- Opowiadanie: kawkers - Szczurza plaga

Szczurza plaga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szczurza plaga

Przyglądał się otoczeniu a to, co widział, nie wprawiało w zachwyt. Nędzne namioty i naprędce sklecone budy były wszystkim, co posiadali emigranci. Setki, tysiące uciekinierów próbowało żyć w slumsach pośród błota, szczurów i bawiących się w tym dzieci. Lada dzień mieli jednak wyruszyć do nowych domów, założyć własne miasta we własnych, jedynie pozornie niepodległych, państwach. Póki co jednak nadal byli zmuszeni do życia w obozach.

Zszedł z konia, aż Babieka zarżał z wdzięczności. Ogier cały był już ubłocony, niepotrzebnie go ze sobą brał, obóz znajdował się niedaleko miasta. Koń spodobał się za to gromadce dzieciaków, które poczęły go głaskać i szukać po okolicy źdźbeł trawy, jakie mogły się jeszcze gdzieś uchować.

Ugościć go miała jedna z repatriowanych rodzin, opłacone zostało wyżywienie i lokum. Musiał tylko znaleźć tę rodzinę co nastręczało oczywiste problemy: namioty były losowo porozrzucane bez ładu i składu.

Ostrożnie stąpał po błocie, czując w brzuchu resztki bolesnego kłucia. Rana nie zdążyła się jeszcze całkowicie zabliźnić, a już dostaje kolejne zadanie. Niestety, wszyscy jego „pobratymcy” zostali wysłani na południe, do Federacji, w najróżniejszych celach. Ich głównym zadaniem było wprowadzenie porządku według wizji Zakonu Światła, jak i przeczesanie terenów na który mieli wkroczyć przyszli repatrianci pod kątem jakichkolwiek odstępstw od normalności.

Coś go pociągnęło za rękaw.

– Proszę pana, czy to pan jest tym panem?

Spojrzał na umorusane stworzenie. Dziewczynka o olbrzymich niebieskich oczach i blond włosach zaczesanych w dwa kucyki patrzyła na niego wyczekująco.

– To z pewnością ja. A ty jesteś komitetem powitalnym. Zaprowadzisz mnie do rodziców?

Rozpromieniła się.

– Mama już na nas czeka. Czekałyśmy, wysłała mnie, żeby się pan nie zgubił. Tatuś nie żyje – oświadczyła nieoczekiwanie i posmutniała nagle, ale równie niespodziewanie, zanim zdążył odpowiednio zareagować, rozpromieniła się. – Mama mówi, że w domu zawsze potrzebny jest mężczyzna. Pan będzie tym mężczyzną? Nie wiem po co nam jakiś potrzebny, same sobie radzimy. Mama mówi, że zrozumiem, jak będę dorosła. Ale ja nie chcę być dorosła. Dorośli są dziwni, nic nie mówią swoim dzieciom. Ja swoim będę wszystko mówić.

Przyłapał się na tym, że śmieszy go jej paplanina. Pozwolił jej mówić i czekał na dogodne chwile do wtrącenia się. Kontynuował także obserwowanie otoczenia – biednych ludzi, żywiących się nędznymi dziennymi racjami. Większość była wychudzona i z rezerwą spoglądała na przybysza.

Po dziesięciu minutach dotarli do wyblakło-niebieskiego namiotu. Przez ten czas zdążył się odezwać ze dwa razy.

– Mamo, mamo przyprowadziłam ci tego pana.

Pośrodku namiotu, na krześle, siedzi dojrzała kobieta cerując małe spodenki. Zmarszczki świadczą bardziej o zmęczeniu i stresie niż o wieku, ale dodają jej elegancji typowej dla pewnych siebie kobiet. Było tu jeszcze parę podstawowych mebli, głównie zbitych naprędce z desek, jak prosty stolik i łóżka.

– Będzie ci pomagał w tych kobiecych sprawach, o których mówiłaś pani Agnieszce.

– A cicho ty będziesz? Czasami mam wrażenie, że zamiast rozumu masz dwa razy dłuższy jęzor.

– Ale to niemożliwe, nie zmieściłby się w ustach, o, widzisz? – i mała wysunęła język najdalej, jak potrafiła, a chociaż bardzo się starała, ledwo sięgała podbródka.

– Idź do pokoju. Już!

Mała naburmuszyła się i przeszła przez kotarę do wydzielonej części namiotu.

– Siedem nieszczęść z tym dzieckiem. Człowiek się stara a tu takie rzeczy. Koniem się zajmie pan Staszek, pójdę go zawołać, a pan niech się rozgości.

Ściągnął tobołki i spoczął na jednym z dwóch wąskich, prowizorycznych łóżek. Poczuł się nieswojo w tym miejscu, ten namiot był wszystkim, co ta kobieta posiadała, a mimo to wpuszczała tu obcego człowieka, w pobliże swojej córki.

– Pan Staszek o wszystkim wie, już mu zapłacili. Pan przyniósł…

Z jednego z tobołków wyciągnął bochen chleba i kawał żółtego sera. Jedzenie bywa czasem najlepszą zapłatą, poza pieniędzmi, które zostały już przekazane. Zawstydzona podziękowała. Zorientował się, że nie lubi dostawać jałmużny.

– Jestem wdzięczny za gościnę, przynajmniej w ten sposób mogę się wynagrodzić. W gości nigdy nie przychodzi się z pustymi rękoma – zaśmiał się serdecznie, wyraźnie podniosła się na duchu.

– Co więc pana do nas sprowadza?

Wcale się nie zdziwił, że Zakon o niczym jej nie poinformował. Tajemnice były dla nich chlebem powszednim.

– Wie pani, czym się zajmują weluni, prawda?

– Pierwsze słyszę.

– To mnie nie dziwi, nie dotarliśmy jeszcze na południe. Tropimy mutantów, niezarejestrowanych w Zakonie magów genowych, Proroków i ich bóstwa.

Drgnęła.

– Proroków? Bóstwa? To tak można? To się da?

– Tak, jak najbardziej jest to możliwe – w rzeczywistości spotkania z bóstwami były tak rzadkie, że sam nie słyszał o welunie, który by się z nimi zetknął. – Głównie ze względu na ich działalność powstaliśmy. Pilnować, by żadne bóstwa nie powróciły do naszego świata.

– Pan się nie obrazi, zrobię córce kolację – pokroiła naprędce chleb i położyła nań plasterki sera. – Lulu! Kolacja.

Mała przybiegła od razu, musiała podsłuchiwać za kotarą. Wzięła obie kromki chleba w zabłocone rączki, spoglądając ukradkiem na gościa. Przestępowała z nóżki na nóżkę niecierpliwa, by dalej podsłuchiwać.

– Musi pan wybaczyć nasze warunki – szepnęła matka, gdy Lulu już odbiegła. – Woda, którą dostajemy, wystarcza ledwie do picia. I sporadycznego mycia.

Pokiwał głową ze zrozumieniem i podał jej dłoń.

– Razbiest.

– Jolita – rozpromieniała się.

– Na czym to ja skończyłem…

– Tłumaczyłeś, co tutaj robi welon.

– Welun – krzyknął dziewczęcy głosik zza kotary.

– A to niecnota – matka podniosła z łóżka szmacianą lalkę i rzuciła w kotarę, zza której odezwało się zdziwione i pełne pretensji „Au” – Pan… wybaczysz Razbieście.

– Ależ nic się nie stało. Moim zadaniem tutaj jest sprawdzenie pogłosek o mutancie, który mógł lub też nie żyć w waszej społeczności.

Jolita wyraźnie, i szczerze, się zdziwiła.

– Mutant? U nas? Przecież byśmy zauważyli. My, uchodźcy, żyjemy w hermetycznych społecznościach, jesteśmy jak rodzina. Dlatego nie martwię się, że ktoś nas okradnie lub – ściszyła głos – zgwałci. Ufamy sobie, musieliśmy się tego nauczyć żyjąc na południu, jeszcze za czasów Imperium – nagle drgnęła. – A jeśli mutant, to znaczy, że mag też?

– Tak, to nieodłączny duet. Mutant, a przynajmniej ten poddany silnej mutacji, jest bezwolnym narzędziem w rękach maga.

– Zauważylibyśmy takie ewenementy.

Spojrzał na nią badawczo.

– Masz ciekawe słownictwo.

– Jestem nauczycielką. A skąd pogłoski o tym rzekomym mutancie?

Zastanowił się na moment, czy może zdradzać takie szczegóły, ale szybko stwierdził, że nie ma szczególnie ważnego powodu, by ich nie wyjawiać.

– Jeden z zarejestrowanych w Zakonie magów opowiadał, że odwiedził was przed wysiedleniami. Wyczuł wtedy dziwne i jednoznaczne zaburzenia. Niedawno sobie o tym przypomniał.

– To niczego nie dowodzi. I czemu sam tutaj nie przyjdzie tego sprawdzić?

– Już to zrobił.

Spojrzała na niego zaskoczona. Roześmiał się.

– Nie, to nie ja. Był tu jakiś tydzień temu i stwierdził, że nadal wyczuwa to „coś”. Nie wie tylko od kogo, skąd i innych takich szczegółów – machnął lekceważąco dłonią. Cała brudna robota zawsze spadała na welunów.

– Hm, to dla nich typowe.

– I dlatego tu jestem – klepnął się w kolana. – Na mnie czas. Muszę odwiedzić waszego landlorda.

Jolita pokiwała mu na pożegnanie i zamyśliła się.

 

Namiot landlorda był obszerny, wykonany z zacnej tkaniny i wyłożony zabłoconymi już deskami, po których czmychnął czasem pojedynczy szczur. W środku zebrało się parę osób, które pragnęły rozstrzygnięcia sporów. Ktoś kogoś o coś podejrzewał, komuś coś skradziono, czyjaś córka poszła się łajdaczyć bez zgody rodziców. Drobne sprawy. Landlord wszystkich słuchał i miał za zadanie wydać godzący wyrok.

Sam landlord był stereotypową postacią; staruszek na wygodnym krześle z pochyloną głową, siwymi włosami i długą, równie siwą brodą w uroczystych, złoconych szatach ze śmiesznym, spiczastym kołnierzem, który niczym zniekształcony garb sterczał ponad karkiem. Widocznie taki zwyczaj.

Prawą ręką landlorda był młodzian o ziemistej cerze i tłustych włosach, niejaki Kang Smolny. Wysłuchiwał on szeptu swego pana i przekazywał polecenia i wyroki starego nestora poddanym. Było tu też paru tęgo wyglądających oprychów, bez wątpienia ochrona. Nie byli uzbrojeni, zabraniały tego regulacje prawne dotyczące przesiedleńców.

Razbiest był ostatni w kolejce, dzięki czemu mogli liczyć na odrobinę prywatności. Pokrótce przedstawił cel swego pobytu i wyrazy podziękowania za pomoc w śledztwie. Kang Smolny przez cały czas robił za pośrednika, welun ani razu nie usłyszał głosu starca.

– Mój pan zapewnia, że twój pobyt tutaj jest zbędny i że jesteś jedynym mutantem w okolicy – uśmiechnął się młodzian. – Niemniej cieszymy się, że Zakon poważa nas na tyle, by wysyłać do nas swego najlepszego żołnierza by poświęcił swój czas na ściganie plotek.

Razbiest ukłonił się i wyszedł bez słowa, trochę zaskoczony a trochę wściekły. Dalsza rozmowa nie miała sensu, musiał działać na własną rękę.

 

W namiocie Jolity postanowił wyczyścić swój sprzęt. Skóra na przedramionach rozstąpiła się i dwa krótkie miecze z nagimi trzpieniami wypadły z nich wprost do dłoni. Miejsce głowic zajmowały łańcuchy łączące oba miecze ze stawami łokciowymi. Rozwiązanie tyle nieprzyjemne, co niezbyt praktycznie, ale cóż zrobić, gdy zakonni magowie mają chętkę na eksperymenty. Razbiest bez pośpiechu wziął się za czyszczenie ostrzy, dokładnie i staranie polerując każde ogniwo.

– Łoooł – Lulu stanęła obok stolika, na którym Razbiest się rozłożył. Rozdziawiła szeroko usta.

– Mama pozwala ci się tak skradać?

– Nie chciałam, żebyś mnie widział. Łooł.

– Na tym polega skradanie – uśmiechnął się. Skóra na przedramionach po wypuszczeniu mieczy wracała do normalnego, ludzkiego wyglądu, ale mała z pewnością widziała, gdzie się przedtem znajdowały.

– Łoł – powtórzyła.

– Rozumiem, że chcesz wiedzieć, skąd się one wzięły?

Mała, z typową dla siedmiolatki beztroską, wskoczyła mu na kolana i pokiwała skwapliwie główką. Welun odłożył zestaw do czyszczenia.

– Otóż weluni od dziecka poddawani są drobnym mutacjom. Pozwalają nam one na wykonywanie naszych zadań.

– Łapanie duchów?

Roześmiał się.

– Bóstw. Magów, mutantów – zamilkł, dając sobie czas na ubranie myśli w słowa, jak i wywołując zamierzoną ciekawość u Lulu. – Wiesz, co to jest esencja?

– To taki płynek, który mamy we krwi. Pani Agnieszka mówi, że nie istnieje, bo go nie widać, ale mama twierdzi inaczej, że nie musimy czegoś widzieć, by wiedzieć, że to istnieje.

– Twoja mama to mądra kobieta. Esencja krąży w każdym człowieku. Wlały nią w nas bóstwa w czasach, kiedy ludzie nie potrafili jeszcze mówić.

– Nie potrafili mówić? Czyli nie mogłabym rozmawiać z Teofilią od Suskich? – oczy jej się rozszerzyły. – Ani z mamą? Ani z tobą?

– Nie, nie mogłabyś. Bóstwa wlały w nas esencję by stworzyć gatunek, którym mogłyby manipulować. Tylko esencję da się zmieniać w procesie mutowania.

Mała kiwnęła główką na znak, że rozumie. Każde dziecko słyszało chociaż część tej historii już od najmłodszych lat. Większość z nich była regularnie straszona porwaniami przez bóstwa, jeśli nie będą grzeczne i nie będą spełniać obowiązków domowych.

– Ja też mam w sobie esencję?

– Tak, jak każdy człowiek.

– Gdzie? Gdzie? Chcę zobaczyć – zaczęła się oglądać.

– Jak sama mówiłaś, nie zobaczysz jej. Krąży we krwi, ale nikt jej jeszcze nie widział. To skąd wiemy, że istnieje? – uprzedził jej pytanie. – Z przechwałek Proroków oraz z faktu, że człowiek jest jedynym zwierzęciem, które można poddawać mutacji. Mamy dowody na jej istnienie, niektórzy ją wyczuwają, jak starzy ludzie zmianę pogody. Nazywamy ich magami genowymi. Mogą, podobnie jak Prorocy i ich bóstwa, manipulować nią tworząc na przykład nową rasę humanidów.

– Aha. Esencja… – zachmurzyła się.

– No, dość tego, zmykaj, muszę tutaj dokończyć.

Dziewczynka odbiegła do swojego kąta. Miała swój dziecinny urok, trzeba jej to przyznać. Doczyścił, a następnie schował miecze i wyciągnął zza paska rewolwer – czarny, z lufą długości półtorej palca i fantazyjnymi wzorami na rękojeści wykonanej z kości jakiegoś zwierzęcia z Orientu, oraz kurkiem w kształcie ogona skorpiona. Otworzył bębenek – w środku znajdował się jeden pocisk. Ostatnio ćwiczył, w lesie, w sekrecie przed Zakonem. Za posiadanie zabronionej technologii mogły go czekać poważne restrykcje, musiał się więc ukrywać. Ale posiadanie takiego cuda warte było ryzyka.

Schował rewolwer pod poduszkę i położył się na skrzyni nakrytej kocami, która imitowała łóżko.

 

Obudziła go czyjaś dłoń na piersi i ciepły oddech na skroni. Skręcił lekko szyję i spojrzał na Jolitę, sięgającą ręką coraz niżej. Zatrzymała się na bandażu opinającym jego brzuch, tyle czasu wystarczyło na szybkie otrzęsienie z zaskoczenia. Chwycił jej dłoń i pokręcił przecząco głową.

– Masz kogoś – bardziej stwierdziła niż spytała.

– Od niedawna, ale zależy mi na tym.

– Nikt się nie dowie, to będzie ten jeden raz – mówiąc muskała ustami jego ucho. Ciepłe powietrze przyjemnie uzmysławiało mu przyszłe chwile rozkoszy.

– Nie nalegaj.

Westchnęła, delikatnie skubiąc bandaż.

– Opowiesz mi o tym? Skoro już się ośmieszyłam, chciałabym cię lepiej poznać.

– Głupia historia. Wdarłem się między obowiązki a politykę. Prawie tuzin dni w szpitalu. Dlatego nie wyruszyłem z resztą wolnych welunów na południe.

– Hm. Daj mi chociaż zasnąć u swego boku. Noce takie zimne.

Zanim zdążył odpowiedzieć cmoknęła go w policzek.

– Prawdziwy z ciebie mężczyzna. Dobranoc.

 

Kiedy obudził się po raz drugi, miał już dość. Ręka Jolity frywolnie wsunięta była między jego uda, armia jej palców niebezpiecznie przesuwała się w wyznaczonym kierunku, coraz wyżej i wyżej – żeby nagle się zatrzymać.

Poirytowany i podniecony jednocześnie już zbierał się w sobie, by ją zrugać, gdy usłyszał kroki. Ktoś wszedł do namiotu, podszedł do prostego łóżka, na którym powinna spać napastująca go gospodyni. Razbiest ostrożnie wypuścił miecze, zapominając o ukrytym pod poduszką rewolwerze.

Siekierka wbiła się w deski, Razbiest podskoczył. Napastnik, zorientowawszy się w pomyłce, miał małe szanse by uciec, gdyby welun nie potknął się o Jolitę i nie wyciągnął jak długi, przejeżdżając brodą po zimnej glebie. Zbir biegł w stronę wyjścia, a Razbiestowi przed twarzą śmignęła futrzasta kulka z czerwonymi ślepiami. Zerwał się na nogi najszybciej jak potrafił i ruszył w pościg, w samych kalesonach, a na dodatek boso.

Wybiegł z namiotu i usłyszał oskarżycielskie „hej” jakiejś kobiety, skierował się w tamtą stronę i już po chwili miał przed sobą plecy ściganego. Wpadli do czyjegoś namiotu, zbir zrobił ślizg na brzuchu pod plandeką, Razbiest smagnął materiał mieczem i przebił się na drugą stronę, prawie potykając się o wstającego zbira. Zdołał ciąć na ślepo mieczem, gdy ten już się podnosił. Jak się okazało, tym jednym szczęśliwym ciosem rozciął mu tętnicę szyjną.

Samotny szczur, wychodząc zza skrzyni, stanął na tylnych łapkach, obserwując całe zdarzenie. Miał nadzieję na łatwy łup.

 

Róża Valeshka, najlepsza zakonna anatomopatolożka, odjeżdżała na wozie, poganiając woźnicę. Trup kołysał się w spokojnym rytmie terkoczących kół, przykryty starym płaszczem. Sekcja i wyniki będą wykonane w możliwie priorytetowym trybie. Zresztą ze względu na małą ilość zleceń panna Valeshka nie miała nic lepszego do roboty.

Razbiest dotknął ostrożnie podbrzusza. Rana na szczęście się nie otworzyła, bandaż był czysty. Jego najlepszy przyjaciel, Korodon, poklepał go po plecach.

– I to się nazywa dobrze wykonana praca. Twoje póki co najszybciej wykonane zadanie? – Korodon również jest welunem, ale oficjalnie nie są mu zlecane żadne misje. Wykonuje pracę ściśle biurokratyczną i reprezentatywną; kontakty między welunami, Zakonem a oficjalnymi władzami. Jest nowszej generacji, ale podobnego wieku co Razbiest. Późniejsze wersje welunów były kształtowane już nie od noworodków, ale od starszych dzieci.

– Coś mi się zdaje, że to nie koniec – Razbiest siłą woli powstrzymał się od drapania świeżego bandaża. Dwutygodniowa rana swędziała. To dobrze, była już zasklepiona i zagojona. – Masz jakieś eliksiry?

– Nie, wszystko zużyłem.

Ciekawe, po co biurokrata używa eliksirów esencjalnych, zastanowił się Razbiest.

– Myślisz, że to nie był nasz mutant?

– Raczej zasłona dymna. Mógł mnie zabić podczas snu, a on zaatakował puste posłanie.

– Deformant?

– Umysłowy chyba. Trochę mi to śmierdzi.

Korodon splunął i pogrzebał nogą w błocie.

– Za niedługo wszyscy emigranci znajdą nowe domy.

– Zasłużyli. Ileż można żyć w nędzy pośród szczurów – mówiąc to myślał głównie o Lulu i jej matce.

Przyjaciel przytaknął i oddalił się. Razbiest skierował się do namiotu Jolity.

 

Postanowił, że zostanie tu jeszcze na dzień. Jolita udała obojętność, Lulu zaczęła skakać po pokoju śmiejąc się, by po chwili wybuchnąć płaczem. Spakował zawczasu swoje nieliczne rzeczy, rewolwer wetknął za pasek na plecach. Nazajutrz w jednej z gildii kupieckich odbierze naboje, a w późniejszym czasie zamówioną kaburę na szelkach, w której schowa broń pod kamizelką.

Większość dnia spędził na obchodzeniu obozu i wypytywaniu przypadkowo napotkanych o dziwne zjawiska lub podejrzane osoby. Większość nie chciała z nim nawet rozmawiać, a ci co chcieli, nie mieli nic ciekawego do powiedzenia i odsyłali do landlorda. Zajrzał też do swojego konia. Babieka był czystszy niż po przyjeździe, ale wyraźnie podrażniony obecnością szczurów.

Pod wieczór zasiadł przy jednym z ognisk, przy którym zebrała się grupka wynędzniałych wysiedleńców z paroma starszymi dziećmi. Jeden z emigrantów, z gitarą na kolanach, zaciął w struny żałośnie nostalgiczną pieśnią.

 

Hej, nuże!

W samotnej dolinie,

Hej, nuże!

Ktoś tu dzisiaj zginie.

 

Gitara przyspieszyła, z jej strun wypłynęły dźwięki rytmiczne i żywiołowe, pasujące do niepokojąco przygnębiającego głosu śpiewającego.

 

Pędzili przed siebie,

Pędzili przez świat,

Pędzili nie bacząc na to czy kat,

Czy kat ostry ma już swój topór

Nie ważąc na ich niemy opór.

Jeden ruch ręką, jeden ruch ostrzem

I głowy ich wnet polecą pokotem.

Ale póki dzień, póki wolność,

Póki miłość, nadzieja i młodość

Będą pić i się bawić i tańce hołubić

Będą żyć i się bawić i panny całować

Będą lżyć i się bawić i będą…

 

Palce grającego przyspieszyły jeszcze bardziej, pieśń przybrała groteskowy wydźwięk i zakończyła się gwałtownie i ponuro:

 

Mordować!

 

Pieśń była poruszająca, w pewien sposób wyrażała smutek tych ludzi, wyrzuconych z własnych domostw, w obcym miejscu, będących jedynie kolejnym elementem w światowej polityce – w układance pełnej obłudy i fałszu, w której dużo się mówi o potrzebach ludzi, a mało podejmuje rzeczywistych działań na poprawę ich losu.

Tego wieczora zebrał manatki i wrócił do miasta, do swojej kwatery w kapitule Zakonu Światła.

 

Wyniki przyszły po trzech dniach (za ten czas odebrał paczkę naboi), nadzwyczaj szybko biorąc pod uwagę dodatkowe testy. Jak wyjaśniła Róża Valeshka, starsza, niska pani o pulchnych kształtach, w rogowych okularach, zaciągając się papierosem, zabity był w pewien sposób mutantem.

– Znaleźliśmy obcą tkankę na jego karku, sięgającą pnia mózgu. Ktoś mniej doświadczony mógłby go nazwać mutantem, ale ja użyję określenia „zarażony”.

– Zarażony? – to było dla niego coś nowego.

Wydmuchnęła dym.

– Zgadza się – zmierzali do prosektorium, panna Valeshka nalegała, by welun zobaczył zwłoki. – Obca tkanka jest dziwna, ma cechy nowotworu i zdaje się, że powoli obumiera. Musiała być częścią większego organizmu.

– Mutant zarażający normalnych ludzi.

Anatomopatolożka pokręciła głową, zaciągnęła się papierosem, dając sobie czas na ułożenie myśli.

– Ani mutant, ani humanida. Coś pomiędzy. Dziwny rodzaj deformanta, który zachował szczątkową świadomość.

– To znaczy, że może istnieć bez maga, który nim steruje – wywnioskował Razbiest.

– Bingo. Jest tak stary, że już dawno przeżył maga, który go stworzył. Deformant, który w jakiś sposób zachował część wolnej woli, fascynująca i zatrważająca perspektywa. Jego tkanki czerpią siłę z żywiciela i potrafią się regenerować, z tym że nawarstwiają się w niekontrolowany sposób. Jest chory, zabija zarówno nosiciela jak i samego siebie. Jak rak.

Weszli do kostnicy i stanęli przy metalowym stole z zakrytym białym prześcieradłem ciele. Róża Valeshka odchyliła materiał i wskazała ciemną narośl na karku denata. Obca tkanka pulsowała nieznacznie, brunatno-brązowa i oślizgła. Razbiest zwrócił jednak uwagę głównie na twarz denata. Znał go. To był jeden z ochroniarzy landlorda.

 

Babieka dawał z siebie wszystko, gnał z całych sił popędzany przez Razbiesta. Ogier nie był ani piękny – biały w brązowe i czarne plamy – ani wytrzymały czy nad wyraz szybki. Ale miał charakter i był uparty. Welun go za to cenił i wybrał go ze stajni zakonnych, ratując go przed gorszym losem konia zaprzęgowego lub od rzeźnickiego noża. Poza tym jeździec i koń dogadywali się, rozumieli na unikatowym poziomie. Razbiest nie zamieniłby go nawet na najlepszej rasy ogiera z rzędem.

Wpadli do obozu i pognali po grząskich, wąskich ścieżkach, zawsze o włos omijając przechodniów, aż dotarli przed największy z namiotów należący do landlorda. Koń nie zatrzymał się jeszcze na dobre a welun już z niego zeskoczył. Wpadł do środka, wyciągnął rewolwer i wystrzelił dwa razy w powietrze.

– Wszyscy na zewnątrz. Już!

Zebranym nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wszyscy emigranci pierzchli w popłochu. Wszyscy oprócz landlorda, jego prawej ręki Kanga Smolnego i oprychów, odgrywających role ochroniarzy.

Razbiest schował rewolwer za pasek i wypuścił miecze. Z nimi czuł się pewniej. W końcu są częścią jego ciała, posiada je od kiedy sięga pamięcią, regularnie wymieniane wraz z jego wzrostem przez zakonnych magów.

– Jeden z was – zaczął spokojnie, podczas gdy grupka opryszków mierzyła go wzrokiem. – Jeden z was jest tym, kogo szukam. I chociaż podejrzewałbym Smolnego, przez jego szpetną fizjonomię i aroganckie zachowanie, to z pewnością głównym antagonistą będzie ktoś spoza podejrzeń. Czy się mylę, landlordzie?

Nestor uśmiechnął się i powstał z wygodnego siedziska-tronu. Wyprostowany, z pewnym wzrokiem, nagle odmłodniał. Nie pod względem wyglądu co wewnętrznej witalności. Wszystko zaczynało przypominać incydent w wiosce Hellkridów.

– Welun Razbiest – miał skrzypiący, basowy głos, nieprzyjemny w odbiorze. – Nie sądziłem, że tu przyjdziesz. Sądziłem, że podrzucając wam płotkę przestaniecie się uganiać za grubą rybą. Ale Zakonowi znowu się udało, prawda?

Straż przyboczna, w liczbie pięciu oprychów o mordach typowych zakapiorów i gwałcicieli, rozstawiła się wokół weluna. Każdy trzymał już w dłoni jakąś broń – miecz, włócznię, siekierę, co mieli schowane przed inspekcją. Bez wątpienia byli przygotowani na obronę swego pana.

– Ich też zaraziłeś? Są twoimi marionetkami?

– Nie musiałem. Są wierni swojemu mentorowi – landlord zaczął rozpinać kaftan. – Zresztą, póki co nie mogę kontrolować więcej niż jednego. Ale to się zmieni. Nie dzisiaj, nie jutro, ale za lat pięćdziesiąt, może szybciej.

Jeden z oprychów zaatakował siekierą, ale Razbiest przywrócił mu odrobinę zdrowego rozsądku rozcinając policzek. Zbir wrzasnął i wycofał się, oczekując lepszej chwili do ponowienia ataku.

– Jesteśmy starsi niż niejedno drzewo. Znamy historie i tajemnice tego świata, które pozostają poza twoim zasięgiem – mówił o sobie w liczbie mnogiej, co według Razbiesta było dowodem na zespolenie jaźni. Lub oznaką szaleństwa. – A teraz jesteśmy potężniejsi niż kiedykolwiek. Nie wiedzieliśmy, że nowe ciało jest chore. Ale choroba okazała się błogosławieństwem! Tumor wzmocnił nas, a w symbiozie zyskaliśmy obaj; symbiont nowego żywiciela, a nosiciel długowieczność, mądrość i siłę. Nie jesteśmy już zwykłym mutantem. Teraz… dorównujemy… bogom!

Róża Valeshka miała poniekąd rację: szczątkowy umysł mutanta-symbionta łączył się ze świadomością nosiciela, tworząc jedność. Dodatkowy czynnik, jakim był rak, w sposób zrozumiały jedynie magom genowym, wzmocnił tę istotę, zamiast ją osłabiać, która od teraz mogła zarażać i przejmować wolę innych ludzi.

Landlord zrzucił kaftan i ukazał się w całej groteskowej okazałości. Fantazyjny kaptur sterczący z barków nie krył garbu, lecz samą istotę deformanta. Wyrastający z karku, stożkowaty twór długi na łokieć o zgniłozielonej barwie, oślizgły, złożony z krętych, spłaszczonych włókien, przypominających zwój kłębiących się tasiemców.

Razbiest postanowił zakończyć to jak najszybciej, puścił lewy miecz, pozwalając mu swobodnie zwisać na łańcuchu, wyciągnął zza paska rewolwer i strzelił landlordowi w gardło. Zaraz po wystrzale włócznia zderzyła się z lufą i broń wyleciała z namiotu, ślizgając się po zabłoconych deskach, ale zdążył jeszcze spostrzec strugę krwi, skapującą po siwej brodzie, gdy pocisk trafił celu, jak i zaskoczoną minę landlorda.

Wypadł na zewnątrz, dwoma szybkimi ciosami zabijając zbira z mieczem, który stał mu na drodze. Widział już rewolwer, ale postanowił go nie podnosić, nie było czasu. Dookoła zaczęła się zbierać gawiedź, przywołana wystrzałami. Zawsze się dziwił, czemu ludzie tak chętnie chcą być świadkami wszelkiego rodzaju nieszczęść. Przypominali szczury, szukające okazji. Skoncentrowany na potyczce nie poczuł, jak pojedyncze krople deszczu spadły z nieba.

Pozostali goryle wypadli za nim, Razbiest ujrzał zbliżającą się włócznię. Puścił grot pod ramieniem, obrócił do drzewca plecami i prawym mieczem ciął atakującego nad uchem, rozłupując niemalże czaszkę, okręcił się i lewym mieczem smagnął po żebrach. Trzej pozostali napastnicy zaatakowali jednocześnie, jednak szczęście nie stało dziś po ich stronie. Zbir z siekierą poślizgnął się na błocie, a upadając trafił obuchem sąsiada. Obaj zwalili się ciężko na siebie, a za ten czas Razbiest paroma szybkimi cięciami wykończył trzeciego napastnika. Zastanawiał się przez moment, czy nie dobić leżących póki może, ale pozwolił im wstać. Landlord, jakimś cudem jeszcze żyw, stanął u progu namiotu, trzymając się przestrzelonego gardła, próbował wychrypać rozkazy.

Pierwszy zaatakował zbir z mieczem, ale welun sprawnie pozwolił by ich ostrza się zwarły by drugim, wolnym mieczem zadać cios prosto w serce, a przynajmniej w jego okolice. Ostatniego, z siekierą, kopnął mocno w brzuch a gdy ten się schylił z jękiem, oboma mieczami jak najsilniej smagnął go po karku – raz za razem, prawie ucinając głowę.

I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy: przypomniał sobie mianowicie o prawej ręce landlorda i usłyszał stęknięcie za plecami. Kang Smolny nie zdołał tchórzliwie zaskoczyć weluna. Próbując wbić sztylet w plecy sam został śmiertelnie ugodzony w trzewia.

Razbiest pobieżnie oczyścił miecze o koszulę jednego z trupów i schował je. Deszcz rozpadał się już na dobre, ale obserwująca go gawiedź wciąż się powiększała, nie zważając na niesprzyjającą aurę. Podniósł zabłocony rewolwer, wyszarpnął landlorda z wejścia do namiotu i cisnął nim o ziemię. Obrzydliwy twór na karku był wyraźnie widoczny, został nawet zraniony. Kula przeszła zarówno przez ciało nosiciela, jak i przez rdzeń mutanta-symbionta. Razbiest wystrzelił pozostałe pięć kul, celując w zdeformowaną papkę. Nie był pewien, czy to wystarczy, resztą zajmie się Zakon.

Szczury wylazły z każdego możliwego zakamarka i przysiadły na trupach. Jeden z nich otarł się nawet o nogę Razbiesta. Zbiegowisko szeptało trwożliwie „Kim on jest”, „Szczury, sprowadził szczury”, „Morderca!” krzyczeli co poniektórzy. Z tłumu wyszła wysuszona staruszka i poczęła lamentować nad landlordem. Nagle, z obłędem w oczach, wskazała weluna.

– Razbiest! Razbiest Szczurza Plaga! – krzyknęła.

Tłum zebranych podchwycił jej słowa i od szeptów do donośnych okrzyków, gdy wsiadał na Babiekę i odjeżdżał, ścigali go tymi słowami: Razbiest Szczurza Plaga.

 

Pośród gawiedzi była również Lulu, trzymana przez matkę za rączkę. Nie widziała całego zajścia, ludzie naokoło zasłaniali wszystko. Słyszała za to każde stęknięcie konających. W pewnym momencie została sama, gdy Jolita poszła pomagać przy zwłokach. Wtedy, pośród błota, jako jedyna dojrzała dziwny, pulsujący kamyk o brzydkiej barwie zgniłej trawy, brzydszy nawet od błocka. Z dziecięcej ciekawości dotknęła go i poczuła bolesne ukłucie. Znalezisko przyczepiło się do jej palca, a co dziwniejsze zaczęło maleć, kurczyć się w bardzo szybkim tempie. Lulu zbyt późno zorientowała się, że dziwne znalezisko, w rzeczywistości rdzeń symbionta, właśnie zaczęło asymilować się z organizmem nowego nosiciela. Proces łączenia świadomości deformanta, jaźni znacznie słabszej i bardziej zmniejszonej przez odniesione rany, z umysłem Lulu właśnie się rozpoczął. Jak się miało okazać, dziewczynka miała bardzo zdecydowany i silny charakter.

Koniec

Komentarze

Zszedł z konia, aż Babieka zarżał z wdzięczności.

Jak rozumiem Babieka jest tym koniem? Gdybyś napisał: Zszedł z konia, Babieka aż zarżał z wdzięczności. Byłoby czytelniej. Najlepiej rozbij to na dwa normalne zdania, jeśli tak ci zależy na tym rżeniu.

 Landlord-ya rilly?(;;;;)’ a to Niemcy są czy jak?

 Sam landlord był stereotypową postacią; staruszek na wygodnym krześle z pochyloną głową, siwymi włosami i długą, równie siwą brodą w uroczystych, złoconych szatach ze śmiesznym, spiczastym kołnierzem, który niczym zniekształcony garb sterczał ponad karkiem.

 Tam miał być dwukropek, prawda?

 Prawą ręką landlorda był młodzian o ziemistej cerze i tłustych włosach, niejaki Kang Smolny.

Ciekawe, landlord nie jest na tyle istotny, żeby mieć imię. Nie to co jego prawa ręka!

 W namiocie Jolity postanowił wyczyścić swój sprzęt.

Ja przepraszam, ale to zdanie jest mistrzowskie…

 Zbir biegł w stronę wyjścia, a Razbiestowi przed twarzą śmignęła futrzasta kulka z czerwonymi ślepiami.

Jaka kulka?

No i ta nieszczęsna scena walki na końcu. Wybacz, ale po monologu landlorda musiałem przestać czytać.

Nie jest tragicznie tyle mogę powiedzieć na plus. Tekst choruje na ciężki erpegizm sesyjny lub grauem f taką fajną grę co często jest przypadłością młodych autorów. Nie wszystkie świetne sesje okazują się strawną prozą. Twoja szacuje się gdzieś w okolicach 3. Pozdrawiam.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Zgadzam się z Russem. O ile fabuła jeszcze by uszła, przynajmniej dla mnie, bo lubię takie czysto rozrywkowe opowiadania, o tyle technicznie, jest fatalnie. Powtórzenia, nietrafione opisy, nielogiczne zdania ( tam na początku z kontekstu wynikało, że zadanie do wykonania otrzymała rana, nie Razbiest), a scena walki opisana tragicznie.

Cóż mogę doradzić? Więcej czytać, mniej grać...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Pozostaje mi zgodzić się z przedpiscami. Wybacz brak obszernego komentarza, ale wyjątkowo brak mi ochoty na rozpisywanie się. Tak więc powiem tylko, że byłem, przeczytałem i stawiam 3

Nie chce mi się dokonywać korekty tekstu, zresztą po części uczynił to już Russ. Słabo. 

Dziękuję za wszelkie komentarze i uwagi. Zachęcam do lektury poprzednich części z serii. Pozdrawiam.

O tempora, o mores!

Nowa Fantastyka