- Opowiadanie: Szymon Kruszyna - Ekspozycja

Ekspozycja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ekspozycja

Wśród licznych fobii, na jakie cierpiałem, szczególnie dokuczliwy był lęk przed kontaktami z ludźmi. Nie powinna więc dziwić radość, z jaką przyjąłem decyzję mojego współlokatora, który postanowił nagle wyjechać na jakiś czas i zająć się przemytem używek zza wschodniej granicy. Łatwo też sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy pierwszego dnia upragnionej samotności z zadumy wyrwał mnie przeraźliwy dzwonek domofonu.

 

Siedziałem akurat w ciemnym mieszkaniu, racząc się herbatą i wsłuchując w odgłos deszczu bębniącego o szyby, a wizyta niezapowiedzianych gości była ostatnią rzeczą, jakiej mógłbym sobie życzyć. Filiżanka w mojej dłoni zatrzymała się w pół drogi do ust. Czekałem w napięciu, licząc na to, że intruz okaże się listonoszem lub kolporterem ulotek i lokatorzy któregoś z pozostałych mieszkań na piętrze pofatygują się otworzyć mu drzwi. Moje nadzieje rozwiały się, kiedy dzwonek zabrzmiał po raz kolejny. I jeszcze raz.

 

Odstawiłem filiżankę z ledwie napoczętą herbatą, po czym w półmroku udałem się do aparatu wiszącego w przedpokoju. Nie przykładając słuchawki do ucha nacisnąłem klawisz otwierający drzwi naszego korytarza. Usłyszałem wyraźnie zza ściany, jak ciężkie wrota ustępują czyjejś dłoni, a następnie dało się słyszeć kroki zmierzające w stronę mojego mieszkania. Minęło kilka sekund, nim stukot butów o posadzkę przerodził się w natarczywe pukanie do drzwi. Przed naciśnięciem klamki wziąłem kilka głębokich wdechów.

 

Moim oczom ukazał się nieznajomy młodzieniec o pajęczej budowie ciała, którego pociągłą i antypatyczną twarz zdobiła wątpliwej urody bródka. Nie zdążyłem zaprotestować gdy chude ramię pchnęło mnie wraz z drzwiami tak gwałtownie, że niemal przewróciłem się o półeczkę na obuwie.

 

– Witam, witam – odezwał się gość, którego wygląd najlepiej daje się opisać słowem „rachityczny”. Ze zgrozą spoglądałem, jak z jego butów spływają strugi wody przemieszanej z błotem. – Paskudna tu u was pogoda. I strasznie szybko robi się ciemno. Twój współlokator wspominał, że się pojawię?

 

– Nie ma go – odpowiedziałem i szybko skarciłem się w myślach. Powinienem żądać wyjaśnień, zamiast wdawać się w dyskusję z tym natrętem.

 

– Wiem. Właśnie dlatego pozwolił mi tutaj zamieszkać pod swoją nieobecność. Nie obawiaj się, nie jestem kłopotliwym lokatorem. Przyjechałem w interesach. Wasze miasteczko ma w sobie wielki potencjał gospodarczy. Pewnie nie zdawałeś sobie z tego sprawy? Jestem Zedler.

 

Mówił urywanymi, krótkimi zdaniami, nie pozwalając dojść rozmówcy do głosu, a jego monolog pełen był pytań retorycznych, co doprowadzało mnie do szaleństwa. Ujął moją spoconą dłoń i potrząsał nią podekscytowany, nie przestając trajkotać. Nie należę do ludzi asertywnych, więc łatwo dałem mu się zdominować, chociaż w myślach przeklinałem się za ten brak zdecydowania.

 

Zedler rozebrał się, oparł o ścianę przepastny plecak, który dopiero teraz zauważyłem i poprowadził mnie do kuchni, zupełnie demolując podział ról, jaki wydawał mi się właściwy. Zapalił światło. Usiedliśmy przy stole zasłanym arkuszami z bambusowej plecionki. Byłem wstrząśnięty niespodziewaną wizytą; towarzyszyło mi uporczywe przekonanie, że to nie powinno się dziać.

 

Mimowolnie napiąłem mięśnie prawej ręki, wprawiając dłoń w drżenie, jak często mi się zdarza, kiedy jestem zdenerwowany.

 

– Śmiało – powiedział Zedler zachęcającym tonem, wskazując na Mikołaja z czekolady, który stał na jednej z półek. – Wyglądasz na zestresowanego, poczęstuj się. Cukier poprawi ci nastrój.

 

„To tylko brak magnezu”, powinienem zaoponować. „Mam chyba prawo odczuwać niedobór mikroelementów we własnym mieszkaniu”. Nie zdobyłem się jednak na odpowiedź, tylko skinąłem głową i sięgnąłem po czekoladową figurkę świętego. Mozolnie obierałem ją z kolorowej folii, podczas gdy mój prześladowca wylewał z siebie kolejne fale słowotoku.

 

– Rozwijam sieć niewielkich sklepów odzieżowych. Choć w zasadzie trudno nazwać je sklepami… Sam zobaczysz. Postanowiłem, że kolejną filię otworzę w waszej miejscowości.

 

– Jak to możliwe, że opłaca się rozkręcać interes w tej prowincjonalnej mieścinie, składającej się ledwie ze splotu kilku ulic? – odważyłem się spytać.

 

– Zdziwiłbyś się! – zachichotał. – Mam dla ciebie pewną propozycję. Doszły mnie słuchy, że od dłuższego czasu bezskutecznie poszukujesz pracy.

 

– To prawda… – wymamrotałem, a niewiele brakło, bym zakrztusił się kawałkiem czekolady. Z jakiegoś powodu zaniepokoiło mnie, że byłem tematem rozmów Zedlera z moim współlokatorem.

 

– Doskonale. Od jutra możesz zacząć, pokażę ci.

 

Rozmawialiśmy w kuchni do późnego wieczora, a w zasadzie Zedler mówił, roztaczając przede mną wspaniałe widoki kariery, którą zrobię dzięki przyjęciu posady w jego przedsiębiorstwie. Najwyraźniej przyjął milczenie za niepodlegającą dyskusji zgodę.

 

Około jedenastej wziąłem kąpiel, zażyłem leki i – jak zwykle o tej porze – położyłem się spać. Zedler zajął pokój mojego współlokatora. Długo nie mogłem zasnąć, przywołując w wyobraźni obrazy mijającego dnia. Obawiałem się też debiutu w nowej pracy, zwłaszcza że mój chlebodawca nie zdradził, czym będę się zajmował. Zza ściany słyszałem szept swojego gościa. Irytujący gaduła nawet w samotności nie potrafił powściągnąć języka. Dolatywały do mnie strzępki słów, na podstawie których wywnioskowałem, że czyta półgłosem jakiś podręcznik do ekonomii. Wreszcie zmorzył mnie sen.

 

Następnego dnia zbudziłem się wcześnie rano, pełen nadziei, że wczorajsza wizyta okaże się tylko nocnym koszmarem. Z błędu wyprowadził mnie widok odzieży Zedlera, porozrzucanej po całym mieszkaniu. Szybko pozbierałem jego rzeczy i poukładałem je w zgrabne stosy, śpiesząc się przy tej robocie, aby nie zostać przyłapanym przez mojego gościa.

 

Trudno ująć w słowa zdziwienie, które stało się moim udziałem kilka godzin później, kiedy Zedler zdecydował się wreszcie zdradzić, czym będę zajmował się w sklepie. Choć w zasadzie trudno nazwać go sklepem.

 

Krótko przed południem, po zjedzeniu skromnego śniadania, udaliśmy się na miejsce mojej nowej pracy. Opuściliśmy czteropiętrowy blok, w którym mieszkałem i weszliśmy w ciasną uliczkę, porośniętą po obu stronach łuszczącymi się fasadami starych budynków. Domki, które mijaliśmy, stanowiły coś w rodzaju formy pośredniej między bunkrem a kamieniczką. Niegdyś mieściły się w nich sklepy spożywcze, zakłady fryzjerskie bądź stoiska z pasmanterią. Obecnie były zamknięte i ulegały coraz większemu zniszczeniu. Padał deszcz, jak niemal codziennie. Zrujnowane osiedla sprawiały w tych okolicznościach szczególnie żałosne wrażenie, od wielu dni nie widziały bowiem promieni słonecznych, które mogłyby nadać im chociaż odrobinę wdzięku.

 

Podążałem za Zedlerem posłusznie jak ratlerek, podczas gdy mamrotał coś do mnie przez całą drogę. Nie rozumiałem, co mówi, gdyż schował usta w kołnierzu płaszcza. Tylko od czasu do czasu, kiedy uznał, że porusza wyjątkowo ważną kwestię, odwracał się przez ramię i podnosił głos. Na ogół chodziło o jakieś bzdury, związane z handlem, ekonomią, bądź poziomem bezrobocia; raz czy dwa pochwalił lokalną architekturę, która mnie wydawała się wyjątkowo obrzydliwa. Dla świętego spokoju przytakiwałem jednak jego słowom.

 

Zatrzymaliśmy się wreszcie przed jednym z zaniedbanych budynków z wielką witryną. Zedler wyjął z kieszni klucz i otworzył drzwi wejściowe, które skrzypnęły przeraźliwie, kiedy zamykaliśmy je za sobą.

 

– Wynająłem po okazyjnej cenie – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało. Trudno sobie wyobrazić wystarczająco atrakcyjną cenę wynajmu nory, w której się znaleźliśmy.

 

Goła żarówka wisząca pod sufitem rzuciła blask na pomieszczenie wypełnione manekinami różnej wielkości, strojnymi w kolorowe fatałaszki, jakich nikt już nie nosi. Piętrzyły się w każdym kącie – były wśród nich podobizny malutkich dzieci, kobiet w kwiecie wieku i skarlałych starców. Wszystkie pozbawione twarzy, a jednak niezupełnie anonimowe, dało się bowiem odczytać ich płeć, wiek i stan z kształtów, jakie nadał im twórca. Wśród strojów dominowały powłóczyste tkaniny, zlewające się w jedno z pajęczyną, która oblepiała wszystko w tym gabinecie osobliwości. Zza sterty kukieł ledwie dostrzegłem ladę sklepową oraz drewniany podest umiejscowiony przy wielkiej szybie wychodzącej na ulicę.

 

Spoglądając na walające się wszędzie manekiny, popadłem w chwilowe odrętwienie. Uczucie niesamowitości towarzyszyło mi tak wyraźnie, jakby całe pomieszczenie było nim wypełnione w sposób fizyczny. Odniosłem wrażenie, że znajduję się w miejscu, w którym niegdyś złożono hekatombę z niewinnych ludzi, a ich ciała zastygły w dziwacznych pozach, pozwalając podziwiać się postronnym w tych żałosnych okolicznościach. Podzieliłem się swoimi odczuciami z Zedlerem.

 

– To wszystko blaga – machnął ręką. – Zwieźliśmy je wczoraj. Chociaż rzeczywiście, dumny jestem z tego panopticum. Chodź. Pokażę ci, co będzie należało do twoich obowiązków.

 

Poprowadził mnie w stronę podestu i oznajmił:

 

– Będziesz modelem.

 

Zanim zdążyłem zaprotestować, sam pośpieszył z wyjaśnieniami.

 

– Wypróbowałem całe to stadko, które widzisz za nami. Żaden z nich nie nadawał się do tego, aby godnie reprezentować moje przedsiębiorstwo. Potrzebuję kogoś dokładnie takiego jak ty.

 

W głowie kłębiły mi się wątpliwości, ale postanowiłem nie wyrażać ich głośno. Lękałem się, że mój pracodawca zacznie ze mnie kpić, kiedy podzielę się z nim wstydem i strachem.

 

– Kiedy mam zacząć? – spytałem.

 

– Od zaraz.

 

Potem objaśnił dokładnie, na czym ma polegać moja rola. Polecił mi założyć kolorowe chusty, jakich pełno walało się po podłodze sklepu. Przystrojony niczym cygańska piękność, wszedłem na podest, a nie było to łatwe w butach na obcasie, które musiałem wcześniej wzuć. Zedler oświadczył, że będzie wpadał co jakiś czas, aby sprawdzić utarg. Moja zmiana każdorazowo miała rozpoczynać się w południe, a kończyć o dwudziestej.

 

– Nie powinniśmy tutaj posprzątać? – spytałem, kiedy zbierał się do wyjścia.

 

– To nie będzie konieczne – odpowiedział. Potem skrzypnęły drzwi, a Zedler przeszedł za szybą i pomachał do mnie wesoło.

 

Czułem się skrępowany i wściekły. Rola modela zupełnie nie odpowiadała mojej kondycji nerwowej. Szczęśliwie sklepik położony był w ustronnym miejscu, a pogoda skutecznie odstraszała potencjalnych klientów, którzy woleli raczej pozostać w domach niż oglądać sklepowe wystawy. Nie znaczy to bynajmniej, że w ciągu ośmiu godzin pracy udało mi się uniknąć ludzkich spojrzeń. Od czasu do czasu ktoś przemykał przed witryną, za którą stałem, jednak rzadko zwracano na mnie uwagę. Niekiedy tylko dziecko ciągnięte przez matkę po trotuarze spoglądało w moją stronę i – w zależności od nastroju – szczerzyło ząbki w uśmiechu bądź wyginało buzię w smutną podkówkę, aby sprawić mi przykrość.

 

Po pół godzinie sterczenia za brudną szybą uspokoiłem skołatane nerwy i zacząłem czuć się wcale komfortowo. Praca wydała mi się nagle interesująca. Z dumą i swoistą pogardą patrzyłem na ludzi przemykających po chodniku. Docierało do mnie niejasne przekonanie, że prawdziwe życie toczy się po mojej stronie szyby, a snujące się za witryną postacie pełnią rolę kukieł, bezrozumnie przesuwających się po scenie. Odczułem, że dziwnym zrządzeniem losu wreszcie znajduję się na swoim miejscu. Oczyma wyobraźni widziałem się jako przywódcę „stadka”, jak nazwał je Zedler – byłem jedyną spośród tych nieszczęsnych istot, która cieszyła się świadomością własnej osoby i mogła występować w charakterze mecenasa ich niedoli.

 

Co jakiś czas zmieniałem pozycję, aby uniknąć odrętwienia i wprowadzić w swoją jednoosobową ekspozycję odrobinę dynamiki. Postępowałem wedle wskazówek Zedlera, a jednak wydawało mi się, że działam z własnej, nieprzymuszonej woli, będąc kreatorem widowiska, jakim się stałem.

 

Szef pojawił się tego dnia tylko raz, ale nie odezwał się do mnie ani słowem. Sam również nie wszczynałem rozmowy, zaabsorbowany nową rolą, która wydawała mi się nagle bardzo doniosłą. Zedler zerknął do sklepowej kasy, wypluł z siebie kilka niepochlebnych słów i wyszedł. Ja tymczasem trwałem na posterunku, dopóki zegarek cichutkim pikaniem nie poinformował mnie o wybiciu ósmej.

 

Kiedy wróciłem do domu, zastałem Zedlera pogrążonego w lekturze. Na mój widok zamknął książkę, podszedł i poklepał mnie po plecach.

 

– Świetnie się spisałeś – powiedział. – Nasze przedsiębiorstwo zacznie wreszcie dobrze prosperować.

 

Później wypłacił mi całkiem przyzwoitą dniówkę i zjedliśmy w kuchni kolację. Zdecydowałem się na kanapki z wędliną, podczas gdy szef zadowolił się surowym pomidorem i zupką z torebki.

 

– Jedno mnie zastanawia… – zacząłem nieśmiało między kolejnymi kęsami.

 

– Tak?

 

– W jaki sposób sklep zarabia na siebie? W ciągu całego dnia ani jedna osoba nie zdecydowała się na zakup.

 

– Nie o zakup tu chodzi – odparł. – Ale nie kłopocz się tym, to nie twoja rzecz. Ważne, żebyś dobrze wykonywał swoją pracę.

 

Przez kolejne dni chodziłem więc pozować do sklepu i ani razu nie skusiłem żadnego klienta. Mimo wszystko, robota dawała mi początkowo sporo satysfakcji. Było w niej coś trudnego do sprecyzowania, czego dotąd najwyraźniej brakowało w moim życiu. Wreszcie czułem się potrzebny, co poprawiło mi nastrój do tego stopnia, że mogłem przerwać przyjmowanie antydepresantów. Jednak stojąc osiem godzin dziennie na drewnianym podeście (a czasem klęcząc, kucając bądz leżąc niedbale) miałem mnóstwo czasu na przemyślenia. Jak to zwykle bywa, kiedy mamy zbyt wiele okazji do filozofowania, szybko opadły mnie wątpliwości, zajmując miejsce początkowej euforii.

 

Zajęcie było dobrze płatne i przerwało moją dotychczasową wegetację, nie dawało jednak poczucia sensu. Nie rozumiałem, w jaki sposób działa nasze przedsiębiorstwo i po co tak naprawdę wystaję całymi dniami w sklepowej witrynie, ubrany niczym koczkodan. Spodziewałem się klientów, a z drugiej strony nie miałem pojęcia, jak zareagować na ich pojawienie się i co właściwie mieliby kupować.

 

Oliwy do ognia moich wątpliwości dolewał Zedler, którego postawa diametralnie się zmieniła. Na początku naszej znajomości był wesołkowatym gadułą, który irytował, lecz swoim zachowaniem nie wykraczał poza granice normalności. Odkąd zacząłem dla niego pracować, stał się tajemniczy i milczkowaty, a najniewinniejsze pytania zbywał banalnymi zwrotami w rodzaju: „nie twoja rzecz, nie kłopocz się”. Szczególnym niepokojem napełniało mnie jedno spośród wypowiedzianych przez niego zdań – to, w którym wspomniał, że „wypróbował całe to stadko”. A jeżeli mnie też poddaje tylko próbie i mimo poklepywania po ramieniu, któregoś dnia uzna, że się nie nadaję? Czy dołączę wtedy do grona powykrzywianych kukieł bez twarzy?

 

Tamtego kulminacyjnego wieczoru, kiedy przelała się czara narastającej we mnie goryczy, prezentowałem publiczności żółtą marynarkę, spodnie z elano-wełny w kolorze zgniłych liści oraz sandały, które polecono mi założyć na jasne skarpetki. Był to jeden z tych przełomowych dni, kiedy praca przestaje być przyjemnością, a zaczyna dłużyć się nie do zniesienia. Na zewnątrz panowały ciemności, choć do końca zmiany pozostało jeszcze sporo czasu. Zatopiony w rozmyślaniach wpatrywałem się w widok za szybą: zachwaszczony chodnik, połamane kosze na śmieci i ławka, której od dawna nikt nie używał, były ledwie widoczne w nędznym blasku ulicznych latarni. Do wszystkiego przyklejały się gęste kłęby mgły.

 

Zastanawiałem się właśnie nad swoim położeniem, kiedy wydało mi się, że słyszę w sklepie jakiś ruch. Stukot, jakby czyjeś kroki. Nie spojrzałem za siebie, pomny zaleceń Zedlera, który stanowczo zakazał mi odwracania się od sklepowej witryny. Niczym aktor na scenie zmuszony byłem prezentować swoje oblicze skromnej publiczności. Wytężyłem więc słuch i dotarł do mnie kolejny odgłos – tym razem nie był to stukot, lecz szmer, kojarzący się z dźwiękiem, jaki mogłoby wydawać ciało ciągnięte po podłodze.

 

Serce załomotało pod klapą marynarki i na nic zdały się uspokajające frazy, które mamrotałem pod nosem, próbując przemówić sobie do rozsądku. „W sklepie nie ma nikogo poza mną i stertą manekinów”, powtarzałem sobie. Cóż jednak z tego, skoro za moimi plecami gromada groteskowych, pozbawionych życia istot, postanowiła najwyraźniej zabawić się moim kosztem, podejść od tyłu, a potem zacisnąć twarde paluchy na szyi… Hałas w sklepie narastał, jakby trwały gorączkowe przygotowania do uroczystego otwarcia. Do stukania, przesuwania i pełzania dołączyły szepty w syczącym języku, którego nie rozumiałem.

 

Wytrzymałem długo, lecz sytuacja stawała się nie do zniesienia. Wiedząc, że prędzej czy później będę zmuszony popełnić błąd Orfeusza, obejrzałem się gwałtownie, spodziewając się zobaczyć grupę rozjuszonych kukieł, które zmierzają w moją stronę, aby wycisnąć ze mnie życie. Hałasy natychmiast umilkły, a „stadko” leżało bez ruchu, tak jak je zapamiętałem. Przetarłem spocone czoło. Jedynym złowieszczym znakiem, potwierdzającym czyjąś obecność, była chybocząca się pod sufitem żarówka, której ruch wahadłowy dziwnie zsynchronizował się z moim przyśpieszonym oddechem.

 

Wrzasnąłem jak sztubak, kiedy zegarek odśpiewał koniec zmiany.

 

Znalezienie odpowiedniego narzędzia zbrodni nie stanowiło problemu. Po chwili zastanowienia zdecydowałem się posłużyć kolorową apaszką, którą ostrożnie zdjąłem z szyi jednego z manekinów. Pstrokaty fatałaszek wykonano z wystarczająco mocnego materiału, a jego kształt i wielkość idealnie odpowiadały moim zamiarom.

 

Zgasiłem światło i w ciemnościach, tak jak lubię, zaczaiłem się za kontuarem. Nie wiedziałem, jak długo przyjdzie mi czekać, ale byłem pewien, że wykrzesam z siebie niezbędne pokłady cierpliwości. Humanoidy porozrzucane po sklepie leżały spokojnie, najwyraźniej udobruchane podjętą przeze mnie decyzją.

 

Zedler przetrzymał mnie nadspodziewanie długo. Musiało być już po północy, kiedy wszedł do sklepu, wyrywając mnie z letargu. Zdrętwiały od długotrwałego kucania zadrżałem na myśl, że nogi odmówią mi posłuszeństwa w najmniej oczekiwanym momencie. Poprawiłem chwyt na końcach apaszki i wstrzymałem oddech. Zedler zapalił światło i niepewnie wymówił moje imię.

 

– Gdzie jesteś? – spytał.

 

Fakt, że nie wróciłem do mieszkania po pracy, a do tego zostawiłem sklep otwarty, poważnie go zaniepokoił.

 

– Halo! – nawoływał, zmierzając powoli w stronę mojej kryjówki.

 

Z cichutkim świstem wciągnąłem do płuc zapas powietrza. Zedler wreszcie pojawił się w zasięgu mojego wzroku, ale skierował twarz w kierunku szyby wystawowej, jakby spodziewał się ujrzeć mnie na podeście, pogrążonego w artystycznej ekstazie. Antycypując jego kolejne kroki, przysunąłem się nieco bliżej.

 

Chyba spostrzegł moje odbicie w szklanej witrynie, ale było już za późno, żeby mógł zareagować. Odwracał się jakby w zwolnionym tempie, podczas gdy wykonałem wielki sus, przełożyłem apaszkę pod brodą swojej ofiary i zacisnąłem z całej siły na jej szyi. Charczał jak zarzynana owca i w niczym nie przypominał dumnego, odnoszącego się do wszystkich z wyższością mędrka, który posiadł niedostępne dla innych tajemnice. Po kilkudziesięciu sekundach ostatni raz wierzgnął, przestał rzęzić i osunął się na podłogę.

 

Należało działać szybko. Wybrałem ze sklepowej garderoby wyjątkowo kiczowatą odzież i z mozołem ubrałem w nią trupa mojego niedawnego chlebodawcy. Na głowę naciągnąłem mu błazeńską, rozdwojoną czapkę z dzwoneczkami. Następnie ułożyłem ciało w taki sposób, aby mogło pełnić rolę, jaką dla niego obmyśliłem. Zgasiłem światło, usiadłem na podeście obok zwłok i spokojnie czekałem, aż rigor mortis obejmie je w swoje władanie.

O świcie ustawiłem zesztywniałego Zedlera za szybą, po czym zająłem miejsce obok niego. Prężyliśmy się dumnie jak dwa koguciki, a przechodnie jak zwykle nie zwracali uwagi na spektakl, który przygotowałem. Odzyskałem jednak poczucie spokoju. Wiem, że za trzy dni rozpoczną się procesy gnilne i mój partner, którego stworzyłem na swoje podobieństwo, będzie musiał opuścić posterunek. Zanim to jednak nastąpi, wspólnie zaprezentujemy światu wspaniałą ekspozycję.

Koniec

Komentarze

Krzywozwierciadlane skrzywienie skrzywieniem, ale zachowanie bohatera, choćby groteskowo, można by lepiej umotywować. Na przykłąd to, że ot tak przyjmuje nieznaną bliżej posadę, ot tak postanawia Zedlera ukatrupić. No i problem jest z zakończeniem: czy to taka "spontaniczna ironia" czy może próba zapętlenia historii--- nie idzie się zorientować.

To tak

Padał deszcz, jak niemal codziennie. Zrujnowane osiedla sprawiały w tych okolicznościach szczególnie żałosne wrażenie, od wielu dni nie widziały bowiem promieni słonecznych, które mogłyby nadać im chociaż odrobinę wdzięku. Przedeszczowałeś jak dla mnie.

Piętrzyły się w każdym kącie – były wśród nich podobizny malutkich dzieci, kobiet w kwiecie wieku i skarlałych starców.

Zza sterty kukieł ledwie dostrzegłem ladę sklepową oraz drewniany podest umiejscowiony przy wielkiej szybie wychodzącej na ulicę.

Spoglądając na walające się wszędzie manekiny, popadłem w chwilowe odrętwienie.

Podobnie. Męczące natężenie tej samej kwesti.

Miałem tego dzisiaj nie czytać. Ale jako, że utknąłem w swoim mieście, miast jechać do rodziny, ostatecznie zerknąłem. Nie żałuje, więc plus. Podoba mi się ten  lekki i groteskowy humor, podoba hermetyczność miejsc, akcji i postaci. Nie podoba mi się to, że właściewie wywiodłeś mnie, czytelnika, w pole. Niby jest jakaś puenta, ale nijak nie rozwiązuje motywu sklepu. No i fantastyką bym tego nei nazwał. Tyle. Daje 4.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Dziękuję Wam za opinie :)

Ode mnie również czwórka. Zdecydowany plus za kreację bohatera, bo kogoś takiego - przynajmniej ostatnimi czasy - widuję na bardzo rzadko. Plus również za styl i jezyk, które sprawiły, że nie skręcałem się żałośnie przy czytaniu, jak to często bywa przy czytaniu portalowych prób literackich. Minus za zakończenie. Rozumiem ideę otwartości kompozycji i nie wyjaśniania wszystkich wątków. Czasem tak rzeczywiście jest lepiej, ale tutaj to niestety nie zadziałało.Przez to, że wątek sklepu nie został w żaden sposób wyjaśniony, ani zamknięty, mam wrażenie, że jest on jakby w ogóle nie potrzebny. Bo i po cóż używać punktu fabularnego, skoro w żaden sposób nie ukazuje się sensu jego użycia?

Dzięki :)

Co do sklepu, to takie było moje założenie, aby nadać tekstowi zagadkowości i nie wyjaśniać tej sprawy, pozostawiając pole do samodzielnej interpretacji (skoro główny bohater czuł się zagubiony, to i czytelnikowi chciałem zapewnić podobne wrażenia). Próbowalem - oczywiście w naiwny i amatorski sposób - pokazać los człowieka, który niejako wbrew swej woli zostaje wciągnięty w okoliczności, których nie rozumie i które go frustrują, wobec czego ostatecznie wybiera rozwiązanie skrajne i siłowe. Ale rozumiem zarzut, nie będę się tutaj wielce odszczekiwał ;)

Pozdrawiam!

Czytało się na tyle sympatycznie, że nie zwracałem większej uwagi na błędy. Niemniej niektóre opisy zgrzytały. Co do fabuły, to wydaje mi się, że trzeba było albo lepiej umotywować postawę bohatera wobec zabójstwa (na początku tekstu wspomniałeś o lęku przed ludźmi, ale później nie było tego widać), albo przebudować tekst i zasugerować, że to narrator jest rzeczywistym właścicielem sklepu, który wystawia trupy na witrynie, a Zedler to tylko puste nazwisko, będące kamuflażem dla szaleństwa. Druga opcja wymagałaby sporo wysiłku, ale dałaby z pewnością niezłe efekty literackie.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka