiast nich wnętrze głównej nawy zajmowały porozrzucane materace przykryte lichymi kocami, bez poduszek. Wszystkie były puste. Za to ściany…

Przy ołtarzu stała kobieta, ubrana w długą, białą halkę na ramiączkach. Krótkie, ciemne włosy nie zakrywały łabędziej szyi. Stała, odwrócona plecami, czytała jakąś księgę przy blasku świec, ustawionych na ołtarzu.

Przypatrzył się ścianom. Pokryte były naroślami o metrowej średnicy, brudno-zielonymi, wypukłymi i drżącymi, zdawały się pulsować, grały niczym tętno w takt bicia serca. Były żywe.

– Napatrzyłeś się już? – była zdecydowanie piękna, zgrabną sylwetkę podkreślał nocny ubiór. – Czy masz zamiar tak stać całą noc?

– Moja pani – ukłonił się ostrożnie – chciałbym jedynie zadać parę pytań, jeśli…

– Nie, nie można. Czy wiesz, że to święte miejsce? Czy wiesz, kim jestem ja, jako opiekunka takiego miejsca? To świątynia, która w swej chwale i glorii udzieliła schronienia zagubionym – mówiła podniośle, z natchnieniem, z wiarą w wypowiadane przez siebie słowa, Razbiest rozpoznawał ludzi mówiących w ten sposób i nazywał ich fanatykami. – Zagubionym i porzuconym. Narkomanom, którzy padli ofiarą łgarstwa, chciwości i zacofania.

Welunowi zaświtało coś w głowie, parę faktów wskoczyło na swoje miejsce.

– To tutaj – rozejrzał się po pustych materacach – zebrano uzależnionych, prawda? Skrzydła Anioła.

– Nie! – krzyknęła wskazując go palcem. – Nie wymawiaj przy nich tego przekleństwa. Przyszli do mnie, błagali o pomoc, o lek, o ucieczkę od bólu. Dałam im to. A oni dali coś mnie – złożyła dłoń na sercu.

Nie musiała wyjaśniać. Uzależnieni od narkotyku, od Skrzydeł Anioła, wypaczonej i silnie uzależniającej wersji eliksirów welunów, mieli zaburzoną równowagę esencjalną. Nieświadomy mag genowy, osoba wrażliwa i uzdolniona, wyczuła to zaburzenie, rozwinęła wewnętrzny talent i, manipulując esencją, stworzyła z bandy ćpunów małą armię mutantów, którzy w środku miasta, w centrum Akantu, zaatakowali księcia Ursiniego. Część z tych narkomanów to były osoby szlachetnie urodzone, których rodziny się wyparły by uniknąć skandalu.

Machnęła niedbale dłonią. Narośla na ścianach zaczęły pękać. Razbiest, połykając z fiolki eliksir na poprawę refleksu, przyglądał się zniekształconym ciałom opadającym na podłogę. Wychudzone, łyse korpusy ze zwisającą skórą, długimi pazurami i kłami, część z nich nie wstawała a ci, którzy podrygiwali nerwowo na podłodze, zdawali się być niezdolni do walki.

Wypuścił miecze, gotów dobić nieszczęśników. Nie chciał przyglądać się temu hańbiącemu ich człowieczeństwo cierpieniu i zniekształceniom.

– Ty… – westchnęła kapłanka. – Ty jesteś jednym z nas. Też cierpiałeś, ach, czuję twój ból w twej krwi. Cóż oni z tobą uczynili. Ale ja ci pomogę. Tak. Pomogę. Staniesz się jednym z nas, staniesz się częścią rrrrodziny ha ha! – podrzuciła głowę do góry, śmiejąc się szaleńczo.

Jeden z mutantów powstał, bezoki, ślepy, z nosem jak u nietoperza i poszarzałą pomarszczoną skórą. Nie miał jednej ręki, a druga zdawała się być wklęśnięta od strony dłoni tak, że nadgarstek zamienił się w zdeformowany kielich. Podniósłszy tę kończynę mutantowi wyrosły z niej cienkie, mackopodobne wyrostki, które wpełzły w tył głów pozostałych mutantów, leżących bezwładnie na ziemi. Efekt był natychmiastowy: leżące pokotem bestie poczęły się podnosić, z chrzęstem, stękaniem i jękami. Zostały aktywowane, a stwór stojący za nimi miał decydować o każdym ich kroku.

– Sprytnie. Nie możesz, pani, sama kontrolować tylu mutantów, brak ci doświadczenia. Stworzyłaś więc kogoś, kto to zrobi za ciebie.

Wzruszyła ramionami.

– Potrzeba matką wynalazków.

Pomimo takiego połączenia wszystkie mutanty pozostały nadzwyczaj sprawne. Dwa wskoczyły na przeciwległe ściany, pełznąc po nich niczym jaszczurki. Pozostałe zbliżały się niecierpliwie, sycząc i dygocząc z wściekłości, szukając dogodnego momentu do ataku. Długie macki sterujące wiły się za nimi.

Szybka ocena sytuacja: przewaga liczebna przeciwnika, przestronne pomieszczenie ale pełne mrocznych i ciasnych kątów, minimalna szansa ucieczki. Najlepszym wyjściem jest atak na dowodzącego nimi mutanta albo unieszkodliwienie kapłanki – maga genowego, będąc w tym samym momencie otoczonym z każdej strony.

Zamachnął się mieczami, odpędzając zbliżające się gadziny. Wszystkie wyglądały zbieżnie, niczym pochodzące z jednego, ohydnego miotu. Nie był przygotowany, brak gadżetów zakonnych, wsparcia, jedynie eliksiry esencjalne. Został kompletnie zaskoczony.

Strzał. Dudnienie w uszach i zaskoczenie sparaliżowało na moment Razbiesta, ale padł w końcu na zimną posadzkę. Mutanci padli już na ziemię, jak kukiełki, którym przecięto sznurki, śliniąc się i mamrocząc, spazmatycznie poruszali kończynami. Kapłanka oparła się plecami o ołtarz, z jej czoła wyzierała ciemna dziura, strużka krwi ściekała na nos. Rozglądnął się, oczekując kolejnego strzału, a serce mocniej mu zabiło, gdy ją zobaczył. Stała w oknie wyższej kondygnacji świątyni, trzymając w dłoniach karabin. Ścieżka dymu odchodziła od lufy, długie blond włosy obramowywały pociągłą twarz. Puściła mu oczko i zniknęła.

– Tyle, jeśli chodzi o pierwszą randkę – sapnął, unosząc się z podłogi.

 

Przed świątynią zebrali się gapie, obserwując krzątanie infułatów, milicji, welunów i lekarzy. W przeciągu dwóch dni historia się powtórzyła, a ludzie znowu mieli o czym gadać. Razbiest poddał się szybkiemu badaniu, obserwując przy tym wynoszone ze świątyni ciała. Zastanawiał się, czy antyuniści wprowadzą się do niej z powrotem. Z pewnością ich wiara przeżyje tymczasową popularność dzięki tragedii z nutką kryminalnej intrygi, by ponownie przygasnąć, gdy afera ochłonie.

Spojrzał na tłum i odszukał znajomą sylwetkę. Vidkun Q. Glinuis, hrabia Kimerii, przebrany za zwyczajnego przechodnia, wlepiał wzrok w świątynię, by po chwili spojrzeć na weluna. W jego oczach ziała pustka, samotność. I nienawiść. I już go nie było, rozpłynął się w tłumie.

Na krótkim sprawozdaniu w kapitule(na szczęście bez Ottona Schmecka) powiedział, że nie widział skąd padł strzał i kto stał za morderstwem kapłanki. Nie wspomniał słowem o Glinuis i jego kochance. Akta zostały utajnione. Przy okazji dowiedział się, że jego poprzednie misje zostały uznane za zamknięte. Następnie Razbiest skierował swe kroki do pałacu. Książę Ursini przyjął go nadzwyczaj serdecznie.

– Wspaniała robota, magnifico, gdy się tylko dowiedziałem, niesamowite! Glinuis i romans z kapłanką jakiejś podrzędnej religii, niesłychane – nawet nie udawał, że o wszystkim już dawno wiedział, dało się to wyczytać z jego oczu.

Do komnaty niespodziewanie wpadł młody Lorenzo. Chłopak uściskał Razbiesta i szybko uciekł.

– Musisz mu wybaczyć, od kiedy uratowałeś nam życie cały czas o tobie mówi. Zrobiłeś na nim wrażenie.

– Fajny dzieciak.

Francesco spoważniał. Zapewne nikt jeszcze nie powiedział o jego synu „dzieciak", o przyszłym księciu Pontiaru. Welun uśmiechnął się w duchu.

– Obiecałem ci nagrodę, a ja słowa dotrzymuję. Oto niniejszym, na mocy przyznanego mi prawa, nadaję ci tytuł Razbiesta Śmiałego, burgrabiego Kanii. A także… – książę pogrzebał w szufladzie. – A także to. Kulomiot wykonany na moje osobiste zlecenie, ręcznej roboty. Kule możesz zamówić w każdej gildii kupieckiej.

– Razbiest Śmiały – wziął do ręki rewolwer, zważył go w dłoni. – Podoba mi się.

Szczyt dyplomatyczny zakończył się po myśli Ursiniego. Federacja odda w dzierżawę swoje przygraniczne terytoria, które staną się lennami poszczególnych Republik. W związku z tym śledzenie Glinuisa i jego wielki sekret okazały się być zbędne. Gdyby stało się inaczej, pojedynczy welun wziąłby na siebie całą winę i złość hrabiego za wyjawienie jego romansu, pozostawiając Ursinich czystymi, a dyskredytując ugrupowanie optujące za niewolnictwem. Prosta, perfekcyjna intryga szpiegowska. Kto wynajął morderczynię pozostawało w sferze domysłów.

 

Po wyjściu z pałacu, w jednej z bocznych uliczek prowadzących do kapituły, wpadł na niego nieznajomy. Gdy sztylet zanurzał się w ciele Razbiesta ten dojrzał jedynie opaskę na oku napastnika, czarną otchłań spozierającą na niego.

– Wiesz – szepnął morderca – że zabiłeś nie tylko ukochaną mego pana, ale także jego potomka.

Asasyn uciekł, zostawiając Razbiesta samego, krwawiącego pośrodku jednej z uliczek Akantu.

 

Pierwsza w odwiedziny(wraz z butelką zacnej żytniej) przyszła panna Róża Valeshka. Po krótkiej wymianie typowych formułek okolicznościowych powiadomiła go o jego sytuacji.

– Wyniki są jasne – zaczęła, zapalając papierosa. – I nie mam dobrych wiadomości. Wiesz już zapewne, że zostałeś otruty. I w normalnych okolicznościach ta „trucizna" z każdego zdrowego organizmu już by się ulotniła. Z tobą jest inaczej. Zapalisz?

– Nie palę.

– Ty jesteś zmodyfikowany przez zakonnych magów genowych. Coś takiego nie powinno się wydarzyć, ale twój organizm przyswoił truciznę i sam zaczął ją produkować myląc go z wrodzonym, niezbędnym mu enzymem. Z tego co widzę, to cię nie zabija. Czy czujesz coś dziwnego?

– Nie – skłamał.

– Żadnego bólu, mdłości, czy pojawiają się omdlenia, cokolwiek?

– Czuję się dobrze.

Dokończyła papierosa, przyglądając mu się badawczo.

– Muszę to zgłosić i przeprowadzić dalsze badania. Skoro cię nie zabija ani nie ogranicza możliwości wykonawczych to sama nie wiem.

Następna przyszła Miszka. Rzuciła mu się w ramiona i pocałowała namiętnie.

– Co na to twój narzeczony – spytał skonsternowany.

– Głuptasie, nigdy nikogo nie było. Chciałam cię tylko zmusić do zrobienia ruchu i skończenia z tymi gierkami.

Uśmiechnął się.

– Ech, wy kobiety. Nie potraficie niczego załatwić w prosty sposób.

– Ech, wy mężczyźni. Niczego nie potraficie się domyślić.

Znów go pocałowała. Przyłapał się na tym, że myśli o kimś innym.

Koniec
Nowa Fantastyka