- Opowiadanie: wiktorwroz - CHŁOPIEC ZE SŁOIKIEM ŻAB (nie-konkurs)

CHŁOPIEC ZE SŁOIKIEM ŻAB (nie-konkurs)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

CHŁOPIEC ZE SŁOIKIEM ŻAB (nie-konkurs)

Góry. Ogromne pasmo piaskowych gór przykryte z wierzchu cieniutką, trawiastą pierzynką. Zawsze kiedy znajdę się w pobliżu tego osuwiska, przypomina mi się jedno letnie, leniwe popołudnie z mojego dzieciństwa. Ja, Korek i Zbychu ganialiśmy co sił w płucach po wyłączonych z ruchui zarośniętych trawą torach kolejowych. Od "piasków" do hałdy jaka zagrodziła niegdyś sprawny przejazd. Możliwości było wiele. Czasami biegliśmy obok torów, po skarpie, potykając się o grudki ziemi i okrągłe kamienie wrośnięte w metalowe części szyn jak huby w drzewo. Czasami tylko po podtorzu. Innym razem zdobycie pierwszego miejsca w wyścigu wiązało się z zaliczeniem wszystkich podkładów. Jedno omsknięcie nogi na podsypkę i można się było pożegnać ze zwycięstwem.

 

Najczęściej wygrywał Korek. Nie dlatego, że był najszybszy ale dlatego, że nic nie robił sobie ze skaleczeń i siniaków jakie zbierał po drodze. Zdawał się je zauważać dopiero, kiedy zaczynały się goić. Zdrapywał wtedy strupy i z lubością wkładał je do ust. Smoktał dokładnie i odpluwał przeźroczyste płaty zagregowanych komórek. Twierdził, że to przyspiesza gojenie się rany. Pewnego razu, kiedy parł na przód odpychając się lewą ręką od wysokiego nasypu noga nieszczęśliwie uwięzła mu pomiędzy szyną a podkopem. Boleśnie skręcił kostkę i to zakończyło jego błyskotliwą karierę biegacza szerokotorowego.

Nasz szlak kolejowy nie był długi. Łączył dwie stacje: zieloną skarpę góry piaskowej i otoczoną wysoką, metalową siatką jednostkę wojskową. Bieg zaczynaliśmy zawsze od budki wojskowego strażnika. Jego zadanie było proste: wytrwać w stróżówce, pójść na obchód i znowu do stróżówki. Ten nieszczęśnik spędzał na warcie ponad osiem godzin dziennie, niezależnie od pogody. Stróżówki w tamtych czasach liczyły sobie mniej niż dwa metry kwadratowe. Być może dlatego wartownik stał się mimowolnie czwartym uczestnikiem naszych zabaw. Kiedy wychodził na nadprogramowy obchód wzdłuż srebrnych silosów, ruszaliśmy z krzykiem wzdłuż torowiska. W tamtych czasach naprawdę się go bałem, chociaż nigdy nie odezwał się do nas ani słowem. W lecie nosił ciemnozielony mundur uszyty z grubego materiału przypominającego filc, zimą nie rozstawał się z cienkim, szarawym płaszczem. Pomimo wszystkich niedogodności jakie musiał znosić zachowywał niewzruszony wyraz twarzy i spokojne, nieruchome oczy. Jak gdyby był zupełnie sam na świecie. On i metalowe silosy.

 

Tamtego letniego dnia słońce grzało tak mocno, że woda z ziemi i roślin parowała osiadając na naszych koszulkach. Ogromny klomb wysokich, puszystych traw przed jednostką falował na wietrze wydając skrzypienia i szelesty podobne do tych, które można usłyszeć brodząc w jesiennych liściach. Przedwcześnie wysuszone kwiatostany gubiły nasiona, które fruwały w powietrzu i wpadały nam do ust. Właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy Starego. Pijany człowiek z białą brodą niedbale zwiniętą na piersi, jedną ręką przytrzymywał połę swojej kurtki, drugą grzebał w nieistniejącej kieszeni.

― Choć chłopczyku, chodź do mnie ― skrzeczał obnażając rząd czarnych zębów. ― Chodź, dam

pieniędzy!

Zbychu pociągnął mnie przezornie do tyłu. Chcąc wybadać którą stroną klombu włóczęga będzie chciał się do nas dostać przesunęliśmy się powoli o kilka kroków do tyłu.

― Korek zostaw go! ― krzyknąłem nie rozumiejąc dlaczego nogi kolegi wrosły w ziemię. Stał bez ruchu już od dłuższego czasu. Wydawało się, że zagapił się w hipnotyzujące ślepia Starego. Były małe

i sprawiały wrażenie martwych. Jak gdyby spoglądały na nas z jakiegoś oddalonego o setki kilometrów miejsca. Całkowicie ciemne, jak dwie czarne dziury, na których odległym dnie czaił się ukryty i złowieszczy błysk. Stary ruszył w naszą stronę z wolna. Uśmiechał się przy tym szeroko mieszając swój cuchnący oddech z żarem powietrza. Ciągle grzebał pod kurtką. Wolną ręką rysował

w powietrzu małe kształty, jak gdyby przygotowywał się do pogłaskania małego chłopca. Potem wyciągnął przed siebie dłoń i przykucając przygarbił kark w geście mającym podkreślać jego przyzwoitość i życzliwość.

― Choć do mnie chłopczyku. Nie bój się… ― Stary zaczął poruszać bezgłośnie ustami.

Niepokój jaki czułem przerodził się w atak lęku, a potem w panikę tak intensywną, że choć krzyczałem z mojego gardła nie wydostał się ani jeden dźwięk. Przypominało to do złudzenia paraliż senny pozbawiający człowieka możliwości zarządzania własnym ciałem i reagowania na sytuację. Kiedy ochłonąłem na tyle by odzyskać przytomność umysłu zauważyłem, że Zbycha już nie ma. Pozostawił po sobie mocno wybite w miękkim piasku ślady stóp i niewielki obłok opadającego ciągle kurzu.

― Korek! ― krzyknąłem dławiąc się własną śliną.

Uciekając dojrzałem jeszcze jak pod moim przyjacielem uginają się kolana i jak przysiada obok klombu nie próbując już ocierać łez i zasmarkanego nosa. Potem nie widziałem już nic. Brudna poła kurtki Starego zasłoniła Korka na zawsze.

Nie pamiętam jak wróciłem do domu. Wiem tylko, że biegłem tak szybko jak tylko potrafiłem przewracając się przy tym z powodu załzawionych oczu i odmawiających posłuszeństwa nóg. Ciało rozedrgane i funkcjonujące czysto automatycznie wydało mi się obce i nierzeczywiste. Wpadłem do domu i przejrzałem się w nadczerniałym lustrze wiszącym w przedpokoju. Spojrzałem sobie w oczy, ale nie poznałem ich. Wyciągnąłem przed siebie rękę i stwierdziłem, że nie może być moja. Wyglądała zbyt dziwnie. Nie czułem jej.

― Boże drogi, Rysiu, co ci się stało? ― Babcia świsnęła zdecydowanym ruchem fartuch na stół. ―

Biłeś się?

― Tak ― wydusiłem, obciągając niepewnie nogawkę spodni tak, by zakryła największego siniaka.

Kobieta o wyjątkowym charakterze, męskim, twardym i praktycznym nie przytuliła mnie, ale zrobiła to, co należało. Dzisiaj myślę, że miała cały zbiór instrukcji i przepisów postępowania na wszystkie okazje, jakie mogły zdarzyć się w życiu jej i jej bliskich. Przytoczyła wielką, czerwoną misę i ustawiła ją na środku wolnej przestrzeni w kuchni, tuż pod oknem. Nalała do środka ciepłej wody i kazała mi się rozebrać do bielizny. Potem dokładnie mnie obejrzała.

― Nie jest tak źle ― sapnęła zmywając ze mnie ostatnie plamy brudu.

Rytuał obmycia zakończyła wręczając mi kawał swojskiej kiełbasy w jedną rękę i dupkę chleba

w drugą. Tak wyposażony stałem jeszcze chwilę przed lustrem przyglądając się nieufnie zmierzwionym włosom, które nie mogły należeć do mnie. W końcu uznałem, że cokolwiek się stało, najlepszym schronieniem będzie ogród. Kilka skarp za domem, choć obiektywnie płytkich i mało imponujących, było dla mnie miejscem bezpiecznym i jak na moje dziecięce rozmiary bardzo rozległym. Zjadłem w spokoju na trawie. Brzęczące owady łapały w swoje małe, czarne macki moje wszystkie myśli i ulatywały z nimi aż na szczyt najstarszego drzewa w ogrodzie. Morela miała w tym roku swój czas odpoczynku, co oznaczało, że dopiero za rok obrodzi obficie. Mimo to, w powietrzu czułem zapach ciepłego, rudawo-złotego dżemu. Dzisiejsze morele nie przypominają już owoców, które pamiętam. Nie mają ani smaku, ani zapachu. Wydają się być tylko namiastką, repliką czegoś, co starano się uratować, ale udało się to tylko częściowo. Morele z ogrodowego drzewa miały duszę, którą chętnie się dzieliły. Przykładając usta do zamszowej skórki chłonąłem ciepło i wibrujące soki. Po pierwszym kęsie smak morelowego miąższu docierał do moich kubków smakowych z tak wielką intensywnością, że zdarzało mi się czuć bolesny skurcz w śliniankach. Nigdy później nie doświadczyłem już niczego tak intensywnie.

Przez całe popołudnie obserwowałem rodzinę żuków, która wypełznąwszy z suchego badyla rozprostowywała delikatne, przeźroczyste skrzydełka chowane dotąd pod czarnym pancerzem. Nie potrafię powiedzieć jak to się stało, że nie mierził mnie widok łap pokrytych meszkiem, ogromnych szczękoczułek ruszających się co jakiś czas i wydających nieprzyjemne szelesty. Nienawidziłem tych żuków. Bałem się ich odkąd usłyszałem, że to grobowe żuki. Wychodzą z grobów jeden za drugim,w czarnym, metalicznym korowodzie, a kiedy słońce zachodzi wracają z powrotem by się pożywić. Także w badylu, z którego je niechcący oswobodziłem siedziały jeden za drugim. Były identyczne. Tej samej wielkości o tak samo obmierzłych, owadzich obliczach. Na początku biegały chaotycznie

w różnych kierunkach nie mogąc poradzić sobie z utratą schronienia, potem odnalazły się nawzajem w trawie i skupiły na betonowym schodku wokół delikatnego mchu zajętego przez mrówki. Czasami na schodkach pojawiały się czerwone tramwaje. Najobrzydliwsze ze wszystkich. Krzywiłem się widząc jak łączą się w pary, a potem ciągną nawzajem w przeciwległych kierunkach. Dziś wiem, że to tylko pluskwiaki, kowale bezskrzydłe. Oswojono je nazwą, co nie przeszkadza mi wzdrygać się na ich widok do dziś.

 

Nigdy więcej nie zobaczyliśmy Korka. Nie wrócił ani tego, ani żadnego innego dnia. Jego matka często wychodziła na drogę w pobliżu klombu. Kucała i przesypywała sobie piasek między palcami. Potrafiła tam stać godzinami w cienkiej sukience i ubrudzonym fartuchu. Czekała.

― Nie chodźcie tam chłopcy ― mówiła do nas wskazując na góry. ― To niebezpieczne. Zaginęło

tam mnóstwo dzieci.

― Tak, babcia mi opowiadała, że przysypało całą grupkę bawiących się. Znaleźli ich dopiero po

trzech tygodniach ― odpowiadałem nieświadom własnej niedelikatności.

Stary pojawił się jeszcze kilka razy w okolicy. Raz widziałem go kręcącego się na cmentarzu przejętym przez żuki, raz w lesie przez który można było przedostać się do sąsiedniej wsi. Kilka razy przychodził do nas po prośbie ale ojciec zawsze przeganiał go grożąc śmiercią. Włóczęga wyglądał zawsze tak samo plugawie i szkaradnie. Uśmiechał się tak życzliwie jak tylko diabeł potrafi i nucił parszywe piosenki. Pewnego dnia widzieliśmy jak gonił po ulicy niczym uwolniony od kija strach na wróble,w porwanych spodniach z koszulą uwiązaną na supeł w pasie. Podobno wpadł pod samochód ale ja wiedziałem, jaka była prawda. Odkryłem to przypadkiem, podsłuchując rozmowy jakie babcia prowadziła wieczorami w kuchni. Matka Korka przestała wystawać na piaskach. Jej mąż oddał samochód do naprawy i nigdy już nie rozmawiał o zaginionym synu.

 

Zadziwiające jak szybko psychika odłączyła mnie od życia. Już parę chwil po ucieczce spod jednostki straciłem poczucie rzeczywistości. Kilku następnych dni zupełnie nie pamiętam. Dziś bawi mnie to spostrzeżenie ponieważ z trudem przypominam sobie ostatnie lata. Gdyby mnie zapytać co robiłem w zeszłym tygodniu, nie miałbym o tym nawet mglistego pojęcia. Ostatnio mam też problemy z rozpoznawaniem ludzi, nie pamiętam ich imion, nie wiem skąd ich znam. Jedyne co mi towarzyszy to dziwne uczucie, że o czymś zapomniałem, że mam to na końcu języka. Moja głowa robi się wtedy ciężka i powracają wspomnienia tamtego lata.

Pod koniec wakacji pogoda zepsuła się i zaczęło padać. Wieś została zamknięta w jednej, wielkiej parującej bańce. Ocknąłem się bardzo wcześnie, zbudzony niejasnym uczuciem lęku. Jakby za chwilę miało się coś wydarzyć, jakby Korek wrócił. Jakiś obcy, straszny. Pobiegłem do lustra z trudem spoglądając w falującą taflę. Przejmująca obcość własnego odbicia spowodowała, że żołądek skręcił mi się w supełek i podszedł do gardła. Cofnąłem się w sobie. Odgrodziłem od wszystkiego co mnie otaczało. Nie miałem pojęcia czy to sen, czy może już nie śpię. Dni stały się nie do zniesienia. Każda nawet najmniejsza, najbardziej oczywista czynność sprawiała mi trud tak ogromny i tak niepojęty, że z czasem przestałem w ogóle wstawać z łóżka. Żyłem w sennym ciągu, tracąc zupełnie kontakt

z rzeczywistością. Miałem sny, których nie potrafiłem odróżnić od jawy i chwilę trzeźwości, które brałem za sny. Modliłem się o nie. W końcu zawieziono mnie do szpitala.

― Najpewniejsza diagnoza to silna posttraumatyczna depresja z depersonalizacją i derealizacją

oraz początkowa nerwica ― oznajmił pulchny lekarz składając ręce w piramidkę znawcy.

― Jak się czujesz synu? ― zwrócił się do mnie, pstrykając mi światłem po oczach. ― Miewasz

lepsze dni?

―Odczuwam egzystencję, jako coś ekstremalnie nieprzyjemnego ― odparłem, dopasowując słowa

do konwencji, jaką stosował lekarz.

― No cóż ― ciągnął ― hospitalizacja będzie konieczna. Terapia i farmakologia ― oto, co nas uratuje. ― Podsumował i zamknął moją teczkę z impetem.

Nie pamiętam już pobytu w zakładzie. Pamiętam tylko babcię, która odwiedzała mnie regularnie realizując plan postępowania w sytuacjach kryzysowych. Wchodziła zamaszystym krokiem ciągnięta do ziemi przez nabite, błyszczące reklamówki. Rozpakowywała je i rozdzielała ich zawartość pomiędzy półki w mojej szafce nocnej. Kiedy zrobiła już wszystko, co wcześniej założyła, przejeżdżała rękoma po spódnicy na znak skończonej roboty. Rozglądała się jeszcze dla pewności, że o niczym nie zapomniała i wzdychając wychodziła.

Zbychu był następny. Zginął w niecałe pół roku po Korku. Ot, tak zupełnie zwyczajnie wybraliśmy się na Piaski. Chcieliśmy łapać żaby, które rozochocone spadkiem temperatur i wilgotnym powietrzem wysypywały się na tory z okolicznych lasów. Wolałem te drzewne, zielone z różnokolorowymi strzałkami na ciele. Ropuch się bałem. Pasione na zasiewach okolicznych rolników wyrosły olbrzymie. Nadymały swoje brązowe ciała i podobne do sporych szczurów sunęły wzdłuż szyn. Jeśli to prawda, co mówią o zębatych żabach polujących na małe ptaki, mogę przysiąc, że Zbychu nałapał ich co najmniej tuzin na przejeździe. Był w tym lepszy ode mnie.

― Myślisz czasem o Korku? ― zagadnął zakręcając słoik.

― Nie. Wydaje mi się, że zawsze byliśmy sami.

― Teraz jest jakoś inaczej, tak smutno i… ― zawahał się czy nie urazi mnie dodając, że bardziej

nudno niż do tej pory.

― Ojciec Korka pomścił go. Spuścił staremu łomot. Co więcej można zrobić? Babcia mówi, że teraz

obydwoje z żoną poświęcają czas wyłącznie córce i strzegą jej jak oka w głowie. Tylko ona im

została. ― Zatrzęsłem się chcąc przekazać niewerbalnie cały ładunek emocjonalny tej

wypowiedzi.

― Córka to nie syn. Brakuje mi Korka. ― Zbychu kopnął od niechcenia w szynę i zaczął wspinaczkę

po pierwszej górce.

Nie było trudno. Znaliśmy wąską dróżkę w lesie, wychodzoną przez okolicznych rolników. Bez trudu przedarliśmy się nią przez krzewy leszczyny i wyszliśmy na samym szczycie Piachów. Za nami zaczynały się domy i gospodarstwa przylepione do brązowej ziemi. Z daleka wyglądały jak szaro-bure śmieci, zapadające się i rozrzucone bardzo dawno temu. Po lewej stronie stał las, ale to widok

z wyrwy w dół był najbardziej przejmujący. Ogromne betonowe pole metalicznych silosów, otoczone regularnym prostokątem siatki kryło w sobie mnóstwo splątanych przejść. Po tym labiryncie spacerował znajomy stróż. Bezbłędnie odnajdywał drogę do centrum. Przechadzał się po niedużym parkingu z godnością. Poprawiał ułożenie broni na boku. Czasem wykonywał szybkie zwroty w prawo i w lewo. Z pewnością nie pochwaliłby naszej obecności na samym szczycie góry. Na szczęście nigdy nie odrywał wzroku od kontenerów.

―Zobacz Rychu!! ― krzyknął Zbych ześlizgując się po wielkiej hałdzie piachu. ― To jak po śniegu na sankach!

Ruszyłem górą w ślad za nim. Jeszcze klika razy wdrapywał się na okoliczne górki, aż spotkaliśmy się na jednym z najniższych pasm. Zjeżdżanie po piasku skończyło się tragicznie dla kilku żab Zbycha. Resztę dzierżyłem dzielnie pod kurtką. Kiedy odwróciłem sie by je w końcu wypuścić, usłyszałem dziwny chrobot. Podniosłem się z kolan i zesztywniałem. Zbychu siedział na skraju wyrwy dłubiąc patykiem w mokrawym piasku, a nad nim stal Stary trzymając zapalniczkę nad jego włosami. Nie był sam. Ciągnął swoją zdobycz bezwładna i obojętną. Ledwie widoczne widmo, sine i czarne od zaschniętej krwi trzymało się uwieszone poły płaszcza włóczęgi. Korek patrzył na mnie uparcie, świdrującymi oczyma. Były jak dwie kule ciekłego srebra. Ruchome, błyskające, a jednak martwe. Dostrzegłem zbliżającą się mgłę. Nie przypominała pary wodnej, była jak ogromna, ciężka fala mająca zmieść nas wszystkich ze skarpy.

― Dobry chłopiec ― szepnął Stary rozkładając ramiona nad Zbychem.

Korek wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta w niemym krzyku przerażenia. Próbował całym sobą unieruchomić starego ciągnąc go, obejmując jego nogi. Z niewidocznych skrytek w ubraniu posypały się dziecięce włosy, małe przedmioty, zabawki, patyki. Chciałem uskoczyć w dół i co sił pognać do stróżówki, ale piaskowy ustęp okazał się ostry i padłem twarzą w piach. Czułem jak wilgotne, ciężkie macki mgły dosięgają mnie. Otworzyłem oczy i zamarłem. Zbychu zjechał sprawnie z hałdy i zaczął przekopywać się w moim kierunku. Małe delikatne ręce z mgły unosiły to jego, to mnie. Podnosiły delikatnie nasze ubrania i dotykały ciekawsko twarzy. Krople potu potoczyły się po moim czole

i złączyły się z mgłą. Kotłująca się chmura szarej smugi okryła nas całkowicie. Rozdziawiłem usta

i upadłem twarzą w piach. Zbychu zjechał sprawnie z hałdy i zaczął przekopywać się w moim kierunku.

― Chłopczyku zaczekaj! ― bełkotał Stary śliniąc się i charcząc. ― Jeszcze z tobą nie skończyłem.

―Rysiek, uciekajmy! ― zapłakał Zbychu, zorientowawszy się, że jesteśmy w pułapce.

―To Stary!― dodał dla pewności, poszukując zrozumienia w moich oczach.

Stary był jednak szybszy i większy. Pokonywał piasek dużymi krokami, kiedy trzeba było pomagał sobie rękoma i sporym kijem z czarnego drewna, którego wziął za towarzysza. W końcu dopadł Zbycha i bez ostrzeżenia ugodził go konarem prosto w brzuch, potem rzucił w moją stronę małe zawiniątko i zabrał Zbycha pod głęboki uskok, prawie na wysokości jednostki. Słyszałem płacz kolegi, jego nawoływanie, które zamieniło się w błagalne kwilenie i w końcu ustało. Chmura szarej mgły zakotłowała sie raz jeszcze pod trawiasta wyrwą zasłaniając mi widok. Porwany w powietrze piasek spadł syczącym gradem na jednostkę i budkę strażnika, który właśnie wybierał sie na obchód. Nie zobaczył niczego prócz kilku śladów na piasku i czarnego kija wetkniętego niedbale w siatkę ogrodzenia.

 

Coś zmieniło się tamtego dnia. Powietrze, którego łapczywie nabierałem nie było już świeże. Przypominało raczej gęstą maź, przeźroczysty, niewidzialny żel z zawieszonymi w nim maleńkimi cząstkami tlenu. Szyba, jaka odgradzała mnie od świata zyskała na grubości, w niektórych miejscach zniekształciła się i kompletnie uniemożliwiała kontakt z rzeczywistością. Byłem tym zmęczony. Tak bardzo zmęczony, że nawet spanie było niemożliwe.

 

Co do pieniędzy, jakie dostawałem od Starego – nigdy ich nie wydałem. No, może niedużą część

z zapłaty za Korka. Z uwagi na długotrwałą farmakoterapię i ciągłe spotkania z terapeutą nie byłbym nawet w stanie się nimi nacieszyć. Ostatni woreczek z piasków ciągle noszę ze sobą. Podoba mi się dźwięk jaki wydaje kiedy przesuwam go między palcami. Mimo upływu lat w jego tkaninie tkwi jeszcze całe mnóstwo ziarenek kwarcu, które pracowicie wkładam sobie pod paznokcie. Robię to, by znów poczuć się jak mały chłopiec ze słoikiem żab.

KONIEC

Koniec

Komentarze

wcielasz sie w faceta, a piszesz jak kobieta. Miekki i sympatyczny styl. Duża kultura literacka. Niezłe. Widze ze jakis cfaniak walnął ci dwóje. Pewnie z zazdrości, hhi

Tekst ciekawy na tyle, by móc nazwać go mocnym szkicem. Temat żałoby w nim poruszony dyskretnie, ale jest. Najbardziej mi jednak brakuje większej ilości fantastyki w tym tekście. Niby coś tam miga i błyska fantastycznego, ale... Jeszcze się zastanowić muszę. W każdym razie tekst do "nie-konkursu" jak najbardziej.
Pozdrawiam. 

Dziekuję za komentarze:)
Jakubie, ten tekst jest o kilku rodzajach żałoby. Po pierwsze matka traci dziecko, chłopak traci "niewinność", głowny bohater nie potrafi pogodzić się z tym co zrobił i też w pewnym sensie przezywa żałobę. Interesuje mnie bardzo ten rodzaj przezyć, które człowieka wtrącają w taki stan ducha/umysłu, że jemu/jej wydaje się, że śni albo, że nie żyje. To silne emocje sprawiają, że zaczynaja działać mechanizmy obronne organizmu i psychika "wyłącza pstryczek":) Co do fantastyki, masz rację, byc może to op. potrzebuje większego "kopa", choć dla mnie juz sam senny nastrój jest "fantastyczny". Duchy są, ale też tylko w jednej scenie... chyba też muszę nad tym pomysleć:)
Póki co, pozdrawiam!:)

Poprzednie komentarze bardzo trafne. Nie zgadzam się z Jakubem, a także może po trosze z autorem - co do tego, że mało w tym fantastyki. Generalnie fantastyka kojarzy się z "kosmosem", a tak przecież nie jest. Autor nie odwzorowuje przecież rzeczywistości, chociaż w bohaterze opowiadania można znależć wiele cech i uczuć wspólczesnego człowieka. Jest jednak tajemniczość, "stary" - duch, diabeł, demon - zło. A może ten "stary" to lęki bohatera opowiadania. Jeżeli Jakubie nazywasz to opowiadanie mocnym szkicem, ja muszę powiedzieć, że jest to wstęp do czegoś większego, o ile Nowa fantastyka pokusiłaby się o stałą współpracę z autorem. Czytałem pozostałe teksty tego autora i widać z nich, że jest to osoba dobrze obserwująca rzeczywistość, posiadająca wiedzę z różnych dziedzin.  

Zenon   

Zenonie, dziękuję za wczytanie się i podjęcie konwencji!
Naprawdę zaskoczyłeś mnie.Odczytałeś to opowiadanie dokładnie na tej płaszczyźnie co trzeba:)
Czasami myslę, że warto  stworzyć jakiś rodzaj "sajko" - fantastyki i wszystko byłoby jasne:)
Pozdrawiam

Fajnie, że ktoś odczytał tekst zgodnie z autorskimi intencjami. :-)
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka