- Opowiadanie: marten - Ostatni

Ostatni

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatni

 

"Opuściły mnie siły

radość odeszła bez śladu

moje ręce błądzą

nie znajdują rzeczy pewnych

 

chciałbym

żeby wzleciał ptak

żeby zaszczekał pies

 

szukam dowodów

że coś jest możliwe"

 

Ryszard Kapuściński

***

Mija chyba trzeci miesiąc, od kiedy opuściliśmy Thule – Naszą ojczyznę, a zarazem ostatni skrawek ziemi zdatny do zagospodarowania, daleko na północy Globu. Obecnie znajdujemy się jakieś kilkanaście kilometrów pod kopułą ziemi, wyczerpani i głodni.

Ja, piętnastoletni chłopak, wplątałem się w ten wir wydarzeń całkowicie wbrew własnej woli. Jako ostatni nosiciel chromosomu XY nie miałem wyboru. Ten, jak wiadomo, był przywilejem ludzi żyjących w erze rozkwitu i ekspansji, która minęła, by już nigdy nie nawiedzić naszej planety.

Jeśli wierzyć Kronikom, skrzętnie przechowywanym w Kurhanie niczym najcenniejszy skarb, jesteśmy już bardzo blisko celu. Kurhan, wielki spichlerz pamięci i wiedzy pochodzącej jeszcze z czasów poprzedniej epoki, usytuowany był u stóp wulkanu Grimsvötn. Cały wulkan zaś swego czasu został doszczętnie wyeksploatowany w celu wybudowania tzw. "Centrum Zarządzania Kryzysowego". Na owo centrum składała się sieć przeróżnej wielkości korytarzy i sal, wyrzezbionych tak wewnątrz ścian wulkanu, jak i pod nim.

Kronikarze. Ojcowie drogocennej księgi, nazywani tak przez nas z tego prostego powodu, iż w związku ze straszliwymi represjami, jakie na nich spadły, pragnęli zachować anonimowość. Jestem absolutnie pewien, że spisując Kroniki zdawali sobie sprawę z ciążącej na nich odpowiedzialności i że ta odpowiedzialność całkowicie paraliżowała ich umysły. Mieli w końcu tak niewiele czasu…

Przemieszczamy się w klasycznym, sprawdzonym szyku. Wojowniczki wysokie, władające bronią krótką, otaczały niewielkim pierścieniem nieliczne kobiety dzierżące długie, acz prymitywne łuki, a także mnie oraz przywódczynię całej eskapady – Heklę.

Hekla była kobietą zjawiskowo piękną, o długich, sprężystych nogach i śniadej cerze, będącej zresztą prawdziwym ewenementem od

wielu, wielu pokoleń. Jej twarz zdobiły szmaragdowozielone oczy, podkreślone gęstymi brwiami. Włosy miała kruczoczarne, proste i długie. Z jej spojrzenia można było wyczytać stanowczość i jednocześnie coś w rodzaju żalu… Widząc to spojrzenie, za każdym razem traciłem motywacje do zadawania jakichkolwiek pytań, czy chociażby do zwykłego odzywania się. Było w nim jednak coś przyciągającego…

To właśnie z tą kobietą spłodziłem pierwsze dziecko.

Szyk tworzyło trzynaście osób. Oprócz mnie nie było wśród nich ani jednego mężczyzny.

Z trudem zachowywaliśmy szyk w tych wąskich, chłodnych, zalanych mrokiem korytarzach, oświetlanych trzymaną przeze mnie lampą bagienną. Trwoga i wiszące w powietrzu napięcie udzielało się każdemu – w każdym bowiem momencie natrafić mogliśmy na Ghule, bądz Hybrydy. Z czasem jak coraz głębiej zapuszczaliśmy się w mroczne katakumby, woń tych plugawych istot stawała się coraz bardziej nieznośna. Jednocześnie im bliżej byliśmy celu, tym bardziej zwiększała się liczba o wiele agresywniejszych i wytrzymalszych od Ghula Hybryd… Pierwsze spotkanie z jedną z nich kilkanaście dni temu było dla mnie szokiem. Zazwyczaj określenie to stosowane jest w sytuacjach, które na to nie zasługują, lecz nie tutaj. Konfrontacja z tym chodzącym wynaturzeniem naznaczona była szokiem w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Nawiedziły mnie wówczas realne dolegliwości w postaci paraliżujących skurczy mięśni, zwiększonego tempa pracy ukladu krążeniowego czy, co najdziwniejsze, upiornie natarczywego, całkowicie irracjonalnego impulsu walki z sojusznikiem. Do teraz potrafię odtworzyć w pamięci moment, w którym w rybich ślepiach Hybrydy dostrzegłem całą plugawość otaczających mnie kobiet, ich wszelkie niedoskonałości fizyczne momentalnie stały się nie do zniesienia dla mych oczu. Do tego stopnia, że całą resztką sił powstrzymalem się przed rzuceniem na jedną z sojuszniczek. Nim zdołałem wyjść z tego upiornego stanu hipnozy, istota o głowie suma i torsie ogiera, z groteskowo długimi, acz cienkimi kłami stała już przede mną, niemalże na wyciągnięcie ręki. Hybrydy są bardziej niebezpieczne od Ghuli nie tylko z powodu zaciekłości podczas walki, czy gabarytów fizycznych ale i z powodu nadzwyczajnego sprytu, jaki wykazują na każdym kroku. Przez coraz bardziej natarczywe ataki tych uszczupliły naszą i tak skromną ekipę do zaledwie trzynastu osób. Ile ich będzie? Kogo zabiorą tym razem? Pytanie tłoczyły się jedno za drugim, odpowiedzi były zbyt wysoko, by móc po nie sięgnąć.

. Skomplikowana siatka podziemnych holi, placów, korytarzy, sklepień, opuszczonych dormitoriów i gabinetów badawczo-administracyjnych była dla nas trudnym wyzwaniem, zwłaszcza, że mogliśmy polegać jedynie na chaotycznie wykonanych planach z kronik…

Bezustanny marsz w monotonnym otoczeniu i przy skromnym prowiancie wyczerpywał całą drużynę, lecz Hekla milczała za każdym razem, kiedy błagałem o postój.

W końcu jednak nadszedł upragniony odpoczynek. Dwanaście uzbrojonych po zęby kobiet wstrzymało marsz jednocześnie, niczym jeden organizm. Wszystkie były do siebie karykaturalnie podobne: Takie same spięte w kok blond włosy. Identyczne hitynowe pancerze, koloru szkarłatu. Tak naprawdę jedynie fizjonomia twarzy pozwalała na rozróżnienie walkirii. Hekla wybijała się na tle reszty kobiet nie tylko kolorem włosów, czy oczu, lecz także trudno było jej dorównać pod względem bystrości umysłu, zwłaszcza w sytuacjach stresowych.

Chyba bez jakichkolwiek zarzutów o kokieterię mogę powiedzieć, że walkirie dzieliły od niej całe lata świetlne.

-Stop! Tu się zatrzymamy.– rzekła nagle i stanowczo.

Wyraz ulgi błyskawicznie pojawił się na twarzach wojowniczek.

Przycupnąłem pod betonową ścianą korytarza, niewyspany, spragniony, głodny. Zmęczony. Ciśnienie coraz bardziej dawało się we znaki, Odczuwalem to z przykrością za każdym razem, gdy po kilkunastu godzinach marszu osuwałem się bezwładnie na zimną, szorstką posadzkę.

Skąpe odzienie w połączeniu z brakiem śpiwora, lub chociaż koca robiły swoje… W dodatku jestem zmuszony oszczędzać na prowiancie. Organizm jeszcze długo po zgaszeniu lampy i zapadnięciu względnej ciszy złośliwie przypominał mi o odwodnieniu i głodzie. Czułem, że muszę zamienić chociaż jedno maleńkie słówko z Heklą. Rzecz jasna nie zastąpi mi to ani miękkiego łoża, ani porządnej porcji wędzonego maskonura, lecz mimo wszystko od samego początku tej wyprawy żałośnie chwytałem się wszystkiego, co choć na chwilę pozwoli mi zapomnieć o paskudnej sytuacji, w której się znalazłem. Odwróciłem się więc w kierunku Hekli, leżącej tuż obok.

Nie spała.

Jej martwe spojrzenie z paskudną stanowczością zasygnalizowało mi, że panujące obecnie warunki nie są, delikatnie mowiąc, dogodne do podjęcia dialogu.

Ostatecznie zadowoliłem się krótkim, chyba najczęsciej zadawanym przeze mnie pytaniem.

-Daleko jeszcze…?

Hekla uśmiechnęła się lekko, odgarnęła ręką włosy z mojego czoła, czule acz chłodno, po czym z wyrazem współczucia na twarzy, delikatnie pokręciła przecząco głową.

 

***

– 2150101512---

 

Niewielki salon, a w nim coś w rodzaju kwadratowej skrzyni, z wycelowaną w moją stronę szklaną powierzchnią. Salon objęty półmrokiem w jednej chwili wypełnia się bladoniebieską poświatą, generowaną przez ową tajemniczą skrzynię. Wokół mnie dziwaczne umeblowanie– groteskowo poskręcane kanty mebli mieszały się z owalnymi kształtami dywanu, lamp i foteli. Struktura, materiał, z jakiego wykonano znajdujące się w pokoju przedmioty również byłyn dla mnie zagadką. Na jednym z foteli, usytuowanym dokładnie przed tą złowieszczą skrzynką siedziałem ja. Przez dłuższy okres czasu gapiłem się jak zahipnotyzowany w szaleńczą grę świateł, jaka odbywała się na świecącej powierzchni. Nie wiedzieć czemu tajemiczy przedmiot napawał mnie grozą… Nagle poczułem się senny, apatia ogarniała mnie coraz bardziej i bardziej, z sekundy na sekundę coraz bardziej osuwałem się bezwładnie na fotelu… W końcu uśpiony głos rozsądku odezwał się we mnie. Potrząsnąłem głową, chcąc wyrwać się z letargu. Gdy w końcu odzyskałem świeżość umysłu, dotarło do mnie coś bardzo ważnego.

Ten przedmiot był iście diabelski.

Rozglądając się po pomieszceniu, mój wzrok zatrzymał się na klatce dla ptaków ,średniej wielkości. Klatka stała w rogu pokoju, toteż nie docierało do niej bladoniebieskie światło. Nie mogłem więc stwierdzić, czy klatka była zamieszkana, czy też nie. W każdym bądz razie ponura cisza sugerowała mi, że jest pusta…

Nie licząc delikatnego szumu emitowanego przez zagadkową skrzynkę, nic nie zakłócało milczenia panującego w pomieszczeniu. Nagle szum ucina się, a szklana powierzchnia skrzyni wypełnia się obrazami. Obrazy te napełniły mnie strachem, który z biegiem czasu przerodził się w panikę. A oto, co przedstawiały.

Ludzi mniej więcej mojego wieku, o twarzach otępiałych i apatycznych, wpatrujących się skrzynki podobne do tej, która stała przede mną. Skrzynki były różnych rozmiarów– od najmniejszych, wielkości dłoni, po giganty, skupiające przed sobą pokazną widownię… Ludzie z otępieniem i przygnębiającą obojętnością patrzyli na sceny przedstawiające kopulujące zwierzęta, komiczne w swej brzydocie pojazdy ze stali i budowle sięgające nieba, ludzi w białych fartuchach znęcających się nad leżącym na łóżku nieszczęśnikiem. Podczas oglądania tych okropności pewien fakt przyprawił mnie o uczucie obrzydzenia i nienawiści do widzów tych paskudnych przedstawień.

Ten fakt to niezdrowe podniecenie, wręcz radość, malująca się na twarzach widzów, których nie zdołała przyćmić nawet apatia i otępienie…

Mignięcie i kolejny obraz:

Tym razem przyszło mi oglądać czarnoskórych ludzi w łachmanach, stojących w niewiarygodnie długich kolejkach na jałowej, spieczonej słońcem ziemi. Chwilę potem ci sami czarnoskórzy ludzie błąkali się po ulicy z maczetami, rzadziej z dziwnymi, podłużnymi urządzeniami, wypluwającymi z siebie kąsające pociski. Byłem niemal całkowicie pewien, że są to jedne z "maszyn śmierci", opisanych w Kronikach.

Dalsze obrazy z kolei całkowicie mącą mój umysł, nie mogę bowiem znalezć w nich jakiegokolwiek sensu, czy wytłumaczenia.

Są wśród nich wielkie, groteskowe budowle, znajdujące się na samym środku wielkiej wody, z płomieniem ognia wydobywającym się ze szczytu wieży. Są tajemnicze osoby w szarych uniformach, wrzeszczące do tłumów w nieznanym mi języku. Dalej miasta w chmurach, chłodne miasta ze stali, a w nich panujący chaos. Dane mi było zobaczyć niezmierzone połacia drzew. Wiedziałem dokładnie, co to jest. w Kronikach tak duże skupisko drzew opisane zostało jako lasy. W mojej ojczyznie, Thule, nikt nie uświadczy lasów. Są jedynie surowe łąki oraz przecinające je strumienie rzek.

Nagle poczułem się naprawdę zle. Spróbowałem wstać, lecz jakaś tajemnicza siła jeszcze mocniej zacisnęła moje palce na krawędziach fotela. Rozszerzyłem powieki.

-Muszę czekać… Musisz czekać…-

Coś powtarzało te słowa w mej głowie niczym mantrę.

Trwało to jeszcze jakiś czas. Ile dokładnie minut, godzin, bądz lat spędziłem w tym stanie? Cóż, obawiam się, że nie potrafiłbym tego dokładnie określić. W realiach, w jakich się znalazłem Czas zatracił swe klasyczne znaczenie. Wiem że to banał, ale tak było.

Nagle

Nastała cisza.

Martwa cisza.

Już myślałem że tak będzie wiecznie, że na zawsze pozostanę więzniem tego fotela, a złowrogi pokój stanie się mym grobowcem, gdy klatka w rogu pokoju, o której zdążyłem całkowicie zapomnieć, ożywiła się.

A raczej coś, co w niej było.

To coś zaczęło rozpaczliwie szamotać się za cienkimi kratami, wydając przy tym serie piskliwych dzwięków.

Byłem kompletnie przerażony. Tajemnicza siła nadal nie zamierzała puścić mnie z objęć fotela. Groteskowy spektakl zaaprobował mnie do tego stopnia, że nie zauważyłem dwóch osobników, którzy niespodziewanie pojawili się na szklanej powierzchni skrzyni.

W końcu stało się nieuniknione– Klatka, pod naporem wierzgających kończyn tajemniczego stworzenia upadła na podłogę.

Powoli moja uwaga skupiła się na dwóch mężczyznach. Jeden z nich, na pierwszym planie, najwyrazniej wygłaszał mowę, siedząc przed biurkiem w stylowo urządzonym pomieszczeniu. Drugi, skrupulatnie milczący osobnik, stał w tle, jakby nadzorował całość przemówienia. Spojrzenia obu mężczyzn nie sugerowały kompletnie nic, były martwe. Tak jakby wieki temu zatracili oni jakiekolwiek uczucia…

Minął jakiś czas, nim dotarło do mnie, że to właśnie owi mężczyzni wprawili istotę w klatce w taką panikę.

 

 

 

***

Ze snu wyrwał mnie hałas.

Nim zdołałem na dobre otworzyć oczy, przygniotlo mnie rzucone z impetem, zmasakrowane ciało jednej z walkirii. Zdezorientowany, podjąłem nieudolne próby zrzucenia ciężaru z mego ciała, kiedy mój zmysł węchu wyczuł trudny do opisania, uciążliwy fetor.

Nieumarli.

W jednej chwili zmobilizowałem wszystkie moje mięśnie do większego wysiłku i w końcu pozbyłem się zwłok leżących na moim ciele. W korytarzu panował chaos. Na obu ścianach rozgrywał się dziki taniec świateł i cieni walczących stron. Błyskawicznie dobyłem swego sztyletu. Nie zdążyłem całkowicie ocenić sytuacji, gdy wysoki na dwa metry, przerazliwie cuchnący Ghul rzucił się na mnie z całym impetem. Stwór zawył, a wielka fala smrodu uderzyła moją twarz. Przez moment moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Ponownie zebrałem się w sobie i z całej siły wbiłem sztylet w najczulsze miejsce Ghula – w podbródkiem. Monstrum zawyło, tym razem z bólu i wściekłości. Chwycił mnie swymi oślizgłymi łapami i rzucił o ścianę. Spora warstwa tynku opadła na podłogę wraz ze mną. Z trudem podniosłem się na nogi i rzuciłem do ucieczki. Ghul nie zrezygnował i podążył w moim kierunku. Obróciłem głowę. Za jego sylwetką dostrzec mogłem ciała kilku kobiet i o wiele więcej ciał nieumarłych. Kilka walkirii toczyło walkę z wyjątkowo wielką Hybrydą. Nie dostrzegłem nigdzie Hekli– czyżby podzieliła los swych martwych towarzyszek? To by oznaczało ostateczną klęskę wyprawy…

Ghul zagradzał mi drogę prowadzącą na miejsce walki. Nie mogłem się cofnąć, jedyne wyjście to podążać w odwrotnym kierunku, oddalając się od reszty drużyny.

Robiło się coraz ciemniej, a ja, co gorsza, nie miałem pochodni. Po pewnym czasie ogarnął mnie całkowity mrok. Szedłem na oślep, kulejąc lekko na prawą nogę. Widziałem jedynie ciemność, słyszeć zaś mogłem głuche posapywanie goniącego mnie stwora. Dzwięki te przyprawiały mnie o dreszcze i odbierały wolę do dalszej ucieczki. – To koniec – pomyślałem.

Sytuację pogarszał fakt, że za jakieś trzysta metrów czeka mnie pionowy szyb przecinający korytarz. Za pierwszym razem całą grupą pokonaliśmy go za pomoca klinów, co i tak zajęło nam dobrych kilka godzin. Teraz jednak zostałem zupełnie sam, bez żadnego ekwipunku…

Zatęskniłem za Heklą. Nie miałem pojęcia, gdzie teraz może się znajdować ani czy w ogóle żyje…

W tej oto beznadziejnej sytuacji powoli zbliżałem się do przepaści.

A co, jeśli-

niepoprawnie oszacowałem odległość? W każdej chwili mogło dojść do momentu, w którym moja stopa nie spotka się z gruntem i zostanę pochłonięty przez czeluść o Bóg wie jakiej głębokości.

Ta myśl przyprawiła mnie o palpitacje serca. Schyliłem się i zacząłem badać powierzchnię dłońmi, co znacznie spowolniło marsz. Ghul wykorzystał to, przyśpieszając kroku. Wiedziałem że mnie widzi. Byłem tego niemal pewny. w przeciwnym razie, w jaki sposób te kreatury byłyby zdolne poruszać się w całkowitych ciemnościach po rozległej sieci podziemnych labiryntów?

W pewnym momencie moje dłonie zamiast na chłodny beton natknęły się na pustkę.

Wnętrzności błyskawicznie podeszły mi do gardła.

To juz koniec. Próbowałem jeszcze wyciągnąc sztylet, lecz było za pózno.

 

 

***

Musiałem spać bardzo długo…

Podniosłem się niezgrabnie i usiadłem na łóżku. Obok mnie, na pomiętym prześcieradle leżała przepocona pościel.

-Nie, błagam! Nie znowu! Jezu, jak mnie to wkurwia…-

Cóż, stało się. Znowu.

Mimo że od przebudzenia minęło ledwie kilkanaście sekund, to za nic nie mogłem sobie przypomnieć o czym sniłem. Pamiętam tylko uczucie spadania, ten niemiły ucisk w okolicy serca, jak na złość nad wyraz często pojawiające się w moich snach.

Wstałem i podszedłem do okna. Na zewnątrz panował upał. Czułem to wyraznie, kiedy słońce przez szybę smażyło moją zmęczoną twarz. Chwiejnym krokiem odwróciłem się i ruszyłem w kierunku drzwi. Okazało się, że dom jest pusty.

-Fakt, dziś jest piątek, czyli normalny dzień roboczy, a ja w tej chwili wykonuję czynność, którą potocznie nazywa się wagarowaniem – Pomyślałem sfrustrowany. Budzik znów nie zadzwonił. Ostatecznie znowu uniknąłem sześciogodzinnego pobytu w moim prywatnym "Disneylandzie Koszmarów", jak zwykłem nazywać szkołę. A więc punkt dla mnie. "Grunt, to odnalezć pozytywną kroplę w morzu negatywów" – Jak mawia pieprzony szkolny psychoterapeuta.

Minąłem wyłożoną białymi kafelkami kuchnię i skierowałem się do salonu. Usiadłem na fotelu. Naprzeciwko niego stał jasnoszary telewizor marki Qingdao.

Oskar siedział w swojej klatce. Po tym, jak dziabnął mnie podczas karmienia, nie mam najmniejszego zamiaru zajmować się ptakiem. To zadanie rodziców.

Wpatrzyłem się w ekran telewizora, pokazujący jak na razie tylko odbicie mojej twarzy.

Sięgnąłem po pilota i użyłem go.

To co ujrzałem na ekranie, nie zdziwiło mnie wcale. Po raz kolejny zostałem bezczelnie obrzucony breją informacji z frontu w Korei Północnej, nowinek z życia "gwiazd", oraz parlamentarnym wrestlingiem. Mówiąc krótko – idealna patelnia do smażenia mózgu na poranne śniadanie. Pięknie. Sięgałem po pilota, by wyłaczyć telewizor, kiedy na dolnym pasku informacyjnym jednej ze stacji pojawił się intrygujący tekst: "Dziennikarz odkrywa plany budowy szerokiej sieci podziemnych miast w środkowej Islandii. Prasa spekuluje o przygotowaniach do wojny atomowej. Rzecznik prasowy NATO odmawia komentarza." Sprawdziłem, czy na innych kanałach informacyjnych znajdę podobne doniesienia. Okazało się, że tak. Na antenie telewizji publicznej dwóch jajogłowych wymieniało się spekulacjami dotyczącymi owego odkrycia.

– Nie chcę kreować się na jakiegoś proroka, ale to było do przewidzenia. Oś antyamerykańska, założona m.in. przez takie państwa jak Iran, Rosja, Nigeria i oczywiście Chiny to istna bomba zegarowa. W takiej sytuacji reakcja rządu USA jest jak najbardziej zrozumiała…znaczy się…To miał być taki sygnał ostrzegawczy i zarazem pokazanie, że administracja rządu Stanów Zjednoczonych jest absolutnie przygotowana na agresję ze strony państw osi, oraz zupełnie nie przejmuje się zaczepkami, w rodzaju…yyy, chociażby…Prób nuklearnych w prowincji Gansu, czy ostatniej konferencji antyamerykańskiej w Isfahanie…

Drugi jajogłowy, nie mniej wyszczekany od poprzedniego, błyskawicznie odbił piłeczkę:

– Z całym szacunkiem, panie profesorze, lecz nie wydaje mi się, by wyciek tak niezręcznej informacji do mediów był porządany i kontrolowany bezpośrenio z Białego Domu…To znaczy…chcę przez to powiedzieć… Ta budowa z całą pewnością miała być trzymana w tajemnicy do samego końca…zważywszy na fakt, iż prezydent Obama nie zorganizował jeszcze konferencji prasowej dotyczącej tych sensacyjnych wyników badań…-

– Jakich badań? – wtrącił dziennikarz prowadzący.

– No tych… O zagrożonych chromosomach męskich, XY – o ile mnie pamięć nie myli.

– Pan wybaczy, panie senatorze, ale… – I tak w kółko. Zwykle doniesienia o zbliżającym się kryzysie, czy to ekonomicznym, czy militarnym, puszczałem mimo uszu. Tym razem jednak nawarstwiło się to w niepokojący krótkim czasie. Najpierw burza w telewizji z powodu chromosomu. Że niby pierwiastek taki i taki zabójczy, że nie wolno spożywać junkie-food, ani przebywać w pobliżu wysypisk śmieci… A teraz to.

Postanowiłem wyjść na moment i zjeść konkretnego cheeseburgera. Albo pizzę z salami. Bądz co bądz wszystkie rzeczy wydają się większe i straszniejsze, kiedy jest się głodnym.

 

 

 

***

Stałem i czekałem, aż wyjdzie z budynku. Było po piątej, lekcje się skończyły. Nie było więc zagrożenia, że zza rogu szkoły wyskoczy pan Gerschmann, dopadnie mnie i spyta z wiertłami w oczach czemu nie byłem na wuefie. O, przepraszam, pomyłka. Na "Zajęciach z wychowania fizycznego". Pan Gerschmann nie znosi określenia "wuef'. Twierdzi, iż"…umniejsza ono rangę przedmiotu, który ma dbać o rozwój fizyczny, ale przede wszystkim kształtować charaktery nadające się do funkcjonowania w zdysplinowanym, harmonijnym społeczeństwie". Jawohl, Herr Obersturmführer. Es wird nie mehr passieren.

Czekałem, aż w końcu brama szkoły otworzyła się i wypadli z niej wszyscy uczestnicy kółka plastycznego. A wśród nich Dora.

– Miło cię widzieć, czemu nie byłeś w szkole? – spytała.

– Chujowo się czułem – odparłem wiedząc, że dziewczyna, którą znam niemal od urodzenia zwietrzyła kłamstwo.

Dołączyła do mnie, wymieniliśmy się pocałunkami i ruszyliśmy w kierunku jej domu.

– Wiedziałeś o tym, że jakieś zwierzę, zapomniałam nazwy, w obliczu zagrożenia kładzie się plackiem i udaje martwego? Nawet śmierdzi jak zdechłe…Nauczycielka mówiła o tym na historii. -

Cóż, nie wiedziałem i nie próbowałem nawet dociekać, skąd temat symulujących śmierć zwierząt pojawił się na lekcji historii. Miałem ciekawsze rzeczy na głowie i chciałem poznać opinię Dory na ich temat.

– Ta? To sprytne. Nie uwierzysz, o czym mówili dzisiaj w telewizji. Pewien dziennikarz wykrył tajne plany jakiegoś schronu przeciwatomowego, czy coś w tym stylu…

– Tak? No i co?

– No i jest dym. Dziennikarz zapadł się pod ziemię. Mówi się, że trwają przygotowania do wojny. W kościołach i na ulicach pewnie już nawołują do pokuty i nawrócenia. -

– Może to i dobrze. Niech rozwalą tą pierdoloną planetę w drobny mak, juz od dawna się na to zanosiło.

– Fakt… za dużo bałaganu – odparłem, nieco zaskoczony tak mocnymi słowami które padły z jej ust.

Kiedy w końcu, po kolacji w pobliskim barze i godzinie spędzonej w księgarni doszliśmy do jej domu, wszystko było jak zawsze. Nic nie wróżyło, że jest to moje ostatnie spotkanie z Dorą.

 

 

***

 

Była dwudziesta piętnaście, gdy przekręciłem klucz w zamku i wszedłem do domu. Dzwięki z telewizora dało się słyszeć przy wejściu:

"Nie możemy działać pochopnie…Panika tylko pogorszy sytuację…Wszystkim mieszkańcom dużych miast radzimy pozostanie w domach i niezwłoczne zajrzenie na stronę internetową Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zamieściliśmy tam przydatne wszelkie informacje niezbędne podczas ataku…"

– Ataku? Jakiego, kurwa, ataku?! – pomyślałem.

Wszedłem do salonu. Rodzice siedzieli na kanapie.

Mama płakała.

– Pakuj się. Jutro wyjeżdżamy – rzekł ojciec, nie odrywając wzroku od telewizora. Nigdy nie widzialem go w takim stanie.

– Chyba żartujesz?! Nigdzie nie wyjeżdżam! – odparłem zaskoczony.

Powieki ojca skurczyły się.

– Nie…? Bardzo proszę, zostań. Ale może zanim zdecydujesz, obejrzyj telewizję.

Spojrzałem na ekran. Stacja emitowała właśnie konferencję prasową prezydenta Iranu. Prezydent siedział na fotelu, wypowiadając Stanom Zjednoczonym wojnę. Ot tak, jakby to było równoznaczne z ogłoszeniem konkursu na najładniejszą figurkę Lorda Vadera z plasteliny.

Zaintrygował mnie człowiek stojący z tyłu. Łysy mężczyzna, ubrany w czarny płaszcz z białymi guzikami. Zupełnie jakby nadzorował, czy przemówienie będzie takie, jakie być powinno. Wyglądał na męzczyznę w średnim wieku, lecz z jakiegoś powodu wiedziałem, że jest o wiele starszy.

Jeszcze raz spojrzałem na rodziców, tym razem nie tak pewny swego. Nie znaczy to jednak, że w pełni aprobowałem ich pomysł wyjazdu, gdyż wszystko co dziś usłyszałem, bądz zobaczyłem, wskazywało na to, iż od pewnych rzeczy nie da się uciec. Chyba pojmowałem tok myślenia rodziców. Trudno liczyć na to, że miejsce, w którym żyjemy zostanie wyjęte z kotła konflitku.

Wolnym krokiem wyszedłem na balkon. Z siódmego piętra był wspaniały widok na miejską starówkę. Nad dachami pięknie odrestaurowanych poniemieckich kamienic zbierały się ciemne chmury. Po chwili zaczęło padać. Nie był to silny deszcz, jedynie ciche pokropywanie.

Nawet na balkonie nie dało się uciec od tych ponurych wieści. Zapowiadających koniec doczesnego życia i narodziny nowego. Niekoniecznie lepszego.

W studiu telewizyjnym kolejny dziennikarz snuł swe spekulacje, – Śmiertelny pierwiastek, niszczący ludzką tkankę w porażająco szybkim tempie, jest nagromadzony pod powierzchnią lodowca Vatnajökull…

Nie mogłem tego więcej słuchać. Wróciłem do pokoju. Leżąc na łóżku, przypomniałem sobie coś, co mnie autentycznie rozbawiło.

Opos Północnoamerykański.

W obliczu zagrożenia zwija się w kłębek i udaje zdechłego. Ponoć jest na tyle wiarygodny, że drapieżnik nawet po kilku godzinach obserwacji, odchodzi niepocieszony, a opos może bezpiecznie powrócić do normalnego trybu życia.

Nie mam pojęcia, skąd to wiem i czemu olśniło mnie dopiero po paru godzinach od spotkania z Dorą, ale to niesamowite, jak skomplikowane mechanizmy potrafią wypracować zwierzęta tylko w celu przeżycia.

Zastanawiające, że najbardziej zaawansowane w rozwoju zwierzę na Ziemi, zamiast doskonalić mechanizmy umożliwiające przeżycie swej rasy, dąży do tego, by maksymlnie utrudnić je innym osobnikom, de facto z tego samego gatunku, co ostatecznie prowadzi do klęski wszystkich stron. Ewolucja zatacza koło.

Ale tak naprawdę to tylko głupie przemyślenia piętnastoletniego frustrata. Jutro wszystko będzie po staremu. Stary, wypracowany przez tysiąclecia porządek przetrwał tak wiele, a miałby paść na kolana przed czymś takim? Wolne żarty.

To naprawdę nic wielkiego.

Nic wielkiego.

Koniec

Komentarze

Moje pierwsze opowiadanie.

Nowa Fantastyka