
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
CZ. I
Karczma „Pijacki Bełkot", choć niezbyt subtelnie nazwana, wbrew pozorom nie była przeciętną karczmą. Nie była też siedliskiem moczymord z Verlo (choć i tacy się zdarzali), była punktem strategicznym, miejscem narad, spisków i potajemnych schadzek co bogatszych jaśnie panów.
– No dawaj Jano, po jednym se chlapniem chociaż, no! – prosił starszy, szczupły jak dykta, jegomość o nad wyraz czerwonej i wyniszczonej alkoholem twarzy – po jednym i do chałupy!
– Ile razy mam gadać, ośle siermiężny. Powiedziałem nie.
– Ale co ci szkodzi no weź…
– Pacioch chopie, ty mnie nie wkurwiaj dziś co? Masz babe w chałupie?, nie! To jak będziesz miał to pogadamy. Stara wyczuwa piwo ze trzech morgów – powiedział – a jak wyczuje! Oj chłopie, to nie popuści.. – dodał z przesadnie wymownym, gestem lewej ręki. Jakbyć ci diabeł w nią wstąpił, mówię ci.. Raz to jak żem wrócił pod humorem, to dzbanem na łeb, ze drugiej izby żem dostał. Do dziś mam gucie, o, o tu! – żalił się, wskazując jednocześnie pokaźną bliznę na ciemieniu.
– Ee tam – żachnął się Pacioch – bo babe to trza trzymać krótko!
– Taa.. krótko – machnął ręką Jano. – Baby w tych czasach to coraz bardziej se folgują. Chłop to już nic nie może. A uderz taką! Wieczerzy to se w curii możesz szukać!
Jano, pucołowaty gręplarz z Verlo, jak zwykle nie miał sobie nic do zarzucenia. Pracowity, uczciwy, niedoceniany. Tak przynajmniej myślał on sam, jak to zresztą każdy, przeciętny wieśniak.
– A bachory jak tam, żyjo? – zmienił temat Pacioch, znudzony już tym stękaniem. – Podobno nowe ci przyszło?
– Przyszło, przyszło-westchnął Jano. Darmozjady jedne! Takim to tylko żreć i jazgotać w głowie, a owce i świnie to się pewnie same sobą zajmą.
Pacioch nie słuchał. Od dłuższej chwili wpatrywał się w grupę żołnierzy wynurzających się z lasu w pełnym oporządzeniu. – Czterech, nie w pięciu idą! Czego te gnojki tutaj chcą – pomyślał – To nie wróży nic dobrego.
Z rozmyślań wyrwał go stojący w progu gospodarz, przecierający kufel podejrzanie brudną szmatą.
Pacioch mógł przysiąc, że wcześniej widział tę samą szmatę w rękach służki, ścierającej rozlane po podłodze trunki.
-Wchodzita czy wychodzita? Nie ma stania pod karczmą, odstraszacie klientele!- marudził gospodarz nie spuszczając wzroku z zbliżających się sztywno żołnierzy.
– A pal to! Wchodzimy Pacioch, stara poczeka.
Chudzielec tylko skinął głową i weszli razem, podłechtani nieco sposobnością znieczulenia smutków pysznym piwem.
Główne pomieszczenie karczmy było dość obszerne, spokojnie mieściło osiemdziesiąt osób. Ściany przyozdobiono porożami i co pomniejszymi wypchanymi zwierzakami, łypiącymi teraz bez wyrazu na gości. Mniejsze izby przeznaczone były dla gości specjalnych, o lepszym obyciu i cięższych sakiewkach.
Mimo chłodnego jak na wiosnę wieczoru, karczma pękała w szwach. Co biedniejszych i bardziej podpitych wyrzucano na zewnątrz, zwalniając tym samym miejsca hojniejszym i bardziej opłacalnym klientom.
*
W „Pijackim Bełkocie" zabawa trwała w najlepsze. Tuż obok, w sąsiedniej chałupie odbywała się uczta weselna, na cześć Juraka i Matyldy z Ceversu, toteż jak to zwykle bywa, przychodził do karczmy to jeden, to drugi delikwent, po kolejną dostawę mocniejszych trunków.
– Niech będzie.. hyc… pochwalony Boży syn i matka jego przenajświętsza .. hyc.. dziewica znaczy się! – przywitał karczmarza pijacką czkawką młody parobek.
– Daruj sobie te frazesy, nie jesteś w kościele, matole! – zbeształ go sucho karczmarz. – I do rzeczy, bar nie dziewka, sam się nie obsłuży – dodał.
– Kiedy ja w słusznej sprawie.. hyc!..– czkał coraz mocniej – Ja…hyc… znaczy się, pan młody po znieczulice wysłać kazał…hyc.. Ze trzy skrzynki, jeśli łaska!
– Urwanie głowy z tym plebsem– pomyślał karczmarz, – tylko chlanie i chędożenie we łbach.
– Damna!- krzyknął starając się przy tym nie uronić ni kropli z pół tuzina kufli trzymanych w grubych łapskach – cho no tu!
Służka zwana Damną, posłusznie odłożyła srebrną tacę i zaczęła przeciskać się przez tłum w kierunku swego chlebodawcy.
-Ładna – pomyślał parobek, spoglądając zamglonym wzrokiem na jasnowłosą służkę – nawet bardzo!
Damna, jak się później okazało córa, tutejszego świniopasa, nie była ładna. Jej uroda, jeśli można to tak nazwać, była wręcz odpychająca. Zgryz przypominał nieco, połamane przez zeszłoroczną burze wierzby, a zapach przypominający ten z chlewnicy, nie pomagał.
– Damna, dziecko– zwrócił się do służki karczmarz – Weź no tego głąba– tu wskazał palcem parobka – Idź na zaplecze i wydaj mu trzy skrzynki miodu. – Tego lichego – dodał po cichu, niepotrzebnie zresztą, gdyż parobek za bardzo przejął się swym gilem zwisającym z nosa, żeby cokolwiek do niego dotarło. – Aha, i daj mu całusa czy cuś, to może dorzuci ci parę miedziaków – uśmiechnął się i puścił jej oczko.
Służka, podniecona łatwym, dodatkowym zyskiem aż zapiszczała z radości i posłusznie ciągnąc za rękę parobka, ruszyła w stronę zaplecza. -Ach ta Damna..– westchnął karczmarz – szkaradne to biedactwo, i głupawe trochu, ale taniej pomocy w interesie nie uraczysz. A i pracowite kobiecisko, aż żal czasem bierze. – zamyślił się chwile – ale co to ja miałem…
Ano! – klepnął się w czoło, – "goście specjalni"… trza iść. Po czym ochoczo ruszył w stronę mniejszej izby, mając przed oczami opasłe skórzane sakiewki jaśnie panów, wypełnione po brzegi świecącymi, kochanymi cedrami*.
Gdy był już o dwa sążnie od izby, usłyszał głośny huk. Podskoczył machinalnie i szybkim ruchem odwrócił się w kierunku z którego dobiegał hałas. Jego źródłem okazało się połączenie buta i drzwi pod nim ustępujących. Oczom gospodarza ukazał się wysoki, łysy dryblas z twarzą o ostrych rysach, w pełnym żołnierskim odzieniu. Z tylnej części kolczugi, zwisała niedbale i pośpiesznie przymocowana niebieska peleryna, opatrzona złotym symbolem Pięciu Wież i otoczoną przez nie koroną w środku. Za jego plecami stało czterech także rosłych, choć nie tak jak ich dowódca, żołdaków.
Karczmarz znał go dobrze. Za dobrze. Co jakiś czas odwiedzał, a raczej nachodził go w celach, jak on to ujmował? „Rutynowej kontroli kupców i handlarzy". W istocie chodziło tu o coś zgoła innego. Ovyr, bo tak nazywano żołdaka, przychodził do karczmarza po informacje. Inwigilacja, spisek, obserwacja – mruczał za każdym razem odwiedzając „Pijacki Bełkot", co zresztą strasznie denerwowało karczmarza.
– A temu co? – pomyślał gospodarz przełykając z nerwów ślinę – zawsze nachodzi, burak nieszczęsny, ale nie w taki sposób!
Zwyczajowo odbywało się to tak: Ovyr przychodził do gospodarza, przeważnie incognito i racząc się winem wysłuchiwał jego raportu. Raport ten dotyczył wszystkich bardziej znaczących, znanych Ovyrowi i jego przełożonym, jaśnie panów. Karczmarz nie był jednak głupi, więc przed wizytą Ovyra, konsultowal się z klientem będącym celem żołdaka, co by tu ewentualnie gburowi powiedzieć. Zwykle były to historyjki wyssane z palca, aczkolwiek sensowne i zgrabnie ułożone w całość. Ovyr zdawał tenże raport swemu przełożonemu, a tamten jeszcze wyżej, znacznie wyżej. W ten sposób każdy wygrywał, karczmarz – lojalny i odpowiednio opłacony był bezpieczny. Ovyr zdając raport, zrzucał kamień z serca, a klientela w dalszym ciągu mogła zajmować się swoimi śmierdzącymi sprawkami. Wilk syty i owca cała. Ale tym razem było inaczej.
– Z buta w drzwi?! W pełnym uzbrojeniu i z obstawą? Równie dobrze mógł kaban, rydwanem w gości wjechać! Albo kurwa, na miotle wlecieć! Baran pierdolony! I jak tu utrzymywać się w interesie? – myślał bez przerwy karczmarz. Ale opinia gości o jego budzie, była teraz jego najmniejszym zmartwieniem, o czym wkrótce się przekonał.
-GDZIE ON KURWA JEST?!- warknął na cały głos łysy Ovyr, nie zważając przy tym na irytacje i szepty wśród gości. – Gdzie ta gnida?!- ryczał na całe gardło, mrużąc oczy i rozglądając się za karczmarzem. – Wyłaź Becbam, bo jak Boga kocham, spalę ci ten przytułek razem z wieśniakami!!
– Panie spokojnie, zaraz coś zaradzimy– wtrącił z głupawym uśmieszkiem, jeden z chłopów, klepiąc Ovyra po ramieniu, zara coś… AAAAŁLŁA! – wrzasnął przeraźliwie wieśniak i z niedowierzaniem przyglądał się kości wystającej w miejscu gdzie zazwyczaj widział swój łokieć. Ovyr był szybki, trzeba mu to przyznać.
– Gdzie mnie z tymi rękoma, moczymordo! – wrzasnął Łysy, – Coś jeszcze ci pogruchotać? Może łeb ukręcę i nie będzie się już myśleniem męczył co?!- dodał już całkowicie rozeźlony.
– Becbam, jak nie wyjdziesz, to im zrobie z du…-przerwał nagle, dostrzegłszy wymykającego się cichaczem karczmarza. – Oo.. kogo my tu mamy!- krzyknął przez śmiech Ovyr – kto tu do nas zawitał! Toż to wielmożny pan Becbam, oszust i kurwa w jednym! – dodał już całkiem wesoły.
-Chodź tu do nas nasz ty GOSPODARZU!- powiedział, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – Czekamy!
*
Słońce leniwie równało się z horyzontem, a karczmarz Becbam stracił właśnie kolejny ząb.
– Ale wiesz co, Becbam?– zaczął Ovyr, przecierając zaczerwienioną po ciosie pięść, a koniec jego płaszcza ocierał podłogę z krwi karczmarza – Jedno muszę ci przyznać: plan chłopie, to ty miałeś świetny, nie ma co. Jak matkę kocham, cuchnie stryczkiem z daleka. Gratuluje ci polotu, mój ty geniuszu intrygi– parsknął Łysy, a gdy spojrzał z uśmiechem na podwładnych, ci ochoczo mu zawtórowali.
-Dziękuję – powiedział a raczej wysapał Becbam, wypluwając przy tym kolejną stróżkę krwi.
-Milczeć! – uśmiech zniknął z twarzy Ovyra w jednej chwili – Nie zezwoliłem gadać!- dodał i wymierzył soczystego kopniaka w brzuch Becbama, po czym ten runął razem z krzesłem na podłogę. Stracił przytomność. Nastała noc.
-Mocno związali – szarpnął się lekko na krześle ocknięty już karczmarz. -Jakbym mógł z połamanymi girami uciekać… Co za osły pieprzone! – złościł się w duchu -Boże dopomóż!
Ale Bóg nie słyszał.
*
-Jak to zmarł?! – wrzasnął na Ovyra, dowódca armii miasta Kylat, kapitan Victor. – Jak to kurwa zmarł?! Wytłumacz mi do jasnej cholery, jak mogłeś pozwolić aby zdechł jedyny świadek, jedyny człowiek który Go widział i z Nim rozmawiał? Wiesz co teraz będzie? Za jaja nas powieszą – i widząc zdziwienie na twarzy Ovyra dodał: – Tak za jaja. Lubisz swoje jaja? Bo ja swoje owszem, i nie mam zamiaru ich nadstawiać za byle karczmarza!
– Spiskowca, panie. Spiskowca i kolaboranta– wtrącił Ovyr.
– Stul pysk idioto – rzucił coraz bardziej rozjuszony Victor. – Myśl, lepiej jak z tego wybrnąć. – Albo nie – dodał po chwili – Zejdź mi z oczu. Natychmiast!
-Tak jest panie– burknął cicho Ovyr i ruszył w kierunku drzwi.
-Acha, i jeszcze jedno-powiedział Victor – przeszukaj tą karczmę i nastrasz trochę wieśniaków, może coś widzieli. Ja, zajmę się resztą.
– Tak jest panie– powtórzył Ovyr i oddalił się bezzwłocznie.
– Już ja dam temu macherowi – pogroził komuś w myślach Victor, – już ja cię nauczę moresu wobec prawa.
*
-Mówię jak jest, panie – powiedział spokojnie Pacioch. – Ja to całe życie w zgodzie z naszym prawem i świętymi nakazami od Pana Naszego żyje – wyrecytował wręcz. – Wolałbym sczeznąć w ogniu piekielnym, niż okłamać stróża prawa.
– Cień powiadasz – zastanowił się Ovyr, – A gdzieżeś go widział i skądś taki pewny że to o niego mi chodzi?
– No bo widział żem go kilka razy u karczmarza, a zawsze bez szelestu do izby właził, znaczy się cień jakby nie? – zapytał Pacioch.
– A jak ten „cień" wyglądał – spytał Ovyr, zły na siebie, że nawalił z Becbamem i teraz musi wysłuchiwać miejscowych plebejuszy – Jakieś konkrety?
– Noo.. ten, ee… – zastanawiał się Pacioch – A no! Ten, no maskę czorta miał na twarzy.
– Maskę? Może jeszcze rogi we łbie i ogon w dupie co? – zniecierpliwił się Łysy. – Dobra, wolnyś pan!
– Z Bogiem-zaśpiewał wręcz Pacioch – obyś go panie znalazł, nie chcemy tu złodziei ni oszustów.
– No to nieźle się załadowałem – pomyślał Ovyr, spoglądając na oddalającego się w podskokach Paciocha – dziewięć bitych lat nienagannej służby a tu teraz takie coś! Ale kto mógł wiedzieć, że Becbam zakrztusi się własną krwią.. łajdak. Za życia mnie rolował to i po śmierci musi. A te cepy śpią na posterunku, zamiast więźnia doglądać jak trza. A teraz mnie się dostaje. Umiesz liczyć? Licz na siebie, co prawda to prawda.
– Dobra – spojrzał na listę miejscowych – jeszcze kilku rolników, kowal, garbarz i szewc. Potem jak to mówią: dulcis est somnus operanti.
*
-Trzynaście.., czternaście.. i piętnaście. Piętnaście cedrów jak było umówione, czyż nie? – spytał młody jegomość w ciemnym kapturze, niemal całkowicie zasłaniającym twarz.
– Tak jaśnie Panie, piętnaście – Pacioch nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
– No.., no to mówcie co ten Łysy od was chciał?– spytał potrząsając sakiewką.
– Ovyr, przedstawił się jako Ovyr. I tak jak jaśnie Pan sobie zażyczył, powiedziałem o cieniu i czarciej masce. A jaką minę zrobił przy czarcie, hehe – zarechotał Pacioch – mówię Panu!
– Dobrze, ale do rzeczy, o co pytał? – powtórzył pytanie nieznajomy.
– O wygląd, miano, i te.. znaki szczególne.. takie tam…Aha! i o wasze, spotkania z Becbamem w „spiskowej izbie" – „Spiskowej izbie"? – zdziwił się mężczyzna – jakiej „spiskowej izbie"?
– My chłopi z Verlo tak je nazywamy. Bo tam zawsze typy z pod ciemnej gwiazdy się zlatywały. Jak muchy do gówna! Co tydzień inne szaty przez próg Becbama przełaziły. A i szelestu cedrów, usłyszeć nie trudno było.
– W sumie niczego nowego się nie dowiedziałem – pomyślał nieznajomy – No nic – westchnął, i szybkim ruchem rzucił Paciochowi sakwę, której tamten z nadmiernego podniecenia nie złapał.
Normalnie by tyle nie zapłacił. Ba! w ogóle by nie zapłacił ale czuł, że ten poczciwy gburek może się jeszcze na coś przydać
– Bywaj i pamiętaj o naszej umowie.
-Oczywiście, Panie – bąknął nie odrywając wzroku od lśniących monet – A tak w ogóle to Pacioch jestem – rzekł z szerokim uśmiechem, ukazując dwa szeregi brązowo-żółtych zębów i wyciągając w przyjaznym geście rękę.
Ale jego już nie było.
*
Źle to rozegrał. Pół doby ślęczał nad stertą pożółkłych papierów, próbując odgadnąć co poszło nie tak. Przecież wszystko poszło gładko. Gładkie wejście, gładkie wyjście. A jednak coś zrobił źle. Ale co? Postępował przecież zgodnie z narzuconymi przez siebie procedurami. Jak zawsze. Przestudiował plany budynku, zasięgnął języka u bezdomnych oraz co najważniejsze: nikt go nie widział. Ale czy na pewno?
Kropla gorącego wosku z ledwo tlącej się świecy, skapnęła na jakiś dokument.
-Co mogłem sknocić? – zagadał sam do siebie. – Cóżeś biedny Savrasie spartaczył..
Nigdy nie przeszkadzały mu warunki jakie stawiali mu zleceniodawcy, ale nigdy też się na niego nie skarżyli. Nigdy. Aż do teraz. Wczoraj skontaktował się z nim jego pośrednik Godwyn, prosząc o niezwłoczne spotkanie. System komunikacji jakim się posługiwali był tak banalny, że nikt o zdrowych zmysłach nie pomyślałby, że tak mogą porozumiewać się profesjonaliści. Savras i Godwyn stosowali ten system od bardzo dawna i jak dotąd sprawował się świetnie. Kiedy jeden z nich chciał się spotkać, pisał zbereźny wierszyk i przytwierdzał do drewnianej tablicy przy Ratuszu Miasta Lamyn, na której władze miasta obwieszczały co ważniejsze zebrania i zamieszczały różnorakie oferty. Tablica była zawsze po brzegi poobklejana zwojami więc nikt nie zwracał uwagi na mały skrawek papieru, przytwierdzony w dolnym rogu tablicy za pomocą kleju kazeinowego. Ustalili, że co tydzień będą urządzać sobie mały spacerek do Ratusza, tak na wszelki wypadek. Kiedy już mieli się spotkać robili to o ustalonej na ostatnim spotkaniu porze dnia. Czasami bywało tak, że robili sobie urlop od tego całego burdelu i spotykali się dopiero po kilku tygodniach lub miesiącach.
Żaden z nich, nie znał aktualnego miejsca pobytu drugiego, gdyż oboje nie mieli stałego kwaterunku.
Nigdy nie używali listów, nigdy innych pośredników. Zarówno Savras jak i Godwyn nauczyli się, że nie wolno ufać nikomu, nawet pobratymcom. Tak więc chociaż wzajemnie się szanowali i tolerowali, żaden nie dałby sobie uciąć ręki za drugiego.
Wierszyki były proste i wulgarne, więc nie wzbudzały niczyich podejrzeń. Pierwszy wyraz oznaczał dzień, siódmy miejsce a ostatni, powód spotkania. Tak więc Savras zdziwił się gdy pewnego dnia, w dolnym rogu tablicy ujrzał frazes: „Dziś dzieweczko moja miła, znów w kościele będziesz wyła! Przyłóż więc się do roboty, a ominą cię kłopoty!"
*
Kościół miasta Lamyn być całkiem przestronny. Wśród licznych witraży przedstawiających fragmenty z życia świętych, dostrzec można było niedokończoną przez artystę scenę, w której to, mężczyzna w czerwonej szacie i sandałach zamierza się na coś mieczem. To „coś" właśnie, wymagało ukończenia.
-Ciekawe co chcę rozłupać, nicpoń jeden – usłyszał za plecami Savras, przyglądający się witrażowi..
– Może paznogcie se obżyna– uśmiechnął się Savras – zresztą – odwrócił się w kierunku gościa – Kogo obchodzą te bajdy?.
-Słusznie-odpowiedział Godwyn. – Przejdźmy do sedna. Otóż drogi Savrasie sfajdałeś sprawę. Całkiem sfajdałeś.. Góra zapluwa się skargami. Rozeźliłeś ich przyjacielu.. i to bardzo. Sfajdana robota jest mało opłacalna. Mówiąc mało, mam na myśli w ogóle. Nie dostaliśmy złamanego cedra. Dobrze, że chociaż zaliczkę mamy. A tak w ogóle to…
-Domyślam się, że to jest ten moment, w którym powiesz mi w końcu, co KURWA sfajdałem – przerwał mu sucho. Rzygać już mi się chce od tych waszych zagadek. Przestań w końcu pieprzyć i mów o co chodzi.
-Jesteś nerwowy Savrasie, to do ciebie niepodobne – oznajmił Godwyn, i widząc wściekłość na twarzy rozmówcy szybko dodał – Dobra, dobra już gadam. Sprawa ma się tak: ktoś cię widział, słyszał, szpiegował albo po prostu wszystkiego się domyślił. Wybierz sobie coś z talii bo to właśnie jedna z tych rzeczy spowodowała, że jesteśmy teraz w dupie.
-I to ci powiedzieli na tym waszym „zlocie mądrali" ? – powiedział Savras nie ukrywając sarkazmu w głosie – Wiesz, że to niemożliwe. Nie mam zwyczaju się chwalić ale znam swoją wartość. Jestem dobry w tym co robie i wiesz że wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wszystko. Sprawdziłem nawet jakie piosnki będą grać i ile zajmuje przebiegnięcie z Głównej hali do holu. Wiesz ile? – spytał głośno Savras – Nie wiesz! I tym się różnimy Godwynie. Ty załatwiasz zlecenie, ja planuje i wykonuje. Proste. I zarówno ty, jak i twoi przyjaciele, nie wmówicie mi że coś sfajdałem. Nie sfajdałem. Na pewno nie!
– Primo to nie są moi przyjaciele, tylko chciwe barany których ty znosić nie musisz. Secundo, spójrz pierw na to, a potem praw morały – powiedział Godwyn, wyciągając z kieszeni mały zwitek papieru i wciskając mu go do ręki– Patrz i płacz.
*
-Ale.. ale to niemożliwe! – odezwał się z niedowierzaniem Savras, spoglądając na notkę po raz trzeci. – Przecież ja wszystko sprawdziłem! Wszystko! – wszystkie wejścia i wyjścia, gości proszonych, jak i nieproszonych, dostawców strawy i cały pracujący tam kolektyw. Nawet znam imię kulawego psa, co resztki tam dojadał.. Szady! Szady tam dojadał! Coś mi tu śmierdzi Godwyn, i to bardzo.
– Smród smrodem, ale problem sam się nie załatwi. Liścik jest, czyli świadek jest. Kwintesencja życia. Musimy skupić się na tym, żeby powstrzymać gnojka zanim puści nas z torbami. I wierz mi: znajdę tego szantażystę, połamię gnaty, jaja obije obkutą lagą. A na koniec za fujarę powieszę. Eunuchów nigdy za wiele! Jak mi Bóg miły!
– Bóg miły? – zdziwił się Savras – Bóg nami gardzi Godwynie i jego do tego nie mieszajmy. Za to wiem kogo teraz odwiedzimy – uśmiechnął się krzywo starając się dodać sobie trochę otuchy.
– Delgan się ucieszy! – I widząc błysk zrozumienia w oku Godwyna uśmiechnął się, tym razem szeroko.
*
– Nie zrobię tego.
-Widzisz przyjacielu, nie masz tak jakby wyboru – powiedział spokojnie Godwyn, bawiąc się miedzianym pucharem stojącym na stole – My cię nie prosimy, my żądamy. Zapomniałeś już o naszej małej tajemnicy?
– Nie zapomniałem..– odpowiedział cicho niski, tłusty mężczyzna o nad wyraz podkrążonych oczach i pokaźnej łysinie.
– Dobrze. Zrobisz więc wszystko, jak ci to ładnie z kolegą Savrasem wyłożyliśmy. Kropka w kropkę. Bez dyskusji.
– Ale panowie…ja nie mogę, żona.. dzieci..– łkał rozpaczliwie grubas.
– Delgan chłopie, weźże się w garść – odezwał się Savras – Przecież to nic takiego. Wejdziesz, poszperasz chwilkę, przyniesiesz co trzeba i tyle. Po co te dąsy?
– Jak się wyda, to mnie łeb zetną…Proszę zrobię wszystko, byle nie to!
– Tyle że my nie chcemy niczego innego – rzekł Godwyn, odkładając puchar na miejsce – My chcemy właśnie tego.
– Nie.
– Echhh…-westchnął Godwyn, podnosząc się z krzesła – Przyjacielu, nie zmuszaj nas do tego. My cię naprawdę lubimy. Po prostu… nadeszła chwila spłaty długu. Zawsze w końcu przychodzi ta chwila, przecież dobrze wiesz.
– Ja naprawdę chciałbym pomóc – szlochał grubas – ale jak to zrobię to koniec, kaplica!
– Słuchaj grubasie – nie wytrzymal Savras – robisz co ci każemy, albo idziemy do twojego pana i grzecznie raportujemy o twoich wyskokach. Wybieraj.
-Delgan pomyśl. Jak nam teraz nie pomożesz, zawiśniesz jutro z samego rana, a jak zrobisz co trzeba i zrobisz to dobrze, to masz z nami wieczny spokój. Kto wie, może jeszcze trochę cedrów ci skapnie – przekonywał Godwyn. – Twoja wola.
– Jaa…– zawahał się Delgan, nie mogąc wyzbyć się z wyobraźni obrazu wesołego kata, sprawdzającego wygotowany wcześniej stryczek – Zrobię to – mruknął grubas całkiem już zrezygnowany
– Ale chcę gwarancji – spojrzał na każdego z osobna– Gwarancji, że jak zawisnę, to wyłożycie na bachory.
Godwyn, który stał teraz z założonymi rękami, opierając się o ścianę, nieco zaskoczony tym co właśnie usłyszał, wyprostował się i spojrzał na Savrasa. Ten skinął głową.
– Umowa stoi – przemówił w końcu. -Bachory będą bezpieczne.
I widząc, że Delgan odetchnął, dodał – Ale tylko wtedy – wymierzył w niego palec wskazujący – gdy wykonasz robotę. W innym wypadku, lądują w rynsztoku.
– Zrobię co każecie. Ale potem dacie mi w końcu spokój, tak?
– Oczywiście – odpowiedzieli w tym samym momencie.
– W takim razie… zgoda. Przyniosę co chcecie. Psia krew! Że też dałem się wam wcześniej przyłapać..
– Delganie, takie jest życie… Czasami, kiedy robisz coś brzydkiego i myślisz że nikt nie widzi, ktoś właśnie bacznie cię obserwuje – rzekł Godwyn, spoglądając wymownie na Savrasa. Ten burknął coś pod nosem i splunął.
– A teraz kolega przedstawi ci szczegóły – Godwyn przeniósł wzrok na Delgana.
– Radzę ci słuchaj go uważnie, bo jak coś spartaczysz…
– Dobra, nie straszcie już, jaki macie plan?
Savras wyjął zza pazuchy, podniszczony upływem czasu, oprawiony tandetną skórą cielęcą, opasły dziennik.
Oczom Delgana ukazały się dziesiątki map, różnorakie plany budynków, nic nie mówiące mu ciągi cyfr i liter ułożonych w rzędach oraz jakieś dopiski, pisane niedbale, jakby w pośpiechu.
Jego uwagę przykuł jednak rysunek pięknej kobiety, opierającej się o pień rozłożystego drzewa i spoglądającej zalotnie w stronę rysownika. Savras widząc ciekawski wzrok Delgana, szybko przewrócił stronicę.
– O, tutaj wszystko mam rozpisane, jak byk. Czytać umie?– zażartował Savras.
Delgan nie zwracając uwagi na jego docinki, przejął w ręce dziennik, usiadł przy stole i zagłębił się w lekturze. Im bardziej zbliżał się do końca rozpiski, tym mocniej rozdziawiał i przegryzał i tak pęknięte już tłuste wargi. Gdy skończył, oparł tylko bezradnie głowę na blacie stołu i chwycił się za pozostałości czarno siwych włosów.
– I niby ja to wszystko mam zrobić? – jęczał – Macie mnie za jakiegoś asa wywiadu? Przecież ja ledwo do karczmy doczłapie, a tu takie ceregiele? Niee.., panowie, ja nie dam rady… Bardzo chciałbym wam pomóc, ale to nie możliwe.. Przykro mi..
Savras który siedział przy oknie, zerwał się nagle z miejsca, chwycił blat stołu, podniósł go gwałtownie do góry i pchnął przed siebie przygniatając przy tym stękającego z bólu i wzywającego Matkę Bożą, Delgana
-Przykro ci?!- ryknął rozwścieczony Savras, ściągając z niego stół – To ja pół nocy ślęczę nad tymi papierami, planuję wszystko co do joty, a tobie jest kurwa przykro?! Ty tłusta świnio! – wrzasnął szarpiąc wściekle Delgana za przegub – Zrobi wszystko co tu wyczytał, albo osobiście przetrącę mu ten tłusty kark! Zrobi wszystko, zrozumiano?!
-Taaak!- piszczał rozpaczliwie grubas – Zrobię wszystko!
– No! – uspokoił się nieco Savras, poprawiając rozerwaną, lnianą koszulę Delgana – Nie można tak było od razu?
"Nie była też gniazdem marginesu społecznego z Verlo (choć i tacy się zdarzali), była punktem strategicznym, miejscem narad, spisków i potajemnych schadzek co bogatszych jaśnie panów."
Zdanie zmusza do zastanowienia... Kto się zdarzał - gniazdo czy margines? W takim razie, czemu
Autor użyl czasownika zwrotnego "zdarzać się" w liczbie mnogiej? No i oczywiście, na pewno o tym pięknym miejscu miejscowa straż / policja / wladza nie miala bladego pojęcia...
Z resztą tekstu dalem sobie spokój.
Pozdrawiam.
Racja, błąd. Tekst pisany 2 godziny, szczegółowo nie poprawiany. Poprzez w/w zwrot, autor miał na myśli margines, czyli pijaków i kloszardów. Gdybyś przeczytał choć 1/4 tekstu, nie musiałbyś formułować ostatnich zdań. A przynajmniej przed ostatniego.
Pozdrawiam.
W opowiadaniu "wejście" jest decydujące. Dwa - trzy pierwsze zdania służą m.in do tego, aby przyciągnąć czytelnika - zaintrygować, stworzyć nastrój, klimat albo wstrząsnąć czytającym. Dość prosta zasada i warto ją respektować. Podobnie zresztą jest i w środku tesktu -- co pewien czas należy powtórzyć " nęcenie" czytającego.
Pozdro.
""W opowiadaniu "wejście" jest decydujące." Dlatego też staram się maksymalnie skrócić wstępne opisy i zaciekawić czytelnika dialogiem. Następnie poprzez dialog wprowadzić go w 'klimat'. Zawsze staram się pisać jak najprostszym językiem, elokwencje chowając do kieszeni. Dlaczego? Bo nie lubię mądrali. Nie lubie czytać czegoś co jest sztucznie nasączone plastikiem. Dlatego też dla mnie, gówno to po prostu gówno, nie 'gęsta ciemnobrązowa maź, spływająca powoli po ściance klozetu'. Wszystko można na siłę ubarwić. Opowiadanie, dobre czy nie, nie może być oceniane przez kogoś kto czyta pierwsze 3 zdania. Nie twierdzę, że jestem dobry w pisaniu, zresztą dopiero zaczynam. Proszę jednak, jeśli chcesz po mnie pojechać, przeczytaj choć połowę. Ze względu na zwykły, staropolski szacunek do drugiego człowieka.
Pozdrawiam.
Tekst pisany 2 godziny, szczegółowo nie poprawiany.
I to jest największym błędem, ten brak autokorekty.
Opowiadanie, dobre czy nie, nie może być oceniane przez kogoś kto czyta pierwsze 3 zdania. Nie twierdzę, że jestem dobry w pisaniu, zresztą dopiero zaczynam. Proszę jednak, jeśli chcesz po mnie pojechać, przeczytaj choć połowę. Ze względu na zwykły, staropolski szacunek do drugiego człowieka.
No to i mi się zaraz od Ciebie dostanie, gdyż dzisiaj z braku czasu ograniczyłem się do tak zwanego przeskanowania tekstu. Najwięcej uwagi poświęciłem zakończeniu.
Savras wyjął zza pazuchy, podniszczony upływem czasu, oprawiony tandetną skórą cielęcą, opasły dziennik.
oprawić (...) 1. zaopatrzyć (książkę) w okładkę, szczególnie w twardą, sztywną
Oprawić (książkę) w płótno, w skórę.
Im bardziej zbliżał się do końca rozpiski, tym mocniej rozdziawiał i przegryzał i tak pęknięte już tłuste wargi.
rozdziawiać (...) posp. otwierać, rozwierać szeroko usta (u zwierząt: pysk, dziób).
Przegryzał? Takie ostre miał zęby? I mimo, że wargi miał pęknięte? Wzdłuż czy w poprzek?
Rozpiska to i potocyzm, i rusycyzm.
Ale szczerze napisałeś, że nie twierdzisz, że jesteś dobry w pisaniu. Dlatego przykłady potraktuj jako podpowiedź, czego szukać i co poprawiać. Z uwzględnieniem spacji oraz interpunkcji.
Dziękuję, o takie komentarze mi chodziło ;)
Przeczytałem całość ... To jest surowiec pisarski, do przepracowania, doszlifowanai, poprawy zapisu dialogów, usunięcia literówek, zdynamizowania akcji, utrzymania jednolitej, językowej konwencji stylistystycznej. Przez wszystkie akapity to jest opowiadanie w stylu" naturalistyczne fantasy" z odrobiną turpizmu w wersji soft -- bardzo czesto spotykane. Niestety, sztampa. A morga to stara miara powierzchni grntu, a nie odległości! Z odleglosi trzydziestu sążni / łokci / stóp -- i byłoby nieżle.
Pozdrowienia.
Dziękuję. Pojęcie morga, jest mi znane. Użyłem go celowo, bohater był chłopem... cóż. Jak wspomniałem to moje początki. Postaram się poprawić.
Pozdrawiam.