
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Domyślam się, że sporo niedoróbek (oko rodzica nie widzi wad), więc jak zwykle chętnie zniosę wszelkie poprawki, sugestie itp. Opowiadanie dość znacząco zmienione, na razie część pierwsza. Nie wiedzieć czemu, spacje mi dziwnie wyszły i nie da się ich skasować…
---
Egipt pod perską okupacją, rok 523 p. n. e.
Wnętrze karawanseraju wypełniał słodki korzenny zapach, mieszający się z wonią wina, kadzideł i nargili. W tej drażniącej zmysły mieszance ginął delikatny zapach perfum młodej kobiety, tańczącej na macie pośrodku izby. Ubrana w zwiewne szaty przypominała piękny kwiat, poruszany podmuchami wiatru. Przyglądali się jej wszyscy – zarówno starzy, bogaci kupcy, w wysokich turbanach na głowach i w szatach obszytych złotem, jak i biedniejsi, ubrani w proste dżelaby, o ogorzałych twarzach. Śledzili oczami każdy ruch pięknego, giętkiego ciała, jak wygłodniałe drapieżniki, gotowe rzucić się na swoją ofiarę.
Jednak był ktoś, kto był odporny na jej wdzięki. Ktoś, kto nawet na nią nie spojrzał.
Przez salę w kierunku oberżysty zmierzał wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, ubrany w brązowy płaszcz podróżny. Przypominał bardziej zjawę niż człowieka – jego oblicze skrywał obszerny kaptur.
– Szukam kogoś dobrze znającego pustynię – powiedział chrapliwym, mało przyjemnym głosem. – Znasz kogoś takiego?
– Lisa pustynnego – odpowiedział opryskliwie gospodarz.
Kilka osób zaśmiało się. Muzyka przyspieszyła, zmuszając tancerkę do szybszych ruchów. Zamiast kwiatu, zaczęła przypominać małe, wijące się zwierzątko. Na jej czole pojawiły się wielkie jak perły krople potu.
– Znasz kogoś takiego? – powtórzył zakapturzony, wyciągając z pochwy przy pasie niewielki nóż o zakrzywionym ostrzu. Karczmarz zaczął żałować swoich słów.
– To wszystko zależy od tego, gdzie zmierzasz – szepnął karczmarz.
– Chcę się udać za szóstą kataraktę – odpowiedział mężczyzna, bawiąc się nożem.
Gospodarz otworzył szeroko oczy.
– Za… szóstą kataraktę? Przecież to pewna śmierć – wyszeptał.
– Czy któraś z karawan wybiera się w tamtym kierunku? – zapytał przybysz, naciągając kaptur na twarz jeszcze bardziej. Karczmarzowi zdawało się, że patrzy w ciemną otchłań, z której wystawał tylko podbródek jego rozmówcy.
– Nie wiem. Może Kasim… Tylko on byłby na tyle szalony.
– Gdzie go znajdę? – niecierpliwił się podróżnik.
– Prawdopodobnie siedzi w stajni ze swoimi końmi.
– Dziękuję – przybysz odwrócił się i odszedł od lady.
Znów przepychał się przez tłum ludzi. Czuł pot, odór alkoholu i… strach. Przed śmiercią, przed bólem, przed nędzą i odtrąceniem. Strach przed tym wszystkim, czego już kiedyś doświadczył. Czuł się przez to w jakiś sposób lepszy od przebywającej tu hołoty, pożerającej wzrokiem młodą tancerkę. Silniejszy.
Dotarł do wyjścia i otworzył drewniane drzwi. Znalazł się na dużym, brukowanym placu, otoczonym z trzech stron przez kolumny karawanseraju. Odszedł kilka kroków od karczmy i wciągnął głęboko powietrze. Otaczała go tylko cisza, przerywana co jakiś czas szumem wiatru, hulającego po pustyni.
– Ej, ty! – usłyszał za sobą. Powoli odwrócił się, sięgając jednocześnie ręką do rękojeści miecza. Szło ku niemu czterech potężnie zbudowanych mężczyzn. Ten, który krzyknął, miał długie włosy, związane w kitek i czarną brodę, oczy błyszczały mu złowrogo.
– Nie lubimy tu cudzoziemców – zawtórował jego kolega, o skórze ciemnej jak heban. Gdyby nie blade światło księżyca, w ogóle nie byłoby go widać. – Masz coś, czym mógłbyś nas udobruchać?
– Nie szukam kłopotów – odparł mężczyzna w płaszczu, chociaż wiedział, że nic to nie da.
– Zadowolimy się paroma bryłkami złota – odparł trzeci z nich, łysiejący.
– Odejdźcie. Nie chcę was skrzywdzić – odpowiedział podróżny, podnosząc dłoń do góry.
Długowłosy roześmiał się, wyjął sztylet i podszedł do podróżnego. W tej samej chwili przybyły wyszarpnął z pochwy na plecach miecz o długim, pofalowanym ostrzu, drugą ręką z pochwy przy boku wysunął drugi, o zakrzywionej klindze. Chwilę później głowa bandyty potoczyła się po bruku. Mężczyzna w płaszczu skoczył do oszołomionych towarzyszy długowłosego krzykacza. Ci ledwo zdążyli wyjąć broń, ale i tak nie mieli szans – równie dobrze mogli by się w ogóle nie narodzić. Tajemniczy podróżnik jednego z nich przebił na wylot, po czym kucnął i przeturlał się za plecy trupa i w ostatniej chwili za nim stanął, jakby przewidział to, co się miało stać za chwilę. W samą porę – w brzuch czarnoskórego nieszczęśnika trafił nóż, rzucony przez kolejnego z bandytów. Zakapturzony, wciąż zakrywając się ciałem opryszka, rzucił się ku ostatniemu przeciwnikowi. Chwilę potem jego głowa odleciała w powietrze, zmieciona siłą ciosu. Tajemniczy mężczyzna wyszarpnął ze zwłok miecz. i wytarł oba narzędzia mordu o ubrania swoich ofiar. Dopiero po chwili uświadomił sobie, co się stało. To znowu przejęło nad nim kontrolę.
– Niezły pokaz. Zupełnie jakbyś wiedział, co zrobią, zanim zdążą się ruszyć – usłyszał za sobą. Odwrócił się i ujrzał niskiego, barczystego mężczyznę o łysej czaszce, jajowatej czaszce. Twarz pokrywała mu gęsta, czarna broda, a na oku miał skórzaną opaskę.
– Lepiej stąd znikajmy, zanim ktoś zawiadomi Nieśmiertelnych. Mają niedaleko posterunek. Chodź ze mną, mogę cię dzisiaj przenocować.
– Co mają do tego Nieśmiertelni? – spytał mężczyzna w płaszczu.
– Tajna policja polityczna króla królów – parsknął grubas. – Widać, że jesteś cudzoziemcem. Przy okazji, jestem Jednooki Kasim.
Weszli do jednej z naw, potem po schodach na górę. Dopiero, gdy znaleźli się w izbie, Kasim zapalił pochodnię. Znajdowali się w niewielkim pomieszczeniu, którego umeblowanie składało się z dwóch szaf, stołu i dwóch skrzynek, pełniących funkcję krzeseł.
– Siadaj – wskazał jedno z siedzisk Kasim, sam usiadł na drugim.
– Zawsze zapraszasz do siebie ulicznych morderców? – zapytał przybysz ze zdziwieniem.
– Tylko gdy zabijają zbirów, ograbiających podróżnych – wyciągnął spod stołu butelkę wina i otworzył. – Napijesz się?
– Chętnie – odparł mężczyzna w kapturze.
– Co cię tu sprowadza? – zapytał Jednooki, nalewając gościowi wina do szklanki.
– Szukam przewodnika, który doprowadziłby mnie za szóstą kataraktę Nilu – rzekł przybysz, upijając ze szklanki spory łyk.
– Postradałeś zmysły – zaczął Kasim, odstawiając butelkę. – Tam nie sięga nawet władza perskich królów. Za kataraktą rządzą dzikie plemiona, rozbójnicy i duchy pustyni.
– Wyruszyłbyś tam ze mną, gdybym ci dobrze zapłacił? Potrzebuję przewodnika.
– Czego tam szukasz? – brodacz pochylił się ku przybyłemu z zaciekawieniem.
-Nienazwanego Miasta – odparł podróżny. W tej chwili Kasimowi wydało się, że poczuł jakąś mroczną siłę, emanującą z tej postaci.
– Kim ty jesteś? – Jednooki wstał z przestrachem. – Wynoś się z mojego domu!
– Proszę. To dla mnie jedyna szansa – wyszeptała postać.
– Idź precz, demonie! Niech cię przeklną wszyscy bogowie, niech psy szczają na twój grób!
– Nie rozumiesz, ja muszę się tam dostać – przybysz poczuł wzbierającą w sobie złość. Jego dłonie powędrowały do mieczy, schowanych w futerale na plecach.
Jednooki umilkł. Siedział nieruchomo, jak posąg i wpatrywał się w swego gościa.
Mężczyzna w kapturze wstał ze skrzynki i kopnął ją w kąt.
Kasim wzniósł oczy ku sufitowi i zaczął szeptać słowa w dziwnym języku. Zaczął je powtarzać coraz głośniej i głośniej, aż przeszedł w krzyk.
– Ib llanu hua mediocris! Ib llanu hua mediocris!
Mężczyzna w płaszczu poczuł, że słabnie. Zaczęło kręcić mu się w głowie, w uszach cały czas brzmiały słowa Jednookiego. Ib llanu hua mediocris! Świat przybrał postać różnokolorowych plam, które zaczęły się zlewać w jedną wielką czerń.
Obudził się przywiązany do haków na ścianie, z rękami i nogami rozłożonymi jak na krzyżu. Nie miał na sobie płaszcza – dzięki temu widać było jego napierśnik, w kolorze brudnego złota. Z obu boków pięły się ku górze dwa wyrzeźbione w pancerzu węże, a pomiędzy ich głowami, na piersiach mężczyzny, znajdował się otwór w kształcie pionowo postawionego rombu. Widać tam było klejnot w kolorze zaschniętej krwi.
Więzień podniósł zwieszoną dotąd głowę, oczy koloru bursztynu zalśniły w świetle pochodni. Poruszył głową, by odrzucić z twarzy niesforne kosmyki czarnych włosów. Zauważył, że jego płaszcz leży na jednej ze skrzynek, nie czuł też na plecach ciężaru mieczy. Leżały na stole, Kasim przyglądał się im fachowym okiem.
– Piękna robota – wziął do ręki ten o poskręcanym ostrzu. – Egipski kopesz, poznaję po kształcie klingi, ale musiał być wykonany na zamówienie, widzę po zdobieniach na rękojeści. Jak wspaniale musi się tym walczyć! – zamachnął się i ciął powietrze. Potem odłożył i wziął drugi, o zakrzywionym ostrzu.
– Tu z kolei robota Greków… Podobny, ale sporo starszy, po napisach na rękojeści wnioskuję, że spartański. Dobrze leży w dłoni, typowa broń piechoty.
– Skończyłeś już bawić się w znawcę broni? – zapytał ze ściany podróżny.
– Twoją zbroję też sobie zbadałem – odparł Jednooki, jakby nie usłyszał. – Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Elastyczna i lekka niczym tkanina, ale twardością dorównuje stali z tesalskich kopalni. Skąd ją masz?
– Nie twoja sprawa – odburknął nieznajomy, w jego oczach błysnęła nienawiść.
– Jeżeli nie zauważyłeś, jesteś na mojej łasce… generale.
Na dźwięk stopnia wojskowego przywiązany do ściany drgnął. Kasim nie przestawał.
– Cóż za ironia – ciągnął. – Perski bohater, który wygnał z wyspy Samos tyrana i osadził na tronie prawowitego władcę, teraz jest więźniem prostego żołnierza.
– Skąd wiesz, kim jestem? – burknął mężczyzna.
– Walczyłem pod twoimi rozkazami na Samos. Ja i inni żołnierze kochaliśmy cię, czciliśmy jak boga – w jego oku pojawiła się łza. – A ty nas zostawiłeś!
– Kasim, rozpamiętywanie przeszłości nic nie da. Muszę dostać się do Nienazwanego Miasta.
– Czemu tam ci tak śpieszno? – zdziwił się Kasim. – Powinieneś raczej wybrać się do piekła – wstał
i podszedł do więźnia, wciąż trzymając w dłoni miecz. Przyłożył ją do szyi mężczyzny.
– Czego tam szukasz? – zapytał. Uwięziony podróżnik poczuł z jego ust zapach sfermentowanego wina.
– Pojedź ze mną, to się przekonasz – odparł mężczyzna.
– Nie jesteś w dobrej pozycji do negocjacji – Jednooki splunął. – Więc czego tam szukasz? To ruiny, zapomniane przez ludzi i bogów. Tam nic nie ma, poza kupą gruzów.
– Mylisz się – odparł przywiązany mężczyzna. – Dawno temu, jeszcze zanim Persowie podbili Egipt, Nienazwane Miasto było bogatą osadą, leżącą na przecięciu szlaków komunikacyjnych. Jej mieszkańcy czcili Seta – zdobywca Samos przełknął ślinę. – Zaczęli budować świątynię ku jego czci, najpotężniejszą budowlę, jaka kiedykolwiek powstała. Jednak po pewnym czasie ogarnęła ich pycha i uczynili z tej świątyni pomnik ludzkiej potęgi.
– Słyszałem tę legendę – machnął ręką Jednooki. – Set się wściekł, zresztą nie tylko on i razem z resztą niebiańskiej gromadki spuścił na heretyków wszystkie możliwe klęski żywiołowe.
– To jeszcze nie wszystko – przerwał mu więzień. – Raz na sto lat, podczas pełni księżyca, Miasto i jego mieszkańcy pojawiają się na powierzchni ziemi.
– I oczywiście chciałbyś to zobaczyć – Kasim ziewnął.
– Raczej góry złota, jakie mają w skarbcu.
Jednooki odsunął się i opuścił nóż.
– Nawet nie wiesz, czy to wszystko jest prawdą – powiedział po chwili. – Nawet jeżeli jest, to jak chcesz odnaleźć Miasto?
– Tym się nie martw. Swoją dolę i tak dostaniesz – zakasłał generał.
– Chyba straciłem rozum – rzekł Kasim. – Wchodzę w to. Jutro rano będziesz miał drużynę – dodał, kierując się ku drzwiom.
– Drużynę? Nie było mowy o żadnej…
– Wybierać się za szóstą kataraktę we dwóch to pewna śmierć. Przygotuj się na duże wydatki – zgasił pochodnię i zostawił więźnia w ciemnościach.
^
^^
Ruszyli nad ranem – pięciu mężczyzn i jedna kobieta. Wszyscy ubrani na czarno, z turbanami na głowach, których części zasłaniały im twarze. Pędzili jak wiatr i po paru chwilach mury karawanseraju zniknęły im z oczu. Znaleźli się pośrodku piaskowego morza.
– Jesteś pewien tych ludzi? – zapytał Kasima zakapturzony mężczyzna. Wciąż bolały go kości po nocy spędzonej w dziwnej pozycji.
– Nie – odparł Jednooki. – Wszystkim zależy na złocie i dlatego możesz być spokojny.
– Musiałeś brać tego jednorękiego człowieka? I kobietę?
– Zgodzili się wziąć udział w wyprawie i z tego, co słyszałem, dobrze walczą.
– A ten w kapturze i długiej szacie? Nie wygląda na kogoś godnego zaufania – wciąż oponował przywódca.
– Sam nosisz kaptur – odciął się Kasim. – To zwiadowca, w dodatku zna się na miksturach leczniczych. Nie narzekaj.
Słońce świeciło wysoko, kiedy nagle mężczyźnie w płaszczu podróżnym rozmył się obraz. Niebo wokół stało się czarne, a piasek pod nimi zaczął falować. Chwilę potem wyłoniła się z niego olbrzymia dżdżownica, która pochwyciła jednego z ich towarzyszy i zniknęła z nim pod ziemią. Zakapturzony potrząsnął głową i wizja zniknęła. Niebo znów było jasnoniebieskie.
– Galopem! Szybko, za mną! – krzyknął do pozostałych. Spiął konia i ruszył przed siebie, ludzie za nim zrobili to samo. Nie mogli przecież pozwolić uciec człowiekowi, który miał ich doprowadzić do gór złota. Kopyta koni wzbijały chmury kurzu, przez co nie zauważyli, że ziemia pod nimi zaczyna delikatnie falować. Po chwili usłyszeli dziwny pisk, a z ziemi wyłoniło się coś ogromnego i porwało jedną z odzianych na czarno postaci. Zakapturzony zdjął z pleców miecze i ruszył kierunku stworzenia, które jakby zawisło w powietrzu. Huk gromu pojawił się niemal jednocześnie z przecinającą połać nieba zieloną błyskawicą. Chwilę potem zwierzę padło martwe na ziemię, zanim mężczyzna w płaszczu podróżnym zdążył go dotknąć. Wiło się jeszcze chwilę na piasku, trzymając w pysku swoją ofiarę, która zdążyła się już wyswobodzić.
– Nic ci nie jest? – zapytał zwycięzca spod Samos.
– Obędzie się bez twojej pomocy – burknęła Najmydia, jedyna kobieta w drużynie, wstając.
– Gdybym to ja wybierał ludzi, nie pozwoliłbym jechać kobiecie.
– Na szczęście to nie ty wybierałeś, dupku.
Kłótnię przerwało pojawienie się Kasima.
– Niezły bydlak – rzucił. – W życiu czegoś takiego nie widziałem. Jest martwy?
– Na to wygląda – odpowiedziała Najmydia, wsiadając z powrotem na swojego konia.
Ziemia zafalowała ponownie. Zobaczyli, jak na piasku pojawia się wybrzuszenie. Kasim zdjął z pleców łuk i wypuścił strzałę w kierunku wzgórka. Usłyszeli jęk i po chwili z ziemi wyłoniła się ogromna dżdżownica. Jednooki strzelił ponownie, trafiając potwora poniżej gardzieli. Reszta drużyny wyciągnęła broń. Mężczyzna w kapturze pogalopował z wystawionym mieczem w kierunku bestii. Dołączył do niego Chalid, człowiek bez ręki. Ale teraz ją miał, tyle że… płonęła! "Jak to możliwe?", pomyślał zakapturzony, ale w tej samej chwili Chalid wyciągnął przed siebie rękę. W kierunku dżdżownicy popłynął strumień ognia. Bestia zawyła, ale zamiast paść, otworzyła gardziel i plunęła w kierunku atakujących lepką, zieloną mazią. Na niebie ponownie pojawiła się zielona błyskawica – podobnie jak poprzednia, była dziełem Najmydii. Jednoręki podjechał do potwora z drugiej strony i ponownie poczęstował ją strumieniem ognia. Dżdżownica padła na ziemię, ale po chwili z piasków obok wyłonił się kolejny potwór. Dawny generał perskich wojsk podniósł się i zeskoczył z obnażonym mieczem w kierunku olbrzymiego czerwia. W locie wyjął z pochwy drugi. Ostrze wbiło się gładko w miękką skórę robaka, Pers poruszył nim, próbując przeciąć wnętrzności bestii, ale ostrze wyślizgnęło mu się z rąk i upadł na piasek. Z rany potwora pociekła niebieska posoka, która oblała generała. Tymczasem Chalid skoczył w górę i chwycił rękojeść miecza tkwiącego w skórze dżdżownicy. Podciągnął się na swojej zdrowej ręce, a tę płonącą wyciągnął przed siebie. W kierunku bestii strzelił słup ognia, który zmieszał się z zieloną błyskawicą Najmydii. Po chwili stworzenie padło bez życia na ziemię. Chalid zeskoczył na ziemię i przeturlał się po gorącym piasku.
Bohater z trudem wstał, po czym podszedł do stwora i wyszarpnął zakrwawiony miecz. Wsiadł na konia i dał znak pozostałym, by ruszać. Po chwili jednak podjechał do Chalida.
– Jak to zrobiłeś? – zapytał.
– Nie twoja sprawa – odpowiedział mu jednoręki. – Ty masz tylko doprowadzić nas do Nienazwanego Miasta.
^
^^
– Błąkamy się już od kilku godzin bez celu! – krzyknął Farouk. – Zbliża się burza piaskowa, a my się zgubiliśmy – gniew zmienił jego twarz w wykrzywioną maskę. Wyciągnął miecz. -Nie wiesz, gdzie iść! Powinniśmy cię zabić!
To były ostatnie słowa, wypowiedziane przez Farouka. Chwilę potem jego głowa spadła z szyi i potoczyła się po piasku. Drużyna przyglądała się temu w milczeniu, tylko Najmydia sięgnęła po broń, ale Chalid powstrzymał ją. Człowiek, który za pomocą miecza o poskręcanym ostrzu zakończył żywot Farouka, schował broń do pochwy.
– Tak skończy każdy, kto ośmieli się kwestionować moje zdanie – zaczął zabójca.
– Jeżeli jednak będziecie mi posłuszni – ciągnął. – Zdobędziecie bogactwa, o jakich wam się nie śniło. Sami więc wybierzcie, czy chcecie śmierci tchórza, czy gór złota!
Odpowiedział mu pomruk zadowolenia, tak przynajmniej mu się zdawało.
– Jak zauważył Farouk, zbliża się burza piaskowa. Rozbijemy tu obóz.
^
^^
W nocy znów śniło mu się to samo. Płacz dzieci, wrzaski mordowanych i ogień, pożerający wszystko wokół. Prawdziwa rzeź, przed którą nic się nie uchowało. Ale to go nie dotyczyło – miał zadanie do wykonania. Zdobyć zbroję, tylko to się liczyło. Wszedł do przestronnej, bogato zdobionej sali świątynnej i rozejrzał się. Gdzie do… Jest! Błyszczała na posągu młodego mężczyzny, stojącego w centrum pomieszczenia. Podbiegł do figury i zdjął z niej pancerz. Już widział góry złota, którymi zostanie obsypany po powrocie do Persji. Za to będzie można kupić z dziesięć niewolnic…
Nagle wszystko wokół zaczęło drżeć, na suficie pojawiły się pęknięcia. Niewiele myśląc, włożył pancerz na siebie i pobiegł przed siebie.
Jednak tym razem sen wyglądał inaczej niż zwykle. Zamiast zalewającej mu oczy krwi i przerażonych twarzy widział teraz coś innego – rękę trzymającą nóż, nad swoją głową. Ocknął się. Nad jego twarzą rzeczywiście wisiało ostrze. Odtoczył się i skoczył na równe nogi.
– Kim jesteś? – krzyknął. Odpowiedzią na to pytanie był nóż, który wbił się w płótno namiotu kilka centymetrów od jego głowy. Generał rzucił się do przodu i pięścią uderzył napastnika w twarz. Niedoszły zabójca upadł na ziemię. Dowódca wyprawy usiadł mu na piersi.
– Kim jesteś? – zapytał ponownie.
– Zabiłeś go, ty skurwysynu! Jak mogłeś!
– Najmydia?
– Pierdolony skurwysyn!
– Nie toleruję buntów. Wiesz doskonale, że muszę cię zabić – powiedział cicho mężczyzna.
– Nie rób tego, al-Hazred – usłyszał za sobą. Nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto mówi.
– Nie rób tego – powtórzył Arsun. – Farouk był próżnym idiotą, ale ona może się jeszcze przydać.
– Skąd wiesz, kim jestem? – zapytał generał.
– Wiem o wiele więcej, niż ci się zdaje. Zostaw ją.
– Chciała mnie zabić. Nie jest godna zaufania – odpowiedział Pers. Ale Arsun już zniknął.
Al-Hazred puścił kobietę.
– Daruję ci winy. Ale jeżeli jeszcze tego spróbujesz… zginiesz. Zadbam, żebyś umierała długo i powoli, rozumiesz? – mówił powoli, dokładnie ważąc każde słowo. Kobieta kiwnęła głową, po czym się rozpłakała. Generał nie był na to przygotowany. Wstał, uwalniając Najmydię.
– Nie obchodzi cię złoto Miasta – stwierdził.
– Nic nie rozumiesz – krzyknęła kobieta przez łzy. – Zresztą, dlaczego miałbyś rozumieć?
– Czego tam szukasz? – spytał nieco łagodniejszym tonem.
Dziewczyna usiadła pod ścianą, podciągnęła kolana pod brodę.
– Jak widziałeś, władam magią. Potrafię uwieść każdego mężczyznę, omamić go, czytać w myślach… Potrafię panować nad pierwotną energią natury – zakrztusiła się.
– Ale wszystko ma swoją cenę – zaczęła po chwili. – Kochałam kiedyś pewną kobietę, wiem, dla ciebie to dziwactwo – spojrzała nienawistnie na al-Hazreda, ale ten milczał. Ciągnęła dalej.
– Doszło do… sam wiesz, do czego. Poszłyśmy do łózka. I kiedy miałam orgazm… – pociągnęła nosem, kolejny wybuch płaczu był bliski. – Spopieliłam, ją, rozumiesz? Została z niej tylko kupka popiołu – ukryła twarz w dłoniach. – Nie chcę tej cholernej potęgi! Chcę być normalną kobietą, jak tysiące innych!
Al-Hazred wyszedł z namiotu i dołączył do patrzącego na gwiazdy Arsuna.
– Nie powinieneś próbować jej pocieszyć? – zapytał zwiadowca, nie odwracając się.
– Musi sama zwalczyć swoje demony – odpowiedział generał, okrywając się szczelniej płaszczem. Noc była zimna.
– Tak jak ty? – zakpił Arsun.
– Co ty możesz o mnie wiedzieć?
– Głupcze, naprawdę sądzisz, że ten pancerz to zwykła zabawka? Że wziąłeś go sobie, a teraz możesz go spokojnie odłożyć na miejsce? To tak nie działa – chrząknął. – Kiedy go dotknąłeś, stałeś się trędowaty, związany z tą zbroją na dobre i na złe. Nie zmienisz swojego przeznaczenia.
– Skąd wiesz to wszystko? – zapytał Al-Hazred.
– Mówiłem już, wiem o wiele więcej, niż ci się zdaje.
Rozmowę przerwała włócznia, która wbiła się w ziemię tuż przed ich stopami. Obaj odskoczyli. Bohater spod Samos sięgnął ręką po miecz, ale jego palce trafiły w pustkę. Szlag! Zostawił broń w namiocie. Rzucił się za stojący nieopodal głaz. Musiał jakoś dostać się do swoich mieczy.
– Możesz już przestać się ukrywać, mam winowajcę – krzyknął Arsun. Al-Hazred podniósł się i zobaczył, jak medyk prowadzi mężczyznę, którego jedyne odzienie stanowiła przepaska biodrowa. Pod szyją półnagiego coś błyszczało. Po chwili generał dostrzegł, że było to ostrze, wyrastające
z dłoni Arsuna.
– Masz więcej takich gadżetów? – zapytał z podziwem.
– Wystarczająco wiele, by cię jeszcze zaskoczyć – uśmiechnął się krzywo, chyba pierwszy raz od początku wyprawy. – Był sam, nie miał żadnej obstawy. Ale to nie wszystko… On nie ma twarzy!
Rzeczywiście, ich jeniec nie miał oczu, nosa ani ust. W ich miejscu znajdowała się gładka, ciemna skóra.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Ale --- nie tylko spacje... Już pierwsze zdane do poprawki.
"Wnętrze karawanseraju wypełniał słodki korzenny zapach, zmieszany się z wonią wina, kadzideł i nargili. Albo " mieszający się" albo " zmieszany / wymieszany.
Pozdrówki.
Aj, aj, poprawiałem zdanie i zostawiłem stary szyk... dzięki.
"Jej mieszkańcy czcili Seta - zdobywca Samos przełknął ślinę. - Zaczęli budować świątynię ku jego czci, najpotężniejszy z i g g u r a t..." - - ziggurat na południe od Meroe, i to ku czci Seta?
"Farouk", "Al-Hazred", "Kasim", "Najmydla" - na brodę Proroka! To chyba nie są imiona z epoki.
Najmydia jest z epoki i tego jestem gotów bronić na ubitej ziemi. Poczytaj o sprzysiężeniu siedmiu mężów ; p
Ale fakt, reszta imion z epoki nie jest, a nie chciałem ich nazywać po słynnych królach, dowódcach... Więc jeżeli ktoś zna jakieś perskie imiona, chętnie podmienię.
Wiem, że ziggurat to świątynia sumeryjska, a nie egipska, ale uno - nie zachowały się żadne obrazki świątyń Seta, duo - cywilizacje Sumeroakadu czy też Babilonu, który potem Sumer podbił i Egiptu przenikały się, więc jakaś sekta wyznawców Seta mogła na pewno taki ziggurat zbudować. Zwłaszcza, że akurat w tym opowiadaniu bogowie perscy się nie pojawiają, bo w sumie jesteśmy w Egipcie... w następnym opowiadaniu wyjaśnię czemu.
W dodatku pamiętajmy, że na południe od szóstej katarakty tak naprawdę kończyła się cywilizacja egipska - nie dotarł tam żaden z faraonów, ani z perskih najeźdźców (no dobra, niby byli czarni faraonowie z Nubii, ale to nie do końca to samo). Więc współcześni mogli sobie myśleć o tych krainach dosłownie wszystko...
Złośliwy chochlik. Powinno być "perskich". Ach, czemu tu nie ma funkcji edytowania komentarzy ; p
W Sprzysiężeniu była Fajdymia, ale dziwnym trafem zapamiętałem to imię inaczej i tak już zostało... więc i ona dołącza do grona postaci "koniecznie potrzebujących zmiany imienia".
Um, poprawione czy nie - nie podoba się.
"Karczmarz zaczął żałować swoich słów.
- To wszystko zależy od tego, gdzie zmierzasz - szepnął karczmarz.
- Chcę się udać za szóstą kataraktę – odpowiedział mężczyzna, bawiąc się nożem.
Gospodarz otworzył szeroko oczy.
- Za... szóstą kataraktę? Przecież to pewna śmierć – wyszeptał."
Drugi "karczmarz" zaznaczony jest dlatego, że niepotrzebnie powtarzasz podmiot. Szeptanie - powtórzenie. W ogóle powtórzeń to tam jest więcej.
Za podnoszenie do góry - chłosta. Podobnie jak za ciągnięcie dalej. ; /
Związen w kitek - > kitkę
"...w kolorze brudnego złota. Z obu boków pięły się ku górze dwa wyrzeźbione w pancerzu węże, a pomiędzy ich głowami, na piersiach mężczyzny, znajdował się otwór w kształcie pionowo postawionego rombu. Widać tam było klejnot w kolorze zaschniętej krwi.
Więzień podniósł zwieszoną dotąd głowę, oczy koloru bursztynu..."
Nie tylko kolor to powtórzenie, ale i sama forma: w kolorze, w kształcie. Da się budować zdania inaczej, bardziej różnorodnie.
"...podszedł do więźnia, wciąż trzymając w dłoni miecz. Przyłożył ją do szyi mężczyzny." GO, nie ją.
"- Czego tam szukasz? - zapytał. Uwięziony podróżnik poczuł z jego ust zapach sfermentowanego wina.
- Pojedź ze mną, to się przekonasz - odparł mężczyzna.
- Nie jesteś w dobrej pozycji do negocjacji – Jednooki splunął. - Więc czego tam szukasz? To ruiny, zapomniane przez ludzi i bogów. Tam nic nie ma, poza kupą gruzów."
"Słońce świeciło wysoko, kiedy nagle mężczyźnie w płaszczu podróżnym rozmył się obraz. Niebo wokół stało się czarne, a piasek pod nimi zaczął falować"
Po pierwsze, słońce wysoko to raczej nie świeci, wysoko może znajdować się na niebie.
Poza tym piszesz tak, że nie wiadomo, o co chodzi. Wizja należy do faceta, ale piasek zaczął falować pod "nimi".
"Niewiele myśląc, włożył pancerz na siebie i pobiegł przed siebie.
Jednak tym razem sen wyglądał inaczej niż zwykle. Zamiast zalewającej mu oczy krwi i przerażonych twarzy widział teraz coś innego - rękę trzymającą nóż, nad swoją głową. Ocknął się. Nad jego twarzą..."
"...sięgnął ręką po miecz, ale jego palce trafiły w pustkę. Szlag! Zostawił broń w namiocie. Rzucił się za stojący nieopodal głaz. Musiał jakoś dostać się do swoich mieczy."
Dużo Ci się zdarza takich słów-śmieci: np. tu sięgnął ręką. Po prostu sięgnął.
"- Masz więcej takich gadżetów? - zapytał z podziwem.
- Wystarczająco wiele, by cię jeszcze zaskoczyć - uśmiechnął się krzywo"
Wiemy, kto zapytał, ale kto się uśmiechnął, już nie. Zmieniasz podmiot, więc go nazwij. Poza tym czy gadżet to aby odpowiednie słowo w tamtych realiach?...
To tylko taki przegląd, broń boże nie uważny i szczegółowy, w celu zasygnalizowania pewnych rzeczy. Ale dla mnie i tak najbardziej kuleje prowadzenie fabuły. Opisujesz wszystko tak, że jest niewiarygodne. Za szybko, za mało logicznie. Najbardziej mnie ta kobieta osłabiła - próbuje bohatera zaszlachtować, on na to, że teraz ją musi zabić, ktoś z tyłu mówi, że jednak nie, ona zaczyna się użalać... Wszystko zbyt hasłowo i (wybacz kolejne określenie) infantylnie. Nie widzę w Twoich bohaterach głębi. Zachowują się jak drewniane lalki z narysowanymi raz na zawsze wyrazami twwarzy. Jeżeli lesbijska opowieść dziewczyny miała nadać opowieści głębi, to niestety, nie udało się, mnie tylko ręce opadły i rozbawił wyżej wspomniany brak wiarygodności.
Przepraszam za to, co napisałam (Jahusz, jak się dowie, na pewno zaraz na mnie wsiądzie), ale niestety, moim zdaniem przede wszystkim na to powinieneś zwrócić uwagę - jak budować fabułę, jak przedstawiać kolejne wydarzenia. Po prostu dużo czytaj, staraj się chłonąć sposoby, na jakie robią to inni. Zabiegi: "Zabiję cię. A, nie jednak cię nie zabiję, już lecę za tobą na pewną śmierć" niszczą całe przesłanie i sens, które zapewne chciałbyś przekazać.
Pozdrawiam i życzę cierpliwości przy pracy. ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr