- Opowiadanie: J.Ravenfield - Psy - cz. I

Psy - cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Psy - cz. I

Psy – cz. I

 

 

Jest rzeczą niemożliwą, żebym nie stracił nadziei – tracę ją wciąż i wciąż: z każdym zachodem słońca i z każdym oddechem. Nie jest wykluczone, że już ją straciłem – ostatecznie i nieodwołalnie. Tylko – jeszcze o tym nie wiem. Bo takich rzeczy nigdy nie wie się na pewno. Możemy myśleć: tak, czy siak – a potem coś się wydarza – i dopiero wtedy wszystko staje się jasne. Wtedy. Jednak nie wcześniej. Nie wcześniej…

 

Od tamtego czasu minęło wiele lat. Prąd wydarzeń znosi mnie raz w prawo, raz w lewo – jednak w stronę celu nie popycha wcale – nigdy. Robi to konsekwentnie, wytrwale, metodycznie. Powoli zaczynam wątpić w istnienie jakiegokolwiek celu, jakiegokolwiek sensu. To zwątpienie krzepnie mi w żyłach kryształkami lodu, martwym, zimnym bezruchem. Tak – wiem… Wiem – niedługo umrę.

 

 

To było wiele lat temu. Byliśmy wtedy młodzi, pełni optymizmu, odważnych, bezczelnych nawet planów na przyszłość. Wszystko zdawało się być jeszcze przed nami. A to, co „już poza”? Ledwie błahą igraszką losu, pozbawioną większego sensu i jakiegokolwiek znaczenia. Byliśmy młodzi. I właśnie tak wtedy myśleliśmy.

 

Na ostatnim roku studiów większość z nas zdążyła już znaleźć "swoją połówkę". Owszem, wyjątki były, ale generalnie, to byliśmy w większości "sparowani". A jeśli nawet ktoś przeczuwał, że nie wszystkie połówki do siebie pasują, że zaszedł proces „parowania na siłę”, pod wpływem… Aach, mniejsza z tym…

 

Ja, jak wszyscy, byłem egoistą. Najbardziej zajmowało mnie moje własne szczęście – ona, Few. Chociaż… jeśli swoje własne szczęście ktoś potrafi podzielić – choćby na pół, tylko na pół – to egoistą już chyba nie jest. Już nie. Taki warunek – wystarczający.

 

Few… Niczego bardziej nie byłem pewien, niż to, że ją kocham. Powie ktoś, że "zakochanie", choćby i największe, to jeszcze nie miłość. Może i tak. Ja jednak wcale się tym nie przejmowałem. Może sprawiały to hormony? Jednak kiedy i rozum został do głosu dopuszczony, to mi mówił ,że jeśli nawet najgorliwsi krytycy stanu zakochania mają swoje racje… to i co z tego? Przecież potrafię, przecież chcę – chcę się zaangażować : nieodwołalnie, ostatecznie, bez reszty. Czy owocem tego zaangażowania ostatecznie nie będzie miłość ? Nie endorfiny i ich hipnogenne działanie, ale świadomość, konsekwentne normalne „codzienne” działanie, które na pierwszym planie stawia ją, kochaną osobę, a nie nas samych.

 

To była taka impreza, jakich było wtedy wiele. O trzeciej nad ranem czułem niemiłosierne uwieranie nowych pantofli. Wypity alkohol powoli przestawał działać, głowa robiła się ciężka, stopy bolały, piekły, dręczyły. Lekarstwo miało działania uboczne – reakcją na wypicie każdego kolejnego kieliszka, był uciążliwy ciężar w nadbrzuszu. Najchętniej pożegnałbym, z Few, to rozbawione towarzystwo. Najchętniej zostałbym tylko z nią.

Wtedy jednak wtrącił się Josi.

 

Zaproponował, by "zmienić lokal". Akademik był wyborem naturalnym – tam mieszkała większość z nas. To tam była oaza wolności i tolerancji.

Komunikacja miejska o tej porze już nie działała, taksówki nie były na naszą, studencką kieszeń – poszliśmy więc pieszo. Razem. Było jeszcze zupełnie ciemno. Powoli zaczynał się trzeci listopada.

Swąd spalonej stearyny i blada łuna nad cmentarzem przypominały o realiach czasu i przestrzeni. Tysiące migotliwych ogników dokonywało właśnie swego krótkiego żywota zamieniając się w ogarki – biednym diabłom na pociechę.

 

A Josi… Do dziś myślę, że to wszystko przez niego…

 

– Lubię spacerować… po cmentarzu – takim, jak teraz. Wiecie, nie czuję się wtedy taki samotny… – powiedział. Był jednym z tych nielicznych „niesparowanych". Poza tym nie miał rodziny. Albo miał, ale taką, z którą mie utrzymywał żadnych kontaktów. Zrobiło mi się go trochę żal, więc – mimo uwierających butów nie protestowałem, kiedy zaproponował, by trochę zboczyć i przejść się między nagrobkami. Było stosunkowo ciepło. W powietrzu unosiła się wilgotna mglistość i dym, dużo dymu. Popatrzyłem na Few, z profilu – zgrabny, lekko zadarty nosek, kształtnie wykrojone usta… I delikatny, biały puszek okalający kaptur śnieżnobiałej, ortalionowej kurtki. I kropelki wilgoci na tym puszku… Pomyślałem – tak ją kocham… I pomyślałem, że jedno spojrzenie wystarczy, by zapomnieć o bolących stopach, o ciężkiej głowie, o cegle zalegającej w żołądku.

 

To wtedy zauważyliśmy jakichś ludzi wychodzących z przycmentarnej kapliczki. Nawet się nie zastanowiłem, jakież to obrzędy w tym przykładnie katolickim społeczeństwie mogły zgromadzić swych uczestników o tej porze– sporo po północy. Było tak: Josi skierował się w stronę tej kapliczki, ja – przeklinając w duchu niewygodne obuwie – poczłapałem za nim. Reszta poszła bezmyślnie za nami. Nie wiem, czy na pewno bezmyślnie, ale pamiętam, że nikt nie rzucił nawet słowa komentarza. W kapliczce zastaliśmy… panią magister Tcharkiewicz.

-Tcharkiewicz. Nazywam się magister Tcharkiewicz – powiedziała wyjątkowo niskim, dźwięcznym i jakimś takim… "młodym" głosem. Nikt z nas jej nie znał. Nikt z nas nie zwrócił jednak wtedy uwagi na to, że nikt jej nie zna. Pomyślałem, że ten młody głos zupełnie nie pasuje do tęgiej, lekko przygarbionej sylwetki, do pooranej głębokimi zmarszczkami twarzy z wydatnym nosem. Pomyślałem, że wygląda, jak stary Indianin. Ale głos… Głos miała młody, choć niski i chrapliwy. Powiedziała, że pracuje w miejscowym "ośrodku kultury", że "oprowadza po kapliczce, demonstruje eksponaty– od wielu, wielu lat – od kiedy młodą dziewicą była”. W jej minioną przed laty młodość, aż trudno było uwierzyć. A dziewictwo ? Cóż, to z pewnością sprawa osobna i całkowicie osobista.

 

Ciągle rozbawiony czymś Josi zaproponował, żeby:” oprowadziła, zademonstrowała, wyeksponowała…”

"Jak on to robi" – pomyślałem. Wydawał się być wciąż na wstępującym ramieniu fali dobrego samopoczucia. Przynajmniej tak sugerowało jego zachowanie. A ja… Ja doświadczam totalnego już zwisu. I nie czułem nic – prócz zmęczenia. Potem pani magister demonstrowała eksponaty, zapalała i gasiła jakieś świeczki, wypowiadała jakieś niezrozumiałe, mamrotliwe formułki. Później wrzuciła polana na żar – pod wiszący na środku wielkim metalowy … jakby garnek. "Garnek" przypominał chińskiego woka. Później coś do niego wlała, coś wsypała – chyba jakieś zioła, może wysuszoną żabę jaką, może roztarte szczurze ogony, może sproszkowane diable kopyta. Któż to wie… Parowało, dymiło. Byłem jakby nie całkiem obecny, nie potrafiłem skupić uwagi.

Pamiętam, że staliśmy wokół niej i że w pewnym momencie poczułem, że… coś się zmienia – że zmienia się wszystko. Przede wszystkim odpłynęło ode mnie całe znużenie i … przestały uwierać buty. Później uzmysłowiłem sobie, że wszyscy na mnie patrzą. Tak – dziwnie jakoś. Potem zacząłem się gwałtownie przemieszczać po kaplicy. Mówili mi, później, że biegałem, skakałem i zachowywałem się, jakbym oszalał. A ja wtedy czułem, że – po prostu – „się przemieszczam": w prawo, w lewo, do góry do dołu – jakbym się unosił w powietrzu. "Przemieszczałem się”, by stanąć vis a vis przed każdym z uczestników "imprezy".

Przed każdym – po kolei.

W końcu znalazłem się przed Few. I wtedy "to coś" się we mnie ucieszyło, uśmiechnęło. ("To coś" – bo przecież to nie byłem ja ! Owszem, zastanawiałem się – nie raz, myślałem – mogła to być przecież jakaś ukryta, nie znana mi dotąd cząstka mojej własnej osoby. Ale nie…. Chyba nie…)

Tak więc, to coś we mnie, strasznie się ucieszyło, widząc Few. Potem, ją chwyciło, uniosło do góry, samo chyba też do góry poleciało – sam nie wiem…

Nagle usłyszałem rozdzierający dziki wrzask, lub tylko jego echo. Później pękły wszystkie szyby w kapliczce i obsypał nas deszcz ostrych, szklanych odłamków. Pod sufitem coś zaczęło ze świstem wirować, popiskiwać. Pomyślałem, że to pewnie obudzone ze snu nietoperze. Znów poczułem okropne uwieranie przyciasnych butów. Wrzątek z garnka wylał się na polana, nagły przeciąg zgasił swym podmuchem świece… Nikt nic nie widział.

Kiedy wszystko ucichło, zaczęliśmy się nieśmiało nawoływać. W migotliwym płomyku zapalniczek, w zimnym blasku wyświetlaczy komórkowych telefonów oglądaliśmy pobojowisko. Few nie było. Nie było też magister Tcharkiewicz.

( Ostatecznie,– trochę póżniej – stara „animatorka kultury” odnalazła się pod zwałami uszkodzonych mebli i eksponatów. Była martwa. ) Few nie odnalazła się wcale.Ani żywa, ani martwa. Przeszukaliśmy kapliczkę, cały cmentarz. Bez efektu. Potem szukała jej policja. Również bez skutku.

Było śledztwo – tyleż beznadziejne, co do przebiegu, co bezowocne w skutkach. Trzeba było znaleźć winnego… Kilka tygodni spędziłem w areszcie. Jako podejrzany. Potem mnie wypuścili. Nikt niczego nie wyjaśnił, nikt mnie nie przeprosił, nikt nie podziękował. Gdyby, na odchodne, kopnęli mnie w tyłek, to też bym się nie zdziwił. I niepojęte – o sprawie wszyscy zdawali się zadziwiająco szybko zapominać. Nawet rodzina Few. Najchętniej, to bym umarł, ale…Moje myślenie poszło jednak zupełnie innym torem.

 

Myślałem: "on, ten demon – bo przecież to nie byłem ja – kim on jest? Bo – jeśli bezcielesny? Wlazł w moje ciało, zabrał Few… Ale – jeśli by był naprawdę bezcielesny, to zabrałby przecież tylko jej duszę. Ją samą – pewnie by zabił, najpewniej moimi rękoma. A jednak – ciało… Na cholerę mu ciało?? Zostawiłby zwłoki, do pochówku, normalnie.Ja zaś być może otrzymałbym status mordercy, normalnie – dla wyegzekwowania kary. Wtedy bym, jak nic, odebrał sobie życie – by jej, gdzieś tam, w zaświatach szukać. Ale nie! On zabrał ją razem z jej ciałem! Gdzie można przebywać mając ciało? No przecież nie wśród duchów…"

 

Zaczołem poszukiwać jakiegoś kontaktu z ludźmi, którzy tamtego dnia odwiedzili przycmentarną kapliczkę. Pamiętałem przecież, że zanim przyszliśmy my, wychodzili z niej inni – i to dość licznie. Na ogłoszenia w prasie bardzo długo nie było żadnego odzewu. Potem napisała jakaś kobieta, że owszem, była tam, wtedy.

Pamiętam, jak mi serce waliło, kiedy szedłem na umówione z nią spotkanie. Myślałem; niemożliwe – znowu pomyłka, tylko niepotrzebne emocje. Ale nie – przyszła. Była młoda, atrakcyjna, nawet… "trochę podobna do Few" -pomyślałem. Serce, jak ptak w przyciasnej klatce, zaczęło się nagle szamotać… Podała mi rękę, przedstawiła się. Niewiele z tego zapamiętałem – kołatanie oszalonego z emocji serca i huk krwi płynącej przez serpentyny mózgowych naczyń – one bardzo przeszkadzały – w słuchaniu, w myśleniu w zapamietywaniu.

 

– Wie pan, pomyślałam wtedy, że warto się ogrzać. Inni wchodzili do tej kapliczki. Poszłam za nimi… Po prostu… Była tam jakaś prezentacja muzealnych zbiorów, czy coś… Pamiętam, że zrobiło mi się słabo. Chciałam wyjść. Jednak ta kobieta… Ona zamknęła, tak ostentacyjnie jakoś, drzwi – jakimś ryglem, zasuwą… Nie chciałam robić zamieszania. Pewnie można było wyjść, ale nie chciałam sprawiać kłopotu. Potem, jak wychodziliśmy, po kolei, gęsiego – każdemu wręczała taki… jakby breloczek: trójkąt, wpisany w okrąg, mały, metalowy. I, wręczając – przeciągle, nieznośnie długo, każdemu się przyglądała. Pamiętam – nie mogłam znieść tego jej spojrzenia…

 

– I rzeczywiście była pani zziębnięta, chciała się ogrzać? Przecież było wtedy wyjątkowo ciepło – jak na tę porę roku. Może była pani chora? – powiedziałem,ot tak, żeby podtrzymać jakoś rozmowę. Jednak odpowiedź była zaskakująca.

– Właśnie myślę o tym do dzisiaj, bo widzi pan…. Zupełnie nie wiem, dlaczego tam poszłam. Bo było mi gorąco. Jak ta wiedźma – o, przepraszam – ta kobieta rozpaliła pod tym wielkim naczyniem… Myślałam, że zemdleję. Było parno, duszno, gorąco. Nie było czym oddychać… Chciałam wyjść, jednak, jak mówiłam wcz… – cześniej…

Zemdlała – nie wiedzieć czemu. Później poprosiła, by odwieźć ją do domu. Była czymś wyraźnie wystraszona. Podała mi adres. Oczywiście – spełniłem jej prośbę.

 

„ Wie pan, od tamtego wydarzenia coś się zmieniło…” – powiedziała wtedy, na pożegnanie.

Później,po kilku może dniach, zadzwoniła. Rozmawialiśmy przez telefon, próbowałem jakoś ją pocieszyć. „ Jest śliczna, taka podobna do Few… i taka nieszczęśliwa” – wzdrygnąłem się, czując, że moja myśl zmierza w stronę rewirów… gdzie, po prostu, zapuszczać się nie chcę.

Po paru miesiącach odezwała się inna, starsza tym razem kobieta. Powiedziała, że i owszem, że wtedy, późnym wieczorem…

– …Tak, wstąpiłam wtedy do tej kapliczki. No wie pan… Było wtedy bardzo zimno. Ogrzać się trochę chciałam…– wyrwała mnie z głębokiego zamyślenia – A pan… myślałam,że jest pan starszy, pana głos tak mnie zmylił… – cos mnie tknęło: była wyjątkowo elegancko i starannie ubrana, czuć było od niej intensywną woń perfum – "przyszła tu w celach … matrymonialnych" – pomyślałem." Cóż, spotka ją zawód, ja jednak i tak wszystkiego sie dowiem " – postanowiłem i pochwyciłem koniec niteczki:

– No przecież było wtedy wyjątkowo ciepło.Wiem to dobrze. Rzeczywiście chciała się pani ogrzać?? – zapytałem.

– No wie pan!! – obruszyła się. Chyba się obraziła. Wyszła… Cóż, byłem za młody…

 

 

Parę tygodni później skontaktował się ze mną Josi.

Po studiach Josi zaczął pracę w wielkim międzynarodowym konsorcjum. To wiedziałem. Lubiłem go, choć…

 

 

– Och, stary byku, tyle lat… Tyle lat… – nigdy nie byłem wylewny, jedna nie mogłem się powstrzymać. Wpadliśmy więc sobie w ramiona, niczym para homo-kochanków. Potem pieszczotliwie uderzyłem go lekko zwiniętą pięścią w pierś

– Zwariowałeś?! – krzyknął

– Co – „zwario…”

– Ech… Nic, ty byku stary!

 

 

Rozmawialiśmy wiele godzin. Wypiliśmy jedną butelkę alkoholu, zaczęliśmy drugą. Mówił głównie on. Ja z rzadka tylko zabierałem głos, ale i to, jak na mnie, było niezwykłe – dało się wytłumaczyć tylko jakimś nadzwyczajnym pobudzeniem i ekscytacją. Przede wszystkim, to wspominaliśmy stare dzieje. Inne wątki pojawiły się znacznie później.

 

 

– W jaki sposób roślina odbiera inne rośliny? A zwierzęta? -może i kiedyś w ten sposób rozmawialiśmy, teraz jednak – nie spodziewałem się…

-No co ty, przestań. To chyba nie czas…

-Nie przerywaj, niedługo sam zobaczysz, że właśnie czas – wypił łyk czystej ze speedem. – rośliny mają, zdaje się,swego rodzaju, zmysł smaku – jakieś chemoreceptory. Umocowanej na stałe w podłożu roślinie wzrok i słuch chyba nie są potrzebne, bo – pozbawiona możliwości poruszania się – jakiż by miała z nich pożytek? Co więc „myśli” główka sałaty pożerana przez kozę? Czy w jakikolwiek sposób tę kozę identyfikuje, czy raczej uważa, że oto nastąpił kataklizm, że oto jakieś „siły przyrody” uwzięły się, by ją zniszczyć – i tyle. O ileż bardziej świadome jest życie zwierząt.Ot, taki pies. Wyjątkowo inteligentny, wyjątkowo świadomy. On zna człowieka bardzo dobrze. Towarzyszy mu od tysiącleci. Wie, że człowiek potrafi posługiwać się narzędziami. Dlatego ucieka, kiedy człowiek sięga po kamień. Ale co myśli pies patrząc na palącą się żarówkę? Że wolframowy drucik? Że bańka wypełniona szlachetnym gazem? Że prąd elektryczny? A może „uważa”, że to siły natury, te same, które pozwalają świecić słońcu, gwiazdom, księżycowi … Czy wiąże blask żarówki z odległym o trzysta kilometrów, ogromnym obiektem elektrociepłowni??

– Rozumiem, ale – do czego właściwie zmierzasz? – znów pomyślałem, że wszedł na pole tematów zbyt ogólnych, by mogły mieć jakiekolwiek praktyczne zastosowanie. Zwłaszcza w naszej – przepraszam – w mojej sprawie. Nadzieja na rozwikłanie zagadki Few była osią, wokół której wciąż kręciło się moje życie – nie psy i pożerane przez kozę główki kapusty.

-Przerwałeś w najmniej stosownym momencie ! Nie rób tego! – tylko skinąłem głową.

– Powiedzmy, że to my jesteśmy psami… Co jest dla nas żarówką, co elektrownią? Co mogłoby być tym kamieniem? I jaki jest ”człowiek” … z tego snu – w którym my jesteśmy tylko psami? – Widać było, że się zastanawia, jak dalej konstruować łańcuch szalonych skojarzeń.

– Może pamiętasz naszego kolegę ze studiów, Zdenka…

– Zdenka Nowomysa? Jasne, że pamiętam!

– Wiesz, że na pierwszym roku z nim mieszkałem. To było niepojęte… Jednak wtedy miałem…. Mieliśmy inne zajęcia, niż wyjaśnianie fenomenu Zdenka. Pamiętasz…

– No, jak mógłbym zapomnieć…

– Tak. Teraz jednak myślę, że otarliśmy się rzecz niezwykłą, o wiele rzeczy i spraw niezwykłych, a mieliśmy w głowie… Sam wiesz, co wtedy mieliśmy w głowie. Dziewuchy. Imprezy. Zadymy jakieś…

Ten Zenek pochodził z bardzo biednej rodziny. Urodził się gdzieś blisko ukraińskiej granicy, sam nie pamiętam, po której jej stronie. Zobacz – my, inteligenci z dziada – pradziada, z najlepszych szkół, a on… prosto z ziemniaczanego pola, z krowiego pastwiska. A jednak dostał się na elitarną uczelnię – i to jako jeden z najlepszych – może pamiętasz. Mimo, że nigdy do nauki się nie przykładał, skończył razem z nami, bez żadnych poślizgów. Pamiętasz innych, podobnych do niego – dziekanki, repety – niewielu z nich studia skończyło, a jeżeli już, to przynajmniej z jakimś opóźnieniem…

– Tak, ale – człowieku, o co ci właściwie chodzi? Zakochałeś się w tym Zdenku. Chcecie wziąć ślub! Mam może być świadkiem? – wciąż nie wiedziałem do czego zmierza, chciałem, żeby mnie w końcu oświecił, lub byśmy przeszli już do "właściwego" tematu.

– Spokojnie. Musisz być cierpliwy. Inaczej nie zrozumiesz.

– Dobra. Mów. Ale z sensem, jakoś.

– Dobrze… Wiesz, jak on się przygotowywał do egzaminów. Ech… Ja to widziałem. Dlaczego nie ruszyło mnie to wtedy…

– A co, masz sobie coś do zarzucenia, w związku ze… Zdenkiem?

– Szlag by to…! Mówiłem, żebyś mi nie przerywał ! Wiesz… Myślę, że to wszystko… To – przeze mnie.

-Co?! Coś ty powiedział ?! Tak… Tak, nawet myślałem, że to przez ciebie – wtedy rzuciłem się wtedy na niego,jedną ręką uderzyłem do w bark, drugą w oparcie fotela, tak silnie, że i fotel i Josi – przewrócili się na plecy. Wtedy zacząłem go dusić, on zaczął charczeć. Poczułem, jak jakieś ciepło rozlewa mi się po ciele.

„ Nareszcie! Robię coś z sensem!” – pomyślałem. Zamknąłem oczy. Dusiłem. I pewnie bym go zadusił, ale poczułem – na swoim udzie – delikatne,klepanie. Otworzyłem oczy. Josi patrzył – z nadzieją, z wiarą… Z ufnością, kurwa… Z ufnością! Puściłem go. Co miałem zrobić? Długo charczał usiłując wykrztusić z krtani nieistniejące obce ciało i jak ryba łapał gęste od tytoniowego dymu powietrze.

– Posłuchaj, jeśli łaska… Mam ci coś istotnego do przekazania. Rozmawiałem z twoją siostrą. Wiem, jak się męczysz. Chciałem ci pomóc. Ale… Wszystko ma swoje granice. Siedź, kurwa, na dupie – i słuchaj! Jeśli chodzi o ewentualną moją winę w tej całej historii, to… Chodzi mi tylko o to, że nie wykluczam jakiejś manipulacji. Przypomnij sobie, te kobiety, o których mówiłeś – one zupełnie nie miały pojęcia, dlaczego weszły do tej kapliczki, nie potrafiły tego racjonalnie wytłumaczyć. I ja nie potrafię. Nie potrafię zupełnie wyjaśnić dlaczego skrzyknąłem wtedy was na tę imprezę. Ani to były moje imieniny, ani urodziny. Mało tego – ja wtedy wcale nie miałem kasy. Pamiętasz, przyszliście i… na początku poszliśmy do sklepu, po zakupy. I wcale tego wcześniej nie planowałem. To był taki impuls. A dlaczego zaproponowałem spacer po cmentarzu ? Znów to samo.

”Lubię spacerować po cmentarzu. Nie czuję się wtedy samotny” – powiedziałem wtedy ni stąd ni z owąd. „Co ty pierdolisz? Josi? – pomyślałem wtedy słysząc swoje własne słowa. Zdawało mi się, że one wcale nie były moje. Rozumiesz?

 

A ze Zdenkiem, z tymi egzaminami tak było: facet uczył się parę godzin, w ciągu paru dni. W kilku kilkunastominutowych „sesjach”. Po takiej sesji wpadał w jakieś odrętwienie. W ogóle – obłędnie długo spał. Spał na okrągło. I jeszcze, czasami, robił coś takiego… „Modli się” – komentowaliśmy z chłopakami, ale tak naprawdę, to nie wiedzieliśmy, co wtedy robił.

Był dziwny, na pewno, jakiś „inny”, „odmienny”. Na pewno bardzo wrażliwy, inteligentny. Z drugiej strony – jakby „nieprzystosowany”, nie zorientowany na sukces, taki „standardowy”, na karierę, na kasę – inny, zupełnie inny, niż większość z nas. Myślę, że jak szedł na egzamin, to znał odpowiedź na kilka – kilkanaście pytań, które potencjalnie mogły paść. I wyobraź sobie, że zawsze te pytania padały! Co – hipnotyzował profesorów? Nie mówię, że nie, ale jakoś – nie wyglądało…

Inna kwestia… Wiesz, życie jest takie, że zawsze trzeba coś tam załatwiać. Sprawy trudne i proste, i prozaiczne. Z początku myślałem, że ma z tym kłopot, że nie potrafi. Że kontakty z innymi ludźmi są dla niego jakieś szczególnie trudne. Tak – wyglądał na nieprzystosowanego. Jakim więc cudem tak doskonale sobie radził ? Jakieś ważne i pilne swoje sprawy wszyscy załatwiali szybko i sprawnie. On – nie. Potem wychodziło, że „wyszliśmy przed orkiestrę”, że… „nagrabiliśmy sobie”. „ Nadgorliwość”. „Nadgorliwość, co gorsza od faszyzmu stawała się naszym udziałem”. A przecież to standard: masz coś do załatwienia, to załatwiasz. Im szybciej, tym lepiej. Nawet zdrowie definiowane bywa, jako taki stan ducha i ciała, który zapewnia sprawne załatwianie swoich interesów. A on… On robił wszystko późno, lub wcale – i chyba zawsze na tym zyskiwał. Dopiero teraz to widzę – wypił trzy łyki swojego drinka i ciągnął dalej.

– Jeśli są w naszym życiu „przypadki”, zdarzenia losowe, to on – zdaje się – nad nimi jakoś panował. Rozumiesz? A wiesz, co on teraz robi? Wiesz, co on kiedyś powiedział. Coś się wtedy stało, coś niedobrego. Chciałem go pocieszyć. Powiedział: „ Nie martwcie się. Ja nawet nie jestem człowiekiem. Jestem tylko trochę podobny do człowieka…” I wiesz co? Doszedłem do wniosku, że jeśli jego i jemu podobnych (jeśli bo tacy są) uważać jednak za ludzi… To my… My, w tej bajce, jesteśmy… psami. Prawdopodobnie nie jest ich wielu, tych Fahr– Radh…

 

– Jakich Fahr– Radh? Co ty pleciesz. – nie wytrzymałem.

– To z zamierzchłej przeszłości. Ze staroindyjskiego. Prosta transkrypcja fonetyczna,jednego z naukowców, jakiegoś… eee, nie pamiętam… Wyobraź sobie, że sprzed pięciu tysiącleci pochodzą pierwsze wzmianki na temat takich… jak Zdenek. Pierwsze i być może jedyne. W każdym razie na inne nie trafiłem.

 

– Ale… Josi, co z tego wynika? No co?!

– A to… To, że jeśli jakiś Fahr – Radh zechciał ją, Few, mieć…

To teraz ma! A ty – lepiej o wszystkim zapomnij!

– Ale… on był przecież człowiekiem. To znaczy – prócz tego, że, jak sugerujesz, był jeszcze czymś innym… kimś innym – to miał przecież ciało. A tam, wtedy… Byłem przekonany, że mną, być może również tą wiedźmą, Tcharkiewicz – posłużył się jakiś demon, coś, co było bezcielesne.

– Cóż, nie jesteś cierpliwym słuchaczem… Nic nie wlazło: w ciebie, we mnie, gdy zaproponowałem spacer po cmentarzu, w te kobiety, które chciały się niby ogrzać… – zapadło długie milczenie.

Zrobiło się strasznie późno

– Dokończymy tę rozmowę później, obiecuję – powiedział Josi. Złożyłem ręce, jak do modlitwy.Na nic.

– Nie, proszę cię. Nie teraz. Nie mogę. Stało się coś. Teraz… Wszystko ci wyjaśnię, później. Teraz muszę iść. To konieczne, nieuniknione. Wszystko ci wyjaśnię. Ale teraz nie mogę. Nie teraz, nie mogę… – powtarzał, wodził nieprzytomnymi oczyma, praktycznie nie było z nim kontaktu.

Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że wtedy uległem. Ale jak miałem go zatrzymać? W dodatku przypomniałem sobie ten akt karygodnej wobec niego agresji. Nie, nie miałem argumentów.

 

 

Umarł. Na ławeczce. Sto metrów od mego domu.

 

 

Siedzę teraz sam, w nieoświetlonym pokoju bez okien. Nie ma już dla mnie nadziei. Nurt zdarzeń powoli zwalnia, zastyga, krzepnie… Jak tafla leniwej rzeki w czasie zimy – mroźnej, bez końca.

 

Niedługo umrę … Normalnie. Naturalnie. Nie będzie to śmierć nieoczekiwana, gwałtowna.

Czy jest jakieś rozwiązanie – po „drugiej stronie”? Och, znów ta głupia nadzieja…

Few, och Few …

 

Josi – ty draniu! Dlaczego umarłeś?

 

Ech w… Fahr-radh… czy jak wam tam! Ukradliście mi Few ! Pozwalacie mi żyć, bo jestem wobec was bezsilny. Nic nie mogę wam zrobić. Josi przynajmniej wiedział, że istniejecie. Interweniowaliście… Umarł. Ja żyję. Bo ja nic nie wiem! Nie wiem czy rzeczywiście jesteście, czym jesteście, „jak jesteście”. Nie wiem nic! Ot – zgasła żarówka… Dlaczego? Jak?

Czuję – to prawda, ale chyba niewiele to warte – pies też czuje.

 

 

I tylko czasem się pocieszam, że jest również coś ponad wami.

Coś… co nam nie pozwala bezkarnie krzywdzić psa.

 

J.Ravenfield

Koniec

Komentarze

Dzień dobry / dobry wieczór

Wiśniewski - Snerg się kłania. Nadistoty są wśród nas.
Być może jestem w błędzie, ale wydaje mi się, że zbrakło Ci konceptu na pełniejsze rozwinięcie, i na zakończenie takoż. Poza tym, myślę, Zdenek nie musiał uciekać się do takich zabiegów maskujących --- sceny w kapliczce --- mógł wszystko załatwić bezszmerowo. Patrz kwestia pytań egzaminacyjnych.

Jeśli z  treści opowiadania już teraz wynika, że to była robota - konkretnie - Zdenka, to źle je niestety napisałem  ( sprawcą jest nadistota - jak trafnie zauważyłeś, ale wcale nie Zdenek), Albo będzie po prostu tzw "zwrot akcji" - niezamierzony- przyznam. Chciałbym Ci zwrócić uwagę - tytuł brzmi:" Psy - cz. I". Następne części są już napisane. Postanowiłem jednak - zamieszczę je dopiero wtedy, gdy będę wiedział, że cz.I jest na tyle dobra i wciągająca, że czytelnicy będą tego chcieli i w jakiś sposób to wyartykułują. Tobie - bardzo ciękuję za poświęcony mi czas. Pozdrawiam

I to jest największą wadą powieści w odcinkach --- czytelnik ulega pierwszym sugestiom.
Jeśli o mnie chodzi, ciekaw jestem, co dalej. Dokładnie --- jak dalej.

Więc dobrze. Choć, w pierwotnym moim zamyśle było, by z cz. II trochę poczekać...

Proponowałbym wywalić wszystko do zdania: "A Josi... Do dziś myślę, że to wszystko przez niego..." - i od tego zdania zacząć. Te informacje, które są ważne, a które autor podał przed tym zdaniem dałoby się, jestem przekonany, umieścić w tekście tak, by nie był potrzebny tak długi i monotonny - jak dla mnie - wstęp. Jak mawiał pewien sepleniący pisarz: "Do puenty, kulwa, do puenty". Właśnie: trzeba zmierzać raźno do puenty, darowując sobie zbędne kawałki, dygresje i rozważania. Imho. Mimo wszystko tekst oceniam wysoko. Mocne 4.
Pozdrawiam. 

erogi Jakubie - nie- nie mogę się z Tobą zgodzić w pewnej kwestii : ja tego wstępu nie usunę NIGDY. Nawet jeśli - hipotetycznie - nakaże mi to am Naczelny Redaktor, cenzura, Sąd Najwyższy.   
  :)
Może to irracjonalne zachowanie zrozumieją Ci, którzy ( jak ja) przed ok. dwudziestu laty skończyli studia. Wiem: natolatkom, studentom nawet ( głównym, jak sądzę, konsumentom S-F) będzie  to niezrozumiałą   ekstrawagancją - jeśli tak być musi...
Ja  wcale nie chcę " być pisarzem"  Lat mam ...  czterdzieści i cztery, niezły zawód , pracę,która daje mi wiele satysfakcji. Czytam, bo lubię. Piszę - co chcę. I jak chcę. Wczoraj odkryłem tę witrynę - to wspaniałe! Bo chciałem jeszczę, by ktoś moje wypociny przeczytał.
AVE! Jakubie.

J.Ravenvield, Twój tekst - Twoje decyzje. :-)
Pozdrawiam. 

A mnie wstęp nie znudził, wręcz przeciwnie - ujął i zachęcił do dalszego czytania (może też dlatego, że jestem lekko skrzywiony w kierunku narracji pierwszoosobowej i czasów studenckich). Co jednak ważniejsze, uważam, że początek charakteryzuje bardzo dobrze głównego bohatera - a mianowicie, przez pryzmat postrzegania czegoś tak ważnego jak kwestia miłości. Herbertowi w Diunie przez kilkaset stron nie udało się wejść na taki stopień głębi psychologicznej u żadnego ze swych bohaterów, a wystarczyłoby takich właśnie kilka linijek na temat odczuć któregoś z nich (wybaczyć proszę dygresję, ale jestem świeżo po lekturze). Poza tym, dosyć mocno odczułem jak droga jest Few dla głównego bohatera i tym bardziej dotknęła mnie [SPOJLER WARNING!!! SPOJLER WARNING!!!] jego strata. Ale, jak zapewne wiesz, Jakbuie, co człek, to opinia.
A co do reszty - czuję się zachęcony i zaintrygowany. Na pewno przeczytam część drugą. Czytałem już zresztą kilka Twych tekstów, Sir Ravenfield, i wyłączając bardzo dobrego Kota i niewiele ustępującą mu Najwyższą Rację stanu, stwierdzam, że wolę Waszmości właśnie w pierwszoosobowym typie narracji. Opowiadania zdają się być bardziej czytelne i uporządkowane - choć domyślam się, że takie rzeczy jak Schizo mają celowo wywoływać poczucie zdezorientowania. Obawiam się jednak, że dla wielu może to być zniechęcające.
I na koniec dwie małe rzeczy - byłbym konsekwentny w nadawaniu bohaterom polskich ksywek i imion. Chodzi mi o kwestię identyfikacji i umiejscowienia akcji. Czytając ksywkę Few, czy Given (przewijający się w innych opowiadaniach), od razu wchodzi mi klisza amerykańskich filmów, a tym samym, amerykańskich realiów. Czyli pojawiający się policjant nie jest już naszym, zakompleksionym mundurowym z wielką pałą, jeno amerykańskim Rangerem w kapeluszu i gnatem na podorędziu.
A druga, i ostatnia, kwestia brzmi - absolutnie nie narzuciło mi się, żeby to Zdenek był wszystkiemu winny. Jeśli tak faktycznie jest, to szacunek za przenikliwość dla wszystkich, którzy to odkryli po pierwszej części.
Czuwaj!

 

Widzę, że pochyliłeś się nad moimi wypocinami, jak nikt inny dotąd - mądrze i wnikliwie. Dzięki.

 Gdybym chciał się wtedy bronić, polemizować z krytykami, to użyłbym prawie identycznych argumentów, co Ty! Tyle, że pośpiesznie wysłałem cześć drugą - niedopracowaną trochę - przyznaję- i odpuściłem. W tej drugiej części skupiłem się na samej historii - by była w miarę ciekawa, nie obarczona jakimiś niedorzecznościami - resztę potraktowałem trochę po macoszemu. Nietrudno to naprawić, ale poszło, jak poszło.

Polskie imiona i ksywki. Masz rację. Wyjaśnię tylko, że większość tekstów ( „Natura skorpiona", „Baco", „Samotny ojciec i wieczna nadzieja", „ Zegarmistrz światła" ) dotyczy jednego continuum czasoprzestrzennego - trochę niedookreślonego, ale jednego, ma tych samych bohaterów, łączy się tematycznie. Ale, co do psów, to masz rację. Nie przemyślałem tego - wydawało mi się, że taki zabieg, w kierunku odrealnienia, może być to nawet korzystny. Ale nie, widzę, że nie.  

Jeszcze raz dziękuję za recenzję. Pozdrawiam. Jurek.  

Nowa Fantastyka