- Opowiadanie: vyzart - Ostatni zabójca upadłych

Ostatni zabójca upadłych

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatni zabójca upadłych

John Doe nie znosił swojego imienia. Jeszcze jako dziecko chciał skarcić rodziców za to, że tak z niego zakpili, ale oni – bezczelnie i z premedytacją – umarli, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

Gdy dorósł, przekonał się, jak wielką moc mają imiona. Wszystkie wiązały właściciela z własną gałęzią losu, ściągały na swoją ścieżkę przeznaczenia. Właśnie dlatego niektórzy byli ostrzy jak cierń, a inni odnosili życiowe sukcesy lub stawali się ostoją sprawiedliwości. Za to on, cóż, John Doe był nikim.

Jak każdego wieczora zwlókł się z łóżka po kilku godzinach niespokojnego snu. Ubrał się nieśpiesznie i, powłócząc nogami, dotarł do łazienki. Wizytę w niej ograniczył do przemycia twarzy zimną wodą.

Naprzeciwko toalety znajdowało się niewielkie pomieszczenie. Parodia salonu, z wytartym dywanem rozłożonym pod starą kanapą. W kąt pokoju, wraz z małym stolikiem i parą krzeseł, wciśnięto brudną kuchenkę oraz dwie szafki. John podszedł do jednej z nich, po czym wymacał w środku kontury pękniętego kubka. Wyciągnął go i zamarł, czując jeżący włosy dreszcz.

Jeden z nich tu był.

– Witaj, Johnie – melodyjny szept zdawał się dochodzić ze wszystkich stron. – Jestem głosem w twojej głowie.

Mężczyzna westchnął, karcąc w myślach własne odruchy, po czym bezceremonialnie włączył, ustawiony na blacie czajnik.

– Dziękuję za piękny zestaw koszmarów, Azazelu – powiedział, wzdrygając się lekko, na wspomnienie nękających go dziś mar. – Następnym razem poproszę jednak jakąś łąkę, kwiaty i jednorożce.

Ustawiony naprzeciw kanapy telewizor zacharczał przeciągle. Kineskop rozjarzył się setką barwnych pasów, które po chwili zlepiły się w kształt przystojnej, męskiej twarzy.

– Skąd wiedziałeś, że to ja? – Tym razem głos wydobył się z zakurzonych głośników.

Doe machnął tylko niedbale ręką, otwierając jedną z szafek.

– Ostatnio z waszej wesołej gromadki tylko ty i Armaros nie grozicie mi śmiercią, urywaniem kończyn, ani kąpielą w lawie. Nie wiesz może gdzie włożyłem puszkę z kawą?

– Dolna półka, po lewej – odbiornik rozbrzmiał nutą rozbawienia.

John wyjął blaszany pojemnik. Kiedy otworzył wieczko, w nozdrza natychmiast uderzył go nieprzyjemny zapach siarki. Wewnątrz, zamiast aromatycznego brązu zmielonych ziaren, była tylko szarość cuchnącego pyłu.

Zamknął puszkę. Westchnął.

– Azazelu, jesteś dupkiem.

Odpowiedział mu przeciągły chichot, ukryty w gwiździe wrzącej wody. Chwilę później dało się słyszeć cichutkie chrobotanie, które ustało gdy mała mysz wdrapała się w końcu na szafkę. Gryzoń potarł pyszczek łapkami i rozejrzał się czujnie. Czarne oczka rozjarzyły się nieziemskim blaskiem, kiedy tylko odnalazły sylwetkę mężczyzny, a mordka wykrzywiła nienaturalnie, formując coś na kształt ironicznego uśmieszku.

– Może zamiast myszy opętałbyś jakąś modelkę i zapolował na moją cnotę? – rzucił Doe, przekonując własny umysł, że rozmowa z gryzoniem to nie oznaka szaleństwa. – Wy, upadli, lubicie takie rzeczy, prawda?

– Zabawić się z tobą, a potem zwijać w agonii przez czterdzieści dni, jak Armaros, gdy zepchnął cię ze schodów w ciele staruszki? – Z małego pyszczka, zamiast pisku, wydobyło się dziwne, niskie prychnięcie. – Nie, dziękuję.

– Jak sobie chcesz – odrzekł, z łatwością strącając z blatu zwierzątko, najwyraźniej zdezorientowane obecnością obcego bytu w swoim wnętrzu.

Zrezygnowany, ziewnął przeciągle i wyszedł z pokoju. Znając życie, Azazel zdążył już zamienić mizerną zawartość lodówki w krew i popiół. To, że upadli nie mogli fizycznie przekroczyć progu tego domu, wcale nie powstrzymywało ich przed drobnymi złośliwościami. John znów będzie musiał zadowolić się kolacją w kiepskiej knajpie.

Gdy sięgał do wieszaka po kurtkę, tafla zawieszonego na ścianie lustra błysnęła na ułamek sekundy. Spojrzał w nią odruchowo, lecz zamiast własnej, pociągłej twarzy zmęczonego życiem bruneta, zobaczył idealnie piękną sylwetkę, opatuloną całunem czarnych skrzydeł.

– Dlaczego to robisz? – zapytał anioł bez cienia poprzedniego rozbawienia. – Czemu zabierasz im wolność? Mają takie samo prawo żyć na tym świecie jak ty. Naprawdę nie rozumiesz, że zostawilibyśmy cię w spokoju, gdybyś tylko przestał?

John milczał. Przez ostatnie dwie dekady przeprowadzał podobną rozmowę dokładnie dziewięćdziesiąt cztery razy. Wielu upadłych próbowało już takich negocjacji, a on nie wierzył żadnemu z nich. Zwłaszcza, że oferty porozumienia następowały zazwyczaj po nieudanych próbach morderstwa.

 

 

Gdy wyszedł na ulicę, w powietrzu wciąż unosił się zapach niedawnej burzy. W oddali majaczył spowity ciemnością zarys spalonego dystryktu. Z lewej rozpościerała się długa linia ulicznych latarni. Oświetlały rząd niedawno odrestaurowanych kamienic, prowadząc wprost do rynku.

Doe przyglądał się przez chwilę mijającym go sylwetkom. Uśmiechnięte pary, starsze panie, wracające właśnie z wieczornych zakupów, grupki mężczyzn, idących do klubu na degustację rozwodnionego piwa. Co jakiś czas dostrzegał też kątem oka czerwień nieludzkich tęczówek i ukradkowe spojrzenia źrenic zwężonych w szparki. Płatny zabójca, z którym mieszkał po sąsiedzku, powiedział mu kiedyś, że to miasto przyciąga inność. Pulsuje niczym serce, wypełniając tętnice ulic wyzutą z człowieczeństwa krwią. John zgadzał się z nim w zupełności. Sam czuł, że przywiodła go tu jakaś nieznana siła. Ich również.

Szedł zamyślony, z rękoma w kieszeniach kurtki. Próbował przypomnieć sobie adres jakiegoś lokalu, do którego nie chodzili upadli. Nie miał ochoty na powtórkę z ostatniej wpadki, kiedy miska wieprzowiny pięciu smaków zamieniła się w gniazdo muszych larw.

Wiedział, że postępował nieostrożnie. Powinien był unikać tłumów, uważnie analizować mijanych przechodniów, a przede wszystkim, stronić od ciemnych bram i szczelin, które z rzadka przecinały linię zbitych kamienicznych fasad. O tym, jak wiele może ukrywać się w mroku wąskich alejek przypomniał sobie dopiero, gdy silna dłoń chwyciła go za kołnierz i wciągnęła do środka jednej z nich.

Upadł w kałużę, brudząc spodnie i dłonie. Przed nim, jak spod ziemi, wyrosła kobieca postać. Światło latarni ulicznych zdawało się uciekać przed panującym w alejce mrokiem i tylko nieśmiało, jakby niechętnie, rysowało kontury stojącej przed Johnem sylwetki. Mężczyzna poczuł, że czarne pióro, niesione nagłym podmuchem, muska jego policzek. Uniósł głowę i spojrzał w puste oczy, błyszczące nieludzką poświatą.

Jedna z nich.

– Zabiję cię jak psa – syknęła przez zaciśnięte zęby, lecz nawet nie drgnęła.

Patrzyła, jak mężczyzna podniósł się i strzepał z ubrania resztkę błota. Czekała, pozwalając, aby gniew i rządza mordu rozeszły się po całym ciele.

– Fajnie – odparł Doe zdawkowo, wycierając dłonie, wygrzebaną z kieszeni chusteczką. – Nawet dobrze, że jesteś. Pomożesz mi. Słuchaj, gdzie nie chodzą upadli?

– Co proszę?

– Chcę zjeść gdzieś kolację, ale tak, żeby nikt nie przemienił mi herbaty w krew. Myślałem więc, że powiesz mi, do których knajp nie chodzą tacy jak ty.

Mężczyzna nie widział jej twarzy, ale czuł, że malował się właśnie na niej złowieszczy uśmiech.

– Nie dożyjesz kolacji.

Była przy nim, zanim zdążył mrugnąć. Rozpędzona pięść minęła jednak jego głowę o grubość włosa i rozłupała kilka cegieł w ścianie. Błysnęła pustka anielskich oczu, a kolejne uderzenie, zdolne powalić niedźwiedzia, świsnęło tuż obok ucha mężczyzny.

– Nie minęło za wiele czasu od twojego upadku, co? – zapytał spokojnie, masując skroń. – Żaden z przywódców nic ci nie wyjaśnił?

– Gówno cię to obchodzi! – wrzasnęła wściekła, kiedy następna seria ataków minęła cel.

John westchnął, rozkładając ręce w geście teatralnego zrezygnowania, po czym oparł się o wyrastającą z ciemności ścianę.

– Uderz mnie.

Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Grad ciosów spadł na niego, gdy tylko wypowiedział ostatnie słowo. Zamknął oczy, by nie wpadły w nie kawałki wzbitego w powietrze tynku. Pięści trzaskały w mur, z każdą sekundą czyniąc w nim większą wyrwę. Każde uderzenie dźwięczało w uszach z siłą gromu, lecz żadne nie dosięgło celu.

Mordercza burza ustała tak niespodziewanie, jak się zaczęła, pozostawiając po sobie tylko chmurę ceglanego pyłu i dyszącą ciężko sylwetkę upadłego anioła.

– Zmęczona? – zapytał bez cienia sarkazmu, gdy starł resztkę kurzu z twarzy. – Musiałaś naprawdę być nikim w Królestwie, jeśli tak szybko przejmujesz ludzkie odruchy.

Kobieca postać potraktowała mężczyznę pogardliwym spojrzeniem. Nie zamierzała się poddać. John nawet nie poruszył się, gdy smukłe dłonie powędrowały ku jego szyi. Palce chciały zacisnąć się w zabójczym uścisku, lecz nie mogły. Zupełnie jakby ciało tego człowieka otoczone było jakąś potężną, niewidzialną barierą.

– To nic tak wielkiego, jak myślisz. – John Doe już dawno nauczył się odczytywać emocje, ukryte za warstwą błyszczącej pustki anielskich oczu. – Żadna magia, klątwa, ani ukryta moc, tylko małe zabezpieczenie konstrukcyjne. A teraz zagadka. Ty nie możesz dotknąć mnie, więc co się stanie jeśli ja spróbuję ciebie?

Postać, wycieńczona po nieudanym ataku, nawet nie zauważyła, że niepozorne, męskie dłonie dotknęły jej własnych. Powietrze wypełnił zapach palonego mięsa i przeciągły, bolesny syk. Kobieta odsunęła się, odruchowo ściskając dymiącą skórę. John wykorzystał chwilę zdezorientowania i chwycił jej skronie. Z ust anioła wydobył się niemal agonalny wrzask, a skryta pod powiekami pustka, zapłonęła żywym ogniem.

Gdy Doe podniósł dłoń, kobiece ciało osunęło się na ziemię. Spojrzał szybko w wejście alejki. Upewniwszy się, że żaden przypadkowy bohater sprawiedliwości nie zamierzał skoczyć w ciemność, na ratunek damie w opresji, przeniósł wzrok na sylwetkę, wijącą się boleśnie u jego stóp.

– A teraz opowiem ci pewną zabawną historyjkę, bo twoi nowi koledzy po fachu najwyraźniej zapomnieli. Leż spokojnie, kiedy do ciebie mówię. – John pochylił się nad kobietą. Ta próbowała wstać, ale wystarczyło przyłożyć palec do jej czoła, aby targana konwulsjami, zwinęła się w kłębek. – Po wielkiej farsie z Lucyferem twój były pracodawca zrobił miejsce na mały zabezpieczający algorytm w konstrukcji swoich sług, aby uczynić świat odrobinę zabawniejszym. Podobny dał pewnej grupie zagorzałych wyznawców, po czym zaszczepił w nich wielką chęć zrzeszania się. Tak właśnie zaczęły powstawać zakony, które podróżowały po świecie i niszczyły anielskich buntowników.

– Ty potworze! – wysyczała postać przez zaciśnięte zęby, najwyraźniej nie przywiązując wagi do słów mężczyzny.

– Nie przerywaj mi, proszę. – Mężczyzna pstryknął ją palcem w ucho, wywołując kolejną falę stłumionego krzyku. – Jednak ludzie zrobili to co umieli najlepiej i spieprzyli boski plan. Kiedy znudziło im się tłuczenie upadłych, zaczęli zabijać się nawzajem. W końcu, po setkach lat bratobójstwa i bezpłodności, z całej rzeszy morderców został tylko jeden, ja. Tylko że ja, teraz słuchaj, bo to ważne, jestem relatywnym pacyfistą i nie niszczę istot, tylko dlatego, że mają…

Przerwał wpół zdania i uniósł głowę. Rozejrzał się czujnie, po czym wstał i skoczył do tyłu, zasłaniając przy tym oczy rękoma.

Czas zamarł, a przestrzeń rozjarzyła się oślepiającym blaskiem. Przez kilka sekund światło było wszechobecnym bytem, wdzierającym się w każdą, nawet najdrobniejszą szczelinę. Potem znikło, pozostawiając tylko plamki powidoku za zamkniętymi powiekami. Wtedy przyszła fala gorąca. Upiorny, niematerialny płomień ogarnął serce mężczyzny, spalając je od środka. Krew w żyłach niemal wrzała, a poczerniałe płaty skóry kruszyły się i odpadały. Gdy zza zaciśniętych zębów wydostał się stłumiony jęk, iluzja prysła, jakby od samego początku była tylko kiepskim żartem nieudolnego komika.

John ostrożnie otworzył oczy. W miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą, ujrzał światłość, zamkniętą w idealnie pięknej formie. Długie, jasne włosy spływały po kształtnej twarzy przybysza. Dwie pary efemerycznych skrzydeł opatulały jego ciało językami czarnego ognia, a trzecia falowała rozłożyście, przenikając ściany alejki.

Anioł bez słowa pochylił się nad leżącą na ziemi sylwetką i okrył ją czernią płomiennych piór. Gdy na powrót je uniósł, po kobiecej postaci nie było śladu.

Doe ukrył drżące dłonie w kieszeniach kurtki i zdusił w sobie niechciane poczucie strachu. Nie chciał przyznać się do tego przed samym sobą, ale obecność Serafina robiła wrażenie nawet na ostatnim zabójcy upadłych.

– Przygasłeś od naszego ostatniego spotkania, Shemhazaju – rzucił zaczepnie, maskując napięcie ironicznym uśmiechem.

Anioł odwrócił powoli głowę i przez kilka chwil mierzył mężczyznę wyniosłym spojrzeniem.

– Zamilcz, synu człowieka – odparł w końcu, jakby odganiał natarczywą muchę. – Odejdź stąd i sczeźnij w rynsztoku. Sam fakt, że wypowiadasz moje imię, jest ujmą na honorze.

– Też się za tobą stęskniłem. Może przytulić cię na powitanie?

– Zabiłbym cię, gdybym mógł! – Pustka oczu Serafina zapłonęła ogniem nienawiści. – Twoi pobratymcy polowali na nas, nie dawali spokoju, ścigali, ale zawsze walczyli godnie i do ostatniej kropli krwi. Za śmierć każdego z nich warto było zapłacić karę, choćby po tysiąckroć! A ty? Dla ciebie upadek to choroba, którą można wyleczyć. Zabierasz mym braciom szczęście w imię służby, której nie chcą. Johnie Doe, jesteś ścierwem.

– Cudnie. Pamiętaj tylko, żeby następnym razem oświecić trochę świeże owieczki, zanim poślesz je samopas w miasto. Wtedy to ludzkie ścierwo nie będzie nikomu wadzić, a ty będziesz mógł spokojnie ściągać nowych kolegów z Królestwa i nie zaprzątać sobie głowy doczesnymi bzdurami.

Shemhazaj prychnął pogardliwie. Po tylu latach na wygnaniu nawet jemu udzieliło się kilka ludzkich odruchów. Jego skrzydła w jednej chwili zmieniły się w słup czarnego ognia, który pochłonął w całości anielską sylwetkę. Fontanna niematerialnych płomieni syczała złowieszczo. W ciągu kilku uderzeń serca wypaliła się zupełnie, pozostawiając po upadłych tylko dziwne poczucie pustki.

John trwał przez moment w kompletnym bezruchu. Dopiero gdy upewnił się, że aniołów nie ma już w pobliżu, westchnął głęboko i się rozluźnił. Wyprostował palce, blade od nerwowego zaciskania, po czym starł pot z czoła.

Dobrze, że żaden z nich nie potrafił czytać w jego duszy. Shemhazaj nie dałby mu spokoju, gdyby wiedział, że sama obecność Serafina, doprowadzała go na skraj obłędu.

Wtedy usłyszał szloch.

Ciche, smutne pojękiwanie balansowało na granicy słyszalności. Dobiegało z głębi uliczki, zza ledwo widocznego w półmroku kontenera.

John zbliżył się ostrożnie. Wytężywszy wzrok, zobaczył skuloną postać, drżącą w kolejnym przypływie łez. Dopiero dwa kroki od niej, gdy dostrzegł nikły blask w zapuchniętych oczach i poczuł muśnięcie samotnego pióra na policzku, zorientował się, z kim ma do czynienia. Anioł musiał być na skraju wyczerpania, skoro nawet przywódca go nie wyczuł.

Doe powoli pochylił się nad upadłym. Ten spojrzał na mężczyznę, unosząc lekko głowę. Z pustych oczu wyzierał potworny smutek.

– Jestem sam. – wyszeptał, komicznie pociągając nosem – Nie czuję już Łaski. Pan mnie zostawił.

– Po co w takim razie zstępowałeś? – zapytał John, wzdychając nad bezmyślnością boskiego posłańca. – Miłość?

– Znalazłem ją. Zakochałem się – rzucił nieskładnie przez łzy. – Ale jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny. Nie myślałem, że świat bez bliskości Słowa może być tak pusty.

W takich sytuacjach mężczyzna uzmysławiał sobie, jak niewiele trzeba było do naznaczenia Bożych Sług piętnem człowieczeństwa. Wystarczyło, żeby któryś z nich zapuścił się na granice Królestwa, aby pierwsze zalążki ludzkich pragnień przebiły się przez pozór doskonałości. Ciekawość, miłość, żądza. Gdy zaczęły kiełkować w anielskich duszach, nawet Światłość nie mogła ich wyplenić. Z każdą minutą stawały się coraz silniejsze, aż w końcu popychały świetliste istoty wprost w objęcia ludzkiego świata. Tam wystarczyła chwila, aby zapomnieć się w burzy nowych doznań, rzucić w wir przygody, lecz kiedy przybysz dostrzegał wreszcie ciemne plamy na białych skrzydłach, było już za późno. Wszechobecne dotąd Słowo, stawało się tylko odległym wspomnieniem, a miejsce ciepłej Światłości zastępowała pustka. A gdy już ostatnie z piór pokryło się atramentowym nalotem, rodziła się istota smutna, godna pożałowania i współczucia. Upadły anioł.

John przez chwilę chciał położyć rękę na ramieniu nieznajomego, ale szybko zrezygnował.

– Dobra, starczy tego dobrego – stwierdził, po czym wstał, rozczesując włosy palcami. – Pozbieraj się do kupy i idziemy cię wyleczyć. Zdziwiłbyś się, jak dobrze ludzkie sposoby działają na wasze problemy.

Anioł nie poruszył się. Jego jedyną odpowiedzią było pytające przekrzywienie głowy.

– Czasami naprawdę jesteście niereformowalnie durni. Jeśli ze mną pójdziesz, zwrócę ci Słowo i Światłość. Tym razem zrozumiałeś czy mam powtórzyć jeszcze raz?

Gdy w otwartych szeroko oczach upadłego błysnęła iskierka nadziei, John poczuł, że jego usta mimowolnie układają się w uśmiech.

 

 

 

W niewielkim pokoju na poddaszu „Nad Otchłanią" stało dziewięć krzeseł, ustawionych w nieregularny okrąg. Siedem z nich zajmowały nieruchome postacie, szczelnie opatulone połami płaszczy. Czternaście pustych źrenic wpatrywało się z utęsknieniem w drzwi, lecz gdy te otworzyły się, sylwetki odwróciły tylko wzrok, jakby bały się okazać ulgę.

Próg przekroczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, chudy brunet, usiadł naprzeciw wejścia, po czym wskazał towarzyszowi ostatnie wolne miejsce.

– Jesteśmy w komplecie, więc możemy zaczynać – powiedział John Doe, wyjmując z kieszeni kurtki niewielki notes. – Miejsce Tamiela, który zakończył terapię po ostatnim spotkaniu, zajmie nowy kolega. Proszę, teraz przedstaw się i usiądź.

– Na imię mam Satiel. Upadłem czterdzieści dni temu – zacisnął na moment powieki i wziął głęboki oddech. – Żałuję i chciałbym wrócić przed oblicze Pana.

Anioł skinął do swych pobratymców i rozsiadł się na krześle, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że pierwsze plamki bieli naznaczyły czerń jego skrzydeł.

Koniec

Komentarze

Kolejna próba zmierzenia się ze słowem pisanym, tym razem po jakimś czasie przerwy. Z góry dziękuję za wszystkie opinie i komentarze, mając jednocześnie nadzieję, że opowiadanie przypadnie choć niektórym do gustu.

Hm... ciekawy pomysł z terapią grupową, ale z drugiej strony postać Johna Doe uważam za przekombinowaną. W sensie, że ta cala szopka z zabójcami wydaje mi się niepotrzebna, komplikuje i zaciemnia obraz całości, a w końcu nie o zabójców tu przecież chodzi. To krótkie opowiadanie, więc takie dodatkowe tło uważam za zbędny element. John Doe bardziej by mi przypadł do gustu gdyby był zwykłym, flegmatycznym człowiekiem o niecodziennym hobby.

(Anyway, skoro były "setki lat bratobójstwa i bezpłodności", to jakim cudem ostatni z zabójców może mieć imię John Doe, nadane przez rodziców? Czy jego rodzice nie umarli te "setki" lat temu, znaczy wtedy, kiedy takich imion raczej nie używano?)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim
Z początku on miał być właśnie zwykłym, flegmatycznym człowiekiem o niecodziennym hobby. Naprawdę. Tylko że wtedy pojawiły się problemy natury logicznej. Bo jeśli byłby zwykłym człowiekiem, to upadłe anioły po prostu by go utłukły, ażeby nie mieszał się w ich sprawy. Stąd właśnie pomysł z zabójcami - musiałem jakoś dać bohaterowi immunitet na anielskie spiski. Wyszło, jak wyszło.

A co do "setek lat bratobójstwa i bezpłodności", to rzeczywiście trochę niezręcznie to ująłem. Chociaż, jeśli proces trwał setki lat, to - tak na mój rozum - musiał być powolny i nie każdego obejmował bezpłodnością. No ale nic, jeśli wymyślę coś bardziej sensownego w tym miejscu, poprawię

No, ale jeśli nie byłby zabójcą, to jaki interes mieliby upadli w zabijaniu go? ; P Mogłoby im zależeć na tym, by mieć szansę odkupienia. A jeśli nie wszystkim, to przynajmniej jednemu, który w interesie pozostałych chroniłby Johna. Albo John mógłby mieć potężnego miłosiernego nie-upadłego anioła po swojej stronie. Rozwiązań jest wiele...

Ale to oczywiście Twoje opowiadanie. ; ) A ja pozostanę przy zdaniu, że jak na tak krótki tekst z prostą skądinąd pointą "zabójcze" tło jest zbyt rozdmuchane.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Prawda. Ja jednak chyba wolę rozwiązanie takie, jakie jest. Poza tym "zabójcze" tło dało mi możliwość wprowadzenia elementu niechęci aniołów do Johna i wymówkę dla uprzykrzania życia bohaterowi.
Mimo wszystko jednak dziękuję za komentarz.

Nooo, napisane z sensem, barwnie, plastycznie, bez rażących błędów uniemożliwiających lekturę.
A i jest zacny pomysł i dobre wykonanie.
Piątka ode mnie

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Dobrze się czyta :)
Bardzo obrazowo napisane, nie zauważyłem jakichś większych błędów. Oceny niestety jeszcze nie mogę dać, ale byłaby to jedna z wyższych :)
Spodobała mi się puenta.
Dwie rzeczy tylko nie dają mi spokoju.
1. Stwierdzenie bohatera, że jest relatywnym pacyfistą. Jakoś nie przemawia to do mnie, ponieważ nie mogę znaleźć odpowiedniej definicji dla tej postawy bohatera. Co oznaczałby relatywizm pacyfistyczny lub relatywny pacyfizm?
2. Serafin to anioł, który służy Bogu. U Ciebie przedstawiony jako upadły. Nie lepiej byłoby zastosować formę upadły serafin?
Poza tymi kwestiami pozostawiam moje czepialstwo na boku i powtarzam, że tekst mi się podobał :)

Jeśli chodzi o "relatywizm", to ja po prostu uwielbiam to słowo. Bardzo dyplomatycznie obrazuje pewne zakłamanie. "Relatywny pacyfizm" oznacza mniej więcej tyle, co "w sumie nie lubię krzywdzić ludzi, ale jeśli będzie taka potrzeba, nie zawaham się komuś nakopać"
A co do Serafina, to z jednej strony masz rację, a z drugiej - upadły serafin to również serafin, tak jak czerwony kwadrat, mimo wszystko pozostaje kwadratem. Tak sądzę.
Za komentarz jednak szczerze dziękuję

Tak samo dziękuję za piąteczkę od pana Jajko.

Ciekawe. Pomyslowe. Prawie bez bledow (troszke interpunkcji bym zmienil)... A jednak - jezyk cos mi nie lezy, nie wiem, czy to kwestia jedynie gustu (a wiec zdecydowanie subiektywna i indywidualna), czy tez nie. Troszke za malo barw w twoim pisaniu, zbyt sucho i monotonnie to wyszlo. Troche zabawy jezykiem dodaloby na pewno oryginalnosci i smaku.
Ale caloksztaltowo - dobre.
4/6 

należała się

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

to opowiadanie nie ma ni krztyny sensu (vide: uwagi powyżej), ale wpadłem na to dopiero po lekturze. czyli: rozrywka zacna, a zakończenie fajne.

7/10

Nowa Fantastyka