- Opowiadanie: hektores - Poranek koguta

Poranek koguta

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Poranek koguta

Sen Byrkopsa wkraczał w najbardziej ekscytującą fazę, gdy w realnym świecie

brunatny ziemniak spadł mu prosto na głowę. Przyjąwszy uderzenie zerwał się ogromnie

przestraszony i runął dwa pięterka w dół wprost na siennik.

Boże jak ja nienawidzę tego cholernego budzika, pomyślał w oczekiwaniu na powrót jasności

umysłu Nie rozumiał jak Gordek mógł coś podobnego wykoncypować. Byrkops zdawał

sobie sprawę, że być może nie jest pierwszej młodości i czasami trochę spóźnia się z 

budzeniem, ale żeby doświadczać go czymś takim?

Wstał obolały rozmyślając o swym przerwanym śnie.

Flirtował w nim z Miłorząbką zanurzając się bez pamięci w jej cudownych, kasztanowych

oczach. Przybrał właśnie jedną ze swych najkorzystniejszych póz z nastroszonym zalotnie

grzebieniem, gdy nagle bach i koniec.

– To brutalne życie – rzucił już nieco przebudzony i wyszedł na chłodny dwór. Wskoczył

nie bez wysiłku na daszek psiej budy i niwelując poranną chrypkę zaintonował swoje

codzienne

kukurykuuuuuu…. hmm he he .

Rozkaszlał się i zachłysnął. Był chory. Na pewno.

To musiało być przeziębienie. A do tego te przekrwione oczy. Musi odpocząć. Może by tak

poprosić Miłorząbkę o pomoc? To pomyślawszy ruszył z powrotem do kurnika, by

wskoczyć na najwyższą grzędę i rozpocząć planowanie intrygi. Na rogatą krowę, ta kura

doprowadzała go do szaleństwa, a on tak dawno nie szamotał się z żadną pięknotką.

Dokładnie od dnia, kiedy Ezechiela poszła na rosół. Było to dla niego tym boleśniejsze

doświadczenie, iż zdawał sobie sprawę, że i jemu niewiele brakuje by zanurzyć się w gorącej

zupie.

Przy akompaniamencie budzącego się do życia poranka Byrkops zamknął oczy i zapadł w 

sen, w którym Miłorząbka…, ach szkoda gadać.

 

Gordek Baryła otworzył jedno oko, potem drugie, po czym wyjrzał przez zakurzone okno na

dwór. Słońce stało już wysoko, co mogło oznaczać tylko jedno – po raz kolejny zaspał.

– Ten diabelski kogut znów się spóźnił. Czas mu pomyśleć o toporze – wysapał wyskakując

spod pierzyny – Jeszcze jedna taka wpadka, a spełni się wizja kąpieli w gorącym rosole.

Baryła był wściekły, tym bardziej że zdawał sobie sprawę ze słabości do Byrkopsa.

Pamiętał pisklaka, którego otoczył szczególną opieką po odtrąceniu przez matkę. Ten kogut

był u niego na podwórzu już kilka dobrych lat i jakoś się tak stało, że Gordek bardzo się do

niego przyzwyczaił. Nie zmieniało to jednak faktu, iż brak charakteru u ptaka doprowadzał

go do szału. Matylda już dawno chciała go ubić, Baryła się temu za każdym razem stanowczo

sprzeciwiał, a każdy kto widział na swoje oczy Matyldę wie, że sprzeciw wobec postanowień

tej kobiety jest przedsięwzięciem co najmniej ryzykownym. Zwłaszcza po tej historii z 

wybiciem zębów niedźwiedziowi myszkującemu zeszłej wiosny w ich stodole.

W sprawie Byrkopsa Gordek doszedł z Matyldą do tymczasowego porozumienia.

Postanowił obmyślić sposób na punktualność koguta. Jeśli Byrkops będzie dalej zawodził

trudno, ubiją go przy pierwszej nadarzającej się okazji. Było to kilkanaście dni temu. Wtedy

to Gordek Baryła uruchomił specjalny mechanizm mający pomóc Byrkopsowi w 

przestrzeganiu punktualności porannej pobudki. Najważniejszym ogniwem był drewniany

kubek ustawiony na deseczce pełniącej rolę równoważni. Wraz z nadejściem świtu napełniał

się on rosą, czym zwiększał swój ciężar i sprawiał, że deseczka przechylała się w dół, a następnie

poruszała patyk, który popychał ziemniak będący końcowym ogniwem budzika.

Ziemniak uderzający w głowę Byrkopsa powodował jego natychmiastowe przebudzenie.

Proste. Pierwsze dni udowodniły skuteczność urządza. Byrkops piał o 

świcie jak należy i wszystko wracało do normy. Niestety po kilku dniach Gordek zauważył

pewne zmiany w zachowaniu koguta. Stał się on lekko osowiały i ślamazarny, słowem trochę

ogłuszony. No cóż lepsze to niż śmierć. Gordek starał się wstać na tyle bezszelestnie, by nie

budzić Matyldy. Być może uda mu się wmówić jej, że pomimo piania Byrkopsa po

prostu zaspała. Ryzykowne, ale warto spróbować. Baryła miał tego dnia dużo roboty. Musiał

doglądnąć zwierząt, naprawić drzwi od stodoły, zebrać truskawki z ostatnich rzędów i to

wszystko przed południem. Później nie będzie już na to czasu. Wszystko odejdzie w 

zapomnienie, ponieważ po południu zaczyna się mecz , a żaden mieszkaniec osady Górnopole

nie mógł sobie pozwolić na opuszczenie tego widowiska.

 

 

Słońce znalazło się już w zenicie, gdy pierwsi mieszkańcy wioski zaczęli zbierać się przy

polu gry i zajmować miejsca na długich dębowych ławach. Pierwszy rząd zarezerwowany

został dla starszyzny, gospodarza wsi, oraz kapitana legionistów, którego wojska

stacjonowały w osadzie. Napięcie przed meczem było ogromne, tego dnia bowiem ważyły się

losy Turów Górnopole w mistrzowskiej lidze. Ostatnio nie wiodło im się najlepiej. Przegrali

kolejno z osadami Wężogłowy, Kaczerzyce i Wielkie Krążki i zajmowali przedostatnie

miejsce w lidze. Słabsze były tylko Gnojne Pola, których zawodnicy przed trzema tygodniami

strasznie struli się leśnymi jagodami i musieli oddać trzy ostaniespotkania walkowerem.

Najbliższy mecz był o tyle ważny, że do Górnopolaprzyjeżdżała drużyna Pszczelarzy z 

Maćków zajmująca trzecie od końca miejsce w tabeli. Zwycięzca pozostanie

więc w lidze, bowiem spadają z niej ostatnie dwa zespoły.

Trener Turów, Renur Warmixer sprowadzony w zeszłym sezonie z Zalesia był pełen

optymizmu po ostatnim zgrupowaniu na Zajęczej Polanie.

 

„Chłopcy są w dobrej formie, poprawili szybkość i zwrotność, a najważniejsze jest to, że po

długo leczonej kontuzji na boisko wróci Brono Zabójca najlepszy obrońca w historii

Górnopola”.

 

Oświadczenie trenera wisiało na wszystkich drzewach wokół placu gry i większość kibiców

znała je niemal na pamięć. Szczególnie optymistycznie brzmiał fragment mówiący o 

powrocie Brona. „Zabójca” było oczywiście przydomkiem obowiązującym

na czas meczu, mającym na celu wystraszenie zawodników przeciwnika. Tak naprawdę

kowal miał na imię Borydel, a osławiona kontuzja była wynikiem gwałtownej sprzeczki z 

żoną Leodią, której ognistego temperamentu żaden mężczyzna nie byłby w stanie

poskromić. Kowal zresztą znacznie przysłużył się do wyprowadzenia Leodii z równowagi

swoim umiłowaniem do hazardu. Ostatnia biesiada w Cechu Kowali skończyła się przegraną

Borydela w strzałki , co zaowocowało uszczupleniem jego portfela o sto krążników. Tego

żona mu nie mogła wybaczyć. Te niesnaski jednak odchodziły w zapomnienie, bowiem

zbliżał się mecz o utrzymanie w lidze, a gra zapowiadała się pasjonująco. O to, by chłopcy nie

tracili zapału do współzawodnictwa postarał się sponsor drużyny, piekarz Bendziosoł, który

obiecał wysokie premie za wygrane. Dodatkowo ufundował koszulki dla zawodników z 

wizerunkiem złocistego bochna. Stara Karmelina dwa miesiące dziergała je na drutach. Tak,

wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Teraz pozostało jedynie oczekiwać drużyny

przeciwnika.

 

 

Wóz toczył się leniwie po leśnym trakcie. Dwie stare szkapy ciągnęły bez przekonania

drewniany pojazd, który co rusz podskakiwał na wystających z drogi kamieniach. Na

szczęście podróż nie miała być zbyt długa, w przeciwnym razie pasażerowie mogliby dać

upust swojemu niezadowoleniu robiąc coś bardzo złego z wozem, lub

nie daj Boże z końmi. Niestety droga szybkiego ruchu dla pojazdów dwuszkapowych

obiecana podczas ostatniej elekcji przez Księcia Bożydara Ruchliwego jak nie powstała tak

jej nie było, a od owego przyrzeczenia minęły już trzy lata. Ponoć priorytetem dla skarbca

władcy tych terenów był teraz gruntowny remont zamczyska i liczne podróże zagraniczne,

drogi lokalne pozostawały na końcu listy wydatków. Z tego względu podróżni przemierzający

połacie pomiędzy stolicą, a ziemiami zachodnimi byli narażeni na ciągłe podskoki, a co za

tym idzie liczne remonty wozów. Podobny problem dotyczył załogi pojazdu toczącego się

leśnym traktem. Jeszcze parę minut a wjadą na brukowany szlak wiodący do osady

Górnopole, gdzie droga stanie się bardziej przyjazna. Na szczęście pogoda była ładna, tak

więc w połączeniu z kojącym szumem lasu można było jakoś tę podróż przetrzymać. Wysoko

na gałęziach prastarych drzew ptaki rozpoczynały symfonię towarzyszącą tradycyjnie

nadejściu wiosny. Las zamierał urzeczony piękną melodią wsłuchując się wraz ze swoimi

mieszkańcami w tegoroczne przesłanie natury.

– Co to za ryki do Ksenotypa?! – dobiegł głos zza siwej plandeki tworzącej dach wozu –

Horacy zrób coś z tym, spać nie można.

– To ptaki witają wiosnę – odparł Horacy, który w skutek jak podejrzewał dobrze

przemyślanego oszustwa podczas gry w karty zeszłego wieczoru został wmanewrowany w 

powożenie pojazdem.

– Niech więc to robią ciszej. Musimy się skoncentrować przed meczem.

Skoncentrować, akurat, pomyślał Horacy. Po wczorajszej nocy suto zakrapianej miodem

pitnym i piwem z cynamonem drużyna przez większość drogi dogorywała. Tak przeważnie

kończyły się ich zgrupowania przedmeczowe i rozpracowywanie taktyki przeciwnika.

Sytuacja wydawała się jednak poważna, groziła im bowiem degradacja z ligi i Horacy dziwił

się nieco, że trener doprowadził do totalnego rozprężenia. Z drugiej strony mieli wydawałoby

się niezawodny plan gwarantujący zwycięstwo. To dało drużynie Pszczelarzy z Maćków

sporą dozę psychicznego luzu.

Jechali dalej w ciszy, gdy przed Horacym rozpostarł się widok niewielkiej osady.

– Jesteśmy już prawie na miejscu !- krzyknął do kompanów na wozie – Oczekują nas, brama

jest szeroko otwarta!

Wtoczyli się powoli do wioski witani mętnymi spojrzeniami mieszkańców. Horacy

pokierował wozem na główną ulicę, by stamtąd ruszyć na niewielki rynek. Gdy dotarli na

miejsce ich oczom ukazało się przygotowane do gry pole. Były również trybuny zapełnione

do ostatniego miejsca. Ci, którym nie przypadło w udziale śledzić meczu z najlepszych miejsc

stali stłoczeni w dalszym sektorze specjalnie odgrodzonym linami. Nad głowami kibiców

wisiał transparent z napisem:

 

„ Turom nic już nie brakuje, bo zwycięstwo się szykuje”

 

Naiwni wieśniacy , pomyślał Horacy przypominając sobie wczorajszą odprawę

przedmeczową. Wóz Pszczelarzy zaparkował na palcu tuż przy boisku. Gdy wysiedli

przywitał ich Grenvipor, wiekowy sołtys wioski Górnopole

– Witam drużynę Pszczelarzy Maćków – rzekł do Horacego, Apolinarego, Furiusza ,

Archiwalda oraz trenera Antoniusza – Radujcie się naszą gościną, chcemy bowiem byście bez

względu na wynik rywalizacji wyjechali stąd zadowoleni.

– Akurat – szepnął Archiwald – Zrobią wszystko, aby pomieszać nam szyki, musimy się mieć

na baczności.

– Jasne – zgodził się Furiusz.

Rękę Grenvipora uścisnął kapitan Pszczelarzy Apolinary.

– Dziękujemy za przyjazne powitanie – rzekł – Mam nadzieję, że rywalizacja naszych drużyn

przebiegać będzie w atmosferze jak najlepiej rozumianej sportowej rywalizacji.

Grenvipor ukłonił się jak nakazywał zwyczaj i obie drużyny rozpoczęły przygotowania do

meczu.

 

Byrkops szczerze dziwił się ludziom uwielbienia do gier zespołowych. Przybył w okolice

placu wyłącznie dlatego, że dojrzał Miłorząbkę podążającą w tym kierunku, a to już było

niepokojące, bowiem Szczytnik podejrzanie często kręcił się w tych rejonach.

Zainteresowanie Szczytnika Miłorząbką bardzo Byrkopsa niepokoiło. Oba koguty nie znosiły

się wzajemnie, a fakt, że wpadła im w oko ta sama kura jeszcze tę niechęć zaogniało.

Szczytnik był młodszy i nieco większy, ale Byrkops wierzył, że w bezpośredniej walce dałby

sobie radę. W końcu doświadczenie nauczyło go radzić sobie z takimi zawadiakami.

Szczytnik pochodził z kurnika młynarza Karadzieja, którego podwórko sąsiadowało z 

podwórzem Baryły. Skurczybyk piał do Miłorząbki, aż mu grzebień rezonował i zapewne

miał ogromną ochotę na coś więcej niż tylko zalotne przyśpiewki.

Marnie skończysz Szczytnik, pomyślał Byrkops. Pamiętaj łotrze wypadki chodzą po

kogutach.

Poddenerwowany rozglądał się po okolicy. Wokół nie było śladu Miłorząbki. Może

zaszyli się gdzieś w krzakach i kpią sobie teraz z niego ? Jeśli tak, to skończy się to źle dla

obojga.

Przemierzając trasę pomiędzy polem, a starą stodołą sołtysa, Byrkops dotarł na miejsce, gdzie

zgraja opasłych facetów z obwisłymi brzuchami szumnie nazywana Pszczelarzami z Maćków

próbowała przyodziać sportowe stroje, które wydawały się o kilka numerów za małe.

– KTO JEST ODPOWIEDZIALNY ZA PRANIE ODZIEŻY ?! – zagrzmiał Apolinary – CO

ZA ŁAJZA UGOTOWAŁA MOJE SPRINT SZORTY?

Nikt się nie odezwał. Większość zawodników utknęła zaciągając spodenki do połowy ud.

– To chyba ty Furiuszu, co? – rzekł Archiwald – Jeśli pamiętam, to zabierałeś worek z 

brudami po ostatnim meczu.

– Więcej soku z żurawin i dziurawca sklerotyku – ripostował Furiusz wyraźnie poruszony

oskarżeniem – Horacy brał wór, wszyscy to widzieli.

Oczy zawodników Pszczelarzy zwróciły się ku Horacemu.

– Tak, eee… więc, no może rzeczywiście Borychna troszkę za bardzo podgotowała stroje, ale

były tak upaskudzone łajnem, że za żadne skarby nie chciały się doprać – tłumaczył się

Horacy przeczuwając kłopoty – Poza tym krowa nam się cieliła, sami rozumiecie.

Apolinary zionął wściekłością.

– Idziesz na pierwszy atak – wycedził przez zaciśnięte zęby – Wybadasz, czy ten ich Brono to

rzeczywiście taki zabójca.

– Ale ja jestem obrońcą – odarł przerażony Horacy

– Nie szkodzi, w przypadku tego meczu to i tak nie ma znaczenia – skończył dyskusję

Apolinary – Gdzie do diaska podziewa się Antoniusz, czas już przecież rozpocząć

rozgrzewkę!

Idioci, pomyślał Byrkops i ruszył dalej w kierunku stodoły sołtysa. Jeśli Szczytnik z 

Miłorząbką się tam migdalą to koniec. Pokaże im, kto tu naprawdę rządzi. Dochodził właśnie

do wątłej konstrukcji budynku, gdy usłyszał dochodzące z wnętrza szurnięcie.

– No Szczytniczek maleństwo, chodź do Byrkopsika, porozmawiamy trochę jak samiec z 

samcem, a raczej marną namiastką samca, którą bez wątpienia jesteś – miliony myśli

kotłowały mu się w głowie z czego najważniejsza dotyczyła rodzaju śmierci jaką zada

Szczytnikowi, W chwili obecnej wahał się pomiędzy dwoma niezwykle brutalnymi

sposobami. Wierzył, że Miłorząbka widząc jego zwycięstwo zrozumie swój błąd i obdarzy go

względami. Na pewno, kury jej pokroju nie zadawały się z przegranymi. Wydawało mu się,

że usłyszał jakieś głosy. Stanął nasłuchując. Tak, dochodziły z drugiego końca stodoły. Udał

się tam najciszej jak umiał. Nastroszył grzebień, nogi przygotował do ataku. Zamiast

Szczytnika i Miłorząbki dostrzegł jednak dwa cienie. Ludzkie postaci szeptały

coś między sobą.

– Teraz sto krążników i drugie tyle po robocie – powiedział jeden z nich. Drugi cień

wyciągnął rękę, na którą z brzękiem posypały się monety. Wyraźnie zadowolony schował je

do sakiewki. – Pamiętaj, wszystko ma być tak jak ustaliliśmy. Jak nawalisz to inaczej

pogadamy.

– Jeśli tylko zastosujecie się do moich wskazówek macie to w kieszeni – odparła druga

postać – Inaczej nie biorę odpowiedzialności za efekt.

– Zrobimy jak było umówione.

Rozmowa ucichła, cienie rozeszły się. Byrkopsowi wydawało się, że kojarzy jednego z nich.

Ta czapka z frędzlami była mu znajoma. Nie dojrzał całej sylwetki, bowiem konspirator

szybko ruszył w stronę głównego placu wsi, a wzrok nie był narządem z który napawał

Byrkopsa szczególną dumą. Drugi natomiast skierował się ku ścieżce prowadzącej do

lasu.

Bardzo dziwne , pomyślał kogut . Chociaż z drugiej strony czemu tu się dziwić, ludzie

zawsze knuli przeciwko sobie. To nie jego sprawa.

Coś nie dawało mu jednak spokoju. Jego sprawa czy nie, te cienie były za bardzo podejrzane

,by je tak pozostawić. Postanawiając przesunąć poszukiwania ukochanej i jej lowelasa nieco

na zachód, ruszył czym prędzej w kierunku leśnej ścieżki.

Zawodnicy stawili się na polu gry. Jako pierwsza ukazała się drużyna gospodarzy Turów

Górnopole w zielonych koszulkach ze sponsorskim bochnem na piersi i antypoślizgowych

rajtuzach testowanych i wielokrotnie modernizowanych od początku sezonu. Karmelina,

która zajmowała się szyciem strojów stwierdziła, że rajtuzy osiągnęły już szczytową jakość i 

lepsze po prostu być nie mogą. Prawdziwe zdziwienie towarzyszyło jednak wyjściu na plac

gry Pszczelarzy. Ich ściśle przylegające do ciała koszulki i spodenki, które wydawały się

obciętymi rajtuzami wprawiły widzów w osłupienie.

– Co na to przepisy? – zapytał sołtys Grenvipor siedzącego obok obserwatora i 

przedstawiciela ligi – Nie byliśmy uprzedzeni o takich modyfikacjach w strojach, mogliśmy

się lepiej przygotować.

Niemniej zdziwiony obserwator musiał przyznać, że w regulaminie brak zapisu o 

konieczności ujednolicenia ubiorów podczas meczu. Oznaczało to, że każdy może grać w 

takim stroju jaki mu się podoba. Jednak Pszczelarze sprawiali wrażenie jakby poruszanie się

było dla nich dużą trudnością. Horacy co chwila poprawiał rajtuzy w kroku, te jednak

wpinały się coraz bardziej, czyniąc spustoszenie w miejscu szczególnie dla niego istotnym.

Apolinary szedł jak kukła z szeroko rozstawionymi nogami, a czerwone pąsy na twarzy i 

wybałuszone oczy mogły świadczyć o tym, że albo bardzo cierpi, albo zwariował. Po kilku

chwilach wszyscy zawodnicy obu drużyn wraz z trenerami stawili się na polu gry. Nim

pierwszy kamień uderzy o posrebrzany rondel, co zwiastuje rozpoczęcie gry pozostał im do

wykonania tylko jeden istotny z punktu widzenia tradycji rytuał. Kowal Borydel alias Brono

Zabójca, kapitan Turów trzymał w rękach tacę z dwunastoma ozdobnymi kubasami, z 

których po jednym przypadł każdemu z graczy, oraz trenerom.

– Wypijmy na cześć Bogofiela i jego niewidzialnych sług – wykrzyknął podnosząc kubas ku

niebu – Niech rozpoczną się zawody.

Jedenaście pozostałych kubasów wzniosło się w kierunku chmur, po czym ich zawartość

szybko zniknęła w gardłach zawodników.

– To wspaniały zawodnik – rzekł z dumą Grenvipor – A wino to najlepszy rocznik z piwnic

samego Golonki. Po meczu zapraszam na degustację.

Obserwator ligi z przyjemnością przyjął zaproszenie. Lewą ręką podniósł chorągiewkę i w tej

chwili pierwszy kamień uderzył w rondel. Rozpoczął się mecz.

 

Tajemniczy cień mignął Byrkopsowi przed oczami i zniknął za krzakami. Kogut ruszył w 

tamtym kierunku, wiedział bowiem iż leśna dróżka prowadzi tylko w jedno miejsce.

Przedzierając się przez krzewy, po kilku chwilach dostrzegł coś czarnego leżącego pod

stojącym kilkanaście metrów od niego klonem. Okazało się, iż ów czarny kształt był niczym

innym, jak koszulą i spodniami. Kogut był przekonany, że to właśnie w nie ubrany był

człowiek, którego widział w szopie i tropił na leśnej ścieżce. Wychodziło na to, że ktoś

szybko się przebrał i czmychnął dalej.

Szykuje się coś grubszego, pomyślał. Dwieście krążników to sporo pieniędzy, komuś

bardzo na czymś zależało skoro zdecydował się tyle zapłacić. Ale o co mogło chodzić?

Po kilku chwilach las zaczął się przerzedzać, Byrkops dojrzał więc trybuny i pole gry, tu

bowiem kończyła się ścieżka. Kibice wymachiwali chorągiewkami i transparentami, krzyczeli

co sił w gardłach dopingując swoich pupili. Najwidoczniej Tury wygrywały, bowiem co

chwila wieś ogarniał okrzyk radości i kolejne wiwaty, co mogło oznaczać, że zawodnicy z 

Górnopola zdobyli punkt. Kogut wskoczył na stojący opodal kamień i przyglądał się z 

zaciekawieniem kibicom, bowiem gra go w ogóle nie interesowała.

Ten ktoś musiał być na trybunach – myślał intensywnie – Zapewne nim wyszedł z lasu

zaczekał na rozpoczęcie meczu, wiedział bowiem, że zafrapowani inauguracją zawodów

kibice nie zauważą pojedynczej osoby przemykającej się ukradkiem w kierunku tłumu.

Byrkopsa z zamyślenia wyrwała nagła fala westchnienia. Kibice zerwali się z ławek i na kilka

chwil zamarli, jakby urzeczeni jakimś czarem.

– Co u licha? – kogut spojrzał na plac gry i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Dwóch

zawodników Górnopola leżało na ziemi zwijając się z bólu. Kolejni trzymając się za brzuchy

mknęli co sił w nogach w kierunku krzaków. Co dziwne sprintem godnym mistrza świata

zmierzał tam również trener Turów Renur Warmixer. Jako, że sędzia nie zareagował na całe

zamieszanie, Apolinary nie napotykając oporu zdobył kolejne punkty dla Pszczelarzy.

– Stać, stać sędzia przerwać mecz – krzyczał wzburzony Grenvipor – Nie widzisz, że jest

przerwa?! Panie obserwatorze proszę interweniować i unieważnić te punkty.

Obserwator wyraźnie się zamyślił, chrząknął, po czym dyplomatycznie odpowiedział.

– Nie mogę, wszystko odbyło się w zgodzie z przepisami. Nie było faulu, zawodnicy Turów

sami opuścili plac, więc Pszczelarze mięli prawo zdobyć punkty. Co więcej jeśli do zajścia

południa Tury nie stawią się na placu ogłoszę decyzję o zwycięstwie drużyny z Maćków.

– Ale przecież widzi Pan, że moich zawodników dotknęła jakaś przypadłość – protestował

sołtys – To oczywiste.

– Przed meczem deklarowaliście dobry stan zdrowia drużyny, teraz nie można tego już

zmienić.

Grenvipor zaklął, opuścił trybunę honorową i pobiegł w kierunku krzaków, gdzie pochowali

się już wszyscy zawodnicy Turów. Wychodził z nich właśnie znachor drużyny Zielopas.

– Co z nimi? – zapytał sołtys

– Srają, że mało nie odlecą – odpowiedział znachor – Nie radzę się tam zbliżać, straszny

widok.

– Ale jak to się stało?

– Nie wiem, ostatni raz widziałem taką reakcję jak podaliśmy krowie Bornochwała wyciąg z 

Miłka Polnego. Przeczyściła się w mgnieniu oka.

– A co z meczem, będą mogli grać dalej?

– Wątpię, jak przestaną będą tak wykończeni, że przez dwa dni nie wstaną z łóżek.

No to koniec, pomyślał Grenvipor, żegnaj ligo mistrzowska, żegnajcie dotacje ze skarbca

książęcego, teraz staną się kolejną nijaką wsią, bo za takie uchodziły te bez swojej drużyny w 

lidze.

– Czyżby więc o to chodziło? – dywagował Byrkops przypatrując się ogromnemu

zamieszaniu jakie zapanowało na placu. Pszczelarze z Maćków podskakiwali radośnie

świętując zwycięstwo, kibice z Górnopola obrzucali ich zaś obelgami oskarżając o 

nieuczciwość. Kilku mężczyzn krzywiąc się i łapiąc gwałtownie powietrze w płuca wynosiło

zawodników Górnopola z krzaków. Ci wyglądali jak siedem nieszczęść. Bladzi z 

przekrwionymi oczami zdawali się być skrajnie wycieńczeni. Sołtys łapał się za głowę i 

dyskutował jeszcze z obserwatorem ligi, który kiwał tylko przecząco głową. Wszyscy

zadawali sobie jedno pytanie. Jak to się mogło stać, że sześcioro zdrowych wydawałoby się

mężczyzn nagle w tym samym momencie zmogła megasraczka?

Byrkops był przekonany, że tego właśnie dotyczyła intryga, której przebieg starał się ustalić.

Tak więc ktoś wziął pieniądze, zapewne od kogoś z Maćków i unieszkodliwił zawodników z 

Górnopola, by ci oddali mecz bez walki. Ale jak tego dokonał?

W tym momencie oczom Byrkopsa ukazał się Szczytnik. Rozsiadł się na najwyższej trybunie,

którą opuścili już kibice i nastroszył pióra, przez co wyglądał jak spuchnięty paw. Dziób

trzymał wysoko ku górze, a sterczący grzebień miał nadać mu majestatycznego wyglądu. Tak

jak się Byrkops spodziewał obok przycupnęła Miłorząbka, maślanymi oczami wpatrując się w 

trzepoczący na wietrze grzebień koguta. Zgroza. Byrkops już miał ruszyć, by sprać

znienawidzonego ptachora, w tym momencie jednak dostrzegł coś na stoliku opodal ławki

zawodników Turów co go niezmiernie zainteresowało. A więc to tak? Ruszył w 

kierunku znaleziska. Jeżeli jego przypuszczenia okażą się trafne to znalazł klucz do

rozwiązania zagadki niedyspozycji zawodników. Wpadł mu do głowy również o wiele lepszy

sposób na załatwienie Szczytnika.

Moczyrus był człowiekiem-instytucją znanym w Górnopolu głównie z nieprzeciętnego talentu

do garncarstwa i rzeźby. Jego wyroby zawsze były przebojami na okolicznych targowiskach i 

jarmarkach, miał jednak Moczyrus jeszcze jeden niezaprzeczalny talent, dzięki któremu dla

mężczyzn ze wsi był prawdziwym skarbem. Talentem owym była umiejętność ważenia

niesamowitego piwa.

Tego wieczoru około dwudziestu mężczyzn zasiadło w karczmie na drewnianych ławach z 

pełnymi kuflami złocistego trunku.

– Zostaliśmy oszukani i co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości – mówił sołtys

Grenvipor – Taką reakcję wśród zawodników mogło wywołać tylko podanie jakiegoś

bardzo silnego specyfiku. Potwierdza to Zielopas, który podejrzewa nawet o jaki specyfik

może chodzić.

– Tak – podjął wątek znachor – Jestem niemal całkowicie przekonany, że to co przydarzyło

się Turom to reakcja na wywar z Miłka Polnego i to bardzo skondensowany.

W karczmie na chwilę zapadła cisza.

– A więc ci szubrawcy z Maćków otruli naszych ?!! – zagrzmiał Gordon Baryła

przetrawiwszy nowinę – To hańba, trzeba interweniować, odebrać im punkty, zdegradować,

załatwić cepami !!!

Reszta mężczyzn przyłączyła się do oburzonego Baryły. Wśród zebranych zaczęła przeważać

głosy o zemście i najeździe na Pszczelarzy.

– Spokojnie, spokojnie, to jeszcze nie wszystko! – tonował sytuację sołtys – Są w tej sprawie i 

okoliczności dla nas jako wsi bardzo niewygodne.

Wśród zebranych znów zapanował spokój. Grenvipor kontynuował więc swój wywód.

– Jak to już było powiedziane Tury zostały otrute. Pozostaje jednak pytanie jak do tego

doszło? Przeprowadziliśmy z Zielopasem małe dochodzenie i doszliśmy do niepokojących

wniosków. Jedyną okazją, gdzie wszyscy zawodnicy pili to samo był toast do bogów przed

rozpoczęciem meczu. Tylko w tym winie można było rozpuścić wywar z Miłka Polnego.

– Czyli to stary Golonka zatruł swoje wino i podał je zawodnikom? ! – zapytał oburzony

piekarz Bendziosoł.

– Niezupełnie – odparł sołtys – Wino przecież pili wszyscy zawodnicy, a zachorowali tylko

nasi.

– O co więc chodzi?! – zagrzmiał młynarz Karadziej

– Trudno mi to wytłumaczyć – mówił dalej Grenvipor – Ale przed zwołaniem dzisiejszego

zebrania ktoś podrzucił mi pod drzwi dwa kubasy spośród tych, w które nalane było wino na

toast do bogów. Nie miałem pojęcia dlaczego, aż dostrzegłem coś co wiele w tej sytuacji

tłumaczy.

Grenvipor podniósł jeden z kubasów i pokazał coś palcem pozostałym.

– W tym miejscu znajduje się wyraźne nacięcie wypełnione zabarwianą na zielono żywicą. Z

daleka jest zupełnie niewidoczne, jednak jeśli ktoś wie gdzie patrzyć, to z bliska można je

bardzo łatwo dostrzec. Drugi kubas czegoś takiego nie posiada. Znaczy to, że część kubasów

była naznaczona i w nich najprawdopodobniej wino było czyste i smaczne jak zawsze.

– A w pozostałych znajdowała się trucizna – pomruk zszokowanych mężczyzn wypełnił salę.

– Tak – potwierdził sołtys.

Bez odpowiedzi zostało jednak jeszcze jedno bardzo ważne pytanie, którego nikt nie odważył

się zadać. Grenvipor spoglądał z zatroskaniem na pozostałych, po czym przeszedł do

przedstawiania dalszej części swoich wniosków.

– Wywar z Miłka Polnego został wlany bezpośrednio przed meczem do tych kubasów, które

nie miały nacięć. Ci z Maćków wiedzieli, których kubasów uniknąć, żeby się nie otruć, a 

które wziąć z tacy. Niemożliwe, żeby ktoś z Pszczelarzy choćby na chwilę wcześniej miał

dostęp do naszych kubasów, dostarczono je bowiem bezpośrednio przed meczem ze

świątyni. Wychodzi więc na to, że tej zbrodni dopuścił się ktoś z naszych.

Zebrani w karczmie Moczyrusa zbledli. Ta wiadomość przerastała ich, żaden z mężczyzn nie

mógł pojąć kto byłby zdolny, aby posunąć się do takiej zdrady.

– Kogo podejrzewasz ? – zapytał bez ogródek Gordek Baryła

– Tylko jedna osoba jest odpowiedzialna za wypełnianie kubasów winem i podanie ich

zawodnikom przed rozpoczęciem meczu.

Wcześniejsze zblednięcie było tylko wstępem do całkowitego odpływu krwi z twarzy

mężczyzn z Górnopola.

– Kowal Borydel, nasz kapitan.

-Brono Zabójca – przebiegło po karczmie, po czym zapadła długa, krępująca cisza.

 

·

 

 

Byrkops siedział na dachu piekarni i przyglądał się mężczyznom wychodzącym z karczmy. A

więc dotarła do nich niewygodna prawda? Ciekawe co poczną z takim

brzemieniem?

Grenvipor i Zielopas opuścili lokal jako ostatni. Pomimo nocnej pory nie udali się do swoich

domów. Kogut zdołał na tyle poznać Grenvipora, by wiedzieć, że nie zostawi tak tej

sprawy do rana.

– Co ?!!! – nagły wrzask dobiegł po kilkunastu minutach z chaty kowala Borydla – Czy

wyście doszczętnie zwariowali, jak możecie mnie o coś takiego podejrzewać?!!! Gdybym

miał dość sił sprałbym was nie zważając na urzędy jakie piastujecie.

– Przyznaj, że tylko ty miałeś dostęp do kubasów, nikt inny nie mógł dodać trującego wywaru

– argumentował sołtys – To bardzo poważna sprawa, którą roztrzygnie sędzia. Jutro wysyłam

pismo do kancelarii książęcej o przydzielenie nam sędziego.

– Ale Grenviporze, błagam powiedz dlaczego miałbym robić coś tak podłego? – kowal był już

teraz wyraźnie załamany – Ja kocham tę drużynę.

– Cóż – sołtys podrapał się po głowie – Równie jak umiłowanie do drużyny znana jest

twoja skłonność do hazardu. Być może popadłeś w długi i potrzebowałeś pieniędzy

by je spłacić. To już rozpatrzy sędzia. Mam nadzieję, że dowiemy się skąd wziąłeś truciznę.

Do tego czasu nie wolno ci wyruszać z Górnopola.

Grenvipor z Zielopasem opuścili dom Borydela. Siedzący na płocie Byrkops

dostrzegł w chacie kowala coś, co zasiało w jego głowie nowe wątpliwości. Pomimo

wszystko był pewien, że ta noc przyniesie jeszcze wiele odpowiedzi na pytania frapujące

większość mieszkańców osady.

Cień przesuwał się wzdłuż stodoły. Księżyc znajdował się w fazie bliskiej pełni, złociste

światło dość dobrze więc oświetlało okolicę. Tajemnicza postać wślizgnęła się do

drewnianego budynku. Była to ta sama stodoła, w której doszło do transakcji przekupstwa.

Tym razem kogut jednak nie dostrzegł drugiej osoby. Cień był sam. Byrkops szedł za nim

najciszej jak mógł. Cień podszedł do ściany stodoły, wyciągnął szmaciane zawiniątko i 

zdawał się kopać coś w ziemi Stodoła ustawiona została na niepokrytej niczym

glebie, miał więc ułatwione zadanie. Wtem drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem i do

wnętrza wpadło światło kilkunastu pochodni.

– A więc tu postanowiłaś ukryć dowód swojej winy Leodio – rzekł sołtys Grenvipor stojąc na

czele kilkunastu mężczyzn – To zapewne wywar z Miłka Polnego, nieprawdaż?

Kobieta stała jak wmurowana. Sołtys podszedł i zdjął jej z głowy ciemnogranatową czapkę z 

frędzlami. Byrkops, teraz ukryty za drewnianym filarem już za pierwszym razem rozpoznał tę

czapkę, nie był jednak pewien do kogo należy. Gdy zobaczył ją wiszącą dzisiejszej nocy na

gwoździu w domu Borydela wiedział już, że jest własnością Leodii. Przed oczami miał

pewien dzień, jakiś miesiąc temu, kiedy całą wsią wstrząsnęła straszliwa awantura w domu

kowala. Borydel znowu przegrał coś w kości i Leodia zamierzała zemścić się na nim rzucając

wszystkim co wpadło jej w ręce. Uciekający na podwórze skruszony mąż pierwsze trafienie

otrzymał właśnie ową skórzaną czapą. Leodia zapewne uznała, że najlepiej ukryje pod nią

swoje złocisto-żółte włosy, które w mroku mogłyby rzucać się w oczy. Teraz kobieta stała

milcząc otoczona przez wściekłych mieszkańców Górnopola.

– Podejrzewaliśmy z Zielopasem, że zastraszony Borydel będzie próbował pozbyć się

dowodów przed przybyciem sędziego, postanowiliśmy więc zaczaić się i poczekać, aby mieć

pewność. Wyobraź sobie nasze zdziwienie, gdy dostrzegliśmy twoją postać

wymykającą się nocą z domu. Sprzedałaś nasz honor i zdrowie zawodników za marnych parę

krążników! – kontynuował swoje oskarżenia Grenvipor – Naraziłaś nawet zdrowie i życie

swojego męża!

– Nieprawda, chciałam go ratować – odezwała się wreszcie Leodia. W jej głosie kryła się

rozpacz – Ci z Maćków zagrozili, że jak nie odda pieniędzy, które przegrał u nich w kości to

doniosą na niego do Gwardii Książęcej. Sam wiesz, stamtąd już krótka droga do lochów.

Musiałam coś zrobić. Mój mąż jest chyba ważniejszy od jakiegoś głupiego meczu?

– Grozili ci ? – spytał sołtys

Leodia schowała twarz w dłoniach. Aż trudno było uwierzyć, że to ta sama nieposkromiona

kobieta, znana powszechnie ze swojego ognistego temperamentu. Teraz wydawała się

zagubiona i bezbronna.

– Nie mogli darować długu, to byłoby podejrzane, powiedzieli więc, że jeśli się zgodzę na ich

plan to dadzą mi pieniądze, które potem mój mąż im zwróci – ciągnęła swoją opowieść –

Znachor z Maćków nawarzył tego świństwa i dał mi flakonik, który kazali potem zwrócić.

Nie chcieli zostawiać żadnych dowodów. Wlałam po kilka kropel do nieoznaczonych

kubasów, Mój mąż nic o tym nie wiedział, przysięgam, powiedziałam mu, że

muszę porządnie doczyścić naczynia. Borydel nigdy ich nie sprawdza, nalał więc wino

wszystkim jednakowo.

– Jak doszło do transakcji?

– Miałam zakopać flakonik tutaj, a potem ktoś się po niego pojawi i podłoży pozostałą część

pieniędzy – Leodia teraz rozpłakała już się na dobre – Tak mi wstyd.

– To było rzeczywiście bardzo głupie. Sprawa jest jednak do załatwienia – ciągnął

Grenvipor – Baryła i Bendziosoł zaczają się tutaj i poczekają na tego szubrawca z cepami, a 

wtedy już na poważnie zajmiemy się rozwiązaniem tej podłej intrygi. Przypominam, że

potrzebujemy go żywego – spojrzał na nieco zawiedzionych stojących obok niego mężczyzn.

Leodia wraz z sołtysem Grenviporem i pozostałymi mężczyznami opuściła stodołę, na placu

boju pozostali tylko Baryła i Bendziosoł, którzy szukali sobie odpowiednich kryjówek.

– A więc zagadka rozwiązana – pomyślał Byrkops, dumny, że się do tego walnie przyczynił –

Tak obiektywnie myśląc to mam łeb nie od parady, naprawdę inteligencja godna

pozazdroszczenia.

Świt powoli rozmywał mrok nocy. Byrkops czuł się zmęczony i chętnie poszedłby na swoją

Grzędę, by przespać się trochę, wiedział jednak, iż ma jeszcze coś ważnego do załatwienia.

 

Szczytnik wypiął dumnie pierś przygotowany do porannej pobudki. Podszedł do poidełka, z 

którego zawsze korzystał, by wzmocnić głos i przełknął łapczywie kilka haustów wody. Obok

stała Miłorząbka, jak zawsze piękna i dorodna, wpatrzona w Szczytnika jak w obrazek bez

skazy. Kogut widząc, że znajduje się w centrum zainteresowania kury celebrował

przygotowania do piana bez końca. Przetrzepał grzebień, nastroszył pióra i wskoczył na palik

służący do mocowania linki do wieszania prania. Zanim wydał z siebie głos napuszył się jak

paw, po czym okolicę wypełnił przeciągły dźwięk głośnego purchnięcia, nie pochodzący

jednakowoż z głębi dzioba Szczytnika. Kogut spojrzał wielce zafrasowany na Miłorząbkę

mając zapewne nadzieję, że kura nie zauważyła tego nietaktu, kiedy kolejne purchnięcie

przybrało formę nagłego wystrzału, który zrzucił koguta z palika. Tego kura nie mogła nie

zauważyć. Szczytnik nie panował już nad sobą, uraczając okolicę raz po raz gazowymi

wystrzałami pozbawiając go pióra na ogonie. Minęła chwila, a po kogucie nie było śladu.

Unoszące się nad krzakami liście przekonywały, iż Szczytnika pognało do lasu w bardzo

pilnej potrzebie. Miłorząbka rozglądnęła się wokół mając nadzieję, że nikt nie widział jej w 

towarzystwie tak ordynarnie zachowującego się śmierdziela i ruszyła czym prędzej do

swojego kurnika.

Byrkops szczerze się ubawił oglądając całą scenę z dachu piekarni. Szczytnik będzie pamiętał

do końca swoich dni, aby nie zbliżać się do jego terytorium. Warto było odlać

resztówkę wina zatrutego wywarem z Miłorząbka do poidełka Szczytnika. Co

prawda nadwerężył sobie trochę dziób, ale było warto. I tak szedł podrzucić kubas pod

drzwi Grenvipora, miał więc po drodze.

Zapowiadał się całkiem ładny dzień. Może nawet zaprosi Miłorząbkę na małą przechadzkę.

Jak tylko wyjdzie z szoku oczywiście.

Byrkops szedł wielce zadowolony w kierunku kurnika, kiedy nagle stanął jakby rażony

piorunem.

– Na rogatą krowę – zaklął wielce wzburzony – Znowu zapomniałem o porannym budzeniu

Baryły.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo fanjne opowiadanie. Zabawne, bez zadęcia i sztywnych dialogów z ciekawym bohaterem. Możnaby nieco wygładzić stylistycznie. W paru miejscach na prawdę szczerze się zaśmiałem, a to już sporo.

Śmieszne. Zwłaszcza pomysł z meczem i kogutem. Czekam na więcej

Nowa Fantastyka