- Opowiadanie: Nastor - Wisielec - część I

Wisielec - część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wisielec - część I

Wstawię opowiadanko w pełni skończone, całkiem, myślę, długie. Proszę o komentarze, najlepiej jak najbardziej krytyczne, bo chciałbym się dowiedzieć, co trzeba poprawić. Jak się spodoba, to zaraz poleci część druga. Enjoy!

 

Weź wisielca język suchy,

Krew nieczystą polatuchy,

I w miedzianym trzyj moździerzu,

Dodaj wino mszalne z kruchty,

Uczyń napar, wypij świeży,

A świat w słowa twe uwierzy!

– Jacek Kaczmarski

Prolog

Burzowa chmura przysłoniła słońce i napełniła miejski krajobraz mrokiem, rozciągając się nad ziemią aż po horyzont. Czarne kołtuny warczały i drżały, a wiatr ustał całkowicie. Ciężkie powietrze przesycone było gorącem. Miasteczko oczekiwało w napięciu.

Wreszcie nieboskłon pękł, a z jego czarnych ran pociekły na zaszczurzone uliczki chlupoczące rzeki deszczu. Widnokrąg przecięła błękitna strzała. Za nią przyszedł grom, a zachmurzone sklepienie zgięło się w konwulsji.

Cisza zwinęła się jak kot i skryła przed lodowatym wiatrem, który począł dąć bezlitośnie, targając grzywami liści. Drzewa pochylały się szarpane na wszystkie strony. Wicher bił o ściany budynków, skrzypiał deskami i wył między gałęziami dębu, który rozłożył się na placyku, otoczonym zewsząd przez koślawe domy. Pod drzewem zbudowano drewniany podest, na który wiodły równe schodki. Tuż nad nim, osadzona na dwóch grubych balach, tkwiła wygięta belka. A z niej, wodząc pustymi oczami po okolicy, spływało bezwładne ciało wisielca, które chwiało się z powodu silniejszych podmuchów wiatru, omywane strugami wody.

O platformę szubienicy opierał się zziębnięty strażnik. Owinął się ciaśniej płaszczem i wtulił w wysoki kołnierz, aby choć w małej części uchronić się przed deszczem. Mruczał pod nosem jakieś przekleństwa – pilnowanie trupa z pewnością nie było jego wymarzonym zadaniem. Błysk. I huk.

Gdzieś w mroku nocy zaszeleścił krzak. Zaszeleścił zbyt gorliwie. Nienaturalnie. Mężczyzna odwrócił się i rozejrzał strachliwie. Ciemność. Wiatr zwinął się i dmuchnął ze zdwojoną siłą, szarpiąc wyschnięte zwłoki. Strażnik odsunął się trochę od szarych zarośli, jego drżąca dłoń mimowolnie popełzła do pasa. Cień obserwował go z drewnianego dachu niewysokiego domostwa. W tej chwili w jego wnętrzu, otulony ciepłymi skórami, umierał w malignie mężczyzna. Kilka kilometrów dalej, w posępnym klasztorze, ktoś wypijał czerwone wino, nie wiedząc, że jego usta chłoną zabójczą truciznę. Było tak ciemno, że, zdawałoby się, zapalenie pochodni w tej absolutnej czerni tylko by ją spotęgowało. Wiatr charczał pod dachami, w dziurawych okiennicach i wdzierał się w głąb czaszki, świdrując wewnątrz długie sztolnie. Takiej burzy nie widziano tu od wielu lat. Błysk. I huk.

Strażnik wzdrygnął się, rozejrzał ponownie. Wiatr targnął wisielcem mocniej, sznur pękł, a zwłoki upadły na ziemię z ohydnym mlaśnięciem. Mężczyzna wyszarpnął miecz z pochwy, ścisnął go niepewnie. Po jego czole spłynęła kropla lodowatego potu. Błysk. I huk.

W mroku coś zgrzytnęło i zakotłowało się. Cień zeskoczył z dachu, wylądował za strażnikiem, który okręcił się, aby spojrzeć mu w twarz. Błysk. I huk.

Zniknął czas i dźwięk. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy – Cień w pełne strachu, przekrwione oczy przerażonego mężczyzny i ów człowiek, zaglądający w dwie czarne przepaście. Błysk. I huk.

Miecz upadł na ziemię, a jego właściciel osunął się na kolana. Wiatr smagał jego ciało jak bicz. Cień przestąpił zwłoki. Błysk. I huk.

Z otwartych, wygiętych w grymasie agonii ust strażnika spłynęła szkarłatna ciecz, mieszając się z pianą wścieklizny.

Błysk.

I huk.

Wyschnięte truchło wisielca zniknęło.

***

Półmrok rozłożył się wygodnie po kątach długiego tunelu, którego ściany, jak mury smutnego więzienia, wzniesiono z szarego kamienia, teraz popękanego. Gdzieniegdzie zieleniała oślizgła pleśń, czasem pod sufitem rozpinały się przezroczyste ramiona pajęczyn, kiedy indziej przy czarnej posadzce zasadził się grzyb, jak myśliwy czekający cierpliwie na zwierzynę.

Cisza zgięła się, zawirowała i utkwiła przestraszona między szparami w ciężkich płytach podłogi. Echo niosło dźwięk czyichś kroków. Stuk, stuk, stuk – metalowa podeszwa uderzała o podłoże w nierównym, pokracznym wręcz chodzie. Ktoś się zbliżał. Klaustrofobiczny tunel oblało blade światło latarni. Martwy blask migotał, chwiał się i drżał, rzucając na ściany kawalkady cieni powykrzywianych w rytualnym tańcu.

Wreszcie kuśtykająca postać, która majaczyła od kilku chwil w mroku korytarza jak duch pośród labiryntu zamkowych lochów, zbliżyła się na tyle, by można było dojrzeć przepitą, napuchniętą twarz jegomościa, pod którego nosem czerniał obfity wąs. Mężczyzna stąpał tak chwiejnie, jakby nogi miał z miękkiej waty, podpierając się co chwila o śliskie ściany. Człowiek ten, o oczach otoczonych purpurowymi obręczami zmęczenia, czkał co chwila, poklepując się po brzuchu, który osiągnął imponujące rozmiary dorodnej świni.

Nagle jego dłoń ześlizgnęła się z wilgotnych kamieni i runął z jękiem na podłogę. Huk, który wstrząsnął tunelem, przypominał salwę baterii dział.

– Osz, cholera by to… – mamrotał jegomość pod nosem, próbując wstać.

Tego wieczoru wypił zdecydowanie zbyt wiele, ale jak tu nie rozkoszować się smakiem słodkiego miodu i szkarłatnego wina, gdy pan zamku wydaje biesiadę dla setki gości, na której usłużni niewolnicy podają w srebrnych półmiskach dziczyznę i owoce, i szczupaki, i grzyby z najlepszych lasów feudała? Przecież wstyd byłoby nie uraczyć dworzan i pozostałych zebranych swą obecnością, a czym jest przy takim zaszczycie cały tuzin beczek trunków sprowadzanych z najdalszych egzotycznych krajów, w których, jak mawiają przybywający stamtąd kupcy, budowle wznosi się bez użycia jakiejkolwiek z zapraw murarskich, a mimo to między kamienie nie wciśnie się nawet igła?

Na wspomnienie o wspaniałościach uczty, mężczyzna poderwał się szybciej, niż mogłoby się wydawać po ujrzeniu jego rozmiarów i, przypominając sobie, po co właściwie opuścił bawiących się gości, ruszył przed siebie spowitym w mroku korytarzem. Latarnia zgasła podczas upadku, przez co pechowy jegomość musiał poruszać się po omacku, wystawiając przed siebie jedną rękę, aby nie rozbić głowy o mur.

Dół kloaczny mieścił się w odosobnionej części zamku, na piętrze małej wieżyczki zwieńczonej ostrą iglicą. Miejsce to, jak setki podobnych mu znajdujących się w innych twierdzach i bastionach, odstraszało fetorem i brudem. Za podłogę służyło klepisko z gliny, zasłane jedynie cienką warstwą trzcinowych mat. W owalnej ścianie ziajało nierówne okienko o drewnianej framudze, za którym roztaczał się malowniczy widok okolicznych włości. Na skraju, mrocznego o tej porze, lasu szkliła się wartka rzeczka, przez miejscowych zwana Kózką. Bliżej, pod grubymi murami zamku, migotały nieliczne lampy uśpionego miasta. Gdzieś na zachodzie majaczył senny garb monastyru.

Pulchny jegomość otwarł drzwi ciasnego pomieszczenia, oparł się o ścianę dysząc i czkając, kiedy usłyszał dziwny odgłos skrobania metalu o kamień. Zdziwienie mężczyzny było tak duże, że natychmiast sięgnął odruchowo do pasa, aby wyrwać z pochwy ostrą szablę. Niestety, dobre wychowanie zabraniało przynoszenia na wystawne biesiady broni, przynajmniej otwarcie, toteż jegomość, grzebiąc w odmętach swojej przepastnej szaty, wydobył zgrabnie ukryty pistolet, dla pewności wcześniej przygotowany do strzału, i rozejrzał się uważnie po wychodku. Oprócz skrzyni zbitej z nierównych, nieheblowanych desek, w której czerniał niezgrabnie wycięty otwór, nic nie wyglądało podejrzanie. Dźwięk nie powtórzył się, toteż mężczyzna, odkładając broń na klepisko, uznał go za złudne działanie przeciążonego ilością napitków umysłu.

Chrobot jednak rozległ się po raz drugi – słyszalny bliżej i wyraźniej. Jegomość odmówił cichą modlitwę, podciągnął w geście powagi szeroki pas i wyjrzał przez okno. Niestety i tym razem nic nie dojrzał. Ani na linii widnokręgu, ani też z prawej czy z lewej strony, nigdzie nie było widać żywej duszy. Irytujący odgłos zniknął tak szybko jak się pojawił, a mężczyzną zawładnęło uczucie niepewności. Zdał sobie sprawę, że to już właściwie najwyższy czas wracać, bo po co ma kazać na siebie czekać… no, a przecież tej nocy nie było jeszcze właściwie żadnej burdy. Szkoda byłoby zmarnować taką ucztę na samym piciu. Tak, nie ma co tu siedzieć i martwić się jakimiś odgłosami, bogowie jedni wiedzą, czy prawdziwymi, czy nie.

Mężczyzna zatrzasnął zatem za sobą drzwi, uprzednio chwytając pistolet i ściskając go mocno przez całą drogę powrotną. Jak to mówią – przezorny zawsze ubezpieczony, szczególnie w tych niespokojnych czasach. Co do tego, że ludzie mówią o niespokojnych czasach – tego jegomość był pewien, jednak miał wątpliwości, czy nie wymyślił sobie pierwszej części powiedzenia.

Tymczasem, kiedy tylko opuścił pomieszczenie, skrobanie metalu o kamień zmąciło ciszę trzeci już raz. Wreszcie na parapecie pojawiła się koścista dłoń obleczona szarawą skórą, a chwilę później, otrzepując się, na trzcinowej macie stał niski mężczyzna o mdłej cerze i intensywnie czarnych oczach. Ubrany był w ciemną tunikę i przeżarty przez mole płaszcz. Tak on sam, jak i zapach, który rozsiewał wokół, przywodziły na myśl coś bardzo starego, na wiele dni zamkniętego w ciasnej skrzyni… Przybysz przeczesał dłonią krótkie włosy, które obcięto tak, by na czole utworzyły coś na kształt ostrego szpica.

Mężczyzna, rozglądając się uważnie i z wyraźną ciekawością, otworzył drzwi pomieszczenia i wyszedł w mrok korytarza. Na ścianach nie wisiały latarnie, kaganki, ani nawet uchwyty, które ściskałyby w żelaznym uścisku pochodnie – a mimo to przybysz szedł wyprostowany, prosto i równo, jakby mógł dostrzec w ciemnościach wszystko.

Minął szpaler pokrzywionych drzwi i dotarł do małych, krętych schodków, wykutych w kamieniu tak stromo, że przeciętny człowiek z trudem wszedłby po nich na górę. Wieżyczka, w której znajdowały się stopnie, zwijała się wokół sporego filara, równie śliskiego jak wszystko dookoła. Gdzieś z dołu dobiegały odgłosy hucznej biesiady; krzyki, śmiech i jęk tłuczonego szkła.

Schody kończyły się kolejnym korytarzem, pociętym wnękami, w których zawieszono długie, jaskrawe gobeliny. Przedstawiały sceny życia codziennego – wiejski targ, rząd mnichów klęczących przed ołtarzem, znudzonego strażnika opierającego się o blanki wysokiej wieży i wiele innych, które zlewały się w pełny garniec barw. Następny tunel rozwidlał się na troje, podobny do ogromnego trójzębu. Na końcu każdego korytarza błyszczało roztańczone światło samotnej pochodni. Mężczyzna przystanął, nasłuchiwał chwilę i wybrał korytarz, którego wilgotne ściany niosły odgłosy uczty. Jego kroki były równie słyszalne, co szelest aksamitu. Poruszał się tak, jakby doskonale znał zamek.

Nagle w mroku ktoś kaszlnął. Przybysz przywarł do ściany i wstrzymał oddech. Korytarz, którym zmierzał, przecinał jeszcze jeden, prostopadły do niego. Z ciemności wyszedł ledwo przytomny strażnik dzwoniąc zardzewiałą kolczugą. Żuł coś, nucąc pod nosem jakąś prostą melodię, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Przystanął i oparł dłoń na rękojeści krótkiego miecza, który kołysał się u jego boku. Po chwili intensywnego wysilania wzroku puścił w końcu głowicę i, zapewne uznając, że się przesłyszał, ruszył dalej. Mężczyzna, którego czarny strój wtopił się w ścianę, odetchnął z ulgą i skręcił w przeciwną stronę.

Kolejna sieć korytarzy, następne rzędy drzwi. Wszystkie bliźniaczo do siebie podobne, wykonane pospiesznie i nierówno. W całej twierdzy panował przejmujący chłód, stawiający w żyłach lodowe tamy. Mimo wszystko mknący przez mrok mężczyzna szedł dalej niewzruszenie. Wreszcie stanął przed kolejnymi drzwiami, tym razem wykonanymi o wiele lepiej, przyozdobionymi nawet wężowymi wzorami okuć.

Mężczyzna pogrzebał chwilę w swojej czarnej szacie i wydobył z niej podłużny zwój materiału spięty obsydianowym paskiem. Przybysz rozwinął tkaninę, której wewnętrzna strona upstrzona była małymi klamerkami – tkwiły w nich przeróżne klucze, wytrychy różnej długości, drewniane kołki, a nawet mały metalowy młoteczek. Po chwili zastanowienia mężczyzna wyjął nieduży pręt i wetknął go w zamek, przekręcając ostrożnie. Kliknęło.

Mężczyzna pchnął drzwi i wszedł do okrągłej komnaty, na której środku stałą łoże z baldachimem. Na pościeli ktoś pozostawił rozgrzaną szkandelę, zapewne nierozważna służka. Skoro pozostawiła naczynie bez opieki musiała wyjść tylko na chwilę… co oznacza, że może wejść do pomieszczenia w każdej chwili. Przybysz szybko zabrał się do dzieła, zamykając za sobą drzwi. Ukląkł przy wielkiej, obitej metalem skrzyni, która znajdowała się obok łoża. Wsadził w zamek wytrych i przekręcił kilkakrotnie. Pojemnik stanął otworem.

Początkowo zdziwiła go łatwość, z jaką w ogóle dostał się do komnaty. Jednak blask drogocennej biżuterii uśpił podejrzenia. Złodziej wyjął z czeluści swojego stroju mieszek i wypchał go kosztownościami. Wstał, cichutko zamknął skrzynię. Trzasnęło, a drzwi uderzyły z hukiem o ścianę. Mężczyzna nie zdążył się nawet poruszyć, nie mówiąc o ucieczce.

***

Yorviech, kapitan straży miejskiej, zabębnił palcami o blat prostego drewnianego stołu. Siedzieli samotnie w małej klitce, oświetlonej jedynie bladym blaskiem samotnego kaganka. Mężczyzna w czarnym stroju oparł podbródek na pięści, wydął wargi i spoglądał na swojego rozmówcę spomiędzy szparek półprzymkniętych oczu.

– …a zatem wszystko wygląda tak – pomożesz nam, to unikniesz szafotu, nie pomożesz… cóż – kapitan uśmiechnął się kpiąco.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Płomień wyginął się na wszystkie strony i kotłował w zalegającym w pomieszczeniu półmroku. Ściany były bardzo podobne do tych, które złodziej mijał, skradając się korytarzami zamku; wilgotne i śliskie. Jedyne wyjście z klitki stanowiły prostokątne drzwi, brudne i obdarzone pokrzywionymi zawiasami. Przyjemne miejsce do przesłuchań, pomyślał mężczyzna.

– Przyjmijmy, że się zgadzam – powiedział po kilku minutach milczenia. – Co miałbym zrobić?

– To proste, Valamarze… – mężczyzna nazwany Valamarem odruchowo poruszył się na dźwięk swojego imienia – jesteś najlepszym złodziejem w mieście, czyż nie? – kapitan zawiesił na chwilę głos, szczerząc zęby, po czym mruknął szybko: – Nie odpowiadaj.

– Mam ukraść coś niewygodnego, tak?

– Ależ nie… sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana – Yorviech spoważniał. – Potrzebujemy Twoich kontaktów.

– Coś nowego – zakpił Valamar, wyciągając się na zydlu. – Mów dalej, to ciekawe.

– Zaginęły nam zwłoki – widząc minę złodzieja, kapitan zacisnął zęby. – Nie byle jakie zwłoki. Wisielec, niejaki Dusmin Garncarz.

– Wisielec… za co?

– Podwójne morderstwo. Mniejsza. Musisz znaleźć tego, kto zwędził ciało.

– Czemu aż tak wam na nim zależy?

– Ten szczegół jak na razie zostawię dla siebie – odrzekł wymijająco rozmówca. – Znajdź sprawcę, a wybaczymy ci małe grzeszki…

Między nimi znowu zaległa cisza. Valamar rozważał zapewne propozycję, a Yorviech lustrował go wyczekującym spojrzeniem zwycięzcy. Gdzieś za ścianą załkał wiatr. Złodziej zaczął skubać swój rękaw. Zmarszczył czoło.

– Jaką masz pewność, że po wyjściu stąd nie zwieję?

– To proste. Wtedy zginiesz.

– Słucham? – zdziwił się Valamar.

Kapitan skinął na kajdany, które krępowały ręce złodzieja.

– Kiedy wyjdziesz, zostawimy ci jedną obręcz – wyjaśnił. – Dzięki temu będziemy mogli cię kontrolować.

– Cholerna magia.

– Cholernie przydatna chciałeś powiedzieć – Yorviech pokiwał głową. – Wykorzystaj dobrze swoje znajomości. Muszę wiedzieć, co zrobili z naszym małym wisielcem.

***

Valamar Konrad Thuporos zakręcił drewnianym kuflem, obserwując w zamyśleniu resztki spienionego piwa. Sytuacja nie była ciekawa. Pierwszy raz zdarzyło mu się, aby wykiwała go straż – nie to jednak było najgorsze. Największą jego porażką było to, że tym skorumpowanym gnojom udało się zmusić go do współpracy.

Popił piwa i zagryzł kromką chleba, zastanawiając się, co właściwie powinien zrobić. Jeżeli żelazny pierścień, który zostawili mu na nadgarstku, rzeczywiście był magiczny, to próba ucieczki mogłaby się skończyć, w najlepszym przypadku, rozsadzeniem na miliony kawałków. Z drugiej strony pomaganie straży wzmagało w nim odruchy wymiotne.

Rozejrzał się po karczmie, w której się znajdował. W głównym pomieszczeniu gospody, sporej izbie usłanej wydeptanym sianem zmieszanym z odchodami licznych buszujących tu i ówdzie zwierząt, unosił się zapach zgnilizny, mięsiwa i kwaśnego piwa. Podpierające sufit kolumny zrobiono z pozbawionych kory, grubych bali. Goście usadowili się na zydlach o trzech nogach lub długich ławach; pod niektórymi z nich wylegiwały się włochate świnie lub wychudzone psy.

Nie był to przybytek utrzymywany porządnie, ale, przede wszystkim, tani. Trunki nie były najlepszej jakości, tym bardziej, że wyrób piwa kosztował, a podatki rosły systematycznie, stając się iście drakońskie. Mimo to każdy mógł zapłacić tym, co akurat miał pod ręką – świńskim łbem, miedzianym naszyjnikiem czy belą sukna. Nie, z pewnością nie był to przybytek wysokiej klasy, ale można w nim było spotkać wielu interesujących ludzi. I właśnie na jednego z nich czekał Valamar.

Dopił piwo i oparł nogi na blacie stołu, przyglądając się uważnie błyskającej na jego nadgarstku obręczy. Była metalowa, równo odlana, ale pozbawiona jakichkolwiek zdobień, wzorów czy rytów. Mimo to złodziejowi zdawało się, że lśni jakimś niezwykłym, wewnętrznym światłem. Mogło to być zwykłe złudzenie, ale mężczyzna mógłby przysiąc, że po jej powierzchni co jakiś czas mkną gorejące nitki błyskawic.

Poobijane drzwi gospody otworzyły się wpuszczając do izby mroźny wiatr. W progu stanął niski człowieczek o brzuchu tak grubym, jak pękająca w szwach beczka. Miał mały nos o kształcie dorodnego ziemniaka i duże oczy, w których tliły się płomyki cwaniactwa. Ubrany był w bogato zdobiony dublet, na którego ramiona spływało sukno kity błękitnego cha peronu. Strój mężczyzny sprawił, że zwrócił on na siebie powszechną uwagę. Tymczasem człowieczek, nie zwracając uwagi na rozbawione spojrzenia gości karczmy, wypatrzył stolik Valamara i podszedł do niego, rozsiadając się wygodnie na stołku, który zatrzeszczał ostrzegawczo.

– Wreszcie – powitał go nieprzyjemnym głosem złodziej. – Bałem się, że utonąłeś w błocie.

– Zabawne – człowieczek uśmiechnął się blado i spojrzał wyczekująco na rozmówcę. – A więc?

– Erdso, zapewne słyszałeś o nietypowej kradzieży…

– Chodzi o tego wisielca? – przerwał Valamarowi Erdso, wpatrując się uważnie w jego oczy. – Szybko się rozniosło. Podobno ktoś urwał łeb strażnikowi, żeby zwinąć ciało.

– Taaak… potrzebuję więcej faktów.

– Czy ja ci wyglądam na detektywa? – człowieczek pomachał stojącej nieopodal kelnerce. – Co cię to tak interesuje?

Valamar zawahał się. Poniżenie się do tego stopnia, aby przyznać się do porażki, było poniżej jego godności. Trzeba wymyślić jakąś wymówkę. Udając, że rozkoszuje się smakiem kwaśnego piwa, złodziej zastanawiał się chwilę. Tymczasem kelnerka zdążyła postawić już przed drugim mężczyzną kufel pełen żółtawego płynu.

– Po porostu potrzebuję informacji – burknął w końcu Valamar. – Wisielec podpadł mi za życia…

– Ahm, słyszałem, że niezły był z niego kawał cegły… blady jesteś – stwierdził Erdso z troską. – Może cię zbadać?

– Taa… tym razem polecisz mi wywar ze ślimaków, czy może jednak wąchanie kwiatów z krainy zmarłych? No, znachorze?

Znachor nie powiedział niczego, tylko pociągnął solidny łyk piwa.

– Będę musiał obejrzeć tę szubienicę – stwierdził złodziej. – A ty rozejrzysz się po mieście, posłuchasz, co mówią ludzie…

Erdso skinął w milczeniu, opróżnił kufel i wstał.

Valamar pogładził się po brodzie.

***

 

Mleczny blask nasączył zapadłe dachy miasta białym blaskiem poranka. Wiatr zamilkł, ale świt był bardzo mroźny – oznaka nadchodzącej zimy. Bezchmurne niebo leniwie błękitniało nad głową Valamara, gdy ten maszerował błotnistą uliczką, mijając rzędy krzywych domów. Na ramiona narzucił szarą opończę, a twarz skrył w cieniu kaptura. Wreszcie zamajaczył przed nim masywny pień dębu i pospiesznie wzniesiona szubienica. Ziemia pocięta była tutaj koleinami i śladami kół ciężkich wozów. Kilka skromnych budynków wpatrywało się w placyk brudnymi oknami.

Złodziej zbliżył się do podestu i obejrzał go uważnie. Zbudowany z krzywych, nieheblowanych desek. Jedynym solidnym elementem platformy wydawały się być małe schodki. Valamar wspiął się na nie, ukląkł i przejechał dłonią po sękatym drewnie. Na chropowatej powierzchni, podobnie jak na brązowo-czarnej skorupie ziemi, nie było żadnych śladów krwi. Zapewne spłukała ją ulewa.

Za drzewem rozłożyły się ciernie karłowatej, wysuszonej roślinności, upstrzonej martwymi listkami. Krzaki były rozgarnięte na boki, w niektórych miejscach połamane. Czyżby ślady czyjejś bytności? A może to pamiątka po wczorajszym wichrze? – zastanowił się Valamar.

Dopiero teraz spostrzegł, że na drzwiach jednej z chat wymalowano niestarannie czerwoną farbą podobiznę muchy – znak, że jeden z mieszkańców zmarł z powodu choroby. Symbol rozmazał się, ale można było z łatwością dostrzec kontury. Zaciekawiony złodziej zbliżył się i zatrzymał przed wejściem. Wyciągnął rękę, zastrzygł palcami w powietrzu jakby w wahaniu… a potem zapukał energicznie.

***

 

Odcięcie języka było nie mniej obrzydliwe niż targanie tych zwłok aż tutaj. Co prawda nieszczęśnik nie za długo sobie wisiał, ale suche powietrze zrobiło swoje. Cieszę się, że chociaż tyle za mną. Zwłoki wrzuciłem do rzeczki – nim ktoś się zorientuje co i jak, ja będę już gotowy.

To zabawne, ile osób trzeba usunąć, żeby osiągnąć cel. Podobno po mieście kręci się jakiś bękart, co to go straż przekabaciła, żeby robił za ich psa. Jeśli odkryje za wiele, trzeba się będzie go pozbyć. Ale po kolei.

Język ukryłem; w każdej chwili mogą mnie przyłapać. Już samo bawienie się trupem było ryzykowne. Mam już moździerz, musiałem ukraść z laboratorium. Kupowanie czegokolwiek może zwrócić podejrzenia. Według Księgi potrzebne są jeszcze wiewiórki. Muszę zdobyć parę sztuk, w końcu czym jest kilka stworzeń… czy jak to szło…

***

Valamar dał się usadzić na pniaku, który stał pośrodku małego pokoiku. Dom był biedny i ciasny, zbudowany z grubych, opalonych bali. Złodziej wciągnął gryzące powietrze, wyczuwając zapach chleba… i śmierci. Wieśniaczka, która wskazała mu siedzisko, przyniosła z sąsiedniej izby dzbanek mleka, które potem nalała do glinianej miseczki. Mężczyzna rozejrzał się po ubogim pomieszczeniu, szukając jakichkolwiek śladów zarazy. Wszystko wydawało się w porządku… prócz ohydnej woni ropnych ran, potu i gorączki. Ktoś umierał tu w cierpieniach zaledwie kilka dni wcześniej.

– Mość przyszedł pewnie po trupka? – zapytała zaciekawionym głosem gospodyni. – Już dwa dni dziadek się wędzi, a nikt przyjść nie raczył, chociaż znak na drzwiach jest. Jest?

– Ohm… tak naprawdę, to ja nie w tej sprawie… chociaż może po części… – wyjaśnił niepewnie Valamar. Targanie przez całe miasto zwłok nie było nęcącą go perspektywą.

– To po co? – w słowach kobiety dało się wyczuć delikatną nutę wrogości.

– Chodzi… eee… o tę sprawę z wisielcem…

– Aaa… – zrozumiał wieśniaczka. – Straż już była się pytać, co i jak. A może mość nie ze straży, ha? – zapytała mnąc suknię.

– Pomagam straży – odrzekł Valamar pewnie, czując wstręt do swoich słów. – Więc jak to było?

– Ano lało jakby bogowie wylewali piwsko z nieba… krótko – krzyk, błysk i trup pod drzwiami, o. No i do tego dziadek skonał.

– Tego samego dnia? – zaciekawił się złodziej.

– No, przecież mówię – przytaknęła kobieta. – Cholerny trąd.

– Ach, trąd… no tak. Na mnie chyba czas – rzucił Valamar uśmiechając się fałszywie i wstał. Mleka nawet nie tknął.

Gospodyni pożegnała go z ponurą miną. Mężczyzna opuścił zapuszczony dom i wyszedł wprost na powiew mroźnego, przedpołudniowego wiatru.

Coś zaczepiło się o mały drewniany słupek wbity w ziemię po prawej stronie drogi. Z daleka wyglądało jak szara chorągiewka falująca w dzikich pląsach za każdym razem, gdy targnęła nią silna dłoń wichru. Złodziej podszedł bliżej. Popielaty skrawek materiału, przybrudzony błotem i wilgotny, przypominał fragment szaty jednego z alchemików, którzy osiedli w klasztorze na szczycie pobliskiego wzgórza.

***

Rzeka Kózka mknęła radośnie przez bezkres murawy. Jej bystry, rwący strumień miotał się na boki, tworząc szerokie zakola – z jednej strony łagodne, niemal płaskie, usiane drobnym piaskiem, a z drugiej strome, utworzone prze ziemiste wały brzegów. Przy jednej z takich skarp siedziało dwóch mężczyzn, wpatrujących się uważnie w spienioną wodę.

Przez rzekę przerzucili sieć, w którą wpadać miały większe okazy ryb. Dziwnym trafem jednak wszystkie spławiki zatonęły, a sieć opadła głęboko, szarpiąc przytwierdzające ją do brzegów linki. Rybacy liczyli na dużą sztukę.

Pierwszy z nich przyciągnął do siebie żelazny pręt zakończony hakiem, drugi schwycił w muskularną dłoń pałkę. Obaj naraz pociągnęli za linkę, unosząc sieć do góry… Z jej powierzchni spojrzały na nich martwe ślepia napuchniętego ciała.

***

Koń Valamara zarżał nieprzyjaźnie, gdy ten popędził zwierzę po miękkiej ziemi. Erdso dogonił go jakiś kwadrans temu, toteż teraz jechali równo obok siebie, rumak przy rumaku. Znachor opowiedział złodziejowi o rybakach, którzy wyłowili oślizgłe ciało wisielca z pobliskiej rzeczki, a mężczyzna chciał je obejrzeć. Widać było, że wisielec sporo przeszedł; jego skóra pozieleniała, wzdęła się i pokryła małymi zadrapaniami. Twarz jakby zapadła się, ale najbardziej osobliwym faktem był ten, że ofierze brakowało języka. Ktoś musiał go odciąć. Niestety, wymięty fragment togi był jedyną poszlaką, jaką mógł kierować się Valamar. Teraz musieli znaleźć jego właściciela.

Szary masyw klasztoru rozrysował się przed nimi, wyrastając niespodziewanie ze stromej grani, na której go wzniesiono. Grube sznury murów opasały szerokie nawy, skryte między dwoma pniami wież. Budynek wyglądał jak mroczne mauzoleum – odosobniony i ponury, ulokowany między igiełkowatymi liśćmi wrzosowisk.

Niebo zbrzydło, nabrało różowo zielonego odcienia, kłębiąc się i rozpływając na przemian. Na ziemię spadły delikatne płatki śniegu. Zima przyszła wcześnie. Zbyt wcześnie… o jakieś dwa tygodnie, ocenił złodziej.

Alchemicy – słowo mówiące jednocześnie wszystko i nic. Legendarni badacze, zgraja głupców czy loża mędrców; każdy nazywa ich tak, jak mu się podoba, co więcej, każde określenie trafiało w sedno. Tak czy inaczej, kilkunastu tych szarlatanów przybyło na te ziemie wiele lat temu i osiedliło się w opuszczonym klasztorze. W kilka miesięcy zadomowili się już na tyle, że zaczęli poszukiwać uczniów, którzy mogliby kontynuować ich tradycje. W ten sposób malutka enklawa przerodziła się w ogromną organizację.

Rzecz jasna za ziemię, którą zajmowali, alchemicy musieli zapłacić. Jednak i temu szybko zaradzili, wykorzystując swoją starożytną, przekazywaną z pokolenia na pokolenie wiedzę… alchemię się dziedziczyło. To nie była tylko profesja, gwóźdź tkwił we krwi. Trzeba było mieć do tego smykałkę.

Na strome, skaliste wzgórze prowadziła tylko jedna droga. Błoto, które powstało po burzy, stwardniało i zmarzło na kość z powodu ziąbu. Śnieg prószył coraz intensywniej, z nieba opadały duże, rumiane płatki mroźnego puchu. Za kilka godzin cała ziemia zniknie pod zaspami, pomyślał Valamar.

Ciężka, dwuskrzydłowa brama stała otworem. Za jej podwojami rozciągał się widok na malutki, kwadratowy dziedziniec, ogrodzony elewacjami mniejszych budynków. Na środku stała drewniana studnia, której otwór skryto pod dwuspadowym daszkiem.

Ktoś już na nich czekał.

***

W rogu pracowni mam już pokaźny stosik delikatnych ciałek. O tej porze roku ciężko o wiewiórki w tych stronach, ale pod laboratorium założono wiele lat temu hodowlę bogatą w różne, czasem nawet egzotyczne, okazy zwierząt. Klatki były ciasne, a stworzenia wychudzone… aż przez chwilę zdawało mi się, że czuję współczucie…

Dlatego pomogłem im i przerwałem katusze więzienia. No i oczywiście trzeba było spuścić im sporo krwi, żeby wypełniła całą misę. Ale jestem zadowolony. Niemal wszystko jest gotowe. Posoka polatuch dziwnie cuchnie, ale zdążyłem się już przyzwyczaić.

Brakuje tylko wina. Na szczęście mam w mieście pomocnika…

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka