- Opowiadanie: Galzag - Cząstka piekła

Cząstka piekła

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cząstka piekła

Ceklarze przybyli jako pierwsi, roztrącając gapiów, zebranych wokoło starej kamienicy. Przez otwarte na oścież drzwi buchała z wnętrza metaliczna woń krwi. Ludzie szeptali między sobą, wymieniając strwożonymi głosami uwagi. Poniektórzy spluwali do rynsztoków, przeklinając dzień, inni jedynie z politowaniem kręcili głowami.

– Rozstąpić się, rozstąpić! – rozkazał ostro justycjariusz Bernard Szczygieł, wymachując nad głową rękoma. – Przejście zrobić. No, już!

Zebrani posłusznie ustępowali mu miejsca, choć na pewno nie z szacunku dla pełnionego przezeń zawodu, a tym bardziej z powodu samej jego osoby. Człapiący za nim czterej uzbrojeni w halabardy trabanci skutecznie zachęcali tłumek do wykonywania poleceń.

W uliczkach zupełnie zablokowano ruch. Uzbrojeni drabi trzymali wartę przy skrzyżowaniach i nastawiając halabardy, blokowali przejście ciągnącym z rynku tłumom. Niejeden próbował przeciskać się między wartownikami, by choć przez chwilę rzucić okiem na nieznane widowisko, inni posyłali synów, by biegiem okrążyli zamknięte miejsce. Na nic się to nie zdawało, bo uliczkę zablokowano ze wszystkich stron, a za kordonem strażników już czekali ceklarze nastawiając drewniane pałki na zbyt wyrywnych obywateli.

Justycjariusz stanął przed drzwiami, wdychając świeży zapach krwi.

– Psiamać – mruknął pod nosem.

– Ano – zgodził się ktoś tuż za jego plecami.

Bernard Szczygieł zerknął przez ramię.

– Coście tacy pochmurni, wetowy? – rzucił śledczy, wykrzywiając wargi w ohydnym, pełnym zgrozy uśmiechu. – Nie mówcie, żeście się nie spodziewali, bom gotów i was pałką po czerepie zdzielić.

Tamten nie odrzekł nic, przyglądając się znacznie niższemu od siebie justycjariuszowi. Mimo że przewyższał urzędnika o głowę nie zamierzał go lekceważyć. Wystarczyło wysłuchać karczemnych plotek, by zrozumieć, że siłę Bernarda Szczygła nie stanowiły żelazne mięśnie, a rozum i legendarna wręcz wytrwałość.

Mówiono o nim jako o człowieku szalonym, co powodowała między innymi niezbyt przyjemna w swej fizjonomii twarz. Wytrzeszczone oczy oraz spiczasty, ozdobiony grubą blizną podbródek nie przysparzały urzędnikowi sympatii dam, a nieustannie zaciśnięta wokół rękojeści korda palce – przyjaźni mężczyzn.

– Zatem… – Justycjariusz przeczesał dłonią mysie włosy. – Należałoby się z tym zmierzyć, nie sądzisz waść?

Wetowy zdecydowanie pokręcił głową.

– Poprzednim razem się mierzyłem – oznajmił. – Wystarczy. Szanowny waszmość pan jesteście od tego.

Szczygieł machnął ręką na stojących opodal ceklarzy. Ci popatrzyli po sobie, ale nie zamierzali protestować. Weszli pierwsi, ściskając mocniej w dłoniach drewniane pałki.

W sieni panował nieznośny zaduch, jakby w pomieszczeniach budynku od wielu tygodni nie otwierano okiennic. Na podłodze błyszczały purpurowe plamki krwi.

– Jucha… – burknął jeden z ceklarzy, patrząc przez ramie na kroczącego z tyłu justycjariusza.

Bernard Szczygieł przyklęknął obok wyraźniejszej warstwy posoki, dotykając jej i rozmazując między palcami. Świeża, zupełnie mokra. Urzędnik pokiwał głową w odpowiedzi na własne myśli.

Poszli dalej. Drewniana podłoga skrzypiała cicho pod ciężarem dwóch rosłych miejskich pachołków. Po śladach krwi dotarli do stromych schodów. Te rozwidlały się prowadząc na piętro, druga gałąź zaś w dół – ku piwnicom.

– W dół, waszmość – zagadnął jeden z ceklarzy, lecz justycjariusz machnął na to ręką, wlepiając wzrok w plamki krwi wyraźnie widoczne na szarych stopniach.

Ostrożnie zeszli do podziemi. W powietrzu woń krwi mieszała się z odorem pleśni, który musiał zamieszkiwać to miejsce niemalże od wzniesienia budowli. Ciszę zagłuszało odległe kapanie i szum wpadającego przez otwarte drzwi kamienicy wichru.

Dotarli do celu.

Ceklarze stanęli jak wryci tuż przed progiem pierwszego z mijanych pokoików. Przejścia nic nie zagradzało. Zawiasy zostały wyrwany wraz ze sporymi kawałkami futryny.

– Siłą wszedł – rzucił Bernard Szczygieł, jakby na potwierdzenie własnych domysłów. – Wygląda na to, że bez większych trudności.

Serce załomotało szybciej, krtań ścisnęła niewidzialna ręką. Przez te kilka tygodni przywykł do oglądania okaleczonych trupów kobiet do tego stopnia, że nie dał po sobie niczego poznać. Ze świstem wypuścił powietrze.

Na sienniku ułożonym w rogu leżało okrutnie zmasakrowane ciało panny. Nie miała więcej niż siedemnaście lat, a mimo nieprzeciętnej urody wciąż nie wyszła za mąż, skoro przyszło jej samotnie mieszkać w piwnicach starej kamienicy.

Urzędnik pochylił się nad ciałem. Nogi i ręce kobiety skrępowano rzemieniami i przywiązano do żelaznych palików wbitych w zimną posadzkę. Język został odcięty, zapewne przed zadaniem tortur, by uwięziona nie mogła wzywać pomocy. Palce u obu rąk pogruchotano, podobnie kolana oraz golenie. Oprawca na piersiach wypalił rozgrzanym żelazem dwa prostokątne znaki.

– A list? – warknął justycjariusz, gromiąc wzrokiem stojących na progu pachołków.

– List? – zdziwił się jeden z nich, patrząc na drugiego. – Nie było żadnego listu. Myśmy jako pierwsi przyszli, aleśmy nie znaleźli.

Bernard poderwał się na równe nogi, wyciągając zza pasa pomięty pergamin. Machnął nim przed oczyma ceklarzy.

– Podobnego nie znaleźliście? Bez pieczęci, bez znaków, jeno z treścią krwią wypisaną? Żadnego listu?

– Żadnego…

– Kto zawiadomił o zbrodni?

– Kobieta, co pokoje obok zamieszkuje, panie…

– Do ratusza ją! – ryknął Szczygieł.

Ceklarze wybiegli. Justycjariusz stał dłuższą chwilę, oddychając ciężko. Przymknął powieki, próbując zebrać myśli.

– To szaleństwo – bąknął, przyglądając się ofierze.

Wetknął list za pas i wolnym krokiem opuścił pomieszczenie.

 

Przesłuchania zakończono, zeznań wysłuchano, niewinnych wypuszczono, winnych zamknięto w lochach… a na wszystkim i tak najbardziej skorzystali gapie. Mieszkańcy kamienicy, którzy jako jedyni przyglądali się przebiegowi wydobycia z piwnic ciała okaleczonej kobiety, rozeszli się po mieście, by opowiedzieć o tym, co widziały ich oczy.

W przeciągu kilku godzin wieść o kolejnym mordzie huknęła w Sandomierzu, niedługo później wybiegła za mury miasta, obiegając okoliczne wsie. W gospodach powtarzano szeptem, jakoby starosta, piastujący również funkcję kasztelana, dostawał szału. Odkąd przed trzema miesiącami dokonano pierwszego zabójstwa na przypadkowej kurtyzanie, a na miejscu zbrodni pojawił się pierwszy list, miasto doczekało jeszcze sześciu podobnych przypadków.

Ofiarą padały zazwyczaj młode damy, choć jedna z zabitych miała już na karku przeszło trzydzieści roków, co powodowało spory zamęt pośród śledczych. Wychwalano jedynie odważną postawę justycjariusza, który nie straciwszy głowy z niezwykłym uporem obstawiał miejscową strażą kolejne domniemane miejsca zbrodni.

Na niewiele zdawały się te próby. Sprawca przenikał i do najlepiej strzeżonych dzielnic, dokonywał przerażającego dzieła. Potem znikał. Przepadał jak kamień w wodę, pozostawiając po sobie jedynie kilka linijek nagryzmolonego tekstu w zagadkowy sposób wskazującego kolejne miejsce uderzenia.

Tym razem było inaczej.

Listu nie odnaleziono. Po długotrwałych przesłuchaniach tych, którzy mogli skraść zwitek pergaminu nie wykazano niczego. Ostatecznie – na rozkaz samego starosty – doszłoby do tortur świadków, gdyby nie interweniował sam Bernard Szczygieł, twierdząc, że skoro wiadomości nie odnaleziono, najzwyczajniej w świece sprawca zakończył swoją działalność.

Groza zalegająca między miejskimi murami nagle prysła, kiedy mówcy ogłosili oficjalną wersję ludowi. Odległe pragnienie spokoju pozwoliło przyjąć tę zaskakującą nowinę. I tylko ono potrafiło zagłuszyć zdrowy rozsądek, który podpowiadał każdemu, że to jeszcze nie koniec…

 

W pomieszczeniu unosił się wątły zapach kurzu i nadmiernej wilgoci. Po posadzce biegały szczury, zupełnie nie biorąc pod uwagę zdechłego kompana, leżącego na samym środku pomieszczenia oraz walającego się tuż przed jego otwartym pyszczkiem pokarmu.

Szczęknęły rygle.

Szczury rozbiegły się na wszystkie strony z pośpiechem wciskając nieduże korpusy w ścienne szczeliny. Do pomieszczenia wpadł chłodny podmuch, gdy ciężkie drzwi zaskrzypiały złowieszczo, wpuszczając do wnętrza okrytego szarym płaszczem osobnika.

Justycjariusz Szczygieł wydobył z kiesy przypiętej do pasa krzesiwo i hubkę. Zapalił świece, ustawioną na małym, rozchybotanym stoliku. Dopił wina ze zdobionego srebrem pucharu, stanowiącego osobliwą ozdobę dla niezbyt przytulnego pokoiku. Wyłożone słomą łoże skrzypnęło cicho pod ciężarem jego ciała.

– I co się gapisz? – warknął w stronę figurki Chrystusa, zwisającej z drewnianego krzyża, umieszczonego ponad framugą drzwi.

Przymknął na chwilę powieki i oddychając głęboko, uciszył dręczące go pytania. Trwanie przy przesłuchaniach niesamowicie go zmęczyło. Wysłuchiwanie ciągłego zrzędzenia bab, współczujących niezmiernie młodym panienkom, którym przecież – gdyby mogły – same uczyniłyby rzecz podobną, byleby tylko uzyskać ich urodę. Do tego obecność starosty oraz jego zasłużonych podkomendnych utrudniało sprawę.

Odetchnął raz jeszcze.

Z trudem podniósł się z wygodnego siedzenia i wydobył zza pasa list. Ostatni zostawiony przez mordercę na miejscu zbrodni. Rozwinął pergamin. Z trudem odczytał koślawe litery w wątłym blasku świecy. Przebiegł tekst wzrokiem po dwakroć. Wreszcie podsunął dłoń ponad drżący płomień i wyschnięty pergamin w mgnieniu oka zajął się ogniem. Czerniał kawałek po kawałku. Kilka pacierzy później została z niego niewielka kupka popiołu.

Justycjariusz podszedł do drzwi, zerkając w kąt. Żylaste dłonie namacały obluzowany kamień w podłodze i odsłoniły tajemną skrytkę. Serce zadudniło urzędnikowi znacznie szybciej, kiedy sięgał w głąb czarnego otworu. Kropelki potu zrosiły czoło. Lękał się tego manewru za każdym razem. On jako jedyny miał pojęcie o sprytnie umiejscowionym ustrojstwie, które – uruchomione zbyt nieostrożnym ruchem – pozbawiało nieostrożnego delikwenta dłoni.

Palce namacały zawiniątko, dobywając je z wnętrza skrytki. Na okrywającym papier zniszczonym materiale zaległa gruba warstwa kurzu oraz pajęczyn. Tobołek cuchnął pleśnią.

Bernard zadrżał. Dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie, kiedy noga nastąpiła na martwe truchło szczura.

– Po co było się kręcić – warknął zdenerwowany urzędnik, kopiąc trupa pod łóżko.

Zawiniątko wylądowało na stoliku. Justycjariusz ostrożnie rozsupłał rzemień, ujawniając zawartość paczuszki.

Listy.

Zebrał je ze sobą, zapewniając starostę, że dowody zbrodni on sam przechowa najlepiej. Do dziś.

Kolejno palił dokumenty bez najmniejszego drżenia ręki. Zupełnie obojętnie. On sam tylko rozumiał więź, jaka łączyła go z owymi zapiskami. Nikomu o niej nie mówił, nikomu nie zdradził tajemnicy. Tymczasem kruszył ją z całkowitą neutralnością.

Szybko zakończył pracę. Na niebie zagościł księżyc w pełni, odsłonięty przez chmury, prowokując chór psich głosów. Justycjariusz ukrył popiół pod podłogą. Powieki mu się kleiły, a nogi zahaczały o każdą nierówność.

– Psiakrew – prychnął, rzucając się na brudne posłanie. – Co za dzień…

Zapadł w sen.

 

Zbudził go łomot.

Początkowo sądził, że to w czaszce mu łupie, lecz kiedy sny nagle odpłynęły, zrozumiał wszystko. Ktoś z uporem maniaka tłuk czymś ciężkim w drzwi i gdyby nie solidne, żelazne okucia, te zapewne nie wyszłyby z incydentu bez szwanku.

Barnard zwlókł się z łoża. Coś podpowiadało mu, że na pewno nie przybył doń znajomy z przyjacielską wizytą.

– Panie! – ktoś wrzasnął przez drzwi.

Justycjariusz położył dłoń na rękojeści kordu. Przekręcił wystający z zamka klucz. W porę odskoczył w tył, bo drzwi zostały pchnięte z ogromną siłą.

– Panie! – powtórzył przybysz, rosły ceklarz dzierżący w dłoni drewnianą pałę. – Po was pędzić kazali.

Bernard Szczygieł przewrócił oczyma, jednak już drugi raz tej nocy poczuł nieprzyjemny dreszcz biegnący po kręgosłupie. W głębokiej ciemności nawet sylwetka miejskiego pachołka rysowała się w oczach urzędnika jakoś nieziemsko.

Wariuję – mruknął w duchu justycjariusz, nie mogąc oderwać dłoni od broni. – Jeszcze trochę i szlag trafi ten mój popaprany łeb…

– Pościg! – wydyszał wreszcie ceklarz, wskazując bliżej nieokreślony kierunek. – Za zabójcą poszli. Człeka takiego znaleźli, co do opisów pasował. Gonić go poczęli, a ten czmychnął między budynki i…

Wysłannik urwał. Przełknął ślinę na tyle głośno, że nieprzyjemny dźwięk dotarł do uszu Bernarda.

– Pannę zabrał z sobą…

– Idziemy!

 

Biegli.

W nocnej ciszy ich kroki brzmiały niczym wystrzał armatni. Nikt nie nadchodził bocznymi alejami, nikt też nie mijał biegnącej dwójki idąc z naprzeciwka. Miasto w nocy zamarło. Nawet grupy patrolowe gdzieś zniknęły.

Myśli Bernarda Szczygła błądziły w kółko, jakby jego umysł jeszcze do końca się nie wybudził. To mknęły ku uciekającemu gdzieś w ciemności zbrodniarzowi, to wracały znów do mieszkania i kupki popiołu – pozostałości po tajemniczych listach. Koślawe litery migały przed oczyma justycjariusza. Przywykł do nich, bardzo przywykł.

Czy nakreśliła je ludzka ręka? Podobne pytania kołatały w głowach wszystkich, którzy w ogóle zastanawiali się nad sprawą. Pośród mało inteligentnej gawiedzi od początku krążyły głosy, jakoby to nie człowiek dokonywał okrutnych, zupełnie pozbawionych – wydawałoby się – sensu mordów. Kiedy po raz trzeci zabójca w niewyjaśniony sposób minął straże i dopełnił swego, również w ratuszu zaczęto podejrzewać ingerencję sił nieczystych.

Demon? Upiór? Wampir? Dla starosty nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Miał zostać złapany.

Skręcili w wąską aleję. Ceklarz rozrzucił stojące im na drodze skrzynie bez większej trudności. Gnali przed siebie pogrążeni w niemal zupełnych ciemnościach. Justycjariusz uniósł ręce zupełnie odruchowo. Niespodziewanie z impetem wyrżnął w plecy stojącego przed nim przewodnika. Runęli na ziemię.

– Cóżeś, rozum postradał?! – warknął rozeźlony, gramoląc się z ziemi.

– Nie tędy – burknął tamten. – Zaułek…

– Co?

Bernard wytężył wzrok. Wycharczał kilka paskudnych przekleństw na widok płaskiej ściany zamykającej im drogę. Zawrócił. Zrobił zaledwie jeden krok. Od razu zrozumiał, że coś jest nie tak. Z oddali dobiegły jego uszu stłumione przez zabudowania okrzyki. Tupot buciorów za chwilę dołączył do tyrady.

W ciemności zamajaczył cień. Blady niczym popiół, szczerzył zębiska do stojącej nieopodal dwójki. Jego oczy zabłysły, podobnie dłoń, którą właśnie unosił. Justycjariusz wybałuszył oczy. W skroniach mu załomotało. Nie zdążył nawet krzyknąć, rzucając się na ziemię. Furkoczący w powietrzu nóż minął go o cal, a głuche mlaśnięcie zaraz mu zawtórowało.

Stwór zniknął. Skoczył w ciemności, wyłamując drzwiczki i przepadł wraz z czymś przerzuconym przez ramię.

Odległe okrzyki nabrały na sile i do zaułka wpadło sześciu ceklarzy. Każdy dzierżył w dłoni pałkę, niektórzy mieli przez plecy przerzucone kusze, a inni kordy u pasów. Bernard zadrżał. Niechże się to wreszcie skończy – syknął w myśli.

– Waszmość! – zawołał jeden z przybyłych, zauważywszy przełożonego. – Widzieliście dokąd zbiegł?

Urzędnik wskazał roztrzaskane drzwi, powoli podnosząc się z wilgotnej gleby. Deszcz spadł zupełnie niespodziewanie. Gdzieś w oddali zajaśniała błyskawica, oświetlając nieruchome ciało pachołka. Nóż wbity w czoło sterczał złowieszczo.

– Martwy – rzucił któryś z ceklarzy, przypatrując się dawnemu kamratowi.

Justycjariusz zmierzył wzrokiem swego przewodnika. Omyłka zaprowadziła ich do celu zupełnym przypadkiem.

– Ostańcie – rozkazał klęczącemu przy truchle pachołkowi. – Sprawę rozwiążemy sami…

Pierwszy wszedł do budynku.

Wystarczyło kilka głębokich oddechów, by rozpoznał zakład płatnerski, w którym właściciel musiał pracować jeszcze przed kilkoma godzinami. Zupełny mrok zalegał pomieszczenie. Ceklarze krzątali się gdzieś w milczeniu, próbując odnaleźć uciekiniera.

– Nie uszedł daleko – zameldował jeden z nich na widok zwierzchnika. – Pochwycimy tym razem. Jeno… dojrzeliście go, panie?

Bernard skinął głową.

– Człowiek to, czy nie?

Pytanie nieco zbiło go z tropu. Popatrzył ceklarzowi prosto w oczy. Tęgi chłop drżał w oczekiwaniu na odpowiedź. Gdzieś w głębi budynku zabrzmiał metaliczny szczęk uderzających o siebie naczyń. Justycjariusz poczuł drżenie rąk. Jemu również udzielała się trwoga niemal zawieszona w nieruchomym, gorącym powietrzu, którego noc jeszcze nie zdołała schłodzić.

– Nie człowiek – oznajmił półgłosem urzędnik.

Ceklarz nic nie odpowiedział. Stał skamieniały ze zgrozy, wspominając liczne opowieści, jakimi uraczono go w dzieciństwie oraz plotki zasłyszane w szynku.

– Jeno jako człowiek łazi… i jako człowiek zdechnie. – Szczygieł dobył korda. – Na nic zdadzą mu się diabelskie sztuczki, kiedy go do ściany bełtami przyszpilimy.

Ruszył w ciemności. Ostrożnie stawiał stopy, by przez przypadek nie nadepnąć zbyt gwałtownie na zrzucony ze stołów gwóźdź albo nie narobić hałasu. Pachołek szedł tuż zanim.

W grobowej ciszy zadźwięczała cięciwa. Pocisk z głośnym wizgiem przeciął powietrze.

– Tam wlazł! – krzyknął strzelec. – Izbę obok otwarł i wlazł!

Zbiegli się wszyscy, jak na komendę. Justycjariusz stanął na końcu, obserwując podkomendnych, nie ważących się wkroczyć do środka bez wyraźnego nakazu.

– Idziemy. Nie ma na co czekać – zabrzmiał wreszcie głos, którego żaden z zebranych nie chciał usłyszeć.

Bernard Szczygieł pierwszy wystąpił z tłumu. Poprawił chwyt na zmarzniętej rękojeści broni, której zawdzięczał życie. Szybkim ruchem pchnął drzwi. We wnętrzu zapalono świecę, lecz w jej blasku nigdzie nie majaczyła blada postać z przerzuconą przez ramię kobietą. Magazynek zawalono różnego rodzaju szpargałami, których pochodzenia i przeznaczenia czasami nie dało się rozróżnić. Nigdzie białej twarzy, czy błyszczącego noża.

Powoli i pozostali przekroczyli próg. Cisza dzwoniła w uszach, żołądki podchodziły do gardeł. Oczekiwano czegoś, co zmusiłoby do działania. Milczeli. Żaden nie ważył się uronić choćby słowa. Powtarzano w myśli modlitwy, próbując zamazać obrazy uskrzydlonych diabłów, czyhających w cieniu na odpowiedni rozkaz.

Płomień świecy tańczył, podskakiwał, poruszając tym samem cienie ustawionych na ławach przedmiotów. Justycjariusz mógł przysiąc, że słyszał przyspieszone tętno kroczących za nim strażników.

Czego się spodziewał? Postanowił zostawić myśli bez odpowiedzi…

– Tam!

Cięciwa brzęknęła tej nocy po raz wtóry. Świeca zgasła gwałtownie, kiedy blady kształt z trudem przeciskając się między ławami, zrzucił ją na kamienną podłogę.

– Litości! – zawyła postać.

Ceklarze popatrzyli po sobie, lecz nie przerwali ładowania kolejnych bełtów. Justycjariusz chwycił ławę i zrzucając zgromadzone na niej przedmioty, odsłonił kryjówkę uciekiniera.

– Panie łaskawy – jęknął w stronę urzędnika, odsłaniając zupełnie ludzką twarz. – Darujcie! Jam nie złoczyńca. Dziewkę z burdelu wywlokłem…

Okuta żelazem pałka wylądowała na czerepie. Bryznęła krew, ochlapując zgromadzonych wokół ceklarzy.

– Człowiek – rzucił jeden z nich, chwytając osobnika pod ramiona i wynosząc z pomieszczenia.

Justycjariusz schował kord do pochwy.

– Gdzie dziewka? – zagadnął, ale nie potrzebował wyjaśnień.

Dostrzegł ją skuloną, siedzącą w kącie naprzeciwko. Podszedł bliżej.

– Precz! – warknął do ceklarzy, gapiących się na niemal zupełnie nagą kobietę.

Wyszli. Justycjariusz wyciągnął dłoń. Na ustach zagościł uśmiech, któremu próbował nadać łagodny wyraz. W oczach dziewczyny poznał, że jego starania spełzły na niczym.

– Jesteś zły… – szepnęła, próbując cofnąć się jeszcze głębiej między ściany. – Odejdź! Jesteś zły…

Bernard Szczygieł zacisnął powieki, przypominając sobie wydarzenia sprzed kilku dni: oczy wychodzące z orbity, otwierane do wrzasku usta… na nic się zdawało. Zawsze był szybszy. Od każdej z nich, które gwałcił, a potem zabijał, przemykając wcześniej między własnymi ludźmi. Jego nikt nie podejrzewał. Jego nikt nie nadzorował, nie obserwował. On – miejski urzędnik działający w majestacie prawa – miał prawo do wszystkiego.

Wspomniał listy i ludzi, którzy próbowali je rozszyfrować. Jak drwił z nich każdej nocy, ściskając w dłoni własne zapiski – dowody w sprawie. Postanowił, że na jakiś czas z tym skończy. Na jakiś czas… ale zmienił zdanie.

– Wiesz co robić – powiedział zupełnie obojętnym tonem. – W końcu kurtyzana, hę? Doskonale wiesz… cóż tak patrzysz?

– Nie rób tego… – jęknęła.

– Zrobię – odpowiedział, znów bez najmniejszego śladu emocji. – Bądź posłuszna, a zrobię szybciej. Zabiję, nim okaleczę. Naprawdę, uwierz mi.

– Dlaczego?

Prychnął.

– Wiedzcie, kobieto, żem człowiek taki jak inny. W każdym z nas odnajdziesz odrobinę zła, cząstkę piekła, kryjącą się gdzieś w głębi duszy. Niektórzy pozwalają jej wyjść na jaw, tako i ja. Inni nie. Padają jej ofiarą. Bo nie łódź się, każdy ją ma. Drobinkę piekła, maleńką cząstkę…

– Prawda – odpowiedziała, kiedy już dobywał noża, by rozciąć resztę łachmanów i naznaczyć gładką skórę. Zatrzymał się, zrobiwszy dopiero jeden krok. Zaskoczyła go. Przed chwilą drżała, a tym razem…

– Prawda – powtórzyła bez krzty strachu. – W każdym z nas kryje się cząstka piekła.

Rozwarła wargi. Usta przekształciły się w nienaturalnych rozmiarów paszczę. Justycjariusz zauważył dwa rzędy ostrych niczym brzytwy zębów, szpony na miejsce paznokci i ogromny jęzor, chlapiący trującym jadem na ściany.

Wypuścił nóż. Klinga brzęknęła o posadzkę. Chciał zawyć, wezwać pomocy, lecz nie zdążył. Stwór przywalił go do ziemi, odgryzając zębiskami język i zabierając się za resztę.

Nie uwierzyłem własnej myśli – błysnęło mu w gasnącej świadomości. – Każdy znaczy każdy…

Koniec

Komentarze

Coś mi tu nie pasi. Koleś leciał ratować dziewkę ze swoją ekipą, jak już ją znalazł kazał im wyjść, a dziewoję gwałcił i mordował. To ci jego pomocnicy byli skrajnie upośledzeni umysłowo czy ślepogłusi, że nie pokojarzyli faktów? Nie domyslili się,  że coś nie gra, kiedy za każdym razem gdy ich szefo każe im spadać kobieta z którą zostawał gineła? Debile totalni.

Druga sprawa, to totalne Deus ex machina w zakończeniu. Stwierdzenie, że w każdym jest cząstka piekła, to strasznie liche usprawiedliwienie do zmienienia się tego kurwiszona w bestię. Zabrakło jakiegoś szczegółu, że nauczyła się likantropii za młodu, od babci wiedźmy, że potrafiła to robić od urodzenia bo jej matkę wyruchał diabeł. Czegokolwiek, co uwiarygodniłoby tę scenę przemiany.

Po za tymi dwoma babolami tekst jest napisany bardzo fajnie. Dynamicznie, jest akcja, jest tajemnica, ale powyższe dwa motywy są na tyle skopane, że totalnie rujnują całość.

O mniejsze błędy znaczeniowe i literówki się nie czepiam, bo nie ma sensu. A reasumując, dobrze żarło ale padło.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Aż szkoda, że Fasoletti ma rację. To by było naprawdę dobre opowiadanie...

Jacy pomocnicy, takie się tylko pytanie nawija? Podkomendni, podwładni... to inna epoka koledzy. Wybaczcie, że się tak wyrażę zupełnie was nie znając (choć Ciebie Fas akurat troszkę poznałem, czego sam zapewne nie wiesz ;D): myślę, że za bardzo bazujecie na komputerowych grach, gdzie każde byle popychadło jest zaraz herosem.

 

Wybaczcie takie słowa, ale takie wrażenie odnoszę. Jakbyście epoki trochę nie znali. Justycjariusze (choć przez krótki czas) byli naprawdę wpływowymi ludźmi, a ceklarze... raczej ludzie o niezbyt wysokim ilorazie inteligencji. Mieszczanie, którym często przypadało szafot wznosić, czy skazańców nań prowadzać, a nie główkować nad zagadkami kryminalnymi.

W każdym razie dziękuję za ocenę. Bo jakby nie patrzeć trochę racji mieć możecie. Zwyczajnie może sens owego ostatniego wydanego ceklarzom rozkazu źle przekazałem. Mimo mojego zdecydowanego sprzeciwu od razu oznajmiam, że sprawie się przyjrzę i przemyślę.

 

Jeszcze raz dzięki.

Ditto.

Niespójności logiczne i zupełnie niewiarygodne zakończenie. A szkoda, gdyż język i obraz świata wydają się niezłe.

5/10

Powtórzę za swoimi przedmówcami - szkoda. Ale potencjał jest.

Nowa Fantastyka