- Opowiadanie: vyzart - Promocja na nowe życie

Promocja na nowe życie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Promocja na nowe życie

– Przepraszam, ale muszę zadać to pytanie. – Blondyn odruchowo zabębnił palcami w blat stolika. – Czy pan jest diabłem?

Siedzący naprzeciwko mężczyzna roześmiał się, po czym odgarnął ruchem głowy niesforny pukiel czarnych włosów.

– Skąd ta myśl?

– Proponuje mi pan zmianę biegu historii i poprawę życia za cenę duszy. Jeszcze tylko dorzucić cyrograf i będzie, wypisz wymaluj, pakt z Lucyferem.

– Skądże znowu – odparł brunet, rozbawiony. – Jestem tylko zwyczajnym handlarzem. Z prawdziwym szatanem nie mam nic wspólnego.

– Sam nie wiem.

– Rozumiem wahanie, ale proszę pomyśleć, że taka okazja może już się nie powtórzyć. To wręcz promocja. Specjalna, limitowana oferta tylko dla pana. Jedna dusza to zresztą chyba niewygórowana cena, za drugą szansę na naprawę wszystkiego, prawda?

– I jest pan pewien, że po śmierci nie trafię do kotłów, ani wrzącej smoły?

– Oczywiście. Zapewniam, że dusze zbieram tyko na użytek własny. – Handlarz uniósł kąciki ust w idealnym uśmiechu, wyćwiczonym setkami lat praktyki. – Poza tym, po odbiór należności zgłaszam się zazwyczaj tuż przed ostatnim oddechem klienta, więc będzie mógł cieszyć się pan nowym światem przez długie lata. Pańska dusza będzie u mnie bezpieczniejsza niż u samego Króla Królów. Nie ma tu absolutnie nic do stracenia.

 

***

 

Wychodząc na ulicę, przyjrzał się kręgowi czarnych znaków, oplatających dłoń. Kilka minut temu podał ją nieznajomemu handlarzowi, by przypieczętować umowę. Serce niemal podskoczyło mu do gardła, gdy zobaczył, jak fragmenty smolistego tatuażu odrywają się od ręki mężczyzny i wpełzają na jego własną.

Odwrócił głowę. Jego wzrok zatrzymał się na błyszczącym szyldzie, a usta wykrzywił mimowolny uśmiech. Zanim odszedł, pomyślał jeszcze, że „Nad Otchłanią” to idealna nazwa dla lokalu, w którym zaprzedał duszę.

 

***

 

Przed drzwiami mieszkania stanął kilka minut przed trzecią. Ręce trzęsły się naciskając klamkę, a świat wirował, przypominając o opróżnionych tego wieczora kieliszkach. Wewnątrz panował półmrok daleki od przytulnej, nocnej czerni. Blok stał tuż przy głównej ulicy, a światło latarni przebijało się przez cienkie firanki, rozrzedzając ciemność.

Uchylił drzwi sypialni i skupił rozbiegane spojrzenie na śpiącej postaci. Leżała skulona w kłębek, dłonią ściskając rąbek zrzuconej na podłogę kołdry. Biel krótkiej koszuli nocnej otaczała trochę zbyt szczupłą sylwetkę, odrobinę za wąskie biodra i skromne piersi. Zbiór delikatnych niedoskonałości wieńczyła pociągła twarz, okraszona pasmami mysich włosów. Urodę kobiety można było uznać co najwyżej za przeciętną, lecz dla stojącego w progu mężczyzny była najpiękniejszym stworzeniem na Ziemi. Czasem myślał nawet, że poznając ją, całkowicie zużył życiowe rezerwy pomyślności. Zupełnie jakby świat próbował zrekompensować lata nieszczęść, stawiając przed nim anioła, obleczonego ludzką skórą. Kiedyś powiedział nawet o tym ukochanej, ale ta tylko uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło.

Przez chwilę chciał położyć się obok niej i czule objąć. Zatrzymał się jednak w pół kroku i porzucił myśl, czując delikatne ukłucie obrzydzenia do samego siebie. Musiał przecież cuchnąć wódką na kilometr. Ostatecznie, zdecydował się spędzić noc na fotelu, wciśniętym niedbale w róg salonu.

Zanim zasnął, zacisnął pięści i poprzysiągł sobie, że w następnym życiu wszystko naprawi.

 

***

 

Podwinął rękaw i spojrzał na zegarek. Do spotkania z handlarzem zostało jeszcze pięć minut. Dla pewności zerknął jeszcze na dwie, zwisające z muru cyfry, upewniając się, że trafił pod właściwy adres.

Przez kilka chwil stał nieruchomo przed parą dębowych drzwi, oddychając ciężko. Czuł na sobie ukradkowe spojrzenia przechodniów. Jakieś dziecko chyba nawet pokazało mu język. Sam pewnie uniósłby brew z politowaniem, widząc własną twarz. Pobladłą i śmiertelnie poważną.

Przełknął ślinę i uniósł dłoń. Starał się nie zwracać uwagi na to, jak bardzo drżała. Jednak zanim dosięgnął pozłacanej kołatki, drzwi uchyliły się, ukazując zarys kobiecej postaci. Nieznajoma skłoniła się nieznacznie i gestem zaprosiła go do środka.

– Mistrz czeka na pana w gabinecie – powiedziała, zatrzaskując drzwi. – Proszę za mną.

Dopiero teraz, gdy oczy przyzwyczaiły się do panującego w korytarzu półmroku, mógł przyjrzeć się kobiecie. Sylwetka, okryta prostą, czarną suknią, wręcz przerażała swą perfekcyjnością. W kształtnych biodrach, płaskim brzuchu i piersiach, falujących delikatnie w rytm oddechu, nie było ani jednej niedoskonałości. Mężczyzna z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że natura nie byłaby w stanie stworzyć takiej istoty. Gdy spojrzał wyżej, zamarł. Perfekcję rysów twarzy rozcinały linie szwów, znaczące czoło i policzki. Jedna z nich okręcała się wokół karku, zupełnie jakby głowa była tylko doszytym elementem potwornej układanki.

Wzdrygnął się na samą myśl.

Kobieta, zignorowawszy nerwowe zachowanie gościa, przeszła przez pokój i stanęła przed drugimi drzwiami. Przywołała mężczyznę skinieniem, a potem otworzyła je na oścież.

Gdy tylko przekroczył próg, poczuł delikatnie szarpnięcie, a świat rozmazał się, niczym obraz w przestarzałym kineskopie. Ułamek sekundy później podeszwy butów uderzyły w posadzkę gabinetu. Niewielkie pomieszczenie przypominało marmurową zbrojownię. W rogach błyszczały zdobne włócznie i miecze, wplecione w surowość stalowych stojaków. Ściany zdobiła mozaika kuszących srebrzystym pięknem ostrzy, które wręcz błagały by przelać krew za ich pomocą.

Mężczyzna przełknął ślinę i zrobił krok. Dopiero teraz zauważył, że stylowe okna, wpisane w każdą ze ścian, ukazują zupełnie inne krajobrazy. Przed szklaną taflą, wychodzącą na spowitą bielą tundrę, ustawiono zgrabne, mahoniowe biurko. Siedzący za nim handlarz odstawił trzymaną filiżankę i wskazał dłonią miejsce naprzeciw siebie.

Klient podziękował skinieniem. Wahał się przez chwilę, lecz w końcu przełamał słabość i opadł na wygodne, ciemne krzesło.

– Napije się pan herbaty? – Sprzedawca uśmiechnął się delikatnie, muskając palcami stojący z boku imbryk.

– Nie, dziękuję. – odpowiedział mężczyzna, wykrzywiając twarz wymuszonym, nerwowym grymasem. – Przepraszam, że pytam, ale zna pan może Frankensteina?

– Victora? Tak, pracowaliśmy kiedyś nad kilkoma projektami. Sprzedałem mu nawet jeden ze swoich pomysłów. Całkiem utalentowany człowiek. Szkoda tylko, że tak krytycznie podchodził do własnych dzieł. Czemu?

– Tak tylko pytam… – Mężczyzna zdał sobie sprawę, że po tym co już widział, ta odpowiedź nie powinna go dziwić.

– Przejdźmy zatem do konkretów.

 

***

 

Julius Kane otwiera oczy. Pamięta rytuał, czerń wijących się znaków i obitą skórą księgę. Lecz po ciemnej sali, wypełnionej metaliczną wonią, nie ma śladu. Otaczają go za to ściany pozbawione okien i meble, błyszczące świeżością lakieru. Pod palcami szeleści jedwabne prześcieradło.

Słyszy dźwięk otwieranych drzwi. Do pokoju wchodzi lokaj. Wyprasowany garnitur dobrze komponuje się z czernią zaczesanych na bok włosów i gustownymi oprawkami okularów.

– Panie Kane, małżonka czeka w pokoju numer cztery – mówi, kładąc dłoń na piersi w wyćwiczonym ukłonie.

Julius nie daje poznać po sobie zaskoczenia, a niepewność odtrąca w kąt świadomości.

– Prowadź, Albercie – mówi, wstając pośpiesznie.

Wychodzą na korytarz. Chłodny beton pokrywa mozaika kolorowych płytek. Zawieszone na ścianach świetlówki emanują ciepłym światłem.

Mężczyzna próbuje poukładać myśli, wpatrując się w plecy służącego. Skąd zna jego imię? Przymyka oczy. Pod powiekami szuka śladów swego nowego życia, lecz widzi tylko znajome obrazy. Nieukończone studia. Pogarda wymalowana na twarzach rodziców. Szyderczy uśmiech szefa, który po raz kolejny spóźnia się z wypłatą. Płacz ukochanej. Ciasne mieszkanie. Krzyki sąsiadów. Wspomnienia siedzą głęboko w umyśle. Są jak chwasty, za żadne skarby nie dające się wykorzenić.

Albert zatrzymuje się i otwiera przed nim kolejne drzwi. Julius kiwa głową i przekracza próg, odruchowo unosząc dłoń w powitaniu. Błękit tapety otula niewielki pokój. Na końcu ustawionego przy ścianie stołu siedzi kobieta. Mysie włosy opadają na ramiona, skryte pod koronką długiej sukni. Mężczyzna widzi, jak twarz ukochanej rozpromienia uśmiech i uświadamia sobie, że niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Przysuwa sobie krzesło i obejmuje jej dłoń. Ona całuje go w czoło.

Trwają przez moment w ciszy, mąconej tylko stłumionym szumem wentylatora.

– Spisałam plan twojego dzisiejszego wystąpienia, kochanie. A może powinnam powiedzieć „panie prezydencie”? – mówi wreszcie, przesuwając po blacie kartkę, zapełnioną zgrabnym, równym pismem.

– Możesz nazywać mnie „królem”, albo ewentualnie „tygrysem”. – Słowa same spływają na język mężczyzny, a usta układają się w zawadiacki uśmieszek. – Prezydentura to relikt przeszłości. Przecież dobrze o tym wiesz, skarbie.

Chwyta arkusz i przebiega po nim wzrokiem. Litery, ułożone w kompozycję pięknych słów, skrywają obietnice i nadzieje. Z każdym akapitem Kane czuje w sercu ukłucie dziwnej nostalgii.

I wtedy przypomina sobie wszystko.

Zamyka oczy, pozwalając, aby nowe życie zalało umysł falą świeżych wspomnień. Nieskładne dotąd fakty układają się w spójną całość, a zakorzenione głęboko strzępy dawnej egzystencji znikają bez śladu. Julius Kane żegna swoje stare, nieudolne ja, z otwartymi ramionami witając przypływ nowego siebie.

Rozwiera powieki i wstaje, przeciągając się nieznacznie.

– Na mnie już pora, myszko. Życz mi szczęścia – rzuca, po czym zgarnia kartkę z blatu.

Czekającemu za drzwiami Albertowi kładzie tylko dłoń na ramieniu i rusza długim korytarzem. Po drodze nie spotyka nikogo. Na ten poziom wstęp ma tylko on, jego rodzina i osobisty służący. Ot, niewielki przywilej władzy.

Mija obrazy i rzeźby, lecz nie zwraca na nie najmniejszej uwagi. Każdy ich szczegół już od dawna ma wyryty w pamięci. Dzieła sztuki wielokrotnie były towarzyszami jego rozmyślań.

Przejście kończy się windą, która wygląda jak żywcem wyjęta z hotelu sprzed dwu wieków. Mężczyzna rozwiera oplatającą ją kratę i wchodzi do środka. Z ustawionego w kącie wieszaka ściąga kevlarową kamizelkę i narzuca na siebie z pewną niechęcią. Zbyt mocno wierzy w ludzi, aby polubić takie rozwiązania, jednak żona zabiłaby go, gdyby nie zabezpieczył się chociaż w ten sposób.

Wciska czwórkę na oświetlonym panelu. Mechanizm zgrzyta kilkukrotnie. Winda rusza.

Julius dopina ostatni guzik marynarki i poprawia zagięcia spodni. Wie jak ważny jest nienaganny wygląd podczas wystąpień.

Mężczyzna wie, że minie kilkanaście minut zanim dotrze na miejsce. Postanawia wykorzystać ten czas na kilka głębokich wdechów i starcie potu z czoła. Utrzymanie fasady charyzmatycznego przywódcy kosztuje go zawsze sporo nerwów, zwłaszcza podczas publicznych przemówień, ale Kane nie żałuje. Jest pewien, że wykorzystał w pełni każdy dzień nowego życia. Nie zmarnował ani chwili na próżne rozważania czy powielanie błędów przeszłości. Cały czas parł do przodu, aż w końcu stanął na szczycie. Zrobił wszystko, czego pragnął.

Gdy winda staje, mężczyzna jest już gotowy. Ręce odsuwają kratkę zabezpieczającą i ostatni raz poprawiają garnitur. Rysy twarzy wyrażają zdecydowanie, a krążące w umyśle słowa układają się w piękną przemowę.

Kilka kroków później jest już na balkonie. Tylko pozornie sam, bo czuwa nad nim setka ukrytych agentów.

Rozkłada dłonie i wciąga w płuca przesiąknięte pyłem i spalenizną powietrze. Zapach, który kocha ponad wszystko. Słyszy owacje. Najpierw skromne, nieśmiałe, a potem tak głośne, że musi zakrywać uszy. Spogląda w dół. Plac przed budynkiem wypełnia morze głów. Tłum krzyczy, gwiżdże i skanduje jego imię. Z tej wysokości są tylko gęstą, ludzką masą, jednak Julius niemal czuje na sobie ich spojrzenia. Pełne szacunku, uwielbienia, czasem zazdrości. Wszyscy kochają go i jednocześnie nienawidzą, wiedząc, że bez niego nie mieliby szansy na przetrwanie.

Mężczyzna podnosi wzrok. Podziwia połacie ruin, ogląda nadpalone budynki i ulice, przyprószone gruzem. Kontempluje chmury szarego pyłu, zakrywające wspomnienie błękitnego nieba. Liczy wybuchy, jaśniejące gdzieś na granicy pola widzenia. Widzi pustkowie, ciągnące się aż po horyzont. Granice własnego królestwa.

Świat, który zniszczył.

 

***

 

Handlarz dopił resztkę herbaty i nieśpiesznie odstawił pustą filiżankę. Z uwagą wpatrywał się w otwartą księgę. Skórzana oprawa wyglądała nader interesująco na tle lśniącego blatu biurka. Biel papieru co chwilę rozcinały atramentowe linie, formując wciąż nowe słowa i zdania.

Mężczyzna przeczesał palcami włosy, nie odrywając wzroku od lektury. Nawet nie zauważył, kiedy jego twarz wykrzywił uśmiech. Ludzie zawsze go fascynowali. Wystarczyło zaszczepić w nich niewielką iskrę, dać cień szansy na naprawę życia, by postawili świat na głowie.

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk kołatki, uderzającej w drzwi. Gdy podniósł głowę, zobaczył znajomą postać, zgiętą w delikatnym ukłonie.

– Mistrzu, pani Kane czeka przed przejściem.

– Oczywiście – odrzekł, po czym zamknął księgę i lekko odsunął. – Wprowadź ją, proszę.

Kobieta bezszelestnie zlała się z ciemnością korytarza. Chwilę później w progu pojawiła się niska sylwetka, nerwowo okręcająca kosmyk mysich włosów wokół palca. Handlarz uniósł kąciki ust i zaprosił ją do siebie. Gdy usiadła, spuściła głowę i zamilkła.

– Napije się pani herbaty? – zaproponował, przerywając chwilę niezręcznej ciszy.

Podniosła wzrok i przez kilka sekund wpatrywała się w niego badawczo.

– Nie, dziękuję.

– Przejdźmy zatem do konkretów. Czym mogę służyć?

– Mój mąż zniknął miesiąc temu. – Zaczęła niepewnie. – Podobno może pan pomóc mi go odnaleźć.

Mężczyzna splótł dłonie i oparł na nich podbródek.

– Próbowała pani zawiadomić policję?

– Proszę mnie nie rozśmieszać! – Mimowolnie uniosła głos. – Oni nic nie wskórają. Ja… Wiem, że to brzmi jak jakaś paranoja, ale czuję, że Julius zniknął na dobre. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu.

– Cóż, z doświadczenia wiem, że niektóre rzeczy są bliżej niż nam się wydaje. – Handlarz przymknął oczy, maskując złowrogi błysk lodowatych tęczówek. Palcem delikatnie musnął grzbiet zamkniętej książki. – Niestety, moje usługi są dość kosztowne.

– Cena nie gra roli. Zrobię wszystko, by tylko go odnaleźć.

– Naturalnie. Taką mam właśnie nadzieję.

Koniec

Komentarze

Kolejna próba literacka. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu i liczę na komentarze, wskazówki, rady i opinie.

Życzę miłej lektury.

Vyzart, wrzuciłeś tekst we własny dyżur? XD

 

Ja przeczytam jutro. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Cóż, gdybym wrzuciłbym go w inny dzień, miałbym większe szanse do comiesięcznej nominacji i zdobycia piórka <miejsce na autoironiczny uśmiech>, a to przecież byłoby straszne.

Zaprzepaszczanie własnych szans to moja specjalność.

A tego jeszcze nie wiem. Wydrukuję sobie Twój tekst w pracy i wtedy przeczytam. ; )

 

Anyway, wczoraj wpadło na portal aż dziewięć tekstów. A ja jeszcze nie skończyłam oceniach dwóch długich z piątku, z poprzedniego dyżuru. ; / If this continue, zacznę być chyba tak wredna, że albo odstraszę potencjalnych wrzucających w moje dyżury, albo sami mnie usuniecie (zapewne na wniosek Jahusza ; P). Przez to, że mam tyle do czytania (oraz przez Beryla ; P), nie mam kiedy sama pisać. ; /

 

(Marudzenie niewyspanego człowieka.)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dla pewności zerknął jeszcze na dwie, zwisające z mury cyfry, upewniając się, że trafił pod właściwy adres. -trochę nie potrafię sobie wyobrazić tych cyfr zwisających z muru.

Przez kilka chwil stał nieruchomo przed parą dębowych drzwi, oddychając ciężko. - przed drzwiami, bez pary.

Mężczyzna z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że natura nie byłaby w stanie stworzyć takiej istoty. Do czasu, gdy spojrzał wyżej. - zdanie Do czasu (...) przeczy zdaniu pierwszemu. Jeśli dobrze zrozumiałem tekst, to gdy spojrzał wyżej, był już pewny, że kobieta jest dziełem natury. Z tych zdań natomiast wynika, że do czasu się utwierdzał, a kiedy spojrzał wyżej, przekonał się, że to jednak natura.

Niewielkie pomieszczenie przypominało marmurową zbrojownie. - zbrojownię

(...) by przelać krew z ich pomocą. - za ich pomocą

Przeczytałem i podobało się, nawet bardzo. Czyta się szybko i przyjemnie. Cała intryga uknuta przez "handlarza" sprawia, że chce się odkryć jej ciąg dalszy, sprawdzić, jak to się skończy dla człowieka spragnionego sukcesu. Jednocześnie jest w tym opowiadaniu coś bardzo ludzkiego, coś tak bliskiego każdemu człowiekowi, chęć poprawy swojego życia.

Kilka naprawdę drobnych błędów, które nie psują przyjemności płynącej z czytania. Dla mnie rewelacja. :)

Tak, teraz kiedy zwróciłeś na to uwagę, Melambrecie, to "do czasu" rzeczywiście brzmi niefortunnie. W sensie, nie oddaje tego, co chciałbym.

Za brakujący ogonek chyba zaraz pójdę popełnić rytualne samobójstwo, albo spalę się całkowicie ze wstydu. Nie wierzę, że umknął mi nawet po trzykrotnym przeczytaniu tekstu. Ech.

Jeśli chodzi o krew, to zdanie miało oznaczać "przelewać krew razem z nimi", a nie "przelewać krew nimi", więc wydaje mi się, że chyba jest poprawne. Ale głowy nie dam.

Tak czy inaczej, dziękuję za komentarz i cieszę się, że mój tekst przypadł ci do gustu.

"- Skądże znowu – odparł brunet, rozbawiony. –Jestem tylko zwyczajnym handlarzem." - Bral spacji przed "Jestem".

 

"Wychodząc na ulicę, przyjrzał się kręgowi czarnych znaków, oplatających dłoń." - Oplatających mu dłoń?

 

"Urodę kobiety można było uznać co najwyżej za przeciętną, lecz dla stojącego w progu mężczyzny, była najpiękniejszym stworzeniem na Ziemi." - Skreśliłabym przecinek po "mężczyzny".

 

Mel pisał już o zwisaniu z muru - dodam tylko, że jest literówka: z mury.

 

"Sam pewnie uniósłby brew z politowaniem, widząc własną twarz. Pobladłą i śmiertelnie poważną." - Nie rozumiem, czemu czyjać powaga i bladość ma wzbudzać u innych politowanie?

 

"Sylwetka, okryta prostą, czarną suknią, wręcz przerażała swą perfekcyjnością. (...) Perfekcję rysów twarzy rozcinały linie szwów..."

Za blisko dla mnie, więc powtórzenie, poza tym skreśliłabym "swą".

 

"Siedzący za nim handlarz odłożył trzymaną filiżankę..." - Raczej odstawił.

 

"Chłodny beton pokrywa mozaika kolorowych płytek." - No nie wiem, zaczęłam się zastanawiać, skąd on wie, co jest pod płytkami?

 

Nic, tylko bohater przechodzi przez kolejne drzwi. Tak często, że za którymś kolejnym razem się ukrzywiłam. Ale to nic w porównaniu z tym, jak często się Twoje postacie uśmiechają - a to lekko, a to zawadiacko, a to jeszcze inaczej, ale niemal cięgiem przy opisie jest jakiś uśmiech. Takie rzeczy też mi podchodzą pod powtórzenia, no bo ile razy w jednym tekście można pisać o tym samym?

 

"Nieskładne dotąd fakty układają się w spójną całość, a zakorzenione głęboko strzępy dawnej egzystencji, znikają bez śladu." - Zrezygnowałabym z przecinka po "egzystencji".

 

Rozwiera powieki, a nie długo później rozwiera kratę. Jest to na tyle rzadkie słowo, że też się rzuca w oko, że już przed chwilą było.

 

"Przejście kończy się windą, która wygląda, jak żywcem wyjęta z hotelu..." - Zrezygnowałabym z przecinka po "wygląda".

 

Poza tym nie znam się na windach, ale czy te kraty zabezpieczające rzeczywiście je całe "oplatają", czy tylko chronią same drzwi?

 

"Wie jak ważny jest nienaganny wygląd podczas wystąpień.
Mężczyzna wie, że..." - Powtórzenie.

 

Plac pokrywa może głów... Jakoś to pokrywanie dziwnie brzmi, moze "wypełnia"?

 

"Podziwia połacie ruin, ogląda nadpalone budynki i ulice, przyprószone gruzem." - Szyk. Płynniej jest chyba: "...nadpalone budynki i przyprószone gruzem ulice".

 

"Pani Kane czeka przed przejsciem." - Przejściem? Czy wejściem?

 

To tyle. Wiesz, nie mogłabym się tak całkiem do niczego nie przyczepić, bo nie byłabym wtedy sobą. ; ) Fajne jest to, że z dość oklepanego schematu wyciągnąłeś mimo wszystko zaskakujące zakończenie - nie spodziewałam się, że gość będzie dążył do bycia dobroczyńcą zniszczonego świata. ; P I fajnie, że nie wyjaśniasz, kim właściwie jest handlarz. Całość napisana sprawnie. Całość mną nie wstrząsnęła, więc postawiłabym Ci 4 - ale że trochę Cię lubię nie będę psuć ewentualnych statystyk. ; )

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Tak, od dzisiaj oficjalnie mam nowe raison d'etre. Napisać tekst, w którym nie znajdziesz błędów. Jestem pewien, że kiedyś - w odległej przyszłości - mi się uda.

Jednak za komentarz dziękuję, błędy poprawię (przynajmniej większość)

@vyzart

Jakikolwiek przekaz miało nieść zdanie z brońmi, są dwie poprawne wersje wyrażenia, którego chciałeś użyć: za pomocą lub przy pomocy (aczkolwiek zwyczajowo do przedmiotów używa się wersji pierwszej, druga nie jest błędem). Z pomocą to można komuś nadejść :)

Nie obrażaj się o czepialstwo ;)

Plac pokrywa może głów... Jakoś to pokrywanie dziwnie brzmi, moze "wypełnia"?


@Joseheim, @Vyzart, czyj to ortograf? widzę w komentarzu, nie widzę w tekście i nie wiem, do kogo mam strzelać!

To błąd edytora, albo wielka ironia wszechświata. Przysięgam, że w tekście w Wordzie było "rz", ale w fantastycznym edytorze pojawiło się "ż", które zauważyłem dopiero po godzinie od dodania i poprawiłem. Niestety nie bez śladu.

Virginia była, Virginia przeczytała, Virginii nawet się podobało.

Smutna kobieta z ogórkiem.

"Serce niemal podskoczyło mu do gardła, gdy zobaczył, jak fragmenty smolistego tatuażu odrywają się od ręki mężczyzny i wpełzają na jego własną.
Odwrócił głowę. Jego wzrok zatrzymał się na błyszczącym szyldzie, a usta wykrzywił mimowolny uśmiech."

"Serce niemal podskoczyło mu do gardła, gdy zobaczył, jak fragmenty smolistego tatuażu odrywają się od ręki mężczyzny i wpełzają na jego własną.

Odwrócił głowę.Zatrzymał wzrok  na błyszczącym szyldzie. Wykrzywił usta w mimowolnym  uśmiechu.

@Vyzart kurczę, chyba nie mam tylu kul. :(

do tekstu wrócę później, tymczasem miłej zemsty na własną rękę!

No ja też jestem udana, jeśli zwróciłam uwagę na pokrywa, a nie na może... O.o Wstyd mi, wstyd.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Bardzo dobry tekst. Ciekawy, intrygujący i napisany w taki sposób, że trudno się do czegokolwiek przyczepić. Swobodnie operujesz słowem, przez co całość czyta się lekko i przyjemnie, bez niepotrzebnych zgrzytów. Choć to raczej krótka historia, wydaje się nadzwyczaj 'pojemna' jeśli chodzi o treść. Ode mnie mocna piątka ;)

Pozdrawiam

Mnie się opowiadanie podobało. Ciekawy pomysł, ocieranie się o psychikę ludzką, dobrej jakosci narracja. W sam raz na wtorkowy wieczór. Osobiście dodałbym więcj przemyśleń Kane na temat nowego lub starego życia. Przyjemnie byłoby poczytać np. dlaczego Kane chciał być tyranem albo jak doszło do jego spotkania z żoną lub handlarzem.

Ja oceny dać nie mogę, ale w komentarzu napiszę solidne cztery.

Dla pewności zerknął jeszcze na dwie, zwisające z muru cyfry, upewniając się, że trafił pod właściwy adres.

normalnie Salvador Dali jak nic. zwłaszcza z tym dodatkowym przecinkiem :D

 

przyjemnie, zgrabnie napisane, chociaż roztopione upałem numery nie są jedyną niezręcznością językową w tekście - o nich zresztą pisali Ci obszernie rozmówcy.

pomysł chciałabym obejrzeć opisany szerzej, bardziej detalicznie: coś o konstrukcji wewnętrznej samego handlarza, może jakieś imię dla żony, jej charakter, więcej o zniszczeniu świata. krótko mówiąc, było mi tego za mało; jednak nie w rodzaju "dlaczego to już koniec" jak po wybitnych opowieściach, tylko niedosyt jak po niedużym obiedzie. niemniej jest dobry, pozbawiony niedoróbek logicznych. może właśnie dlatego, że nie wchodziłeś w detale, to nie było na czym przyłapać :P

postawiłabym cztery.  bo tekst jest akuratnie dobry, a ja używam wciąż skali szkolnej ;)

Długo mnie nie było, szybko przejrzałem zamieszczone w tym czasie opowiadania i Twoje poszło na pierwszy ogień. Przeczytałem. Z zadowoleniem przeszedłem do komentarzy. Stwierdziłem, że wszystkie błędy już Ci wytknięto, więc pozostaje mi jedno (a w sumie dwa): pokiwać z uznaniem gładką łepetyną i pogratulować udanego tekstu.

Ale żeby nie było zbyt różowo - skąd do jasnej cholery ukradłeś mój nieprzelany na papier (ani ten papierowy, ani ten wirtualny) pomysł?! No jak loda cmokam - miałem podobny tekst na myśli jakieś trzy tygodnie temu! Wara z mojej głowy :P ;)

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Nowa Fantastyka