- Opowiadanie: Frantic - Łotrzyk

Łotrzyk

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Łotrzyk

CZ. I

Karcz­ma „Pi­jac­ki Beł­kot", choć nie­zbyt sub­tel­nie na­zwa­na, wbrew po­zo­rom nie była prze­cięt­ną karcz­mą. Nie była też sie­dli­skiem mo­czy­mord z Verlo (choć i tacy się zda­rza­li), była punk­tem stra­te­gicz­nym, miej­scem narad, spi­sków i po­ta­jem­nych scha­dzek co bo­gat­szych ja­śnie panów.

– No dawaj Jano, po jed­nym se chlap­niem cho­ciaż, no! – pro­sił star­szy, szczu­pły jak dykta, je­go­mość o nad wyraz czer­wo­nej i wy­nisz­czo­nej al­ko­ho­lem twa­rzy – po jed­nym i do cha­łu­py!

– Ile razy mam gadać, ośle sier­mięż­ny. Po­wie­dzia­łem nie.

– Ale co ci szko­dzi no weź…

– Pa­cioch cho­pie, ty mnie nie wkur­wiaj dziś co? Masz babe w cha­łu­pie?, nie! To jak bę­dziesz miał to po­ga­da­my. Stara wy­czu­wa piwo ze trzech mor­gów – po­wie­dział – a jak wy­czu­je! Oj chło­pie, to nie po­pu­ści.. – dodał z prze­sad­nie wy­mow­nym, ge­stem lewej ręki. Jak­być ci dia­beł w nią wstą­pił, mówię ci.. Raz to jak żem wró­cił pod hu­mo­rem, to dzba­nem na łeb, ze dru­giej izby żem do­stał. Do dziś mam gucie, o, o tu! – żalił się, wska­zu­jąc jed­no­cze­śnie po­kaź­ną bli­znę na cie­mie­niu.

– Ee tam – żach­nął się Pa­cioch – bo babe to trza trzy­mać krót­ko!

– Taa.. krót­ko – mach­nął ręką Jano. – Baby w tych cza­sach to coraz bar­dziej se fol­gu­ją. Chłop to już nic nie może. A uderz taką! Wie­cze­rzy to se w curii mo­żesz szu­kać!

Jano, pu­co­ło­wa­ty grę­plarz z Verlo, jak zwy­kle nie miał sobie nic do za­rzu­ce­nia. Pra­co­wi­ty, uczci­wy, nie­do­ce­nia­ny. Tak przy­naj­mniej my­ślał on sam, jak to zresz­tą każdy, prze­cięt­ny wie­śniak.

– A ba­cho­ry jak tam, żyjo? – zmie­nił temat Pa­cioch, znu­dzo­ny już tym stę­ka­niem. – Po­dob­no nowe ci przy­szło?

– Przy­szło, przy­szło-wes­tchnął Jano. Dar­mo­zja­dy jedne! Takim to tylko żreć i ja­zgo­tać w gło­wie, a owce i świ­nie to się pew­nie same sobą zajmą.

Pa­cioch nie słu­chał. Od dłuż­szej chwi­li wpa­try­wał się w grupę żoł­nie­rzy wy­nu­rza­ją­cych się z lasu w peł­nym opo­rzą­dze­niu. – Czte­rech, nie w pię­ciu idą! Czego te gnoj­ki tutaj chcą – po­my­ślał – To nie wróży nic do­bre­go.

Z roz­my­ślań wy­rwał go sto­ją­cy w progu go­spo­darz, prze­cie­ra­ją­cy kufel po­dej­rza­nie brud­ną szma­tą.

Pa­cioch mógł przy­siąc, że wcze­śniej wi­dział tę samą szma­tę w rę­kach służ­ki, ście­ra­ją­cej roz­la­ne po pod­ło­dze trun­ki.

-Wcho­dzi­ta czy wy­cho­dzi­ta? Nie ma sta­nia pod karcz­mą, od­stra­sza­cie klien­te­le!- ma­ru­dził go­spo­darz nie spusz­cza­jąc wzro­ku z zbli­ża­ją­cych się sztyw­no żoł­nie­rzy.

– A pal to! Wcho­dzi­my Pa­cioch, stara po­cze­ka.

Chu­dzie­lec tylko ski­nął głową i we­szli razem, pod­łech­ta­ni nieco spo­sob­no­ścią znie­czu­le­nia smut­ków pysz­nym piwem.

Głów­ne po­miesz­cze­nie karcz­my było dość ob­szer­ne, spo­koj­nie mie­ści­ło osiem­dzie­siąt osób. Ścia­ny przy­ozdo­bio­no po­ro­ża­mi i co po­mniej­szy­mi wy­pcha­ny­mi zwie­rza­ka­mi, ły­pią­cy­mi teraz bez wy­ra­zu na gości. Mniej­sze izby prze­zna­czo­ne były dla gości spe­cjal­nych, o lep­szym oby­ciu i cięż­szych sa­kiew­kach.

Mimo chłod­ne­go jak na wio­snę wie­czo­ru, karcz­ma pę­ka­ła w szwach. Co bied­niej­szych i bar­dziej pod­pi­tych wy­rzu­ca­no na ze­wnątrz, zwal­nia­jąc tym samym miej­sca hoj­niej­szym i bar­dziej opła­cal­nym klien­tom.

*

 

W „Pi­jac­kim Beł­ko­cie" za­ba­wa trwa­ła w naj­lep­sze. Tuż obok, w są­sied­niej cha­łu­pie od­by­wa­ła się uczta we­sel­na, na cześć Ju­ra­ka i Ma­tyl­dy z Ce­ver­su, toteż jak to zwy­kle bywa, przy­cho­dził do karcz­my to jeden, to drugi de­li­kwent, po ko­lej­ną do­sta­wę moc­niej­szych trun­ków.

– Niech bę­dzie.. hyc… po­chwa­lo­ny Boży syn i matka jego prze­naj­święt­sza .. hyc.. dzie­wi­ca zna­czy się! – przy­wi­tał karcz­ma­rza pi­jac­ką czkaw­ką młody pa­ro­bek.

– Daruj sobie te fra­ze­sy, nie je­steś w ko­ście­le, ma­to­le! – zbesz­tał go sucho karcz­marz. – I do rze­czy, bar nie dziew­ka, sam się nie ob­słu­ży – dodał.

– Kiedy ja w słusz­nej spra­wie.. hyc!..– czkał coraz moc­niej – Ja…hyc… zna­czy się, pan młody po znie­czu­li­ce wy­słać kazał…hyc.. Ze trzy skrzyn­ki, jeśli łaska!

– Urwa­nie głowy z tym pleb­sem– po­my­ślał karcz­marz, – tylko chla­nie i chę­do­że­nie we łbach.

– Damna!- krzyk­nął sta­ra­jąc się przy tym nie uro­nić ni kro­pli z pół tu­zi­na kufli trzy­ma­nych w gru­bych łap­skach – cho no tu!

Służ­ka zwana Damną, po­słusz­nie odło­ży­ła srebr­ną tacę i za­czę­ła prze­ci­skać się przez tłum w kie­run­ku swego chle­bo­daw­cy.

-Ład­na – po­my­ślał pa­ro­bek, spo­glą­da­jąc za­mglo­nym wzro­kiem na ja­sno­wło­są służ­kę – nawet bar­dzo!

Damna, jak się póź­niej oka­za­ło córa, tu­tej­sze­go świ­nio­pa­sa, nie była ładna. Jej uroda, jeśli można to tak na­zwać, była wręcz od­py­cha­ją­ca. Zgryz przy­po­mi­nał nieco, po­ła­ma­ne przez ze­szło­rocz­ną burze wierz­by, a za­pach przy­po­mi­na­ją­cy ten z chlew­ni­cy, nie po­ma­gał.

– Damna, dziec­ko– zwró­cił się do służ­ki karcz­marz – Weź no tego głąba– tu wska­zał pal­cem pa­rob­ka – Idź na za­ple­cze i wydaj mu trzy skrzyn­ki miodu. – Tego li­che­go – dodał po cichu, nie­po­trzeb­nie zresz­tą, gdyż pa­ro­bek za bar­dzo prze­jął się swym gilem zwi­sa­ją­cym z nosa, żeby co­kol­wiek do niego do­tar­ło. – Aha, i daj mu ca­łu­sa czy cuś, to może do­rzu­ci ci parę mie­dzia­ków – uśmiech­nął się i pu­ścił jej oczko.

Służ­ka, pod­nie­co­na ła­twym, do­dat­ko­wym zy­skiem aż za­pisz­cza­ła z ra­do­ści i po­słusz­nie cią­gnąc za rękę pa­rob­ka, ru­szy­ła w stro­nę za­ple­cza. -Ach ta Damna..– wes­tchnął karcz­marz – szka­rad­ne to bie­dac­two, i głu­pa­we tro­chu, ale ta­niej po­mo­cy w in­te­re­sie nie ura­czysz. A i pra­co­wi­te ko­bie­ci­sko, aż żal cza­sem bie­rze. – za­my­ślił się chwi­le – ale co to ja mia­łem…

Ano! – klep­nął się w czoło, – "go­ście spe­cjal­ni"… trza iść. Po czym ocho­czo ru­szył w stro­nę mniej­szej izby, mając przed ocza­mi opa­słe skó­rza­ne sa­kiew­ki ja­śnie panów, wy­peł­nio­ne po brze­gi świe­cą­cy­mi, ko­cha­ny­mi ce­dra­mi*.

Gdy był już o dwa sąż­nie od izby, usły­szał gło­śny huk. Pod­sko­czył ma­chi­nal­nie i szyb­kim ru­chem od­wró­cił się w kie­run­ku z któ­re­go do­bie­gał hałas. Jego źró­dłem oka­za­ło się po­łą­cze­nie buta i drzwi pod nim ustę­pu­ją­cych. Oczom go­spo­da­rza uka­zał się wy­so­ki, łysy dry­blas z twa­rzą o ostrych ry­sach, w peł­nym żoł­nier­skim odzie­niu. Z tyl­nej czę­ści kol­czu­gi, zwi­sa­ła nie­dba­le i po­śpiesz­nie przy­mo­co­wa­na nie­bie­ska pe­le­ry­na, opa­trzo­na zło­tym sym­bo­lem Pię­ciu Wież i oto­czo­ną przez nie ko­ro­ną w środ­ku. Za jego ple­ca­mi stało czte­rech także ro­słych, choć nie tak jak ich do­wód­ca, żoł­da­ków.

Karcz­marz znał go do­brze. Za do­brze. Co jakiś czas od­wie­dzał, a ra­czej na­cho­dził go w ce­lach, jak on to uj­mo­wał? „Ru­ty­no­wej kon­tro­li kup­ców i han­dla­rzy". W isto­cie cho­dzi­ło tu o coś zgoła in­ne­go. Ovyr, bo tak na­zy­wa­no żoł­da­ka, przy­cho­dził do karcz­ma­rza po in­for­ma­cje. In­wi­gi­la­cja, spi­sek, ob­ser­wa­cja – mru­czał za każ­dym razem od­wie­dza­jąc „Pi­jac­ki Beł­kot", co zresz­tą strasz­nie de­ner­wo­wa­ło karcz­ma­rza.

– A temu co? – po­my­ślał go­spo­darz prze­ły­ka­jąc z ner­wów ślinę – za­wsze na­cho­dzi, burak nie­szczę­sny, ale nie w taki spo­sób!

Zwy­cza­jo­wo od­by­wa­ło się to tak: Ovyr przy­cho­dził do go­spo­da­rza, prze­waż­nie in­co­gni­to i ra­cząc się winem wy­słu­chi­wał jego ra­por­tu. Ra­port ten do­ty­czył wszyst­kich bar­dziej zna­czą­cych, zna­nych Ovy­ro­wi i jego prze­ło­żo­nym, ja­śnie panów. Karcz­marz nie był jed­nak głupi, więc przed wi­zy­tą Ovyra, kon­sul­to­wal się z klien­tem bę­dą­cym celem żoł­da­ka, co by tu ewen­tu­al­nie gbu­ro­wi po­wie­dzieć. Zwy­kle były to hi­sto­ryj­ki wy­ssa­ne z palca, acz­kol­wiek sen­sow­ne i zgrab­nie uło­żo­ne w ca­łość. Ovyr zda­wał tenże ra­port swemu prze­ło­żo­ne­mu, a tam­ten jesz­cze wyżej, znacz­nie wyżej. W ten spo­sób każdy wy­gry­wał, karcz­marz – lo­jal­ny i od­po­wied­nio opła­co­ny był bez­piecz­ny. Ovyr zda­jąc ra­port, zrzu­cał ka­mień z serca, a klien­te­la w dal­szym ciągu mogła zaj­mo­wać się swo­imi śmier­dzą­cy­mi spraw­ka­mi. Wilk syty i owca cała. Ale tym razem było ina­czej.

– Z buta w drzwi?! W peł­nym uzbro­je­niu i z ob­sta­wą? Rów­nie do­brze mógł kaban, ry­dwa­nem w gości wje­chać! Albo kurwa, na mio­tle wle­cieć! Baran pier­do­lo­ny! I jak tu utrzy­my­wać się w in­te­re­sie? – my­ślał bez prze­rwy karcz­marz. Ale opi­nia gości o jego bu­dzie, była teraz jego naj­mniej­szym zmar­twie­niem, o czym wkrót­ce się prze­ko­nał.

-GDZIE ON KURWA JEST?!- wark­nął na cały głos łysy Ovyr, nie zwa­ża­jąc przy tym na iry­ta­cje i szep­ty wśród gości. – Gdzie ta gnida?!- ry­czał na całe gar­dło, mru­żąc oczy i roz­glą­da­jąc się za karcz­ma­rzem. – Wyłaź Bec­bam, bo jak Boga ko­cham, spalę ci ten przy­tu­łek razem z wie­śnia­ka­mi!!

– Panie spo­koj­nie, zaraz coś za­ra­dzi­my– wtrą­cił z głu­pa­wym uśmiesz­kiem, jeden z chło­pów, kle­piąc Ovyra po ra­mie­niu, zara coś… AAAAŁL­ŁA! – wrza­snął prze­raź­li­wie wie­śniak i z nie­do­wie­rza­niem przy­glą­dał się kości wy­sta­ją­cej w miej­scu gdzie za­zwy­czaj wi­dział swój ło­kieć. Ovyr był szyb­ki, trze­ba mu to przy­znać.

– Gdzie mnie z tymi rę­ko­ma, mo­czy­mor­do! – wrza­snął Łysy, – Coś jesz­cze ci po­gru­cho­tać? Może łeb ukrę­cę i nie bę­dzie się już my­śle­niem mę­czył co?!- dodał już cał­ko­wi­cie ro­ze­źlo­ny.

– Bec­bam, jak nie wyj­dziesz, to im zro­bie z du…-prze­rwał nagle, do­strze­gł­szy wy­my­ka­ją­ce­go się ci­cha­czem karcz­ma­rza. – Oo.. kogo my tu mamy!- krzyk­nął przez śmiech Ovyr – kto tu do nas za­wi­tał! Toż to wiel­moż­ny pan Bec­bam, oszust i kurwa w jed­nym! – dodał już cał­kiem we­so­ły.

-Chodź tu do nas nasz ty GO­SPO­DA­RZU!- po­wie­dział, kła­dąc na­cisk na ostat­nie słowo. – Cze­ka­my!

*

 

Słoń­ce le­ni­wie rów­na­ło się z ho­ry­zon­tem, a karcz­marz Bec­bam stra­cił wła­śnie ko­lej­ny ząb.

– Ale wiesz co, Bec­bam?– za­czął Ovyr, prze­cie­ra­jąc za­czer­wie­nio­ną po cio­sie pięść, a ko­niec jego płasz­cza ocie­rał pod­ło­gę z krwi karcz­ma­rza – Jedno muszę ci przy­znać: plan chło­pie, to ty mia­łeś świet­ny, nie ma co. Jak matkę ko­cham, cuch­nie strycz­kiem z da­le­ka. Gra­tu­lu­je ci po­lo­tu, mój ty ge­niu­szu in­try­gi– par­sk­nął Łysy, a gdy spoj­rzał z uśmie­chem na pod­wład­nych, ci ocho­czo mu za­wtó­ro­wa­li.

-Dzię­ku­ję – po­wie­dział a ra­czej wy­sa­pał Bec­bam, wy­plu­wa­jąc przy tym ko­lej­ną stróż­kę krwi.

-Mil­czeć! – uśmiech znik­nął z twa­rzy Ovyra w jed­nej chwi­li – Nie ze­zwo­li­łem gadać!- dodał i wy­mie­rzył so­czy­ste­go kop­nia­ka w brzuch Bec­ba­ma, po czym ten runął razem z krze­słem na pod­ło­gę. Stra­cił przy­tom­ność. Na­sta­ła noc.

 

-Moc­no zwią­za­li – szarp­nął się lekko na krze­śle ock­nię­ty już karcz­marz. -Jak­bym mógł z po­ła­ma­ny­mi gi­ra­mi ucie­kać… Co za osły pie­przo­ne! – zło­ścił się w duchu -Boże do­po­móż!

Ale Bóg nie sły­szał.

 

*

-Jak to zmarł?! – wrza­snął na Ovyra, do­wód­ca armii mia­sta Kylat, ka­pi­tan Vic­tor. – Jak to kurwa zmarł?! Wy­tłu­macz mi do ja­snej cho­le­ry, jak mo­głeś po­zwo­lić aby zdechł je­dy­ny świa­dek, je­dy­ny czło­wiek który Go wi­dział i z Nim roz­ma­wiał? Wiesz co teraz bę­dzie? Za jaja nas po­wie­szą – i wi­dząc zdzi­wie­nie na twa­rzy Ovyra dodał: – Tak za jaja. Lu­bisz swoje jaja? Bo ja swoje ow­szem, i nie mam za­mia­ru ich nad­sta­wiać za byle karcz­ma­rza!

– Spi­skow­ca, panie. Spi­skow­ca i ko­la­bo­ran­ta– wtrą­cił Ovyr.

– Stul pysk idio­to – rzu­cił coraz bar­dziej roz­ju­szo­ny Vic­tor. – Myśl, le­piej jak z tego wy­brnąć. – Albo nie – dodał po chwi­li – Zejdź mi z oczu. Na­tych­miast!

-Tak jest panie– burk­nął cicho Ovyr i ru­szył w kie­run­ku drzwi.

-Acha, i jesz­cze jed­no-po­wie­dział Vic­tor – prze­szu­kaj tą karcz­mę i na­strasz tro­chę wie­śnia­ków, może coś wi­dzie­li. Ja, zajmę się resz­tą.

– Tak jest panie– po­wtó­rzył Ovyr i od­da­lił się bez­zwłocz­nie.

– Już ja dam temu ma­che­ro­wi – po­gro­ził komuś w my­ślach Vic­tor, – już ja cię na­uczę mo­re­su wobec prawa.

 

*

-Mó­wię jak jest, panie – po­wie­dział spo­koj­nie Pa­cioch. – Ja to całe życie w zgo­dzie z na­szym pra­wem i świę­ty­mi na­ka­za­mi od Pana Na­sze­go żyje – wy­re­cy­to­wał wręcz. – Wo­lał­bym scze­znąć w ogniu pie­kiel­nym, niż okła­mać stró­ża prawa.

– Cień po­wia­dasz – za­sta­no­wił się Ovyr, – A gdzie­żeś go wi­dział i skądś taki pewny że to o niego mi cho­dzi?

– No bo wi­dział żem go kilka razy u karcz­ma­rza, a za­wsze bez sze­le­stu do izby wła­ził, zna­czy się cień jakby nie? – za­py­tał Pa­cioch.

– A jak ten „cień" wy­glą­dał – spy­tał Ovyr, zły na sie­bie, że na­wa­lił z Bec­ba­mem i teraz musi wy­słu­chi­wać miej­sco­wych ple­be­ju­szy – Ja­kieś kon­kre­ty?

– Noo.. ten, ee… – za­sta­na­wiał się Pa­cioch – A no! Ten, no maskę czor­ta miał na twa­rzy.

– Maskę? Może jesz­cze rogi we łbie i ogon w dupie co? – znie­cier­pli­wił się Łysy. – Dobra, wol­nyś pan!

– Z Bo­giem-za­śpie­wał wręcz Pa­cioch – obyś go panie zna­lazł, nie chce­my tu zło­dziei ni oszu­stów.

– No to nie­źle się za­ła­do­wa­łem – po­my­ślał Ovyr, spo­glą­da­jąc na od­da­la­ją­ce­go się w pod­sko­kach Pa­cio­cha – dzie­więć bi­tych lat nie­na­gan­nej służ­by a tu teraz takie coś! Ale kto mógł wie­dzieć, że Bec­bam za­krztu­si się wła­sną krwią.. łaj­dak. Za życia mnie ro­lo­wał to i po śmier­ci musi. A te cepy śpią na po­ste­run­ku, za­miast więź­nia do­glą­dać jak trza. A teraz mnie się do­sta­je. Umiesz li­czyć? Licz na sie­bie, co praw­da to praw­da.

– Dobra – spoj­rzał na listę miej­sco­wych – jesz­cze kilku rol­ni­ków, kowal, gar­barz i szewc. Potem jak to mówią: dul­cis est som­nus ope­ran­ti.

*

-Trzy­na­ście.., czter­na­ście.. i pięt­na­ście. Pięt­na­ście ce­drów jak było umó­wio­ne, czyż nie? – spy­tał młody je­go­mość w ciem­nym kap­tu­rze, nie­mal cał­ko­wi­cie za­sła­nia­ją­cym twarz.

– Tak ja­śnie Panie, pięt­na­ście – Pa­cioch nie mógł uwie­rzyć we wła­sne szczę­ście.

– No.., no to mów­cie co ten Łysy od was chciał?– spy­tał po­trzą­sa­jąc sa­kiew­ką.

– Ovyr, przed­sta­wił się jako Ovyr. I tak jak ja­śnie Pan sobie za­ży­czył, po­wie­dzia­łem o cie­niu i czar­ciej masce. A jaką minę zro­bił przy czar­cie, hehe – za­re­cho­tał Pa­cioch – mówię Panu!

– Do­brze, ale do rze­czy, o co pytał? – po­wtó­rzył py­ta­nie nie­zna­jo­my.

– O wy­gląd, miano, i te.. znaki szcze­gól­ne.. takie tam…Aha! i o wasze, spo­tka­nia z Bec­ba­mem w „spi­sko­wej izbie" – „Spi­sko­wej izbie"? – zdzi­wił się męż­czy­zna – ja­kiej „spi­sko­wej izbie"?

– My chło­pi z Verlo tak je na­zy­wa­my. Bo tam za­wsze typy z pod ciem­nej gwiaz­dy się zla­ty­wa­ły. Jak muchy do gówna! Co ty­dzień inne szaty przez próg Bec­ba­ma prze­ła­zi­ły. A i sze­le­stu ce­drów, usły­szeć nie trud­no było.

– W sumie ni­cze­go no­we­go się nie do­wie­dzia­łem – po­my­ślał nie­zna­jo­my – No nic – wes­tchnął, i szyb­kim ru­chem rzu­cił Pa­cio­cho­wi sakwę, któ­rej tam­ten z nad­mier­ne­go pod­nie­ce­nia nie zła­pał.

Nor­mal­nie by tyle nie za­pła­cił. Ba! w ogóle by nie za­pła­cił ale czuł, że ten po­czci­wy gbu­rek może się jesz­cze na coś przy­dać

– Bywaj i pa­mię­taj o na­szej umo­wie.

-Oczy­wi­ście, Panie – bąk­nął nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od lśnią­cych monet – A tak w ogóle to Pa­cioch je­stem – rzekł z sze­ro­kim uśmie­chem, uka­zu­jąc dwa sze­re­gi brą­zo­wo-żół­tych zębów i wy­cią­ga­jąc w przy­ja­znym ge­ście rękę.

Ale jego już nie było.

*

 

Źle to ro­ze­grał. Pół doby ślę­czał nad ster­tą po­żół­kłych pa­pie­rów, pró­bu­jąc od­gad­nąć co po­szło nie tak. Prze­cież wszyst­ko po­szło gład­ko. Gład­kie wej­ście, gład­kie wyj­ście. A jed­nak coś zro­bił źle. Ale co? Po­stę­po­wał prze­cież zgod­nie z na­rzu­co­ny­mi przez sie­bie pro­ce­du­ra­mi. Jak za­wsze. Prze­stu­dio­wał plany bu­dyn­ku, za­się­gnął ję­zy­ka u bez­dom­nych oraz co naj­waż­niej­sze: nikt go nie wi­dział. Ale czy na pewno?

Kro­pla go­rą­ce­go wosku z ledwo tlą­cej się świe­cy, skap­nę­ła na jakiś do­ku­ment.

-Co mo­głem skno­cić? – za­ga­dał sam do sie­bie. – Cóżeś bied­ny Sa­vra­sie spar­ta­czył..

Nigdy nie prze­szka­dza­ły mu wa­run­ki jakie sta­wia­li mu zle­ce­nio­daw­cy, ale nigdy też się na niego nie skar­ży­li. Nigdy. Aż do teraz. Wczo­raj skon­tak­to­wał się z nim jego po­śred­nik Go­dwyn, pro­sząc o nie­zwłocz­ne spo­tka­nie. Sys­tem ko­mu­ni­ka­cji jakim się po­słu­gi­wa­li był tak ba­nal­ny, że nikt o zdro­wych zmy­słach nie po­my­ślał­by, że tak mogą po­ro­zu­mie­wać się pro­fe­sjo­na­li­ści. Sa­vras i Go­dwyn sto­so­wa­li ten sys­tem od bar­dzo dawna i jak dotąd spra­wo­wał się świet­nie. Kiedy jeden z nich chciał się spo­tkać, pisał zbe­reź­ny wier­szyk i przy­twier­dzał do drew­nia­nej ta­bli­cy przy Ra­tu­szu Mia­sta Lamyn, na któ­rej wła­dze mia­sta ob­wiesz­cza­ły co waż­niej­sze ze­bra­nia i za­miesz­cza­ły róż­no­ra­kie ofer­ty. Ta­bli­ca była za­wsze po brze­gi po­ob­kle­ja­na zwo­ja­mi więc nikt nie zwra­cał uwagi na mały skra­wek pa­pie­ru, przy­twier­dzo­ny w dol­nym rogu ta­bli­cy za po­mo­cą kleju ka­ze­ino­we­go. Usta­li­li, że co ty­dzień będą urzą­dzać sobie mały spa­ce­rek do Ra­tu­sza, tak na wszel­ki wy­pa­dek. Kiedy już mieli się spo­tkać ro­bi­li to o usta­lo­nej na ostat­nim spo­tka­niu porze dnia. Cza­sa­mi by­wa­ło tak, że ro­bi­li sobie urlop od tego ca­łe­go bur­de­lu i spo­ty­ka­li się do­pie­ro po kilku ty­go­dniach lub mie­sią­cach.

Żaden z nich, nie znał ak­tu­al­ne­go miej­sca po­by­tu dru­gie­go, gdyż oboje nie mieli sta­łe­go kwa­te­run­ku.

Nigdy nie uży­wa­li li­stów, nigdy in­nych po­śred­ni­ków. Za­rów­no Sa­vras jak i Go­dwyn na­uczy­li się, że nie wolno ufać ni­ko­mu, nawet po­bra­tym­com. Tak więc cho­ciaż wza­jem­nie się sza­no­wa­li i to­le­ro­wa­li, żaden nie dałby sobie uciąć ręki za dru­gie­go.

Wier­szy­ki były pro­ste i wul­gar­ne, więc nie wzbu­dza­ły ni­czy­ich po­dej­rzeń. Pierw­szy wyraz ozna­czał dzień, siód­my miej­sce a ostat­ni, powód spo­tka­nia. Tak więc Sa­vras zdzi­wił się gdy pew­ne­go dnia, w dol­nym rogu ta­bli­cy uj­rzał fra­zes: „Dziś dzie­wecz­ko moja miła, znów w ko­ście­le bę­dziesz wyła! Przy­łóż więc się do ro­bo­ty, a ominą cię kło­po­ty!"

*

Ko­ściół mia­sta Lamyn być cał­kiem prze­stron­ny. Wśród licz­nych wi­tra­ży przed­sta­wia­ją­cych frag­men­ty z życia świę­tych, do­strzec można było nie­do­koń­czo­ną przez ar­ty­stę scenę, w któ­rej to, męż­czy­zna w czer­wo­nej sza­cie i san­da­łach za­mie­rza się na coś mie­czem. To „coś" wła­śnie, wy­ma­ga­ło ukoń­cze­nia.

-Cie­ka­we co chcę roz­łu­pać, nic­poń jeden – usły­szał za ple­ca­mi Sa­vras, przy­glą­da­ją­cy się wi­tra­żo­wi..

– Może pa­znog­cie se ob­ży­na– uśmiech­nął się Sa­vras – zresz­tą – od­wró­cił się w kie­run­ku go­ścia – Kogo ob­cho­dzą te bajdy?.

-Słusz­nie-od­po­wie­dział Go­dwyn. – Przejdź­my do sedna. Otóż drogi Sa­vra­sie sfaj­da­łeś spra­wę. Cał­kiem sfaj­da­łeś.. Góra za­plu­wa się skar­ga­mi. Ro­ze­źli­łeś ich przy­ja­cie­lu.. i to bar­dzo. Sfaj­da­na ro­bo­ta jest mało opła­cal­na. Mó­wiąc mało, mam na myśli w ogóle. Nie do­sta­li­śmy zła­ma­ne­go cedra. Do­brze, że cho­ciaż za­licz­kę mamy. A tak w ogóle to…

-Do­my­ślam się, że to jest ten mo­ment, w któ­rym po­wiesz mi w końcu, co KURWA sfaj­da­łem – prze­rwał mu sucho. Rzy­gać już mi się chce od tych wa­szych za­ga­dek. Prze­stań w końcu pie­przyć i mów o co cho­dzi.

-Je­steś ner­wo­wy Sa­vra­sie, to do cie­bie nie­po­dob­ne – oznaj­mił Go­dwyn, i wi­dząc wście­kłość na twa­rzy roz­mów­cy szyb­ko dodał – Dobra, dobra już gadam. Spra­wa ma się tak: ktoś cię wi­dział, sły­szał, szpie­go­wał albo po pro­stu wszyst­kie­go się do­my­ślił. Wy­bierz sobie coś z talii bo to wła­śnie jedna z tych rze­czy spo­wo­do­wa­ła, że je­ste­śmy teraz w dupie.

-I to ci po­wie­dzie­li na tym wa­szym „zlo­cie mą­dra­li" ? – po­wie­dział Sa­vras nie ukry­wa­jąc sar­ka­zmu w gło­sie – Wiesz, że to nie­moż­li­we. Nie mam zwy­cza­ju się chwa­lić ale znam swoją war­tość. Je­stem dobry w tym co robie i wiesz że wszyst­ko było za­pię­te na ostat­ni guzik. Wszyst­ko. Spraw­dzi­łem nawet jakie piosn­ki będą grać i ile zaj­mu­je prze­bie­gnię­cie z Głów­nej hali do holu. Wiesz ile? – spy­tał gło­śno Sa­vras – Nie wiesz! I tym się róż­ni­my Go­dwy­nie. Ty za­ła­twiasz zle­ce­nie, ja pla­nu­je i wy­ko­nu­je. Pro­ste. I za­rów­no ty, jak i twoi przy­ja­cie­le, nie wmó­wi­cie mi że coś sfaj­da­łem. Nie sfaj­da­łem. Na pewno nie!

– Primo to nie są moi przy­ja­cie­le, tylko chci­we ba­ra­ny któ­rych ty zno­sić nie mu­sisz. Se­cun­do, spójrz pierw na to, a potem praw mo­ra­ły – po­wie­dział Go­dwyn, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni mały zwi­tek pa­pie­ru i wci­ska­jąc mu go do ręki– Patrz i płacz.

*

-Ale.. ale to nie­moż­li­we! – ode­zwał się z nie­do­wie­rza­niem Sa­vras, spo­glą­da­jąc na notkę po raz trze­ci. – Prze­cież ja wszyst­ko spraw­dzi­łem! Wszyst­ko! – wszyst­kie wej­ścia i wyj­ścia, gości pro­szo­nych, jak i nie­pro­szo­nych, do­staw­ców stra­wy i cały pra­cu­ją­cy tam ko­lek­tyw. Nawet znam imię ku­la­we­go psa, co reszt­ki tam do­ja­dał.. Szady! Szady tam do­ja­dał! Coś mi tu śmier­dzi Go­dwyn, i to bar­dzo.

– Smród smro­dem, ale pro­blem sam się nie za­ła­twi. Li­ścik jest, czyli świa­dek jest. Kwin­te­sen­cja życia. Mu­si­my sku­pić się na tym, żeby po­wstrzy­mać gnoj­ka zanim puści nas z tor­ba­mi. I wierz mi: znaj­dę tego szan­ta­ży­stę, po­ła­mię gnaty, jaja obije ob­ku­tą lagą. A na ko­niec za fu­ja­rę po­wie­szę. Eu­nu­chów nigdy za wiele! Jak mi Bóg miły!

– Bóg miły? – zdzi­wił się Sa­vras – Bóg nami gar­dzi Go­dwy­nie i jego do tego nie mie­szaj­my. Za to wiem kogo teraz od­wie­dzi­my – uśmiech­nął się krzy­wo sta­ra­jąc się dodać sobie tro­chę otu­chy.

– Del­gan się ucie­szy! – I wi­dząc błysk zro­zu­mie­nia w oku Go­dwy­na uśmiech­nął się, tym razem sze­ro­ko.

 

*

– Nie zro­bię tego.

-Wi­dzisz przy­ja­cie­lu, nie masz tak jakby wy­bo­ru – po­wie­dział spo­koj­nie Go­dwyn, ba­wiąc się mie­dzia­nym pu­cha­rem sto­ją­cym na stole – My cię nie pro­si­my, my żą­da­my. Za­po­mnia­łeś już o na­szej małej ta­jem­ni­cy?

– Nie za­po­mnia­łem..– od­po­wie­dział cicho niski, tłu­sty męż­czy­zna o nad wyraz pod­krą­żo­nych oczach i po­kaź­nej ły­si­nie.

– Do­brze. Zro­bisz więc wszyst­ko, jak ci to ład­nie z ko­le­gą Sa­vra­sem wy­ło­ży­li­śmy. Krop­ka w krop­kę. Bez dys­ku­sji.

– Ale pa­no­wie…ja nie mogę, żona.. dzie­ci..– łkał roz­pacz­li­wie gru­bas.

– Del­gan chło­pie, weźże się w garść – ode­zwał się Sa­vras – Prze­cież to nic ta­kie­go. Wej­dziesz, po­szpe­rasz chwil­kę, przy­nie­siesz co trze­ba i tyle. Po co te dąsy?

– Jak się wyda, to mnie łeb zetną…Pro­szę zro­bię wszyst­ko, byle nie to!

– Tyle że my nie chce­my ni­cze­go in­ne­go – rzekł Go­dwyn, od­kła­da­jąc pu­char na miej­sce – My chce­my wła­śnie tego.

– Nie.

– Echhh…-wes­tchnął Go­dwyn, pod­no­sząc się z krze­sła – Przy­ja­cie­lu, nie zmu­szaj nas do tego. My cię na­praw­dę lu­bi­my. Po pro­stu… na­de­szła chwi­la spła­ty długu. Za­wsze w końcu przy­cho­dzi ta chwi­la, prze­cież do­brze wiesz.

– Ja na­praw­dę chciał­bym pomóc – szlo­chał gru­bas – ale jak to zro­bię to ko­niec, ka­pli­ca!

– Słu­chaj gru­ba­sie – nie wy­trzy­mal Sa­vras – ro­bisz co ci ka­że­my, albo idzie­my do two­je­go pana i grzecz­nie ra­por­tu­je­my o two­ich wy­sko­kach. Wy­bie­raj.

-Del­gan po­myśl. Jak nam teraz nie po­mo­żesz, za­wi­śniesz jutro z sa­me­go rana, a jak zro­bisz co trze­ba i zro­bisz to do­brze, to masz z nami wiecz­ny spo­kój. Kto wie, może jesz­cze tro­chę ce­drów ci skap­nie – prze­ko­ny­wał Go­dwyn. – Twoja wola.

– Jaa…– za­wa­hał się Del­gan, nie mogąc wy­zbyć się z wy­obraź­ni ob­ra­zu we­so­łe­go kata, spraw­dza­ją­ce­go wy­go­to­wa­ny wcze­śniej stry­czek – Zro­bię to – mruk­nął gru­bas cał­kiem już zre­zy­gno­wa­ny

– Ale chcę gwa­ran­cji – spoj­rzał na każ­de­go z osob­na– Gwa­ran­cji, że jak za­wi­snę, to wy­ło­ży­cie na ba­cho­ry.

Go­dwyn, który stał teraz z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi, opie­ra­jąc się o ścia­nę, nieco za­sko­czo­ny tym co wła­śnie usły­szał, wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał na Sa­vra­sa. Ten ski­nął głową.

– Umowa stoi – prze­mó­wił w końcu. -Ba­cho­ry będą bez­piecz­ne.

I wi­dząc, że Del­gan ode­tchnął, dodał – Ale tylko wtedy – wy­mie­rzył w niego palec wska­zu­ją­cy – gdy wy­ko­nasz ro­bo­tę. W innym wy­pad­ku, lą­du­ją w rynsz­to­ku.

– Zro­bię co ka­że­cie. Ale potem dacie mi w końcu spo­kój, tak?

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dzie­li w tym samym mo­men­cie.

– W takim razie… zgoda. Przy­nio­sę co chce­cie. Psia krew! Że też dałem się wam wcze­śniej przy­ła­pać..

– Del­ga­nie, takie jest życie… Cza­sa­mi, kiedy ro­bisz coś brzyd­kie­go i my­ślisz że nikt nie widzi, ktoś wła­śnie bacz­nie cię ob­ser­wu­je – rzekł Go­dwyn, spo­glą­da­jąc wy­mow­nie na Sa­vra­sa. Ten burk­nął coś pod nosem i splu­nął.

– A teraz ko­le­ga przed­sta­wi ci szcze­gó­ły – Go­dwyn prze­niósł wzrok na Del­ga­na.

– Radzę ci słu­chaj go uważ­nie, bo jak coś spar­ta­czysz…

– Dobra, nie strasz­cie już, jaki macie plan?

Sa­vras wyjął zza pa­zu­chy, pod­nisz­czo­ny upły­wem czasu, opra­wio­ny tan­det­ną skórą cie­lę­cą, opa­sły dzien­nik.

Oczom Del­ga­na uka­za­ły się dzie­siąt­ki map, róż­no­ra­kie plany bu­dyn­ków, nic nie mó­wią­ce mu ciągi cyfr i liter uło­żo­nych w rzę­dach oraz ja­kieś do­pi­ski, pi­sa­ne nie­dba­le, jakby w po­śpie­chu.

Jego uwagę przy­kuł jed­nak ry­su­nek pięk­nej ko­bie­ty, opie­ra­ją­cej się o pień roz­ło­ży­ste­go drze­wa i spo­glą­da­ją­cej za­lot­nie w stro­nę ry­sow­ni­ka. Sa­vras wi­dząc cie­kaw­ski wzrok Del­ga­na, szyb­ko prze­wró­cił stro­ni­cę.

– O, tutaj wszyst­ko mam roz­pi­sa­ne, jak byk. Czy­tać umie?– za­żar­to­wał Sa­vras.

Del­gan nie zwra­ca­jąc uwagi na jego do­cin­ki, prze­jął w ręce dzien­nik, usiadł przy stole i za­głę­bił się w lek­tu­rze. Im bar­dziej zbli­żał się do końca roz­pi­ski, tym moc­niej roz­dzia­wiał i prze­gry­zał i tak pęk­nię­te już tłu­ste wargi. Gdy skoń­czył, oparł tylko bez­rad­nie głowę na bla­cie stołu i chwy­cił się za po­zo­sta­ło­ści czar­no si­wych wło­sów.

– I niby ja to wszyst­ko mam zro­bić? – ję­czał – Macie mnie za ja­kie­goś asa wy­wia­du? Prze­cież ja ledwo do karcz­my do­czła­pie, a tu takie ce­re­gie­le? Niee.., pa­no­wie, ja nie dam rady… Bar­dzo chciał­bym wam pomóc, ale to nie moż­li­we.. Przy­kro mi..

Sa­vras który sie­dział przy oknie, ze­rwał się nagle z miej­sca, chwy­cił blat stołu, pod­niósł go gwał­tow­nie do góry i pchnął przed sie­bie przy­gnia­ta­jąc przy tym stę­ka­ją­ce­go z bólu i wzy­wa­ją­ce­go Matkę Bożą, Del­ga­na

-Przy­kro ci?!- ryk­nął roz­wście­czo­ny Sa­vras, ścią­ga­jąc z niego stół – To ja pół nocy ślę­czę nad tymi pa­pie­ra­mi, pla­nu­ję wszyst­ko co do joty, a tobie jest kurwa przy­kro?! Ty tłu­sta świ­nio! – wrza­snął szar­piąc wście­kle Del­ga­na za prze­gub – Zrobi wszyst­ko co tu wy­czy­tał, albo oso­bi­ście prze­trą­cę mu ten tłu­sty kark! Zrobi wszyst­ko, zro­zu­mia­no?!

-Ta­aak!- pisz­czał roz­pacz­li­wie gru­bas – Zro­bię wszyst­ko!

– No! – uspo­ko­ił się nieco Sa­vras, po­pra­wia­jąc ro­ze­rwa­ną, lnia­ną ko­szu­lę Del­ga­na – Nie można tak było od razu?

 

 

Koniec

Komentarze

"Nie była też gniaz­dem mar­gi­ne­su spo­łecz­ne­go z Verlo (choć i tacy się zda­rza­li), była punk­tem stra­te­gicz­nym, miej­scem narad, spi­sków i po­ta­jem­nych scha­dzek co bo­gat­szych ja­śnie panów."
Zda­nie zmu­sza do za­sta­no­wie­nia... Kto się zda­rzał - gniaz­do czy mar­gi­nes? W takim razie, czemu
Autor użyl cza­sow­ni­ka zwrot­ne­go "zda­rzać się" w licz­bie mno­giej? No i oczy­wi­ście, na pewno o tym pięk­nym miej­scu miej­sco­wa straż / po­li­cja / wla­dza nie miala bla­de­go po­ję­cia... 
Z resz­tą tek­stu dalem sobie spo­kój.
Po­zdra­wiam.

Racja, błąd. Tekst pi­sa­ny 2 go­dzi­ny, szcze­gó­ło­wo nie po­pra­wia­ny. Po­przez w/w zwrot, autor miał na myśli mar­gi­nes, czyli pi­ja­ków i klo­szar­dów. Gdy­byś prze­czy­tał choć 1/4 tek­stu, nie mu­siał­byś for­mu­ło­wać ostat­nich zdań. A przy­naj­mniej przed ostat­nie­go.
Po­zdra­wiam.

W opo­wia­da­niu "wej­ście" jest de­cy­du­ją­ce. Dwa - trzy pierw­sze zda­nia służą m.in do tego, aby przy­cią­gnąć czy­tel­ni­ka - za­in­try­go­wać, stwo­rzyć na­strój, kli­mat albo wstrzą­snąć czy­ta­ją­cym.  Dość pro­sta za­sa­da i warto ją re­spek­to­wać.  Po­dob­nie zresz­tą jest i w środ­ku te­sk­tu -- co pe­wien czas na­le­ży po­wtó­rzyć " nę­ce­nie" czy­ta­ją­ce­go.   
Po­zdro.

""W opo­wia­da­niu "wej­ście" jest de­cy­du­ją­ce." Dla­te­go też sta­ram się mak­sy­mal­nie skró­cić wstęp­ne opisy i za­cie­ka­wić czy­tel­ni­ka dia­lo­giem. Na­stęp­nie po­przez dia­log wpro­wa­dzić go w 'kli­mat'. Za­wsze sta­ram się pisać jak naj­prost­szym ję­zy­kiem, elo­kwen­cje cho­wa­jąc do kie­sze­ni. Dla­cze­go? Bo nie lubię mą­dra­li. Nie lubie czy­tać cze­goś co jest sztucz­nie na­są­czo­ne pla­sti­kiem. Dla­te­go też dla mnie, gówno to po pro­stu gówno, nie 'gęsta ciem­no­brą­zo­wa maź, spły­wa­ją­ca po­wo­li po ścian­ce klo­ze­tu'. Wszyst­ko można na siłę ubar­wić. Opo­wia­da­nie, dobre czy nie, nie może być oce­nia­ne przez kogoś kto czyta pierw­sze 3 zda­nia. Nie twier­dzę, że je­stem dobry w pi­sa­niu, zresz­tą do­pie­ro za­czy­nam. Pro­szę jed­nak, jeśli chcesz po mnie po­je­chać, prze­czy­taj choć po­ło­wę. Ze wzglę­du na zwy­kły, sta­ro­pol­ski sza­cu­nek do dru­gie­go czło­wie­ka.
Po­zdra­wiam.

Tekst pi­sa­ny 2 go­dzi­ny, szcze­gó­ło­wo nie po­pra­wia­ny.
   I to jest naj­więk­szym błę­dem, ten brak au­to­ko­rek­ty.
Opo­wia­da­nie, dobre czy nie, nie może być oce­nia­ne przez kogoś kto czyta pierw­sze 3 zda­nia. Nie twier­dzę, że je­stem dobry w pi­sa­niu, zresz­tą do­pie­ro za­czy­nam. Pro­szę jed­nak, jeśli chcesz po mnie po­je­chać, prze­czy­taj choć po­ło­wę. Ze wzglę­du na zwy­kły, sta­ro­pol­ski sza­cu­nek do dru­gie­go czło­wie­ka.
   No to i mi się zaraz od Cie­bie do­sta­nie, gdyż dzi­siaj z braku czasu ogra­ni­czy­łem się do tak zwa­ne­go prze­ska­no­wa­nia tek­stu. Naj­wię­cej uwagi po­świę­ci­łem za­koń­cze­niu.
Sa­vras wyjął zza pa­zu­chy, pod­nisz­czo­ny upły­wem czasu, opra­wio­ny tan­det­ną skórą cie­lę­cą, opa­sły dzien­nik.
   opra­wić (...) 1. za­opa­trzyć (książ­kę) w okład­kę, szcze­gól­nie w twar­dą, sztyw­ną
Opra­wić (książ­kę) w płót­no, w skórę.
Im bar­dziej zbli­żał się do końca roz­pi­ski, tym moc­niej roz­dzia­wiał i prze­gry­zał i tak pęk­nię­te już tłu­ste wargi.
   roz­dzia­wiać (...) posp. otwie­rać, roz­wie­rać sze­ro­ko usta (u zwie­rząt: pysk, dziób).
   Prze­gry­zał? Takie ostre miał zęby? I mimo, że wargi miał pęk­nię­te? Wzdłuż czy w po­przek?
   Roz­pi­ska to i po­to­cyzm, i ru­sy­cyzm.
   Ale szcze­rze na­pi­sa­łeś, że nie twier­dzisz, że je­steś dobry w pi­sa­niu. Dla­te­go przy­kła­dy po­trak­tuj jako pod­po­wiedź, czego szu­kać i co po­pra­wiać. Z uwzględ­nie­niem spa­cji oraz in­ter­punk­cji.

Dzię­ku­ję, o takie ko­men­ta­rze mi cho­dzi­ło ;)

Prze­czy­ta­łem ca­łość ... To jest su­ro­wiec pi­sar­ski, do prze­pra­co­wa­nia, do­szli­fo­wa­nai, po­pra­wy za­pi­su dia­lo­gów, usu­nię­cia li­te­ró­wek, zdy­na­mi­zo­wa­nia akcji, utrzy­ma­nia jed­no­li­tej, ję­zy­ko­wej kon­wen­cji sty­li­sty­stycz­nej. Przez  wszyst­kie aka­pi­ty to jest opo­wia­da­nie w stylu" na­tu­ra­li­stycz­ne fan­ta­sy"  z odro­bi­ną tur­pi­zmu w wer­sji soft -- bar­dzo cze­sto spo­ty­ka­ne. Nie­ste­ty, sztam­pa. A morga to stara miara po­wierzch­ni grntu, a nie od­le­gło­ści! Z od­le­glo­si trzy­dzie­stu sążni / łokci / stóp -- i by­ło­by nie­żle. 
Po­zdro­wie­nia.

Dzię­ku­ję. Po­ję­cie morga, jest mi znane. Uży­łem go ce­lo­wo, bo­ha­ter był chło­pem... cóż. Jak wspo­mnia­łem to moje po­cząt­ki. Po­sta­ram się po­pra­wić.
Po­zdra­wiam.

Nowa Fantastyka