- Opowiadanie: exturio - Historia pewnej wiedźmy

Historia pewnej wiedźmy

  

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Historia pewnej wiedźmy

Światełko. Bywało tam – kilkanaście stóp ponad głową – raz na jakiś czas. Przyćmiewały je nogi przechodniów, kiedy indziej spływały stamtąd strugi deszczówki lub śmierdzące potoki z przepełnionych rynsztoków. Mimo to światełko było stałą; wyznaczało rytm posiłków, snu i bicia.

Areszt na Królewskiej był miejscem szczególnym. Trzymano tutaj wywrotowców, bardów, nieuczciwych kupców, których nie było stać na wykup, oraz magów i czarownice. Aura ich wszystkich odcisnęła szczególne piętno. Wyryła się w kamiennych ścianach i podłodze; w ich zimnie i wilgoci, w porastających je mchach, w załomach i cieniach, w zakrwawionych łańcuchach i kajdanach. Dławiła oddech lepką, brudną zawiesiną, kołkiem stawała w gardle, mamiła wzrok i słuch.

Teraz nie ma tu prawie nikogo. Tylko ja i ona. Ja i ciemnowłosa wieśniaczka.

 

~*~

 

– Spalić wiedźmę! – ryknął Jaśko, syn rzeźnika. Terminował u ojca, a kiedy zaczął się cały ten raban, oprawiał sporej wielkości tucznika. Tusza wisiała w rzeźni, niemal rozrąbana na pół, ale jeszcze nie zaczął jej porcjować. Przerwał mu ryk, hałas i tupot na drodze; przesuwające się za wypełniającymi okna rybimi błonami sylwetki, tutaj bladym świtem widok nieczęsty. Zaciekawiony wyszedł, a teraz, wiedziony przez tłum, wymachiwał nad głową tasakiem do kości, przy czym wolną rękę obcierał z krwi w i tak niezbyt czystą koszulę. – Spalić szatańską ladacznicę!

Inni podchwycili. W okrzykach wcześniejszy pal zamieniono na stos, a i o ladacznicy jeszcze kilka razy było słychać. Kogo i dlaczego tłum niósł – Jaśko nie wiedział. Dołączył późno. Wijącą się, wyrywającą i wrzeszczącą wiedźmę prowadzono na przedzie, więc nie miał nawet możliwości zobaczenia jej twarzy. Ale skoro mówili, że wiedźma, znaczy że mieli rację. Tylu ludzi nie może się mylić.

Dochodzili już do Bramy Pasterskiej, kiedy drogę zastąpili im strażnicy. Byli uzbrojeni, a kusze i partyzany skierowali w stronę tłumu. Zaraz też pojawili się kolejni, wylęgli z bocznych uliczek, niemal kłując mieszczan grotami. Tłum zgęstniał zbił się tak bardzo, że niemożliwym było przeciśnięcie się, nawet poprawienie pozycji. Jaśko nie widział, co dzieje się na przedzie, ale usłyszał donośny głos.

– Kogo prowadzicie?

Odpowiedzi nie dosłyszał. Mimo ciszy, jaka zalęgła, głos prowodyra nikł w ciżbie ciał.

– Rozkazem księcia – znów uniósł się donośny głos – czarownice sądzone być mają zgodnie z prawem i obyczajem. Mus mi nie dopuścić do samosądów. Oddajcie ją w moje ręce, a nikomu krzywda się nie stanie.

Będzie bitka – pomyślał Jaśko. – Świnia nieoprawiona, a ja w bitce będę. Ojce mnie zabiją, jak wcześniej mnie kto tutaj nie usiecze.

– Powtarzam, oddajcie wiedźmę na sprawiedliwy sąd!

Tłum zahuczał, a Jaśko mocniej ścisnął tasak. Kilku roślejszych mężczyzn rozglądało się, jakby oceniając szanse. Ktoś ze skraju nawet spróbował uciec, przedzierając się między zbrojnymi, ale wpierw stalowa rękawica złamała mu nos, a zaraz po tym został odtrącony kopniakiem. Wpadł między ludzi, roztrącając ich i uderzając łokciami, plecami. Nieszczęśnik upadł, a zanim się podniósł, zebrał jeszcze kilka razów, solidnych kopniaków i przekleństw.

Jaśko czuł, jak atmosfera nagle zgęstniała. Strażnicy silniej zaparli partyzany. Ci z kuszami już wyszukali pierwsze cele. Z przodu jednak, u czoła pochodu, panowała cisza. Nikt nie powoływał się już na księcia, nikt nie krzyczał. Przyszła stamtąd fala niezadowolonego pomruku.

– Zabrali ją – burknął brodaty mężczyzna umorusany mąką. – Nie będą palić, będą sądzić.

– Ongiś inaczej bywało – odrzekł proszalny dziad w łachmanach i z sakiewką na datki, zawieszoną u szyi. – Ongiś palili.

Jakby na potwierdzenie słów brodacza, strażnicy rozluźnili szyk. Chwilę trwało zanim odmaszerowali.

 

~*~

 

– Znamy przypadki złego spojrzenia, którym czarownica zabiła dwanaście kur sąsiada. – Huxley z hukiem zamknął księgę. – A nie dalej jak rok temu wiedźma przeszła obok kościoła, a następnej nocy świątynia spłonęła. Doszczętnie – wyszczerzył zęby – ani kawałek drewienka się nie ostał.

Orczek zmierzył burmistrza wzrokiem, ale nie odezwał się. Zamiast niego Huxleyowi odpowiedział Stelman.

– Tamte historie – rzekł, bawiąc się dukatem – miały swój ciąg dalszy. Tutaj nic się nie stało.

Milczący dotąd łysy dominikanin wyprostował się w krześle.

– Sprawa przerasta siłę waszego umysłu, Stelmanie. Nie jest to kwestia przyczyny i skutku, ale zamiaru. W oczach Pana naszego zamiar i przyczyna są za jedno. Kto słowem zamierza się na drugiego człowieka, klątwę rzuca, czarem mami – ten winien jest zbrodni. Wiedźma śmierć klęła, więc śmierci jest winna i za to należy ją ukarać. Oczyścić duszę ogniem.

– Ojcze przeorze, toć nic się nie stało…

– Któż może wiedzieć, kiedy siły szatańskie zadziałają?! – zagrzmiał dominikanin. – Komu to wiedzieć, co?!

Stelman stłumił rechot, co nie uszło uwadze księdza.

– Nie śmialibyście się – powiedział – oj, nie śmialibyście się tak, gdyby to na was wiedźma urok rzuciła. Nie do śmiechu by wam było.

– Na szczęście – zdecydował się w końcu wypowiedzieć bankier Orczek – nie na pana Stelmana, ale na kamieniarza, jak mu tam

– Stacha – podpowiedział Huxley. – Szkoda go, bo dobry chłop był.

– Jest – nieśmiało wtrącił Stelman. – Żyje i ma się bardzo dobrze. 

– Jeszcze. – Ksiądz rzucił złowrogie spojrzenie. – Do czasu.

 

~*~

 

Wiedźma – tak ją nazywali. Przychodzili, kiedy światło u stropu aresztu gasło. Czasami było ich dwóch, niekiedy zjawiali się w czterech. Ześlizgiwali się po drewnianych schodach niczym cienie wyłaniające się z czystego mroku. Ona kryła się w kącie, wciśnięta, prawie jednoczyła się z materią ściany; jej forma ginęła w braku światła. Przygryzała wtedy niewidoczne wargi, drżącymi dłońmi zasłaniała twarz. Za każdym razem – chwiejnymi płomieniami pochodni – wyrywali ciemności jej kształt. Zdzierali z Kasieńki coraz bardziej zniszczone i brudne giezło. Potem rzucali chude ciało na zimną, mokrą polepę i dręczyli przez długie godziny. Ona leżała, zaszklonymi oczyma wpatrując się w ciemność ściany, czasami – w przebłyskach świadomości – dostrzegając moje ślepia. Wyobrażała sobie, że to koszmar, z którego kiedyś się obudzi.

Ja patrzyłem. Dla strażników byłem niedostrzegalny. Zachowywali się, jakby mnie tam w ogóle nie było.

Kiedy kończyli, zostawiali ją wyczerpaną, prawie bez tchu i świadomości. Zapadała się jeszcze bardziej, całkowicie tracąc spoistość myśli. Obok rzucali jej zapłatę: brudną miskę tylko w małej części wypełnioną ochłapami; starym chlebem, świńską skórą, pleśniejącymi burakami i sałatą. Nigdy nie dojadała wszystkiego, a resztki zostawiała tam, gdzie płonęły moje ślepia. Byłem jej wdzięczny za ten gest przyjaźni, całkowicie niepotrzebny. I wracałem; żywiłem się resztkami po niej, tak jak ona żywiła się resztkami po strażnikach.

W resztkach pęczniał gniew, bezsilność i rozpacz.

 

Pewnego razu, kiedy światełko u szczytu jeszcze płonęło czerwienią, przyszedł tylko jeden. Raz go widziałem. Był chudy i niski, niewiele wyższy od Kasieńki. Był zarośnięty i brutalny. Był głupi.

Wydłubany z posadzki kamień trzymała zanim usłyszała kroki na schodach; głuche mlaśnięcia ciężkich buciorów na zamokłym drewnie – tego dnia padało. Jej dłoń zbielała, trzęsła się mimowolnie; ciało przeszywały dreszcze strachu i zdeterminowania. Kasieńka nie wyglądała wtedy na wiedźmę i dałbym sobie łapę uciąć, że nią nie była. Przy pierwszym uderzeniu była zdesperowaną, udręczoną kobietą. Przy drugim stała się wojowniczką. Z każdym kolejnym coraz bardziej przypominała zimnokrwistą zabójczynię. Ta forma do niej pasowała.

Patrzyłem, aż w końcu zakrwawiony kamień łupnął o podłogę, a Kasieńka dyszała ciężko, siadając na polepie. Czułem jej pot, ściekający po twarzy, dekolcie, rękach i dłoniach – moczący materiał i oblepiający ciało; wpierw błogim poczuciem zwycięstwa, by w końcu schłodzić skórę dreszczem przyszłych konsekwencji.

Wpatrywała się w plamę krwi, a jej oczy stawały się coraz większe.

Nie wiedziałem, za co ją zamknęli, ale teraz z pewnością była w poważnych tarapatach.

Ciało leżało na kamieniach aż do następnego ranka.

 

~*~

 

Jaśko oglądał wiele egzekucji w swoim niezbyt długim życiu. Widział palenie aptekarza Jana, baby zielarki, co to krowy truła młynarzowi, Mośka, który rozsiewał zarazę po studniach i ścięcie karczmarza, tego od trzech garnców wody na antałek piwa. Takiej jednak egzekucji Jaśko nie widział nigdy.

Postronek ciągnęło zakapturzone kacisko, chłop wielki jak góra i z szczeciniastym zarostem wystającym spod kaptura. Na drugim końcu wlokła się wiedźma obleczona w łachmany. Co rusz potykała się na nierównym bruku, a wiatr rozwiewał jej podarte giezło. Odsłaniana nagość nie była bynajmniej ponętna – ciało pokrywały niezagojone rany i strupy, a wszystko to oblepiał brud i skrzepnięta krew.

Za nią szedł łysy ksiądz; spod burego płaszcza narzuconego na pożółkły habit co i rusz wystawiał dłoń z miotełką, unosił ją i – tszsz, tszsz – energicznie kropił tłum i czarownicę, aż strzelały wici.

Herolda, który odczytywał winę Jaśko nie słyszał. Niepoddająca się rozkazom gawiedź tonęła w rozmowach. Ponad donośny głos wybijały się śmiechy i kłótnie.

– Ponoć zabiła pięciu strażników, kiedy w loszku ją trzymali! – Chłop stanął na wozie, osłaniając oczy od słońca. – Sama jeno, gołymi ręcoma!

– Cichaj żesz, Stachu! – Nadstawił ucha wysoki brodacz, sądząc po upaćkanej gliną koszuli garncarz albo ceglarz. – Słuchać próbuję.

Ale jego ucho nie miało szans z gwarem i podniesionymi głosami. Jaśko natomiast wytężał wzrok.

Wiedźma stała już na podeściku ponad stosem chruścianych gałęzi i liści, a strażnik przywiązywał ją do pala. Potem podszedł kat i wrzucił w stos szmaty, jeszcze chwilę wcześniej wiszące na wątłych ramionach. Szmaty zakotłowały się i coś z nich wybiegło.

– Szczur? Szczur! Szczura tam nosiła!

– Pewno chowaniec magiczny!

 Kasieńka złączyła uda w ostatnich przebłyskach wstydu, a więzy powstrzymały dłonie przed zakryciem piersi.

Tłum z przodu zarechotał, Jaśko wspiął się na wóz. Stanął na Stachowych kamieniach, balansując rękami i chroniąc się przed upadkiem. Chłop warknął, ale nie oderwał wzroku od podeściku, stosu pod nim i wiedźmy na. Poza warknięciem, nie protestował więcej.

 

Widziałem wiele brudu, zła i nieprawości. Naoglądałem się więźniów bitych przez strażników, więźniów bitych przez współwięźniów, więźniów gwałconych, głodzonych, biczowanych, łamanych kołem. Takich, którym wyrywano paznokcie, miażdżono stopy, przypalano skórę łuczywami i gorącym żelazem. Których zawieszano za ręce, nogi, wyrywano zęby albo wydłubywano oczy. Wszystko to jednak działo się w dyskretnych podziemiach, w półmroku pochodni i kaganków, bez rozgłosu i świadków. Teraz zaś pierwszy raz widziałem na własne oczy bestialstwo w pełnym świetle dnia, odarte z intymności i anonimowości więziennych murów.

Ta, którą nazywali wiedźmą, słaniała się już, ledwo stała, przytroczona do pala, z rękami wyciągniętymi ku górze w niemal błagalnym geście. O co miała błagać – litość i wolność, czy może skrócenie mąk – nie wiem.

Jej rezygnacja docierała do mnie znacznie mocniej, niż gniew i rozpacz, kiedy podsuwała resztki swoich posiłków. Wcześniej, jeszcze w loszku, przez chwilę miałem wrażenie, że tylko wyciągnie dłoń, ruszy palcem i wyzwoli się, udowadniając iż rzeczywiście jest wiedźmą – nadając słuszność temu, co mówili o niej strażnicy. Chyba się myliłem.

 

Później trzaski, iskry, ogień, dym, wrzask, śmiech. Wyzwiska, ogień wyżej, wyżej, pali, dym, łzy, szarpanie, wycie, śmiech, śmiechy, ryk, smród, co za smród, ogień, morze ognia, wrzask; urwany, wątły, cisza.

 

~*~

 

Doktor cmoknął z zatroskaniem; raz, potem i drugi i trzeci. Brat Pachucy – sekretarz przeora dominikanów – w nabożnej ciszy wpatrywał się w chorego. Sam nie czuł się najlepiej po całonocnych modlitwach nad łożem, ale dzielnie trwał i wspierał przełożonego. Klepał po kolei wszystkie znane sobie modlitwy, wzywał świętego Jerzego, świętych Cyryla i Metodego, aniołów stróżów i samego Boga.

W świetle dnia czerwono-żółtawa skóra nie wydawała się tak straszna, a i zgorzelowa czerń palców jakby złagodniała.

Doktor jednak wyglądał na zaniepokojonego. Wstając otarł pot z czoła, lnianą chusteczkę wsunął do rękawa.

– Upuszczać krwi dwa razy dziennie – rzekł do brata Pachnucego. – Nie wpuszczać świeżego powietrza i palić zioła. Rychło!

W kącie pokoju siedział szczur; wielkie, tłuste szczurzysko o ciemnobrązowej sierści i żarzących się ślepiach. Przyglądał się, jak mnich omal nie wylądował na podłodze, potykając się o przydługawy habit. Wodził wzrokiem, kiedy wrócił chwilę później, niosąc miskę wypełnioną rozżarzonymi węgielkami, na które rzucił zioła. Dym wypełnił pomieszczenie, obejmując aromatycznymi mackami każdy zakamarek – wypełnił nozdrza doktora, mnicha, chorego i szczura. Szczur wiedział, że to nie pomoże. Wiedział, bo widział wcześniej, jak jego pobratymcy umierali zmorzeni tą samą chorobą. Wiedział o tym już wtedy, kiedy opuścił przytulne gniazdo w lochu i przewędrował wszystkie rynsztoki, karczmy i burdele i kiedy w końcu w portowych spichlerzach znalazł to, czego szukał. Wiedział, kiedy tarzał się w łóżku przeora, zostawiając tam sierść, odchody i pchły.

Zanim Kasieńka pojawiła się w lochu, szczur nie wiedział nic.

Ale ona nie była wiedźmą.

Była dla niego dobra.

 

Koniec
Nowa Fantastyka