- Opowiadanie: varda - Wąż i ćma (cz.1)

Wąż i ćma (cz.1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wąż i ćma (cz.1)

Wprowadzenie

 

 

 

Wiele tysięcy lat temu,

 

Mało znana planeta, na obrzeżach wszechświata,

 

Niekiedy zwana Białą Ziemią.

 

Z każdej strony, aż po horyzont rozciąga się biała równina. Niebo zasnute jest granatowymi, gęstymi chmurami, z których nieustannie sypie śnieg. Jeżeli pojechać by jakieś 200 kilometrów na wschód można by ujrzeć poszarpany brzeg niespokojnego, ciemnego morza. I znowu to morze ciągnie się aż po horyzont. Ponoć w jego głębinach żyją ogromne, bezokie ryby, podobne do mitycznych potworów. Nikt ich jednak nie widział– nie ma więc pewności, czy w ogóle istnieją.

Na brzegu rosną grube, brunatne wodorosty– barca. Na pierwszy rzut oka są bezwartościowe, ale na tej planecie należą do szeregu największych bogactw naturalnych, ponieważ wytwarza się z nich dosłownie wszystko. Przede wszystkim są głównym składnikiem posiłków zamieszkującej planetę garstki ludności. Po wysuszeniu i starciu na mąkę można z nich piec płaskie, podłużne placki. Gotuje się z nich również różne gulasze i zupy. Można też jeść je na surowo i to nawet wprost po wyciągnięciu z wody. Ponadto można je zbijać w coś na kształt belek drewnianych. Po wysuszeniu takich belek stają się one doskonałym środkiem opału, który pali się długo i daje dużo ciepła. Po wysuszeniu i sprasowaniu wodorosty nadają się także do wytwarzania odzieży, która dobrze trzyma ciepło i nie przemaka. I wreszcie z wodorostów barca można wytwarzać opatrunki, które pomagają goić rany, mają właściwości antybakteryjne i leczą stany zapalne. Zresztą to nie wszystkie zastosowania tych niezwykłych roślin, właściwie tylko mała ich cząstka.

Co chyba najistotniejsze wodorosty barca rosną na brzegach oceanu zupełnie same, bez ingerencji ludności. Po wycięciu nawet dużej ilości bardzo szybko odrastają. Niestety mają jedną, ogromną wadę. Nigdy nikomu nie udało się ich wywieść na inną planetę. Od razu po opuszczeniu swojej atmosfery gniją i stają się bezużyteczne. Gniją także wszelkie produkty z nich wytworzone.

Drugim skarbem planety, i to nawet tym ważniejszym– to on sprowadził tutaj osadników, są kryształy atu. Jest to jedyna planeta, na której jak dotąd odkryto ich występowanie, a bez nich cały rozwój technologii silników nadprzestrzennych byłby niemożliwy. Można powiedzieć, że odkrycie tych kryształów było punktem przełomowym, a bez nich rzeczywistość wszechświata wyglądałaby inaczej.

Kryształy atu są niezwykle twarde i nie topią się nawet w najwyższych temperaturach. Dlatego też to właśnie z nich buduje się osłony i rdzenie silników umożliwiających wykonywanie lotów nadprzestrzennych. Nie odnaleziono natomiast ich naturalnych złóż i nie wiadomo w jaki sposób powstają. Całe wydobycie opiera się na osiągnieciach jakiejś wcześniejszej, pradawnej cywilizacji, która zamieszkiwała tę planetę, a w niewyjaśnionych okolicznościach z niej zniknęła. Otóż ta cywilizacja zbudowała kilka głębokich szybów prowadzących w głąb ziemi, do miejsc gdzie najprawdopodobniej tworzą się kryształy atu. W tych szybach pozostawiła maszyny, które odłamują kryształ i dostarczają go na powierzchnię już obrobionego, uformowanego w identycznej grubości i wielkości płytki.

Wokół szybów utworzyły się niewielkie osady ludzi, którzy zajmują się wydobyciem. Oczywiście nie sterują oni maszynami, ponieważ te pracują same, nigdy się nie psują– zresztą nawet gdyby się zepsuły nie ma pewności, czy ktokolwiek umiałby je naprawić. Maszyny są tak zaawansowane technicznie, że nawet nie wiadomo co je napędza. Na pewno nikt już od wielu lat nie dostarczał im żadnego paliwa. Co ciekawe, dopóki na planetę nie przybyli pierwsi osadnicy maszyny pozostawały jakby w uśpieniu. Dopiero kiedy zaczęto się nimi interesować rozpoczęły pracę i od tej pory pracują nieprzerwanie.

Ludzie zamieszkujący osady zajmują się pakowaniem i wysyłaniem gotowych kryształowych płytek. Większość z nich zżyła się już tak z planetą, że nawet gdyby ktoś zaproponował im wyjazd z pewnością nie zgodziliby się na to. Po za tym nie potrafiliby sobie poradzić na innych planetach, gdzie życie biegnie dużo szybciej i mimo wszystko jest dużo trudniejsze..

Planetę zamieszkuje też kilkuset wolnych strzelców, którzy całość swojego życia spędzają w niewielkich pojazdach przejeżdżając planetę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu odłamków kryształów, które czasem „wypluwa” ziemia. Kryształy po za swoim zastosowaniem przemysłowym, są bardzo piękne i dlatego też wytwarza się z nich biżuterię. Mienią się cały czas jakimś, wewnętrznym światłem, które przybiera różne odcienie. Niektórzy nawet twierdzą, że mieszka w nich dusza, a właściciele biżuterii z nich zrobionej, kiedy tylko zaczynają ją nosić, stają się bardziej harmonijni i pogodzeni ze światem. Oczywiście, najprawdopodobniej jest to tylko chwyt reklamowy kompani handlowych rozprowadzających kryształ, chętnie powtarzany przez naiwnych galaktycznych bogaczy.

W każdym razie do wytworzenia biżuterii potrzebne są niewielkie odłamki kryształów, które można niekiedy znaleźć na ziemi, przykryte warstwą śniegu. Zbieracze pilnie wynajdują odłamki i następnie sprzedają je w najdalsze rejony wszechświata, gdzie posiadanie biżuterii z kryształami atu świadczy o bardzo dobrym guście i zasobnym portfelu.

Wszystkich osadników nie łączy żadna organizacja państwowa. Żyją, albo zgrupowani w niewielkich wspólnotach– osadach, albo zupełnie sami, niezależni od nikogo. Jednak funkcjonowanie ludzi na tej planecie jest całkowicie uzależnione od dostaw produktów z innych części wszechświata. Dostawy są organizowane i kontrolowane przez dwie wielkie faktorie handlowe zajmujące się zbywaniem kryształu.

 

 

I

 

Ze snu wyrwały ją krzyki dochodzące z zewnątrz. Zerwała się z łóżka i rozejrzała dookoła. Zobaczy tylko ciemność. Po omacku dotarła do stolika, na którym stała lampa. Odpaliła ją. Jej oczy powoli przyzwyczajały się do światła, a rozmazane kształty pokoju zaczęły się wyostrzać. Bez zastanowienia, na wpół jeszcze we śnie podbiegła do wieszaka i zdjęła z niego ubrania. Naciągnęła na siebie spodnie, sweter i buty. Wzięła lampę i wybiegła do przedsionka. Tam założyła jeszcze drugie spodnie, kożuch i ciężkie buty, służące do wyjścia na mróz. Na głowę nasunęła czapkę i kaptur kożucha. Wyszła przed dom. W jej twarz uderzył poryw lodowatego wiatru. Musiało być z – 40 stopni, ale wyjątkowo nie sypał śnieg.

Ponieważ osada nie była duża, spod swojego domu, który znajdował się mniej więcej w jej centrum, mogła zobaczyć oświetloną bramę wejściową. Wszyscy mieszkańcy tłoczyli się pod nią, trzymając w rękach także swoje latarnie, co sprawiało wrażenie pożaru. O nim też na początku pomyślała, ale szybko zganiła się za tą myśl. To było prawie niemożliwe, żeby tutaj wybuchł pożar, szczególnie, że brama była zbudowana z ognioodpornego materiału.

Pobiegła w kierunku bramy przyświecając sobie lampą. W osadzie nie było elektryczności, nie było więc również żadnych reflektorów, które by oświetlały jej teren. Wszyscy posługiwali się starymi lapami, do których wlewało się paliwo produkowane z miejscowego bogactwa naturalnego wodorostów barca. Następnie można było odpalić knot, który jednym końcem był zanurzony w paliwie. Za pomocą takich samych, tylko trochę większych lamp oświetlona była brama wejściowa, zarówno od zewnętrznej jak i wewnętrznej strony. Takimi lampami również oświetlony był wysoki na jakieś 5 metrów mur, który otaczał całą osadę. Nad nim unosiło się jeszcze pole elektromagnetycznie, które raziło prądem każdego, kto spróbował by przez nie przejść. To pole magnetyczne było produkowane przez generator zbudowany pod osadą, a napędzany paliwem dostarczanymi z innych planet (paliwo z wodorostów nie było w stanie wytworzyć tak potężnego ładunku energii). Ponieważ przywóz silniejszego paliwa był niezwykle drogi przeznaczano je tylko do ochrony osady, uznając, że sami mieszkańcy, skoro zdecydowali się tutaj mieszkać, jakoś sobie poradzą bez udogodnień. Wywalczono tylko to, żeby generator obsługiwał również bieżąca wodę (oczywiście zimną).

Jedynym sposobem wejścia do osady była, więc, brama, strzeżona dzień i noc przez dwóch uzbrojonych strażników. Te wszystkie zabezpieczenia były związane z koniecznością ochrony cennego kryształu, którego magazyny znajdowały się w osadzie.

Po drodze do bramy Arina widziała dwa rzędy domów, które należało do mieszkańców. Osada miała kształt prostokątny. Na jednym końcu znajdowała się brama, na drugim wielki magazyn kryształu, połączony z podziemną kopalnią. Wzdłuż osady, naprzeciw siebie stały domy, w większości dokładnie takiej samej budowy. Niektóre z nich były tylko trochę większe– w tych większych mieściła się np. przychodnia, czy miejscowy bar.

Po chwili Arina znalazła się w tłumie ludzi otaczających bramę. Wszyscy byli przerażeni. Stali w ciszy i wpatrywali się uporczywie w bramę, jakby oczekując jakiegoś strasznego wydarzenia. Nagle Arina uświadomiła sobie o co chodzi. Ktoś był za bramą, stukał i wołał o pomoc.

– Co się dzieje?– Zapytała starą kobietę, która była obok.

– Obudził nas strażnik.– Odpowiedziała stara wpatrując się uporczywie w przęsła bramy.– Ktoś tam jest!- Wskazała ruchem głowy na wejście.– Jeszcze przed chwilą szarpał się i krzyczał. Teraz chyba osłabł, bo co raz ciszej woła.

Arina rozejrzała się po zebranych. Gospodarz osady– Karal, który bądź co bądź powinien teraz zabrać głos, stał w tłumie oniemiały. Arina była zaskoczona– czemu on nie podejmuje jakiś decyzji, tylko stoi jak głupi? Czyżby był tak przestraszony? Przecież nie można tego tak zostawić! W jednej chwili przedarła się między ludźmi pod samą bramę i krzyknęła:

– Co tak stoicie?! Trzeba czym prędzej go wpuścić! Umrze tam!

Na dźwięk tych słów wszyscy spojrzeli na Arinę w zupełnym osłupieniu. Stara kobieta również na nią obróciła swój wzrok. Tym razem jednak na jej twarzy malowała się ironia.

– Nic nie wiesz o życiu tutaj, więc się nie odzywaj..– Powiedziała głośno i dobitnie. Reszta mieszkańców wydała pomruk poparcia dla słów starej. Przez chwilę Arina miała nawet wrażenie, że chętnie i ją wyrzuciliby za tą bramę i poszliby do swoich domów zapominając o zdarzeniu. Nie dała jednak za wygraną. Podeszła do Karala, który stał na przodzie grupy.

– Nie ma nad czym dywagować. Do cholery! Trzeba czym prędzej otwierać bramę i wciągnąć tutaj tego człowieka.– Zwróciła się do niego.

– My.. nie możemy tutaj kogoś wpuścić od tak. Nie wiesz, jesteś dopiero dwa tygodnie. Mamy instrukcje, musimy chronić kryształ i siebie. Wpuścimy go rano. Trudno, teraz nie można!

Karal miał oczywiście rację. To było wielkie niebezpieczeństwo, ale Arina czuła, że nie może pozwolić na to, żeby ten człowiek umarł. Skierowała się do bramy. Ludzie nie zatrzymywali jej. Podeszła do szpary w bramie i odsunęła zasuwę, aby móc się rozejrzeć. Dwie palące się przed konstrukcją lampy oświetlały teren na odległość około 15 metrów. W polu widzenia nie było nikogo po za postacią leżącą przy samej bramie w kombinezonie zakrywającym całkiem ciało.

– Słuchajcie!- Odezwała się do wszystkich. Nawiasem mówiąc było to dokładnie 28 osób– wszyscy mieszkańcy osady, w większości ludzie starsi.– Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. W polu światła jest tylko ten człowiek. Z wieżyczek strażniczych wycelujcie karabiny w przestrzeń i jakby coś stamtąd wybiegło natychmiast otworzymy ogień. Nie zdąży dostać się do wejścia. My tymczasem szybko otworzymy bramę i wciągniemy tamtego. Na wszelki wypadek w niego też wycelujcie broń. Odeskortujecie go pod strażą do mnie, znaczy do przychodni. Jeszcze raz mówię, nie ma niebezpieczeństwa.

– Co ona wygaduje?!- Natychmiast odparował jakiś mężczyzna.– Jak powiedział Karal, otworzymy rano!

– Tak, rano!- Poparło go kilka głosów.

– Rano? To chyba, żeby go pogrzebać.– Skrzywiła się ironicznie.– Pomyślcie jak ostry jest mróz. On z pewnością zamarznie. Do dzieła, natychmiast.– Wydobyła z siebie najbardziej władczy głos, jaki tylko potrafiła.– Dalej, dalej! Przecież nie możemy go zostawić. Jest bezbronny. Nie mamy prawa tak postąpić!

Ludzie nie byli przekonani do jej argumentacji. Trudno też było im się dziwić. Faktycznie na terenie osady było dużo bardzo cennego ładunku i wielu było takich, którzy nie przebierali w środkach, żeby taki ładunek zdobyć. Swoje życie mieszkańcy osady zawdzięczali tylko przenikliwości i ostrożności. Co prawda nikt z nich nie przypominał sobie takiego zuchwalstwa, jak atak na osadę, ale też nigdy wcześniej nie było takiej sytuacji, żeby ktoś nieznajomy chciał do niej wejść w środku nocy. Przecież kto miałby przyjeżdżać, na tę nieprzyjazną planetę, jeżeli nie miał zapewnionego schronienia? To było skazanie się na pewną śmierć! Trudno liczyć, że trafi się na jakąś osadę, skoro było ich tylko 11. Zdarzały się też pojedyncze domostwa, rozrzucone nieregularną siatką po kontynencie, ale trafić do nich, chyba byłoby jeszcze trudniej niż do osad. Te domostwa były swego rodzaju gospodami dla szukaczy kryształów. W górach na północy ponoć mieściła się również siedziba jakiejś sekty, ale tego nikt nie wiedział na pewno. Zresztą jeżeli nawet, to tamci już na pewno nie wpuściliby do siebie nikogo. W końcu po to tutaj przyjechali, żeby się odsunąć od cywilizacji.

Arina jednak robiła co mogła, żeby przekonać wszystkich. Nie myślała nad niebezpieczeństwem. Po prostu nie wyobrażała sobie jak mogłaby spokojnie wrócić do domu wiedząc, że tutaj ktoś najprawdopodobniej potrzebuje pomocy. Trochę to potrwało, ale (po części ku własnemu zaskoczeniu) przekonała innych ludzi. Może stwierdzenie, że przekonała jest trochę na wyrost. Ostatecznie się zgodzili, chociaż trudno powiedzieć, żeby byli przekonani. Pomógł jej trochę Kan– chłopak który mieszkał tutaj od jakiś 4 lat, dzięki czemu nie był jeszcze całkiem „zjedzony” przez planetę.

Wszystko dokonało się tak jak Arina sugerowała. Człowieka wciągnięto sprawnie do osady. Z ciemności nic nie wyszło za nim i wycelowane karabiny nie okazały się wcale potrzebne, ale jeszcze w godzinę po zdarzeniu obu strażnikom stojącym na wieżyczkach drżały ręce na wspomnienie tych kilku chwil, kiedy brama była otwarta. Wtedy została złamana jedyna przeszkoda, która dzieliła ich od czarnej, nieprzeniknionej pustki.

 

***

 

Uratowanego zaniesiono do przychodni. W trakcie przenoszenia Arina nie mogła nawet sprawdzić, czy człowiek dalej żyje, ponieważ był szczelnie zamknięty w metalowej zbroi. Martwiła się o niego, gdyż chwilę przed otwarciem bramy przestał zupełnie krzyczeć i poruszać się, ale miała nadzieję, że ratunek nie nadszedł za późno, a człowiek stracił jedynie przytomność. Postanowiła, że lepiej będzie od razu zanieść go do ciepłego pomieszczenia niż rozmontowywać kombinezon na mrozie.

Przychodnia była połączona z domem Ariny wspólną konstrukcję zewnętrzną. Po wejściu do przedsionka od razu widziało się jednak, że były to dwa osobne domy.

W tym miejscu trzeba przynajmniej kilka słów poświęcić ciekawemu sposobowi budownictwa jaki wykształcił się na planecie. Domy budowano z metalu (oczywiście sprowadzanego spoza planety) i lokalnego bogactwa naturalnego– wodorostów barca, które były w tym celu specjalnie suszone i uszlachetniane jakimiś substancjami importowanymi. Najpierw budowano konstrukcję wewnętrzną będącą w gruncie rzeczy normalnym domem z pełnymi ścianami i dachem, a następnie wokół niej kolejny dom, który przykrywał całość pierwszego. Między obydwoma była przerwa– około 1 metra. Ta pusta przerwa miała jakoby stanowić doskonałą izolację. Najczęściej jednak mieszkańcy wypychali ją opałem i innymi przedmiotami, które nie mieściły się wewnątrz właściwego domu. W związku z taką podwójną konstrukcją domy nie posiadały okien i mieszkańcy przez cały dzień musieli palić w nich lampy. Zresztą na planecie w ogóle nie było za wiele światła– nawet w dzień słońce nie przebijało się przez chmury i w związku z tym panował nieustanny półmrok.

Z zewnątrz wchodziło się pierwszymi drzwiami do przedsionka, który był niewiele wyższy niż poziom gruntu. W przedsionku mieściła się spiżarka (jako że utrzymywała się tam temperatura około 0 stopni, a często nawet ujemna), ubikacja a także przyłącze wody bieżącej, oczywiście zimnej. Ciepłej wody nie było w całej osadzie. Ludzie często zastanawiali się czemu przyłącze wody znajduje się akurat w przedsionku, a nie podciągnięto bieżącej wody do pokoju mieszkalnego. Najprawdopodobniej stało się tak w skutek pośpiechu i zwyczajnego niechlujstwa budowniczych. Nikt ich należycie nie sprawdzał, więc zrobili po najmniejszej linii oporu.

Z przedsionka po trzech schodkach wchodziło się do domu właściwego. W przypadku domu Ariny wejścia były dwa– po prawej do jej domu, po lewej do przychodni. Tam też zaniesiono znalezionego pod bramą.

Stary mężczyzna, który niósł go wraz z Kanem uciekł natychmiast gdy zwalono go na stojącą za parawanem kozetkę. Kan natomiast został– zadeklarował, że będzie trzymał straż przy chorym całą noc, gdyby ten okazał się niebezpieczny. Lampę zawieszono na haku nad kozetką. Rozkręcono ją do maksimum, żeby dawała jak najwięcej światła.

Kan pomógł Arinie ściągać pancerz, który miał na sobie nieznajomy. Właściwie bez jego pomocy Arina zupełnie nie wiedziałaby jak się do tego zabrać. Nigdy wcześniej nie widziała takiego sprzętu. Kan był trochę lepiej zorientowany. Włożył rękę pod głowę chorego i zaczął tam czegoś szukać. Arina patrzyła na niego pytająco. Po chwili dał się słyszeć trzaska odmykanej klamry i hełm znajdujący na głowie człowieka złożył się w coś o kształcie i wielkości spodka od filiżanki i upadł z brzękiem na podłogę.

– Brawo!- Ucieszyła się Arina.– Ja nigdy nie wpadłabym na to, że tak się to robi.– Natychmiast zbadała puls chorego i odetchnęła z ulgą.– Żyje..

– Nie wiem co o tym myśleć.– Powiedział Kan pilnie wpatrując się w zbroję mężczyzny (bo spod hełmu wyłoniła się bez wątpienia męska twarz).– Ta zbroja mnie martwi. To jest sprzęt bardzo wysokiej klasy. Nigdy o takim nie słyszałem. Wydaje mi się, że to jest wojskowy kombinezon. Spójrz.– Wskazał na prawy naramiennik.– To jakby oznaczenia, być może planety i jednostki.

– Myślisz, że to żołnierz?

– Nie wiem. To trochę dziwne, żeby plątał się samotnie po naszej planecie, nie sądzisz?

– Może był jakiś wypadek?

– No tak..– Zastanowił się Kan.– Ale w takim razie powinni go szukać.

– Może szukają, ale tutaj szukać czegoś to jak igły w stogu siana.

– Tylko skąd tutaj armia?

– Oj dajmy już temu spokój.– Odpowiedziała zniecierpliwionym głosem Arina. W tym momencie paliła się tylko do tego, żeby wreszcie zbadać chorego, a nie dywagować o jego pochodzeniu. Na to jeszcze będzie czas, pomyślała.– Jest wiele wyjaśnień.– Powiedziała na głos.– Ściągnij resztę tego żelastwa, bo ja nie mam pojęcia jak to się robi.

Ściągnięcie reszty „tego żelastwa” wcale nie poszło tak znowu szybko i bez problemu. Kan trochę interesował się bronią, oczywiście raczej teoretycznie. Niestety, nie był zupełnie na bieżąco ze wszystkimi nowinkami technicznymi, bo na planetę jeżeli już coś docierało to z opóźnieniem. Kan często zamawiał różne foldery prezentujące nowe rozwiązania techniczne, ale nie zawsze przychodziły one w najbliższym transporcie, a niekiedy, jeżeli nawet już przyszły, to było zniszczone i niczego z nich nie można było się dowiedzieć.

Ostatecznie udało się rozebrać pacjenta do samej bielizny (nota bene pod zbroją miał tylko podkoszulek i bokserki).

– Te kombinezony mają jakieś ogrzewanie?– Zapytała Arina nieco zaskoczona lekkim ubraniem mężczyzny.

– Mają, nawet całkiem nie złe. Utrzymują stałą temperaturę. Ale spójrz na to.– Wskazał na lekko zwęgloną ranę na prawym udzie mężczyzny.– Tutaj zbroja była poważnie naruszona, najprawdopodobniej w wyniku jakiegoś wybuchu. Ciężko określić na ile sprawne były wszystkie systemy..

– Czyli zdaje się, że mogło mu być bardzo zimno.

– Oj tak…

Arina zabrała się do oglądania chorego. Nie miała tutaj zbyt fachowego sprzętu, ale podstawowe badania mogła wykonać i bez niego. Mężczyzna miał kilka głębokich ran. Najbrzydsza znajdowała się chyba na udzie, tam gdzie wcześniej wskazywał Kan. Opatrzyła rany oblewając je najpierw środkiem wykonanym oczywiście z wodorostów barca, a następnie obandażowała.

– Pomóż mi przewrócić go na brzuch.– Poprosiła Kana.

Wspólnym wysiłkiem delikatnie obrócili pacjenta na brzuch. Nagle stanęli jak wryci. Mężczyzna na plecach miał mnóstwo podłużnych ran. Niektóre z nich były już tylko starymi szramami, inne były w trakcie gojenia. Były również takie zupełnie świeże, sprzed kilku dni. Z jednej sączyła się krew. Najwyraźniej chory nadwyrężył ranę w trakcie wędrówki po planecie.

– Cóż to jest?– Spytała zaskoczona.

– To chyba ślady, jakby od… chłosty?!

– Nie wiedziałam, że gdziekolwiek stosuje się jeszcze taką karę. To chyba zostało zakazane na wszystkim planetach którąś tam Konwencją.

– Dokładnie Konwencją z Tioto jakieś 60 standardowych lat temu.

– No ale sam się chyba nie wychłostał.

– No tak..– Nagle Kanowi zabłysnęła w głowie myśl zupełnie nie związana z wątkiem ich rozmowy. Odwrócił się i podbiegł do złożonej zbroi. Arina obserwowała go ze zdziwieniem. Kan zaczął dokładnie obmacywać część piersiową zbroi, następnie wysokie buty i rękawice. Po chwili podniósł się trzymając w rękach 4 przedmioty.

– Lepiej schowaj to dobrze.– Powiedział podając je Arinie.

– Co to?

– To 2 w pełni uzbrojone granaty, zdaje się, że jeden w trakcie wybuchu uwalnia substancję duszącą, pistolet laserowy, z jakimiś dziwnymi udogodnieniami, przyznam szczerze, że nawet nie wiem do czego służą i ręczny nóż.– Chwilę się zastanowił i dodał:– wiesz, może nawet schowaj całą tą zbroję, bo nie wiem, czy wszystko znalazłem. Możliwe, że ten model ma więcej schowków.

– Nawet nie chcę słyszeć, że może mieć coś więcej. Położę to w spiżarce, za półkami. Ona jest zamykana…

– Chowaj gdzie chcesz, byle nikt się nie dowiedział, że to przy nim znaleźliśmy.

– Oj, nie przesadzajmy. To jeszcze nie znaczy nic wielkiego.

– Może i nie znaczy, ale widziałaś jacy tutaj są ludzie. Boją się.

– Dobrze, idę to schować. Tylko wezmę lampę. Nie boisz się z nim zostać po ciemku?– Uśmiechnęła się złośliwie.

– Nic się nie martw, poradzę sobie..

 

II

 

Chory był nieprzytomny całą noc i następny dzień. Kan, tak ja obiecał, trzymał przy nim wartę. Arina większość czasu również spędzała w przychodni pilotując stan pacjenta. Popołudniu wyszła do swojego mieszkania, żeby trochę się zdrzemnąć i obudziła się dopiero około godziny dziesiątej wieczorem. Natychmiast wróciła do przychodni.

Przychodnia była właściwie jednym wielkim pomieszczeniem o prostokątnym kształcie, do którego wchodziło się prosto z przedsionka. Na jej wyposażenie składało się biurko, fotel dla lekarza i krzesło dla pacjenta. Na fotelu siedział pełniący wartę Kan. Te meble stały na prawo przy wejściu. Za nimi ustawiony był parawan, który odgradzał od biurka część z łóżkiem. To na tym łóżku został położony znaleziony w nocy mężczyzna. Na lewo od wejścia przy ścianie stało kilka szaf ze sprzętem i lekami. Również na lewo ktoś położył prawie antyczną wagę z podziałką do mierzenia wzrostu– nie bardzo wiadomo czemu miała tam służyć. W lewym kącie znajdował się piec, w którym teraz żarzyły się jeszcze fragmenty belek opałowych. Nie dawały jednak prawie w ogóle światła.

Kiedy Arina weszła do pomieszczenia owiała ją ciemność i lekka woń spalenizny. Oznaczało to, że lampka wykorzystała całe paliwo i spalił się knot. Najwidoczniej Kan zasnął– od razu nasunęło jej się na myśl. Kolejna myśl jednak nie zdążyła się już nasunąć, ponieważ ktoś jedną ręką pewnym, szybkim ruchem chwycił ją w pół, całkowicie unieruchamiając a drugą zatkał jej usta. Chwyt był tak silny, że na chwilę na skutek uderzenia gwałtownego bólu stanęły jej łzy w oczach. Owładnął nią strach.

Poczuła na lewym uchu czyiś oddech i usłyszała szept.

– Nic ci nie zrobię, jeżeli mi pomożesz. Zaraz zabiorę z twoich ust rękę, a ty nie piśniesz nawet słówkiem. Jeżeli spowodujesz, że tamten człowiek się obudzi jednym ruchem skręcę ci kark. Możesz być pewna, że potrafię to zrobić i nie zawaham się. Rozumiesz?

Była tak unieruchomiona, że nie mogła potwierdzić, ale groźba do niej dotarła. Mężczyzna odczekał jeszcze chwilę i uwolnił jej usta.

– Posłuchaj.– Odezwała się szeptem, czując że ma zupełnie zaciśnięte gardło.– Nie obawiaj się. Puść mnie i wszystko ci wytłumaczę. Chcemy ci pomóc.

– Gdzie jestem?– Zapytał krótko, nie zwalniając jednak chwytu.

– Znaleźliśmy cię, wpuściliśmy do osady i teraz jesteś w przychodni. Jestem lekarzem, ale błagam puść mnie, bo połamiesz mi żebra!

– Ale gdzie konkretnie, na jakiej planecie, w jakim mieście?

– To jest układ Silva, planeta nienazwana. Tutaj nie ma miast..

– Od kiedy?

– Od wczoraj!

Nagle mężczyzna jękną cicho i znacznie zwolnił uchwyt. Arina odetchnęła, ale nadal nie mogła się uwolnić.

– Widzisz!- Powiedziała już głośniej i z narastającym wyrzutem.– Nie trzeba było wstawać, jesteś chory. Otworzyła się któraś rana, możesz mieć nadwyrężone żebra. Musisz leżeć.

– Nie, muszę iść. Musze stąd odejść.

– Gdzie odejść?!- Zapytała zaskoczona.– Nie zajdziesz daleko, a to jest pusta planeta. Słyszysz? Tutaj nic nie ma! Skończy się tak, że zemdlejesz z bólu, albo w wyniku utraty krwi i zamarzniesz. Zakładając, że w ogóle gdzieś dojdziesz bez ubrania, po mrozie.

– Gdzie mój pancerz?

– Jest zniszczony.– Skłamała gładko.– Chyba w wyniku jakiegoś wybuchu.

– Wybuchu.. tak…– Powiedział do siebie.

– Puść mnie.– Poprosiła jeszcze raz.– Pogadamy. Nie powiem nikomu o tej scenie, uznam, że to był szok powypadkowy.

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę i wreszcie puścił ją. Odwróciła się momentalnie w jego stronę, ale nic nie zobaczyła. Stał w zupełnej ciemności. Jak to możliwe, że ten człowiek znalazł drzwi w tych ciemnościach i tak bezbłędnie ją unieruchomił, przyszło jej na myśl.

– Poczekaj chwilę.– Odezwała się.– Przyniosę lampę.

Chory nie odpowiedział. Arina po omacku znalazła klamkę i wyszła no schodki w przedsionku. Tam było również zupełnie ciemno, ale na ścianie wisiała lampa i zapałki. Arina zdjęła ją automatycznie i rozpaliła. Często wychodziła do przedsionka bez żadnego oświetlenia i odpalała właśnie tą lampę, dlatego nie miała problemu, żeby ją znaleźć.

Wróciła do przychodni. Mężczyzna opierał się ręką o ścianę i oddychał ciężko. Co chwilę mrużył oczy, najprawdopodobniej w wyniku przeszywającego go bólu.

– Pomogę ci.– Wzięła go pod ramię i trzymając w drugiej ręce lampę doszła z nim do łóżka. Pomogła mu położyć się na plecach.

– Gdzie cię boli?– Mężczyzna nie odpowiedział. Spojrzała więc na jego rany. Wydawały się w porządku.– Przewróć się na brzuch. No dalej, musisz się przewrócić, może tam otworzyła się jakaś rana.– Zaczynała się już trochę irytować. Najpierw na nią napada, a teraz jeszcze stroi fochy. Powinna go wyrzucić. Jedyne co w tym momencie ją przed tym powstrzymywało, to inni mieszkańcy. To w końcu ona nastawała, żeby go wpuścić. Musi więc go leczyć nawet jeżeli sam chory jest do tego oporny.

– Ja już widziałam tamte „ślady” na plecach. Nie musisz ich ukrywać.

W końcu mężczyzna stękają przewrócił się na brzuch. Faktycznie jedna z ran się otworzyła. Arina nasmarowała ją znowu kremem z wodorostów.

– Poleż tak na brzuchu, żeby krem się wchłonął. Powinien zatamować krwawienie i zasklepić ranę. Jeżeli nie pomoże to będę musiała szyć. To faktycznie strasznie brzydka rana.

Wstała od chorego i poszła obudzić Kana, który nadal mocno spał siedząc w jej fotelu. Kiedy musnęła ręką jego policzek obudził się.

– Co się stało?– Zapytał zmieszany.

– Zasnąłeś. Ale to nic. Nasz pacjent się obudził.

 

III

 

Pacjent zdrowiał z każdym dniem. Rany na jego ciele goiły się dobrze i wyglądało na to, że nie ma żadnych poważnych obrażeń wewnętrznych. Cały czas był jednak skryty i zamyślony. Arina nie wypytywała go o nic. Takie postępowanie tłumaczyła tym, że „jeszcze za wcześnie, ze względu na jego fizyczny stan”, ale tak naprawdę bała się odpowiedzi.

Mężczyzna kazał się nazywać Vougel, ale Arina była przekonana, że to nie jest jego prawdziwe imię. Nie bardzo potrafił udawać– czasem kiedy coś do niego mówiła nie obracał się przez dłuższą chwilę, jakby musiało do niego dotrzeć, że to on jest Vougel. Na oko miał około 30 lat, był wyższego niż przeciętny wzrostu i bardzo smukłej, można by powiedzieć strzelistej budowy. Miał wysportowaną sylwetkę, był zwinny i dość silny. Natomiast tym co uderzyło Arinę były jego dłonie– miał brzydkie, połamane paznokcie, kilka zacięć po wierzchniej stronie dłoni, ale po za tym jego ręce były białe, delikatne, jakby całe życie starannie je pielęgnowano i nie pracowały fizycznie, a tylko ostatnio zostały zaniedbane.

Te wszystkie cechy były jednak niczym przy jego idealnej twarzy. Arina czasem spoglądała na nią i nie mogła wzroku oderwać. Niekiedy wydawało jej się, że już gdzieś widziała te zachwycające, regularne, jakby nieco chłopięce rysy, duże szare oczy, prosty, zgrabny nos i cienkie usta. Jego twarz była po prostu piękna, on cały był po prostu piękny, nie przystojny– piękny. Inaczej nie można było tego określić. Arina nie raz z zapartym tchem myślała jak musiałby być zachwycający jeżeli ubrać by go w coś wytwornego, prostego ale bardzo szlachetnego, składnie przyciąć i zaczesać jego ciemne blond włosy, starannie wygolić i naperfumować delikatny podbródek (Vougel golił się niechętnie i raczej niestarannie– jakby mu nie zależało, był ciągle zdenerwowany przez co często się zacinał i Arina słyszała tylko jak klnie w jakimś nieznanym jej dialekcie). Aż żal takiej twarzy, myślała wtedy za każdym razem zaskoczona, że w ogóle interesują ją takie sprawy.

 

***

 

Minął tydzień od pamiętnej nocy, kiedy Vougel pojawił się w osadzie. Teraz poruszał się już bez większych problemów, dlatego Arina załatwiła dla niego ubranie, które umożliwiło mu także wychodzenie na zewnątrz.

Od kilku dni Vougel pomagał Arinie przy pracach w przychodni, a także w jej domowych obowiązkach. Przynajmniej starał się pomagać, ponieważ z niemałym zdziwieniem Arina zauważyła, że o wielu najprostszych czynnościach ten mężczyzna zupełnie nie ma pojęcia. Na przykład pewnego dnia poprosiła go, żeby naniósł wody do dużego garnka na piecu, a następnie ją zagotował. Kiedy ta się już zagotuje Vougel miał zawołać Arinę z przychodni, żeby mogli razem ściągnąć garnek z pieca. Z naniesieniem wody oczywiście nie było problemu, ale za to pojawił się problem z jej zagotowaniem, bowiem Vougel przyszedł do przychodni po około 10 minutach i stwierdził, że mogą ściągać garnek. Arina była w szoku, ale poszła z nim do mieszkania gdzie oczywiście okazało się, że woda ledwie jest ciepła. Arina zdołała tylko wykrztusić: „Zaczekaj, aż będą bąbelki” i wyszła. Potem zastanawiała się, czy to jakiś żart, ale przecież on nie wyglądał na osobę, która żartuje. Z drugiej strony, jak to możliwe, żeby nie potrafić zagotować wody. Dla Ariny nie było tajemnicą, że na innych planetach ludzie nie zaprzątają sobie głowy prostymi czynnościami domowymi, bo mają mnóstwo urządzeń technicznych, które ich wyręczają, ale mimo wszystko kim trzeba być i gdzie mieszkać, żeby nie potrafić przegotować wody?

Co jeszcze bardziej zaskakiwało Arinę, Vougel przy kompletnej niewiedzy na temat prostych czynności domowych, miał ogromną wiedzę i przede wszystkim wyczucie do wszelkich urządzeń technicznych. I nie była to tylko wiedza teoretyczna, ale również praktyka, świadcząca o tym, że miał wiele do czynienia z takimi urządzeniami i nabrał przy tym niemałego doświadczenia. Ostatnio Vougel zaczął angażować się w prace pozostałych osadników przy wydobyciu kryształu. Wtedy jego umiejętności techniczne wyszły na jaw. Już pierwszego dnia spokojnie pouczał mechanika z osady jak najlepiej konserwować haki i łańcuchy holownicze, aby te nie korodowały na silnym mrozie. Później już normą stało się, że ów przybiegał do Vougela w razie każdej awarii i pytał go o zdanie.

Osadnicy patrzyli jednak niechętnie na intruza. Cały czas traktowano go jako potencjalne zagrożenie, szczególnie, że nie były znane okoliczności jego pojawienia się na planecie, a on sam nie był skłonny o nich mówić. Nie wystarczało im to, że Vougel wykonywał bez słowa sprzeciwu wszelkie najcięższe roboty przy wydobyciu kryształu. Bardzo chętnie się nim wyręczali, ale zaufać mu nie chcieli.

Kan widząc niedobre nastroje w wiosce postanowił porozmawiać z Ariną. W końcu niezadowolenie pozostałych mieszkańców mogło się również odbić na niej.

Przyszedł do niej, kiedy siedziała bezczynnie przy biurku w przychodni. Nie miała akurat pacjentów, a Vougel pomagał w hangarze przy krysztale.

– Mogę ci przeszkodzić?– Zapytał wchodząc do przychodni. Drzwi w przedsionku nie były zamknięte na zasuwę, więc dostał się do środka bez przeszkód.

– Ach… to ty?– Spojrzała na niego roztargnionymi oczyma człowieka, który właśnie wrócił z przestrzeni własnych rozmyślań.– Wchodź, siadaj.– Powiedziała już nieco żywiej.– Coś się stało?

– Nie, wszystko w porządku. Chciałem tylko pomówić o…

– O nim, tak?– Przerwała mu Arina, która już od jakiegoś czasu spodziewała się podobnej rozmowy. Nie wiedziała tylko kto z nią do niej przyjdzie. Może to i dobrze, że przyszedł Kan, pomyślała.

– Tak. Chodzi o to, że ludzie gadają różne rzeczy. Po prostu on nie może dłużej zostać…

– Cóż mam więc zrobić?– Spojrzała na niego z niezdecydowaniem.

– Porozmawiaj z nim. Dowiedz się kim jest. Może, jeżeli on wytłumaczy mieszkańcom skąd się tu wziął, to złagodnieją.

– Nie wiem. Nie myślę, żeby mu zaufali. I tak są do niego wrogo nastawieni.

– A czemu ty jesteś tak pozytywnie?– Powiedział to nieco ostrzejszym tonem i natychmiast się zawstydził. Ale ona nie poczuła się obrażona. Patrzyła na niego cały czas spokojnie.

– Sama nie wiem, Kan. Jest w porządku, pracuje, nie przeszkadza nikomu. Przez te dwa tygodnie przywykłam do jego obecności.

– Tak, oczywiście, przepraszam cię.– Mówił Kan lekko zmieszany.

– Ale masz rację. Ja z nim pomówię. Tak, jeszcze dziś z nim pomówię. Wyjaśnię mu sprawę i zobaczymy…

Ale z tego „jeszcze dziś” nic nie wyszło, bo właśnie tamtego „dziś” nastąpił pewien niezwykle brzemienny w skutkach wypadek, który zaprzątną głowy wszystkich mieszkańców. Sprawa Vougela zeszła chwilowo na plan dalszy.

 

***

 

Dokładnie w dwa tygodnie po przybyciu Vougela jeden z mieszkańców został bardzo ciężko ranny przy pakowaniu kryształów na wózki, które następnie odwoziły ładunek na lądowisko statków kosmicznych. W wyniku zerwania się haku holowniczego, jedna z płytek spadła na niejakiego Perla, a uderzenie wywołało ciężki uraz głowy. Nie było pewne, czy przeżyje. Natychmiast przetransportowano go do przychodni, gdzie Arina wykonała zestaw badań. Perl oczywiście został na łóżku w przychodni, co oznaczało, że Vougel musiał je zwolnić. Stanęło na tym, że Vougel przeniesie się na czas pobytu Perla do części mieszkalnej Ariny, przy czym na zmianę będą doglądać chorego, dzięki czemu nie będą sobie nawzajem przeszkadzać.

Tak też się stało. Przez dwie doby Vougel w dzień pracował a w nocy pilnował chorego. Arina wielokrotnie chciała go zmienić, ale odprawiał ją zaznaczając, że jak zajdzie taka potrzeba to da jej znać. Arina była nawet zaskoczona, że ten człowiek tak długo może wytrzymać bez snu, ale nie komentowała głośno swoich spostrzeżeń.

Trzeciego dnia o 5 nad ranem Perl zmarł. Ariny nie było w przychodni. Całość pomieszczenia oświetlała tylko jedna, przygaszona lampka położona na biurku, dlatego też większość jego powierzchni spowita była w ciemnościach. Vougel siedział na fotelu głucho patrząc przed siebie. W takich momentach wpadał w coś na kształt snu na jawie. Miał otwarte oczy, ale jego myśli krążyły po jakiś przeszłych zdarzeniach. W środku był niespokojny, mimo iż na zewnątrz wyglądał jak kamienna figura. W pokoju zaczynało się powoli wychładzać, ponieważ w piecu ostatnio palono popołudniu. Vougel czuł jak zimno pełza mu po ciele, jak marznął koniuszki palców u rąk i stóp. Od kilku minut myślał nad tym, żeby się poruszyć, może założyć na siebie jeszcze coś, może znowu napalić w piecu, ale na razie ta decyzja była gdzieś na peryferiach jego umysłu. Wolał rozkoszować się chwilami spokoju i niepokoju zarazem, jakby najmniejszy ruch miał zburzyć coś szczególnego co właśnie tu i teraz się utworzyło. Uwielbiał popadać w zadumę, to był taki nowy nawyk, który pojawił się w wyniku ostatnich wydarzeń jego życia. Wcześniej nie miewał czasu na zastanawianie się, a i nie potrzebował tego.

Z jednej strony całkowicie oddawał się swoim myślom, a było tak wiele rzeczy do przemyślenia, ale z drugiej oddawał się również wspomnieniom przeszłych zdarzeń, które wciąż na nowo odgrywało się w jego głowie. Nawet gdyby tego nie chciał, to musiałby przeżywać je bez przerwy. Ale on chciał. Naumyślnie zadręczał się przeszłością. Miał świadomość, że wprowadza siebie w rozstrój nerwowy, ale to go nie powstrzymywało. Być może myślał, że za którymś kolejnym razem coś w tych wspomnieniach się zmieni, okaże się że nie zauważył najważniejszego szczegółu i tym samym wszystko co do tej pory sądził było żartem. Wspomnienia owszem zmieniały się, ale tylko na gorsze. Ciągle dochodziły nowe szczegóły, ale tylko takie, które jeszcze bardziej nękały jego zmęczony umysł. Za każdym razem wszystko stawało się co raz czarniejsze, hańbiące i spowite mrokiem. A na samym końcu czaiła się nicość, czuł ją chociaż jeszcze do niej nie dotarł. Wiedział, że w końcu stanie przed najgorszym pytaniem: „Jak ma dalej żyć”. I bał się odpowiedzi na nie.

Nagle coś go tknęło. Podszedł do chorego, który do tej pory nie odzyskał przytomności. Wydawało się, że śpi. Vougel sprawdził puls, ale go nie wyczuł. Spróbował jeszcze raz i jeszcze, ale po prostu go nie było. Czyli zmarł. Vougel nie poczuł nic. Śmierć jak śmierć. Teraz miał przed sobą tylko manekina, z którego uleciała dusza.

 

***

 

Wyszedł z przychodni nadal niespokojny, o śmierci prawie zapomniał. Przez chwilę nawet zastanawiał się po co właściwie wyszedł. Dopiero chłód, który owiał go w przedsionku trochę go otrzeźwił. Zapukał do drzwi prowadzących do części mieszkalnej Ariny. Nie usłyszał żadnego ruchu w środku. Musiała spać. Nacisnął klamkę– okazało się, że drzwi są otwarte. Wszedł. W pomieszczeniu było jeszcze dosyć ciepło, mimo iż w piecu nie paliło się od kilku godzin.

Część, w której mieszkała Arina była również jednym pokojem o wymiarach analogicznych do przychodni. Po prawej stronie od wejścia ciągnęły się szafy i półki z różnymi przedmiotami życia codziennego. Na wprost wejścia stał stół i 4 krzesła. W prawym kącie było widać piec, na którym stały 2 duże garnki. Vougel wiedział, że są to garnki, w których Arina grzała wodę. Przy prawej ścianie był zbiór różnych prowizorycznych urządzeń kuchennych. Był więc stolik na którym stała okrągła miednica. W niej można było umyć naczynia, ale również twarz, czy ręce. Po stołem stały 2 wiadra do noszenia wody z przedsionka. Nad stołem była półka, na której leżały różne naczynia. Obok tego stał drugi stół z deską do krojenia i nożem. Dalej wisiało duże lustro i kilka wieszaków na ubrania.

W lewym kącie, za niewielkim parawanem było łóżko Ariny. Vougel tam się skierował oświetlając sobie drogę lampą, którą wziął z przychodni. Stanął nad śpiącą kobietą. Przyjrzał się jej. Nigdy wcześniej tego nie robił, bo czuł przed nią jakieś skrępowanie, ale teraz jej jeszcze stosunkowo dziecinna twarz przyciągnęła jego uwagę.

Dostrzegł od razu to, co już od dawna interesowało go w tej kobiecie. Jej rysy były dynamiczne nawet podczas snu. Wyglądała na osobę niespokojną, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, skorą do działania, która nigdy nie zostawia niczego „na później”. Miała dwadzieścia parę lat, chyba świeżo co ukończyła jakiś kurs medyczny. Nie można było powiedzieć, że jest ani ładna ani brzydka. Miała nieforemną twarz ze zdecydowanie zbyt dużym nosem. Ale za to jej usta były idealne, lekko wypukłe i piękne wykończone. Włosy, tak samo jak i oczy (które teraz były zamknięte, więc nie mógł dokładniej im się przyjrzeć) były brązowe. Była średniego, jak na kobietę wzrostu i może delikatnie zbyt krągłej figury. Ale jej żywiołowość i szczerość maskowała wszystkie niedostatki fizjonomii. Czasami tak jest, że ludzie na żywo emanują jakimś pięknem, podczas gdy na fotografii ulatuje z nich cały urok, pomyślał Vougel. I Arina niewątpliwie należała to kręgu takich ludzi.

Nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zapragnął ją mieć, pozwolić sobie na chwilę wytchnienia przy niej. Gdzieś na skraju świadomości zdawał sobie sprawę, że właśnie tego potrzebuje jego umysł. Musi odciąć się od swoich myśli, zrzucić ciężar, który nosi. Albo raczej zapomnieć o nim, bo przecież nie ma takiej rzeczy, która pozwoliłaby mu całkowicie pozbyć się ciężaru. Będzie go nosił do końca życia. Z drugiej strony zapragnął mieć ją na własność. Od urodzenia był przyzwyczajony do posiadania ludzi na własność, więc w swoim dorosłym życiu traktował tak nawet tych, którzy formalnie do niego nie należeli. Nie robił tego świadomie, z jakiejś pogardy, takie podejście było po prostu dla niego naturalne. Przy tym wszystkim to nie był żaden poryw namiętności, później przypominał sobie to dokładnie. Nie zawładnęło nim pożądanie względem tej istoty. Ona nawet szczególnie go nie pociągała. Co najwyżej trochę zainteresowała. A jednak ta myśl się pojawiła, zaczęła narastać i już po chwili był cały nią ogarnięty. Nie dało się już tego powstrzymać, odejść.

I Vougel nie odszedł. Wręcz przeciwnie– przygasił lampę i odstawił ją na podłogę. Następnie pochylił się nad Ariną i dotknął jej policzka. Otworzyła oczy i spojrzała na niego przez sen. Pocałował ją.

 

IV

 

Arina obudziła się. Powoli kolejny dzień zaczął docierać do jej świadomości. Ziewnęła przeciągle i uświadomiła sobie, że w nocy, coś się wydarzyło. Nagle wszystko jej się przypomniało. On przyszedł, a potem… Zawstydziła się lekko przed sobą. Podniosła się i okrywając ciało kołdrą wyjrzała zza parawanu. On był tutaj, chodziło sobie po domu, bezczelność– jakby był u siebie! Zobaczyła jego plecy, całe w różnokolorowych szramach, akurat kiedy schylał się nad piecem. Zdaje się, że próbował w nim rozpalić.

Odwrócił się. Chyba wyczuł, że ona go obserwuje. Spojrzał bez wyrazu, tak jak zawsze, ale tym razem prosto w jej oczy. Speszyła się i odwróciła wzrok. Nie była przekonana, czy czasem na jej policzki nie wypełznął znienawidzony rumieniec. Wydawało jej się, że jest rozbawiony, ale mogło jej się to tylko uroić, bo przecież wcale na niego nie patrzyła. Usiadł po turecku na wprost niej.

– Dobrze spałaś?

Co za głupia sytuacja, pomyślała. Cóż mam powiedzieć, dobrze, czy niedobrze? W ogóle co to za idiotyczne pytanie. Ale w sumie, jakie inne miałby zadać.. Właściwie to pytanie nie ma w sobie nic idiotycznego, jest normalne. Przecież nie wydarzyło się nic wielkiego. Trochę głupio, bo co bądź co bądź mój pacjent… ale z drugiej strony prawie nie pacjent, bo przecież zdrowy. Można powiedzieć, że to człowiek, który mieszka za ścianą, chwilowo. Znaczy chwilowo tam, bo potem wyniesie się zupełnie z mojego domu. Żadne normy nie zostały naruszone i wszystko jest w porządku. Trzeba zachowywać się swobodnie.

Rozejrzała się dookoła łóżka. Zauważyła swój podkoszulek. Szybko wsunęła go na siebie i wyszła spod kołdry w kierunku stolika, żeby usiąść na jednym z krzeseł.

– Ależ zimno.– Wstrząsnęły nią dreszcze.

– Trzeba było nie wychodzić z łóżka. Zaraz zapalę w piecu.

– A Tobie nie zimno?

– Może trochę, ale nie chciałem budzić ciebie szukając ubrania.– Kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu. Jak go nienawidzę w tej chwili, pomyślała ze złością. Drwi ze mnie! Jednak ta sytuacja jest okropna.

Tymczasem on wstał z podłogi i podszedł do łóżka. Szybko odnalazł swoje ubrania i już po chwili miał na sobie to wszystko co wczorajszego wieczora. Następnie skierował się do pieca i zabrał się ponownie do przerwanego rozpalanie. Kiedy skończył stanął nad nim ogrzewając ręce.

Arina obserwowała go, ale nie wiedziała co powiedzieć. Do cholery, jak to jest, że ja czuję się tak głupio, a on nie czuje się głupio wcale.

On również nie reagował. Oczekiwał tego, co ona powie. Cała scena już niezmiernie go ubawiła i miał zamiar bawić się dalej, tak długo jak będzie to możliwe. Taka namiastka dawniej zwykłych dla niego rozrywek. Czuł, że w środku sam się do siebie uśmiecha przewrotnie. Ale zaraz spadła na niego przerażająca wina– nie miał prawa do tego uśmiechu. W takiej sytuacji uśmiechać się nie sposób, a jeszcze pozwalać sobie na podobne nieostrożności. Na chwilę zapomnienia i braku kontroli. Przecież zagrożenie mogło przyjść z dowolnej strony i zastać go niezdolnego do obrony.

I to w takiej sytuacji, no właśnie, w takiej sytuacji..! I tak od myśli do myśli zapragnął tej obcej kobiecie powiedzieć jaka to mianowicie była sytuacja. Na początku pojawił się w nim maleńki impuls, drwina z samego siebie, z całej nabożnej tajemnicy i przytłaczającej hańby. Z tego wszystkiego, co sobie z taką radością wyolbrzymiał, rozpamiętywał i przeżywał raz za razem od nowa i również z tego co miał w tajemnicy nosić w sobie zamknięte na klucz do końca życia. Ale w jego umyśle myśl raz spuszczona z wodzy żyła już własnym życiem i galopowała ku nieuchronnej przepaści. I tamta myśli zaczęła być co raz bardziej natarczywa; po chwili już bombardowała jego głowę i szarpała nerwy. Po cóż mówić, po cóż mówić, karcił w duchu siebie samego i śmiał się z niedorzeczności nagłego pomysłu. Ale cały czas była ta druga „osoba”, która podjudzała– a gdyby tak? Może właśnie tego bym chciał, powiedzieć komuś i skończyć z tajemnicą. Może ktoś by…? Nie, co to za pomysły, jestem rozstrojony i tyle. Najlepiej będzie wyjść stąd i przemyśleć na spokojnie. Jestem przekonany, że wtedy natychmiast te myśli odejdą. I już miał zrobić ruch, żeby się odwrócić i wyjść bez słowa, ale nagle jego wzrok padł na dłonie i serce aż mu się ścisnęło ze złości. Spojrzał na te odrzucające, zniszczone paznokcie, na obtarty, stwardniały naskórek na wierzchu dłoni i pękające bąble na opuszkach palców.

Przełknął napływające łzy i nie ruszył się ani krokiem od pieca. Wiedział, że jak już powie pierwsze zdanie, to dalej z jego ust popłynie wszystko. Przez chwilę w jego gardle układały się te słowa i w końcu wypełzły na usta:

– Chcesz wiedzieć kim jestem?– Od razu poczuł jakby to zrobił bez udziału swojej świadomej woli. Po prostu musiał powiedzieć. Nie potrafił opierać się samemu sobie. Poczuł, że krew napływa mu na twarz a na czoło występuje gorączka. Nie odważył się odwrócić do Ariny.

– Słucham?– To pytanie zupełnie zbiło ją z tropu. Czekała raczej na coś w stylu „postawimy wodę na coś gorącego do picia?”.

– Chcesz, to ci opowiem wszystko. Takie właśnie mam życzenie. Chcę ci powiedzieć.– Teraz dopiero się odwrócił, ale nie spojrzał na jej twarz. Wskazał na swoje plecy.– Chcesz wiedzieć, gdzie posuwają się do takich rzeczy? Pewnie jesteś ciekawa od początku. Potrzymam cię jeszcze w niepewności– wypada zacząć od początku.

 

***

 

– Naprawdę nazywam się Mikołaj de Vonderdolf. Vougel to taki pseudonim– w jednym z dialektów pochodzących z mojej ojczyzny znaczy „sprytny”. Urodziłem się w bogatej, arystokratycznej rodzinie. Mieszkaliśmy na Curta w układzie Oriona. Być może słyszałaś. To duża planeta handlowa. Mamy tam federację kilku niezależnych państewek. Moja rodzina włada na zasadzie dziedziczności jednym z nich– Karyntią, to ci pewnie nic nie mówi. Byłem młodszym synem króla. Miałem, a właściwie to mam starszego brata– Sylwiusza, on jako pierworodny ma rzecz jasna pierwszeństwo do tronu. Mam również siostrę– Marię. Mój brat od dziecka był przygotowywany do objęcia tronu. Zresztą on interesuje się polityką i gospodarką. Mnie też próbowano trochę przyuczyć– na wszelki wypadek. Ja jednak jestem inny niż Sylwiusz. Polityka mnie nudzi. Nie potrafiłbym rządzić. Nigdy tego nie chciałem. Nawet, gdy osiągnąłem pełnoletniość zamierzałem podpisać dokumenty– zrzec się praw do sukcesji, ale ojciec mi zabronił. Uległem mu, zresztą możesz mi wierzyć, że to był człowiek, któremu się nie odmawia. Ostatecznie wstąpiłem do szkoły wojskowej. Po uzyskaniu dyplomu przyjęto mnie na kurs przygotowawczy do pracy w OZP (Organizacji Zjednoczonych Planet przyp. autora). Kurs ukończyłem z wyróżnieniem, a do tego wszystkie koneksje mojej rodziny…, w każdym razie nie miałem problemu, żeby dostać się do korpusu oficerskiego jednostek specjalnych OZP. Służyłem 4 lata. Byłem snajperem. Nigdy nie brałem udziału w walkach w pierwszej linii frontu i nie wiem właściwie jak to jest przedzierać się z dwudziesto kilowym bagażem przez jakieś dżungle odległych światów– jak to bywa wielokrotnie z komandosami z oddziałów specjalnych. W ogóle nie wysyłano mnie do zadań powiązanych z dużym ryzykiem. Za to chętnie posyłano mnie na adiutanta do jakiś ważnych osobistości, najlepiej tam gdzie pojawiały się media, żebym nadstawiał twarzy do obiektywu. Na początku to było nie do zniesienia, ale potem się przyzwyczaiłem. Miałem wolność, mogłem pozwalać sobie na drobne wybryki i nikt mi słowem nie zarzucił niesubordynacji. Chociaż sądzę, że mniej ustosunkowani żołnierze dostali by za to kary dyscyplinarne. Czasem zdarzyło się postrzelać do jakiś ludzi, czasem pohulać z kolegami z jednostki. Ogólnie uwielbiałem wojsko. Odnajdywałem się tam z moją… nazwijmy to energiczną naturą, aż…

Mikołaj przerwał na chwilę i odetchnął ciężko. Arina patrzyła na niego cały czas. Zauważyła, że jego twarz stała się naraz blada jak płótno. Mikołaj czuł jak cały się rwie w środku. To było chyba najgorsze wspomnienia jego życia. Nigdy na głos do nikogo nie powiedział, jak go potraktowano. Miał uczucie wstydu i hańby, które przywalały jego piersi, za każdym razem, kiedy je wspominał. Ale czuł też, że za późno jest, żeby przerwać. Wyciągnie to wszystko właśnie teraz na światło dzienne.

– Dostałem informację, że zmarł ojciec. Wojsko rzecz jasna złożyło przysięgę na wierność mojemu bratu. Pamiętam, że dowiedziałem się, jak stacjonowaliśmy na jednej z odległych planet, gdzie toczyły się działania wojskowe. Prowadziliśmy walki z miejscowymi rebeliantami, którzy chcieli obalić legalny rząd. Byłem oszołomiony– nagła śmierć ojca. Jak mogłem się spodziewać! Nigdy nie myślałem, że on może umrzeć, a umarł. Matka nasza nie żyła już od kilku lat. Wydaje mi się, że zgon faktycznie nastąpił z przyczyn naturalnych, tak jak podano oficjalnie do wiadomości. Nie sądzę, żeby mój brat podniósł na niego rękę dla władzy. Na mnie, na siostrę to co innego, ale na ojca by się nie poważył!

Mikołaj sam nie wiedział, czemu tak gorąco zapewnia o niewinności swojego brata. Chyba po części zapewniał również samego siebie.

– Chciałem jechać na pogrzeb i na koronację do domu. Nie zdążyłem. Rano, w dzień wyjazdu (a było to w 5 dni po otrzymaniu wiadomości o śmierci ojca) obudziło mnie 3 żołnierzy. Jeden celował mi w głowę z karabinu a dwóch dosłownie wywlekło mnie z łóżka, położyło na ziemi i skuło, z całej siły boleśnie wykręcając mi ręce i nogi do jakiś niemożliwych pozycji. Nie było mowy o stawianiu oporu. Zawieźli mnie do prowizorycznego więzienia na planecie. Tam dowiedziałem się, jakie w stosunku do mnie wysuwa się oskarżenia. Otóż wszelkie dowody wskazywały na to, że ja poprzedniego wieczora zastrzeliłem 4 wysokich rangą oficerów OZP, którzy przebywali na planecie. Czemu miałbym to zrobić? Wnioskowanie organów ścigania było przytłaczająco logiczne i właściwie całkowicie bez zarzutu. Zastrzeliłem oficerów ponieważ byłem agentem kolaborującym z rebeliantami i taki dostałem rozkaz. Na dowód przechwycono z satelity zaszyfrowaną wiadomość od rebeliantów, która została odebrana przez nadajnik znajdujący się w mojej kwaterze. Podkreślam, że wiadomość przechwycono i rozszyfrowano nad ranem. Mniej więcej w tym czasie odkryto śmierć oficerów. Wtedy też zlokalizowano położenie nadajnika. Od razu po tym żołnierze przyszli mnie aresztować. Razem z nimi do kwatery wtargnęło kilku techników, którzy zaczęli szukać śladów– na miejscu przestępstwa nie było żadnych. Ja oczywiście miałem pozwolić sobie na nieostrożność, przecież nie spodziewałem się, że zacznie się mnie podejrzewać. W mojej kwaterze znaleziono nadajnik i niezarejestrowaną broń. Ekspertyza balistyczna wykazała, że to najprawdopodobniej z niej oddano strzały do oficerów. I wszystko niby jasne, a jednak zbyt oczywiste. Na pewno wiedzieli, że mnie wrabiają, ale nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Nikt nie zadawał sobie, rzecz jasna na poważnie pytań, po co miałbym być zdrajcą. Dla pieniędzy– niedorzeczność! Miałem ich tyle ile mogłem sobie zażyć. Dla zemsty? Ale za co? Nie byłem w żaden sposób związany z tamtymi ludźmi. Prokurator coś niejasno wywodził o ideologii rewolucyjnej, której jakoby miałem być wyznawcą. Śmiech i bzdura!! Tak, z pewnością ktoś wysoko postawiony musiał dostać wielką łapówkę za tamten cyrk. Dość jednak, że przedstawienie się udało..

Mikołaj poczuł, że od tych wspomnień kręci mu się w głowie. Oparł się o piec, mimo iż jego blacha powoli zaczynała się nagrzewać. Obawiał się, że w innym przypadku mógłby stracić równowagę.

– Postawili mnie przed sądem OZP (w końcu byłem międzyplanetarnym przestępcom politycznym i w dodatku żołnierzem tej organizacji). Oskarżono mnie o zdradę stanu i zabójstwo 4 osób. Były jeszcze inne zarzuty, bo w moim działaniu dopatrzono się realizacji różnych przestępstw, które, zdaniem prokuratorów, nie wyłączały się wzajemnie. Sam nie do końca pamiętam co to było– jakieś przestępstwa z kodeksu wojskowego. Wina moja była niepodważalna. Nawet nie miałem nic na swoją obronę, bo cóż znaczyły moje słowa, że nie zrobiłem, przysięga na honor i takie tam. Każdy tak mówi, każdy przysięga, przysięga na wszystko na co mu każą. To żaden dowód. Nie skazali mnie na śmierć, bo ta kara została wycofana, ale widziałem , że sędzia (który nota bene od początku był nastawiony do mnie wrogo) bardzo chętnie właśnie na śmierć by mnie wysłał. Dostałem dożywocie w kolonii karnej dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Moja rodzina nie użyła swoich wpływów, żeby złagodzić wyrok. Brat się mnie wyrzekł. To oczywiście on sfingował to wszystko, żeby się mnie pozbyć, żebym nigdy nie wysunął pretensji do tronu. Do cholery, jakbym tego kiedykolwiek chciał!

Mikołaj przerwał tym razem na dłużej. Ogarnęło go wzburzenie i taki straszny żal. Przecież nic nie zrobił. Nie należał mu się ten los. Nie należała mu się taka kara i to nie powinno go spotkać. To jakaś okropna pomyłka, która nigdy nie powinna mieć miejsca.

Arina czekała, ale on nic nie mówił. Odważyła się wreszcie przerwać ciszę:

– Skąd wiesz?– Zapytała nieśmiało.

– Co skąd?– Spojrzał na nią, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej obecności.

– No skąd wiesz, że to twój brat.

– Ach..– Skrzywił się.– Nad czym tu dywagować. Przecież to oczywiste. Od początku podejrzewałem jego. Mój brat jest wyrachowany, zawsze taki był. Pewności natomiast nabrałem, kiedy mój adwokat na pytanie, co z moją siostrą, odpowiedział wymijająco, że zdecydowała się odsunąć od dworu, zamieszkać w pustelni i poświęcić się życiu duchowemu. Moja siostra, to aż śmieszne.– Mikołaj zaśmiał się krótko.– Bywalczyni wszelkich bali, bankietów, która ubóstwiała życie dworskie w pustelni. Ona nigdy… Wiem, jestem pewien! To mój brat chciał mieć czyste pole. Zamordować nas się nie odważył. W gruncie rzeczy jest tchórzliwy jak mało kto. Ale zamknięcie mnie w więzieniu, zhańbionego, z taką ujmą na honorze, to już dla niego mocna gwarancja. Chociaż jestem przekonany, że co noc zasypia z pistoletem pod poduszką, jeżeli w ogóle strach pozwala mu spać.

Mikołaj znów uśmiechnął się do siebie, ale tym razem lodowatym, złym uśmiechem. Arina pomyślała, że jej rozmówca pewnie niejednokrotnie marzył, że jednej z takich nocy przychodzi do sypialni swojego brata, wyjmuje spod jego poduszki pistolet i strzela mu w skroń. Arina aż ścierpła.

-Ach.. jeszcze więzienie, do którego mnie zesłali. Ono mieści się na jednej z planet układu Syrgusa. Na której dokładnie sam nie wiem, bo to ściśle tajne. Wystarczy powiedzieć, że ten układ jest na takim zadupiu wszechświata jak ten, w którym znajdujemy się teraz– bez skoku w nadprzestrzeń nie dolecisz. A, jak sama wiesz, do skoku potrzebne są prawidłowe współrzędne celu– jeżeli nikt ich nie zna, to tak jakby miejsce nie istniało. W każdym razie skończyłem na tamtej okropnej planecie, przykrytej czerwonym piachem, gdzie powietrze jest tak gęste, że przy dłuższym oddychaniu bez aparatu uzdatniającego można się udusić. Głęboko w ziemię wkopano tam ogromne, samowystarczalne więzienie, do którego ładunki z zewnątrz przychodzą raz w roku. Wszystko, żeby ograniczyć ryzyko ucieczki. Tam nie docierają żadne gwarancje dla skazanego, którymi chlubi się cały cywilizowany wszechświat– przyzwoite warunki i zakaz kar cielesnych. Cele i jedzenie są parszywe i cały czas jest potwornie gorąco. Wody jest bardzo mało, bo właściwie w całości sprowadza się ją z innych planet. A za każde nieposłuszeństwo grozi chłosta albo karcer (najczęściej i to i to). Chłosty wykonują na wielkim placu. W tym celu zbierają wszystkich więźniów z całego sektora– to ma być w końcu kara pouczająca dla reszty. Kładą cię rozebranego na metalowej ławie i wymierzają kij po kiju, abyś dokładnie mógł poczuć ból i hańbę każdego. Biją głęboko, tak żeby rany były bolesne, a blizny źle się goiły. A karcer to takie pomieszczenie, właściwie klatka o wymiarach metr na metr, do której cię zanoszą. I leżysz tam w zupełnych ciemnościach kilka dni, czasem tydzień. Podają ci wodę i jakąś żywność, żebyś nie umarł. A czasem chciałbyś umrzeć. I niektórzy się zabijają– nie wytrzymują tego wszystkiego, ale ja nie miałem zamiaru się zabijać. Tchórzostwo.. Szukałem sposobu do ucieczki i…

Nagle z wielkim impetem otworzyły się drzwi wejściowe. Stał w nich Kan, blady i przerażony.

– Arina, Perl nie żyje!

 

 

V

Kan ogarnął wzrokiem całość pomieszczenia. Arina siedziała na krześle, tyłem do drzwi. Vougel stał opierając się o piec na wprost niej. Widać było, że swoim niespodziewanym wejściem Kan przerwał im jakąś rozmowę. Zawstydził się, że nawet nie zapukał, ale to przecież była nagła sprawa, a ponadto nie spodziewał się zastać ich przede wszystkim razem, a po za tym w sytuacji dość dwuznacznej. Szybko wycofał się do przedsionka i zamknął za sobą drzwi. Stał tam chwilę oszołomiony.

Ale na pewno nie był tak oszołomiony jak Arina. Podczas rozmowy z Vougelem, a właściwie Mikołajem, opanowywały ją wszelkie możliwie uczucia– od zaskoczenia, przez współczucie po przerażenie. Nigdy nie pomyślałaby, że spotka ją coś takiego. Przede wszystkim nigdy nie rozważała wielkich problemów otaczającego ją świata, nigdy nie żyła na jego pierwszej linii i tym bardziej nie podejrzewała, że przyjdzie jej spotkać kogoś z zupełnie innej sfery. Ona budowała swoje życie na tyle na ile się dało, w każdym kolejnym dniu starając się zlepić jego porwane nitki w jedną całość. Te nieustannie wyślizgiwały jej się z rąk, ale z uporem zbierała je od nowa. Z tego wszystkiego zdawała sobie sprawę bardziej na płaszczyźnie podświadomości, ponieważ świat przyjmowała prosto– na zasadzie zadań i odpowiedzi na nie. Na każde zadanie należało odpowiedzieć najlepiej jak się było w stanie i to gwarantowało spokojny sen w nocy.

Tak też było z przylotem na tę planetę. Przyjechała tutaj, bo to była szansa dla ubogiej sieroty bez perspektyw. I tutaj też przyszło jej walczyć z każdym kolejnym dniem, pchając życie do przodu bez dalekosiężnych planów. A te wielkie polityczne afery były takie odległe. Czuła się jak mrówka w ogromnym organizmie, poruszanym przez niezrozumiałe dla niej siły, ale to było bez znaczenia, bo dopóki nie myśli się o sobie w taki sposób świadomie, to nie odczuwa się straszności takiej sytuacji. Są ludzie, którym wystarcza czasu i dzięki temu nie łaknął nieśmiertelności. Arina taka właśnie była.

I jej przyszło zmierzyć się z Mikołajem. Uczestnikiem zdarzeń co najmniej dla niej nie zrozumiałych, jakby z książki. Mogła rozważyć problem i go pokonać i od tego wyszła, zgodnie z przyzwyczajeniem.

Może to były kłamstwa, tylko po co, zapytywała sama siebie. Jaki mógł mieć w tym cel? Chyba bardziej niekorzystnego kłamstwa nie sposób wymyśleć. Musi być wariatem, albo to wszystko prawda. Ale jeżeli przyjąć że to wszystko prawda, to.. to się w głowie nie mieści. W mojej się nie zmieści. Czy ja mogę to wszystko pojąć? Jak jego życie może się mieć do mojego? Co ja mogę z niego zrozumieć? I czy powinnam próbować cokolwiek rozumieć? Ale przede wszystkim, czy powinnam powiedzieć innym. Skoro on jest przestępcą, to ukrywanie go również jest przestępstwem. Ponadto jakie mam gwarancje, że on wyznał mi całą prawdę– być może to on jest winien śmierci i zdrady. Tylko po co miałby mi cokolwiek rozmyślnie wyjawiać? Przecież mógł trzymać język za zębami. Ja nie pytałam. Nie poznałam go– nawet jeżeli jest osobą publiczną. Po co? A chociażby po to, żebym mu uwierzyła, żebym mu współczuła i udzieliła ochrony, a on mnie potem zabije (jak tamtych!), żeby nie było niewygodnych świadków. Oh… po raz pierwszy jasno dotarło do niej jak bardzo on może być niebezpieczny. Zaparło jej dech w piersiach.

I nagle przypomniała sobie o śmierci Perla. On mógł umrzeć w nocy, kiedy ona z tym człowiekiem.. Jak obrzydliwa stała się teraz dla samej siebie. Dała się wciągnąć do jego gry, tak w tamtej chwili była przekonana, że on od początku miał jak najgorsze intencje. Chciał ją omotać, zmanipulować, żeby mu zaufała i pomogła. A ona, jak głupia dała się w to wszystko wciągnąć, nawet przez chwilę mu wierzyła. Ale już dość tego! Natychmiast musi wybiec i zaalarmować osadę. Tylko, czy wyjdzie?! Czy on ją wcześniej zamorduje, gdyż właśnie odczytał z jej twarzy wszystkie wątpliwości?

Arina zastygła niezdecydowana. Wiedziała, że powinna działać jak najszybciej, ale strach ją paraliżował.

W tych wszystkich myślach, które bezładnie przepływały przez jej umysł po części miała rację a po części jej nie miała i to przede wszystkim dlatego, że błędnie założyła, iż Mikołaj jest całkowicie rozsądny, ma wszystko zaplanowane i dokładnie trzyma się swoich założeń. A tymczasem cała sytuacja utworzyła się niejako bez ingerencji Mikołaja. Wszystkie decyzje nocy i poranka podejmował na szybko i nawet nie podejrzewał, że tak to się ułoży. O śmierci Perla zapomniał zupełnie– nie było to dla niego jakieś wstrząsające wydarzenie. Zgon wskutek nieszczęśliwego wypadku nie poruszał go specjalnie. Perl był już stary, pomyślał. Ależ oni są obłudni– nie powiedzą szczerze, tego co każdy z nich sądzi po cichu: „Zmarł by i tak niedługo, z przyczyn naturalnych”.

– Nie obwiniaj się.– Ku własnemu zaskoczeniu nagle powiedział do Ariny.– On zmarł, gdy jeszcze ja byłem przy nim. Po prostu przestał oddychać. Nic byś nie zmieniła. Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, ale zapomniałem, naprawdę zapomniałem…– Czyżby jakiś odruch litości, przyszło mu na myśl. Niemożliwe.

Arina była zaskoczona tym oświadczeniem. Spodziewała się zgoła innych słów, albo czynów. Czy może on próbuje jeszcze stłumić jej wątpliwości, zmieniając ton na zawołanie. Jakież to obłudne. I co ona ma myśleć? Wreszcie wysylabizowała blada jak ściana:

– Jesteś.. sama nie wiem.

Podeszła do wieszaka, gdzie wisiały spodnie. Założyła je i wybiegła bez butów do przedsionka. Drzwi trzasnęły. Mikołaj pozostał sam.

Dopadło go przerażenie. Autentyczny, dławiący strach rozlał się po nim czarną falą. Jakiż znowu głupi i lekkomyślny jestem. Przecież ona teraz wybiegnie do wioski i im powie. Czemu miałaby tego nie zrobić? Najdalej za 10 minut będą tutaj wszyscy, z całą bronią jaką mają, a przez radiostację zaalarmują satelitę, żeby ten przekazał informację do odpowiednich służb. Nigdzie nie ucieknę! Co we mnie takiego siedzi, że daję się ponieść najbardziej dziwacznym i niekorzystnym dla siebie samego pomysłom? Nie mogę wrócić tam… I nie wrócę, tylko gdzie uciec, jak się wydostać? Nie wiem. Spokój, muszę się zastanowić. Tak, trzeba koniecznie się zastanowić.

I tak z wolna zaczęło go ogarniać zmęczenie. Poczuł się jakby przeżył coś wyjątkowo ciężkiego i teraz należał mu się za to odpoczynek. Miał rozstrojone nerwy. Zamknął oczy opierając się w dalszym ciągu o piec i czekał.

Wprowadzenie

 

 

Wiele tysięcy lat temu,

Mało znana planeta, na obrzeżach wszechświata,

Niekiedy zwana Białą Ziemią.

 

Z każdej strony, aż po horyzont rozciąga się biała równina. Niebo zasnute jest granatowymi, gęstymi chmurami, z których nieustannie sypie śnieg. Jeżeli pojechać by jakieś 200 kilometrów na wschód można by ujrzeć poszarpany brzeg niespokojnego, ciemnego morza. I znowu to morze ciągnie się aż po horyzont. Ponoć w jego głębinach żyją ogromne, bezokie ryby, podobne do mitycznych potworów. Nikt ich jednak nie widział– nie ma więc pewności, czy w ogóle istnieją.

Na brzegu rosną grube, brunatne wodorosty– barca. Na pierwszy rzut oka są bezwartościowe, ale na tej planecie należą do szeregu największych bogactw naturalnych, ponieważ wytwarza się z nich dosłownie wszystko. Przede wszystkim są głównym składnikiem posiłków zamieszkującej planetę garstki ludności. Po wysuszeniu i starciu na mąkę można z nich piec płaskie, podłużne placki. Gotuje się z nich również różne gulasze i zupy. Można też jeść je na surowo i to nawet wprost po wyciągnięciu z wody. Ponadto można je zbijać w coś na kształt belek drewnianych. Po wysuszeniu takich belek stają się one doskonałym środkiem opału, który pali się długo i daje dużo ciepła. Po wysuszeniu i sprasowaniu wodorosty nadają się także do wytwarzania odzieży, która dobrze trzyma ciepło i nie przemaka. I wreszcie z wodorostów barca można wytwarzać opatrunki, które pomagają goić rany, mają właściwości antybakteryjne i leczą stany zapalne. Zresztą to nie wszystkie zastosowania tych niezwykłych roślin, właściwie tylko mała ich cząstka.

Co chyba najistotniejsze wodorosty barca rosną na brzegach oceanu zupełnie same, bez ingerencji ludności. Po wycięciu nawet dużej ilości bardzo szybko odrastają. Niestety mają jedną, ogromną wadę. Nigdy nikomu nie udało się ich wywieść na inną planetę. Od razu po opuszczeniu swojej atmosfery gniją i stają się bezużyteczne. Gniją także wszelkie produkty z nich wytworzone.

Drugim skarbem planety, i to nawet tym ważniejszym– to on sprowadził tutaj osadników, są kryształy atu. Jest to jedyna planeta, na której jak dotąd odkryto ich występowanie, a bez nich cały rozwój technologii silników nadprzestrzennych byłby niemożliwy. Można powiedzieć, że odkrycie tych kryształów było punktem przełomowym, a bez nich rzeczywistość wszechświata wyglądałaby inaczej.

Kryształy atu są niezwykle twarde i nie topią się nawet w najwyższych temperaturach. Dlatego też to właśnie z nich buduje się osłony i rdzenie silników umożliwiających wykonywanie lotów nadprzestrzennych. Nie odnaleziono natomiast ich naturalnych złóż i nie wiadomo w jaki sposób powstają. Całe wydobycie opiera się na osiągnieciach jakiejś wcześniejszej, pradawnej cywilizacji, która zamieszkiwała tę planetę, a w niewyjaśnionych okolicznościach z niej zniknęła. Otóż ta cywilizacja zbudowała kilka głębokich szybów prowadzących w głąb ziemi, do miejsc gdzie najprawdopodobniej tworzą się kryształy atu. W tych szybach pozostawiła maszyny, które odłamują kryształ i dostarczają go na powierzchnię już obrobionego, uformowanego w identycznej grubości i wielkości płytki.

Wokół szybów utworzyły się niewielkie osady ludzi, którzy zajmują się wydobyciem. Oczywiście nie sterują oni maszynami, ponieważ te pracują same, nigdy się nie psują– zresztą nawet gdyby się zepsuły nie ma pewności, czy ktokolwiek umiałby je naprawić. Maszyny są tak zaawansowane technicznie, że nawet nie wiadomo co je napędza. Na pewno nikt już od wielu lat nie dostarczał im żadnego paliwa. Co ciekawe, dopóki na planetę nie przybyli pierwsi osadnicy maszyny pozostawały jakby w uśpieniu. Dopiero kiedy zaczęto się nimi interesować rozpoczęły pracę i od tej pory pracują nieprzerwanie.

Ludzie zamieszkujący osady zajmują się pakowaniem i wysyłaniem gotowych kryształowych płytek. Większość z nich zżyła się już tak z planetą, że nawet gdyby ktoś zaproponował im wyjazd z pewnością nie zgodziliby się na to. Po za tym nie potrafiliby sobie poradzić na innych planetach, gdzie życie biegnie dużo szybciej i mimo wszystko jest dużo trudniejsze..

Planetę zamieszkuje też kilkuset wolnych strzelców, którzy całość swojego życia spędzają w niewielkich pojazdach przejeżdżając planetę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu odłamków kryształów, które czasem „wypluwa” ziemia. Kryształy po za swoim zastosowaniem przemysłowym, są bardzo piękne i dlatego też wytwarza się z nich biżuterię. Mienią się cały czas jakimś, wewnętrznym światłem, które przybiera różne odcienie. Niektórzy nawet twierdzą, że mieszka w nich dusza, a właściciele biżuterii z nich zrobionej, kiedy tylko zaczynają ją nosić, stają się bardziej harmonijni i pogodzeni ze światem. Oczywiście, najprawdopodobniej jest to tylko chwyt reklamowy kompani handlowych rozprowadzających kryształ, chętnie powtarzany przez naiwnych galaktycznych bogaczy.

W każdym razie do wytworzenia biżuterii potrzebne są niewielkie odłamki kryształów, które można niekiedy znaleźć na ziemi, przykryte warstwą śniegu. Zbieracze pilnie wynajdują odłamki i następnie sprzedają je w najdalsze rejony wszechświata, gdzie posiadanie biżuterii z kryształami atu świadczy o bardzo dobrym guście i zasobnym portfelu.

Wszystkich osadników nie łączy żadna organizacja państwowa. Żyją, albo zgrupowani w niewielkich wspólnotach– osadach, albo zupełnie sami, niezależni od nikogo. Jednak funkcjonowanie ludzi na tej planecie jest całkowicie uzależnione od dostaw produktów z innych części wszechświata. Dostawy są organizowane i kontrolowane przez dwie wielkie faktorie handlowe zajmujące się zbywaniem kryształu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Wąż i ćma”

 

I

 

Ze snu wyrwały ją krzyki dochodzące z zewnątrz. Zerwała się z łóżka i rozejrzała dookoła. Zobaczy tylko ciemność. Po omacku dotarła do stolika, na którym stała lampa. Odpaliła ją. Jej oczy powoli przyzwyczajały się do światła, a rozmazane kształty pokoju zaczęły się wyostrzać. Bez zastanowienia, na wpół jeszcze we śnie podbiegła do wieszaka i zdjęła z niego ubrania. Naciągnęła na siebie spodnie, sweter i buty. Wzięła lampę i wybiegła do przedsionka. Tam założyła jeszcze drugie spodnie, kożuch i ciężkie buty, służące do wyjścia na mróz. Na głowę nasunęła czapkę i kaptur kożucha. Wyszła przed dom. W jej twarz uderzył poryw lodowatego wiatru. Musiało być z – 40 stopni, ale wyjątkowo nie sypał śnieg.

Ponieważ osada nie była duża, spod swojego domu, który znajdował się mniej więcej w jej centrum, mogła zobaczyć oświetloną bramę wejściową. Wszyscy mieszkańcy tłoczyli się pod nią, trzymając w rękach także swoje latarnie, co sprawiało wrażenie pożaru. O nim też na początku pomyślała, ale szybko zganiła się za tą myśl. To było prawie niemożliwe, żeby tutaj wybuchł pożar, szczególnie, że brama była zbudowana z ognioodpornego materiału.

Pobiegła w kierunku bramy przyświecając sobie lampą. W osadzie nie było elektryczności, nie było więc również żadnych reflektorów, które by oświetlały jej teren. Wszyscy posługiwali się starymi lapami, do których wlewało się paliwo produkowane z miejscowego bogactwa naturalnego wodorostów barca. Następnie można było odpalić knot, który jednym końcem był zanurzony w paliwie. Za pomocą takich samych, tylko trochę większych lamp oświetlona była brama wejściowa, zarówno od zewnętrznej jak i wewnętrznej strony. Takimi lampami również oświetlony był wysoki na jakieś 5 metrów mur, który otaczał całą osadę. Nad nim unosiło się jeszcze pole elektromagnetycznie, które raziło prądem każdego, kto spróbował by przez nie przejść. To pole magnetyczne było produkowane przez generator zbudowany pod osadą, a napędzany paliwem dostarczanymi z innych planet (paliwo z wodorostów nie było w stanie wytworzyć tak potężnego ładunku energii). Ponieważ przywóz silniejszego paliwa był niezwykle drogi przeznaczano je tylko do ochrony osady, uznając, że sami mieszkańcy, skoro zdecydowali się tutaj mieszkać, jakoś sobie poradzą bez udogodnień. Wywalczono tylko to, żeby generator obsługiwał również bieżąca wodę (oczywiście zimną).

Jedynym sposobem wejścia do osady była, więc, brama, strzeżona dzień i noc przez dwóch uzbrojonych strażników. Te wszystkie zabezpieczenia były związane z koniecznością ochrony cennego kryształu, którego magazyny znajdowały się w osadzie.

Po drodze do bramy Arina widziała dwa rzędy domów, które należało do mieszkańców. Osada miała kształt prostokątny. Na jednym końcu znajdowała się brama, na drugim wielki magazyn kryształu, połączony z podziemną kopalnią. Wzdłuż osady, naprzeciw siebie stały domy, w większości dokładnie takiej samej budowy. Niektóre z nich były tylko trochę większe– w tych większych mieściła się np. przychodnia, czy miejscowy bar.

Po chwili Arina znalazła się w tłumie ludzi otaczających bramę. Wszyscy byli przerażeni. Stali w ciszy i wpatrywali się uporczywie w bramę, jakby oczekując jakiegoś strasznego wydarzenia. Nagle Arina uświadomiła sobie o co chodzi. Ktoś był za bramą, stukał i wołał o pomoc.

– Co się dzieje?– Zapytała starą kobietę, która była obok.

– Obudził nas strażnik.– Odpowiedziała stara wpatrując się uporczywie w przęsła bramy.– Ktoś tam jest!- Wskazała ruchem głowy na wejście.– Jeszcze przed chwilą szarpał się i krzyczał. Teraz chyba osłabł, bo co raz ciszej woła.

Arina rozejrzała się po zebranych. Gospodarz osady– Karal, który bądź co bądź powinien teraz zabrać głos, stał w tłumie oniemiały. Arina była zaskoczona– czemu on nie podejmuje jakiś decyzji, tylko stoi jak głupi? Czyżby był tak przestraszony? Przecież nie można tego tak zostawić! W jednej chwili przedarła się między ludźmi pod samą bramę i krzyknęła:

– Co tak stoicie?! Trzeba czym prędzej go wpuścić! Umrze tam!

Na dźwięk tych słów wszyscy spojrzeli na Arinę w zupełnym osłupieniu. Stara kobieta również na nią obróciła swój wzrok. Tym razem jednak na jej twarzy malowała się ironia.

– Nic nie wiesz o życiu tutaj, więc się nie odzywaj..– Powiedziała głośno i dobitnie. Reszta mieszkańców wydała pomruk poparcia dla słów starej. Przez chwilę Arina miała nawet wrażenie, że chętnie i ją wyrzuciliby za tą bramę i poszliby do swoich domów zapominając o zdarzeniu. Nie dała jednak za wygraną. Podeszła do Karala, który stał na przodzie grupy.

– Nie ma nad czym dywagować. Do cholery! Trzeba czym prędzej otwierać bramę i wciągnąć tutaj tego człowieka.– Zwróciła się do niego.

– My.. nie możemy tutaj kogoś wpuścić od tak. Nie wiesz, jesteś dopiero dwa tygodnie. Mamy instrukcje, musimy chronić kryształ i siebie. Wpuścimy go rano. Trudno, teraz nie można!

Karal miał oczywiście rację. To było wielkie niebezpieczeństwo, ale Arina czuła, że nie może pozwolić na to, żeby ten człowiek umarł. Skierowała się do bramy. Ludzie nie zatrzymywali jej. Podeszła do szpary w bramie i odsunęła zasuwę, aby móc się rozejrzeć. Dwie palące się przed konstrukcją lampy oświetlały teren na odległość około 15 metrów. W polu widzenia nie było nikogo po za postacią leżącą przy samej bramie w kombinezonie zakrywającym całkiem ciało.

– Słuchajcie!- Odezwała się do wszystkich. Nawiasem mówiąc było to dokładnie 28 osób– wszyscy mieszkańcy osady, w większości ludzie starsi.– Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. W polu światła jest tylko ten człowiek. Z wieżyczek strażniczych wycelujcie karabiny w przestrzeń i jakby coś stamtąd wybiegło natychmiast otworzymy ogień. Nie zdąży dostać się do wejścia. My tymczasem szybko otworzymy bramę i wciągniemy tamtego. Na wszelki wypadek w niego też wycelujcie broń. Odeskortujecie go pod strażą do mnie, znaczy do przychodni. Jeszcze raz mówię, nie ma niebezpieczeństwa.

– Co ona wygaduje?!- Natychmiast odparował jakiś mężczyzna.– Jak powiedział Karal, otworzymy rano!

– Tak, rano!- Poparło go kilka głosów.

– Rano? To chyba, żeby go pogrzebać.– Skrzywiła się ironicznie.– Pomyślcie jak ostry jest mróz. On z pewnością zamarznie. Do dzieła, natychmiast.– Wydobyła z siebie najbardziej władczy głos, jaki tylko potrafiła.– Dalej, dalej! Przecież nie możemy go zostawić. Jest bezbronny. Nie mamy prawa tak postąpić!

Ludzie nie byli przekonani do jej argumentacji. Trudno też było im się dziwić. Faktycznie na terenie osady było dużo bardzo cennego ładunku i wielu było takich, którzy nie przebierali w środkach, żeby taki ładunek zdobyć. Swoje życie mieszkańcy osady zawdzięczali tylko przenikliwości i ostrożności. Co prawda nikt z nich nie przypominał sobie takiego zuchwalstwa, jak atak na osadę, ale też nigdy wcześniej nie było takiej sytuacji, żeby ktoś nieznajomy chciał do niej wejść w środku nocy. Przecież kto miałby przyjeżdżać, na tę nieprzyjazną planetę, jeżeli nie miał zapewnionego schronienia? To było skazanie się na pewną śmierć! Trudno liczyć, że trafi się na jakąś osadę, skoro było ich tylko 11. Zdarzały się też pojedyncze domostwa, rozrzucone nieregularną siatką po kontynencie, ale trafić do nich, chyba byłoby jeszcze trudniej niż do osad. Te domostwa były swego rodzaju gospodami dla szukaczy kryształów. W górach na północy ponoć mieściła się również siedziba jakiejś sekty, ale tego nikt nie wiedział na pewno. Zresztą jeżeli nawet, to tamci już na pewno nie wpuściliby do siebie nikogo. W końcu po to tutaj przyjechali, żeby się odsunąć od cywilizacji.

Arina jednak robiła co mogła, żeby przekonać wszystkich. Nie myślała nad niebezpieczeństwem. Po prostu nie wyobrażała sobie jak mogłaby spokojnie wrócić do domu wiedząc, że tutaj ktoś najprawdopodobniej potrzebuje pomocy. Trochę to potrwało, ale (po części ku własnemu zaskoczeniu) przekonała innych ludzi. Może stwierdzenie, że przekonała jest trochę na wyrost. Ostatecznie się zgodzili, chociaż trudno powiedzieć, żeby byli przekonani. Pomógł jej trochę Kan– chłopak który mieszkał tutaj od jakiś 4 lat, dzięki czemu nie był jeszcze całkiem „zjedzony” przez planetę.

Wszystko dokonało się tak jak Arina sugerowała. Człowieka wciągnięto sprawnie do osady. Z ciemności nic nie wyszło za nim i wycelowane karabiny nie okazały się wcale potrzebne, ale jeszcze w godzinę po zdarzeniu obu strażnikom stojącym na wieżyczkach drżały ręce na wspomnienie tych kilku chwil, kiedy brama była otwarta. Wtedy została złamana jedyna przeszkoda, która dzieliła ich od czarnej, nieprzeniknionej pustki.

 

***

 

Uratowanego zaniesiono do przychodni. W trakcie przenoszenia Arina nie mogła nawet sprawdzić, czy człowiek dalej żyje, ponieważ był szczelnie zamknięty w metalowej zbroi. Martwiła się o niego, gdyż chwilę przed otwarciem bramy przestał zupełnie krzyczeć i poruszać się, ale miała nadzieję, że ratunek nie nadszedł za późno, a człowiek stracił jedynie przytomność. Postanowiła, że lepiej będzie od razu zanieść go do ciepłego pomieszczenia niż rozmontowywać kombinezon na mrozie.

Przychodnia była połączona z domem Ariny wspólną konstrukcję zewnętrzną. Po wejściu do przedsionka od razu widziało się jednak, że były to dwa osobne domy.

W tym miejscu trzeba przynajmniej kilka słów poświęcić ciekawemu sposobowi budownictwa jaki wykształcił się na planecie. Domy budowano z metalu (oczywiście sprowadzanego spoza planety) i lokalnego bogactwa naturalnego– wodorostów barca, które były w tym celu specjalnie suszone i uszlachetniane jakimiś substancjami importowanymi. Najpierw budowano konstrukcję wewnętrzną będącą w gruncie rzeczy normalnym domem z pełnymi ścianami i dachem, a następnie wokół niej kolejny dom, który przykrywał całość pierwszego. Między obydwoma była przerwa– około 1 metra. Ta pusta przerwa miała jakoby stanowić doskonałą izolację. Najczęściej jednak mieszkańcy wypychali ją opałem i innymi przedmiotami, które nie mieściły się wewnątrz właściwego domu. W związku z taką podwójną konstrukcją domy nie posiadały okien i mieszkańcy przez cały dzień musieli palić w nich lampy. Zresztą na planecie w ogóle nie było za wiele światła– nawet w dzień słońce nie przebijało się przez chmury i w związku z tym panował nieustanny półmrok.

Z zewnątrz wchodziło się pierwszymi drzwiami do przedsionka, który był niewiele wyższy niż poziom gruntu. W przedsionku mieściła się spiżarka (jako że utrzymywała się tam temperatura około 0 stopni, a często nawet ujemna), ubikacja a także przyłącze wody bieżącej, oczywiście zimnej. Ciepłej wody nie było w całej osadzie. Ludzie często zastanawiali się czemu przyłącze wody znajduje się akurat w przedsionku, a nie podciągnięto bieżącej wody do pokoju mieszkalnego. Najprawdopodobniej stało się tak w skutek pośpiechu i zwyczajnego niechlujstwa budowniczych. Nikt ich należycie nie sprawdzał, więc zrobili po najmniejszej linii oporu.

Z przedsionka po trzech schodkach wchodziło się do domu właściwego. W przypadku domu Ariny wejścia były dwa– po prawej do jej domu, po lewej do przychodni. Tam też zaniesiono znalezionego pod bramą.

Stary mężczyzna, który niósł go wraz z Kanem uciekł natychmiast gdy zwalono go na stojącą za parawanem kozetkę. Kan natomiast został– zadeklarował, że będzie trzymał straż przy chorym całą noc, gdyby ten okazał się niebezpieczny. Lampę zawieszono na haku nad kozetką. Rozkręcono ją do maksimum, żeby dawała jak najwięcej światła.

Kan pomógł Arinie ściągać pancerz, który miał na sobie nieznajomy. Właściwie bez jego pomocy Arina zupełnie nie wiedziałaby jak się do tego zabrać. Nigdy wcześniej nie widziała takiego sprzętu. Kan był trochę lepiej zorientowany. Włożył rękę pod głowę chorego i zaczął tam czegoś szukać. Arina patrzyła na niego pytająco. Po chwili dał się słyszeć trzaska odmykanej klamry i hełm znajdujący na głowie człowieka złożył się w coś o kształcie i wielkości spodka od filiżanki i upadł z brzękiem na podłogę.

– Brawo!- Ucieszyła się Arina.– Ja nigdy nie wpadłabym na to, że tak się to robi.– Natychmiast zbadała puls chorego i odetchnęła z ulgą.– Żyje..

– Nie wiem co o tym myśleć.– Powiedział Kan pilnie wpatrując się w zbroję mężczyzny (bo spod hełmu wyłoniła się bez wątpienia męska twarz).– Ta zbroja mnie martwi. To jest sprzęt bardzo wysokiej klasy. Nigdy o takim nie słyszałem. Wydaje mi się, że to jest wojskowy kombinezon. Spójrz.– Wskazał na prawy naramiennik.– To jakby oznaczenia, być może planety i jednostki.

– Myślisz, że to żołnierz?

– Nie wiem. To trochę dziwne, żeby plątał się samotnie po naszej planecie, nie sądzisz?

– Może był jakiś wypadek?

– No tak..– Zastanowił się Kan.– Ale w takim razie powinni go szukać.

– Może szukają, ale tutaj szukać czegoś to jak igły w stogu siana.

– Tylko skąd tutaj armia?

– Oj dajmy już temu spokój.– Odpowiedziała zniecierpliwionym głosem Arina. W tym momencie paliła się tylko do tego, żeby wreszcie zbadać chorego, a nie dywagować o jego pochodzeniu. Na to jeszcze będzie czas, pomyślała.– Jest wiele wyjaśnień.– Powiedziała na głos.– Ściągnij resztę tego żelastwa, bo ja nie mam pojęcia jak to się robi.

Ściągnięcie reszty „tego żelastwa” wcale nie poszło tak znowu szybko i bez problemu. Kan trochę interesował się bronią, oczywiście raczej teoretycznie. Niestety, nie był zupełnie na bieżąco ze wszystkimi nowinkami technicznymi, bo na planetę jeżeli już coś docierało to z opóźnieniem. Kan często zamawiał różne foldery prezentujące nowe rozwiązania techniczne, ale nie zawsze przychodziły one w najbliższym transporcie, a niekiedy, jeżeli nawet już przyszły, to było zniszczone i niczego z nich nie można było się dowiedzieć.

Ostatecznie udało się rozebrać pacjenta do samej bielizny (nota bene pod zbroją miał tylko podkoszulek i bokserki).

– Te kombinezony mają jakieś ogrzewanie?– Zapytała Arina nieco zaskoczona lekkim ubraniem mężczyzny.

– Mają, nawet całkiem nie złe. Utrzymują stałą temperaturę. Ale spójrz na to.– Wskazał na lekko zwęgloną ranę na prawym udzie mężczyzny.– Tutaj zbroja była poważnie naruszona, najprawdopodobniej w wyniku jakiegoś wybuchu. Ciężko określić na ile sprawne były wszystkie systemy..

– Czyli zdaje się, że mogło mu być bardzo zimno.

– Oj tak…

Arina zabrała się do oglądania chorego. Nie miała tutaj zbyt fachowego sprzętu, ale podstawowe badania mogła wykonać i bez niego. Mężczyzna miał kilka głębokich ran. Najbrzydsza znajdowała się chyba na udzie, tam gdzie wcześniej wskazywał Kan. Opatrzyła rany oblewając je najpierw środkiem wykonanym oczywiście z wodorostów barca, a następnie obandażowała.

– Pomóż mi przewrócić go na brzuch.– Poprosiła Kana.

Wspólnym wysiłkiem delikatnie obrócili pacjenta na brzuch. Nagle stanęli jak wryci. Mężczyzna na plecach miał mnóstwo podłużnych ran. Niektóre z nich były już tylko starymi szramami, inne były w trakcie gojenia. Były również takie zupełnie świeże, sprzed kilku dni. Z jednej sączyła się krew. Najwyraźniej chory nadwyrężył ranę w trakcie wędrówki po planecie.

– Cóż to jest?– Spytała zaskoczona.

– To chyba ślady, jakby od… chłosty?!

– Nie wiedziałam, że gdziekolwiek stosuje się jeszcze taką karę. To chyba zostało zakazane na wszystkim planetach którąś tam Konwencją.

– Dokładnie Konwencją z Tioto jakieś 60 standardowych lat temu.

– No ale sam się chyba nie wychłostał.

– No tak..– Nagle Kanowi zabłysnęła w głowie myśl zupełnie nie związana z wątkiem ich rozmowy. Odwrócił się i podbiegł do złożonej zbroi. Arina obserwowała go ze zdziwieniem. Kan zaczął dokładnie obmacywać część piersiową zbroi, następnie wysokie buty i rękawice. Po chwili podniósł się trzymając w rękach 4 przedmioty.

– Lepiej schowaj to dobrze.– Powiedział podając je Arinie.

– Co to?

– To 2 w pełni uzbrojone granaty, zdaje się, że jeden w trakcie wybuchu uwalnia substancję duszącą, pistolet laserowy, z jakimiś dziwnymi udogodnieniami, przyznam szczerze, że nawet nie wiem do czego służą i ręczny nóż.– Chwilę się zastanowił i dodał:– wiesz, może nawet schowaj całą tą zbroję, bo nie wiem, czy wszystko znalazłem. Możliwe, że ten model ma więcej schowków.

– Nawet nie chcę słyszeć, że może mieć coś więcej. Położę to w spiżarce, za półkami. Ona jest zamykana…

– Chowaj gdzie chcesz, byle nikt się nie dowiedział, że to przy nim znaleźliśmy.

– Oj, nie przesadzajmy. To jeszcze nie znaczy nic wielkiego.

– Może i nie znaczy, ale widziałaś jacy tutaj są ludzie. Boją się.

– Dobrze, idę to schować. Tylko wezmę lampę. Nie boisz się z nim zostać po ciemku?– Uśmiechnęła się złośliwie.

– Nic się nie martw, poradzę sobie..

 

II

 

Chory był nieprzytomny całą noc i następny dzień. Kan, tak ja obiecał, trzymał przy nim wartę. Arina większość czasu również spędzała w przychodni pilotując stan pacjenta. Popołudniu wyszła do swojego mieszkania, żeby trochę się zdrzemnąć i obudziła się dopiero około godziny dziesiątej wieczorem. Natychmiast wróciła do przychodni.

Przychodnia była właściwie jednym wielkim pomieszczeniem o prostokątnym kształcie, do którego wchodziło się prosto z przedsionka. Na jej wyposażenie składało się biurko, fotel dla lekarza i krzesło dla pacjenta. Na fotelu siedział pełniący wartę Kan. Te meble stały na prawo przy wejściu. Za nimi ustawiony był parawan, który odgradzał od biurka część z łóżkiem. To na tym łóżku został położony znaleziony w nocy mężczyzna. Na lewo od wejścia przy ścianie stało kilka szaf ze sprzętem i lekami. Również na lewo ktoś położył prawie antyczną wagę z podziałką do mierzenia wzrostu– nie bardzo wiadomo czemu miała tam służyć. W lewym kącie znajdował się piec, w którym teraz żarzyły się jeszcze fragmenty belek opałowych. Nie dawały jednak prawie w ogóle światła.

Kiedy Arina weszła do pomieszczenia owiała ją ciemność i lekka woń spalenizny. Oznaczało to, że lampka wykorzystała całe paliwo i spalił się knot. Najwidoczniej Kan zasnął– od razu nasunęło jej się na myśl. Kolejna myśl jednak nie zdążyła się już nasunąć, ponieważ ktoś jedną ręką pewnym, szybkim ruchem chwycił ją w pół, całkowicie unieruchamiając a drugą zatkał jej usta. Chwyt był tak silny, że na chwilę na skutek uderzenia gwałtownego bólu stanęły jej łzy w oczach. Owładnął nią strach.

Poczuła na lewym uchu czyiś oddech i usłyszała szept.

– Nic ci nie zrobię, jeżeli mi pomożesz. Zaraz zabiorę z twoich ust rękę, a ty nie piśniesz nawet słówkiem. Jeżeli spowodujesz, że tamten człowiek się obudzi jednym ruchem skręcę ci kark. Możesz być pewna, że potrafię to zrobić i nie zawaham się. Rozumiesz?

Była tak unieruchomiona, że nie mogła potwierdzić, ale groźba do niej dotarła. Mężczyzna odczekał jeszcze chwilę i uwolnił jej usta.

– Posłuchaj.– Odezwała się szeptem, czując że ma zupełnie zaciśnięte gardło.– Nie obawiaj się. Puść mnie i wszystko ci wytłumaczę. Chcemy ci pomóc.

– Gdzie jestem?– Zapytał krótko, nie zwalniając jednak chwytu.

– Znaleźliśmy cię, wpuściliśmy do osady i teraz jesteś w przychodni. Jestem lekarzem, ale błagam puść mnie, bo połamiesz mi żebra!

– Ale gdzie konkretnie, na jakiej planecie, w jakim mieście?

– To jest układ Silva, planeta nienazwana. Tutaj nie ma miast..

– Od kiedy?

– Od wczoraj!

Nagle mężczyzna jękną cicho i znacznie zwolnił uchwyt. Arina odetchnęła, ale nadal nie mogła się uwolnić.

– Widzisz!- Powiedziała już głośniej i z narastającym wyrzutem.– Nie trzeba było wstawać, jesteś chory. Otworzyła się któraś rana, możesz mieć nadwyrężone żebra. Musisz leżeć.

– Nie, muszę iść. Musze stąd odejść.

– Gdzie odejść?!- Zapytała zaskoczona.– Nie zajdziesz daleko, a to jest pusta planeta. Słyszysz? Tutaj nic nie ma! Skończy się tak, że zemdlejesz z bólu, albo w wyniku utraty krwi i zamarzniesz. Zakładając, że w ogóle gdzieś dojdziesz bez ubrania, po mrozie.

– Gdzie mój pancerz?

– Jest zniszczony.– Skłamała gładko.– Chyba w wyniku jakiegoś wybuchu.

– Wybuchu.. tak…– Powiedział do siebie.

– Puść mnie.– Poprosiła jeszcze raz.– Pogadamy. Nie powiem nikomu o tej scenie, uznam, że to był szok powypadkowy.

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę i wreszcie puścił ją. Odwróciła się momentalnie w jego stronę, ale nic nie zobaczyła. Stał w zupełnej ciemności. Jak to możliwe, że ten człowiek znalazł drzwi w tych ciemnościach i tak bezbłędnie ją unieruchomił, przyszło jej na myśl.

– Poczekaj chwilę.– Odezwała się.– Przyniosę lampę.

Chory nie odpowiedział. Arina po omacku znalazła klamkę i wyszła no schodki w przedsionku. Tam było również zupełnie ciemno, ale na ścianie wisiała lampa i zapałki. Arina zdjęła ją automatycznie i rozpaliła. Często wychodziła do przedsionka bez żadnego oświetlenia i odpalała właśnie tą lampę, dlatego nie miała problemu, żeby ją znaleźć.

Wróciła do przychodni. Mężczyzna opierał się ręką o ścianę i oddychał ciężko. Co chwilę mrużył oczy, najprawdopodobniej w wyniku przeszywającego go bólu.

– Pomogę ci.– Wzięła go pod ramię i trzymając w drugiej ręce lampę doszła z nim do łóżka. Pomogła mu położyć się na plecach.

– Gdzie cię boli?– Mężczyzna nie odpowiedział. Spojrzała więc na jego rany. Wydawały się w porządku.– Przewróć się na brzuch. No dalej, musisz się przewrócić, może tam otworzyła się jakaś rana.– Zaczynała się już trochę irytować. Najpierw na nią napada, a teraz jeszcze stroi fochy. Powinna go wyrzucić. Jedyne co w tym momencie ją przed tym powstrzymywało, to inni mieszkańcy. To w końcu ona nastawała, żeby go wpuścić. Musi więc go leczyć nawet jeżeli sam chory jest do tego oporny.

– Ja już widziałam tamte „ślady” na plecach. Nie musisz ich ukrywać.

W końcu mężczyzna stękają przewrócił się na brzuch. Faktycznie jedna z ran się otworzyła. Arina nasmarowała ją znowu kremem z wodorostów.

– Poleż tak na brzuchu, żeby krem się wchłonął. Powinien zatamować krwawienie i zasklepić ranę. Jeżeli nie pomoże to będę musiała szyć. To faktycznie strasznie brzydka rana.

Wstała od chorego i poszła obudzić Kana, który nadal mocno spał siedząc w jej fotelu. Kiedy musnęła ręką jego policzek obudził się.

– Co się stało?– Zapytał zmieszany.

– Zasnąłeś. Ale to nic. Nasz pacjent się obudził.

 

III

 

Pacjent zdrowiał z każdym dniem. Rany na jego ciele goiły się dobrze i wyglądało na to, że nie ma żadnych poważnych obrażeń wewnętrznych. Cały czas był jednak skryty i zamyślony. Arina nie wypytywała go o nic. Takie postępowanie tłumaczyła tym, że „jeszcze za wcześnie, ze względu na jego fizyczny stan”, ale tak naprawdę bała się odpowiedzi.

Mężczyzna kazał się nazywać Vougel, ale Arina była przekonana, że to nie jest jego prawdziwe imię. Nie bardzo potrafił udawać– czasem kiedy coś do niego mówiła nie obracał się przez dłuższą chwilę, jakby musiało do niego dotrzeć, że to on jest Vougel. Na oko miał około 30 lat, był wyższego niż przeciętny wzrostu i bardzo smukłej, można by powiedzieć strzelistej budowy. Miał wysportowaną sylwetkę, był zwinny i dość silny. Natomiast tym co uderzyło Arinę były jego dłonie– miał brzydkie, połamane paznokcie, kilka zacięć po wierzchniej stronie dłoni, ale po za tym jego ręce były białe, delikatne, jakby całe życie starannie je pielęgnowano i nie pracowały fizycznie, a tylko ostatnio zostały zaniedbane.

Te wszystkie cechy były jednak niczym przy jego idealnej twarzy. Arina czasem spoglądała na nią i nie mogła wzroku oderwać. Niekiedy wydawało jej się, że już gdzieś widziała te zachwycające, regularne, jakby nieco chłopięce rysy, duże szare oczy, prosty, zgrabny nos i cienkie usta. Jego twarz była po prostu piękna, on cały był po prostu piękny, nie przystojny– piękny. Inaczej nie można było tego określić. Arina nie raz z zapartym tchem myślała jak musiałby być zachwycający jeżeli ubrać by go w coś wytwornego, prostego ale bardzo szlachetnego, składnie przyciąć i zaczesać jego ciemne blond włosy, starannie wygolić i naperfumować delikatny podbródek (Vougel golił się niechętnie i raczej niestarannie– jakby mu nie zależało, był ciągle zdenerwowany przez co często się zacinał i Arina słyszała tylko jak klnie w jakimś nieznanym jej dialekcie). Aż żal takiej twarzy, myślała wtedy za każdym razem zaskoczona, że w ogóle interesują ją takie sprawy.

 

***

 

Minął tydzień od pamiętnej nocy, kiedy Vougel pojawił się w osadzie. Teraz poruszał się już bez większych problemów, dlatego Arina załatwiła dla niego ubranie, które umożliwiło mu także wychodzenie na zewnątrz.

Od kilku dni Vougel pomagał Arinie przy pracach w przychodni, a także w jej domowych obowiązkach. Przynajmniej starał się pomagać, ponieważ z niemałym zdziwieniem Arina zauważyła, że o wielu najprostszych czynnościach ten mężczyzna zupełnie nie ma pojęcia. Na przykład pewnego dnia poprosiła go, żeby naniósł wody do dużego garnka na piecu, a następnie ją zagotował. Kiedy ta się już zagotuje Vougel miał zawołać Arinę z przychodni, żeby mogli razem ściągnąć garnek z pieca. Z naniesieniem wody oczywiście nie było problemu, ale za to pojawił się problem z jej zagotowaniem, bowiem Vougel przyszedł do przychodni po około 10 minutach i stwierdził, że mogą ściągać garnek. Arina była w szoku, ale poszła z nim do mieszkania gdzie oczywiście okazało się, że woda ledwie jest ciepła. Arina zdołała tylko wykrztusić: „Zaczekaj, aż będą bąbelki” i wyszła. Potem zastanawiała się, czy to jakiś żart, ale przecież on nie wyglądał na osobę, która żartuje. Z drugiej strony, jak to możliwe, żeby nie potrafić zagotować wody. Dla Ariny nie było tajemnicą, że na innych planetach ludzie nie zaprzątają sobie głowy prostymi czynnościami domowymi, bo mają mnóstwo urządzeń technicznych, które ich wyręczają, ale mimo wszystko kim trzeba być i gdzie mieszkać, żeby nie potrafić przegotować wody?

Co jeszcze bardziej zaskakiwało Arinę, Vougel przy kompletnej niewiedzy na temat prostych czynności domowych, miał ogromną wiedzę i przede wszystkim wyczucie do wszelkich urządzeń technicznych. I nie była to tylko wiedza teoretyczna, ale również praktyka, świadcząca o tym, że miał wiele do czynienia z takimi urządzeniami i nabrał przy tym niemałego doświadczenia. Ostatnio Vougel zaczął angażować się w prace pozostałych osadników przy wydobyciu kryształu. Wtedy jego umiejętności techniczne wyszły na jaw. Już pierwszego dnia spokojnie pouczał mechanika z osady jak najlepiej konserwować haki i łańcuchy holownicze, aby te nie korodowały na silnym mrozie. Później już normą stało się, że ów przybiegał do Vougela w razie każdej awarii i pytał go o zdanie.

Osadnicy patrzyli jednak niechętnie na intruza. Cały czas traktowano go jako potencjalne zagrożenie, szczególnie, że nie były znane okoliczności jego pojawienia się na planecie, a on sam nie był skłonny o nich mówić. Nie wystarczało im to, że Vougel wykonywał bez słowa sprzeciwu wszelkie najcięższe roboty przy wydobyciu kryształu. Bardzo chętnie się nim wyręczali, ale zaufać mu nie chcieli.

Kan widząc niedobre nastroje w wiosce postanowił porozmawiać z Ariną. W końcu niezadowolenie pozostałych mieszkańców mogło się również odbić na niej.

Przyszedł do niej, kiedy siedziała bezczynnie przy biurku w przychodni. Nie miała akurat pacjentów, a Vougel pomagał w hangarze przy krysztale.

– Mogę ci przeszkodzić?– Zapytał wchodząc do przychodni. Drzwi w przedsionku nie były zamknięte na zasuwę, więc dostał się do środka bez przeszkód.

– Ach… to ty?– Spojrzała na niego roztargnionymi oczyma człowieka, który właśnie wrócił z przestrzeni własnych rozmyślań.– Wchodź, siadaj.– Powiedziała już nieco żywiej.– Coś się stało?

– Nie, wszystko w porządku. Chciałem tylko pomówić o…

– O nim, tak?– Przerwała mu Arina, która już od jakiegoś czasu spodziewała się podobnej rozmowy. Nie wiedziała tylko kto z nią do niej przyjdzie. Może to i dobrze, że przyszedł Kan, pomyślała.

– Tak. Chodzi o to, że ludzie gadają różne rzeczy. Po prostu on nie może dłużej zostać…

– Cóż mam więc zrobić?– Spojrzała na niego z niezdecydowaniem.

– Porozmawiaj z nim. Dowiedz się kim jest. Może, jeżeli on wytłumaczy mieszkańcom skąd się tu wziął, to złagodnieją.

– Nie wiem. Nie myślę, żeby mu zaufali. I tak są do niego wrogo nastawieni.

– A czemu ty jesteś tak pozytywnie?– Powiedział to nieco ostrzejszym tonem i natychmiast się zawstydził. Ale ona nie poczuła się obrażona. Patrzyła na niego cały czas spokojnie.

– Sama nie wiem, Kan. Jest w porządku, pracuje, nie przeszkadza nikomu. Przez te dwa tygodnie przywykłam do jego obecności.

– Tak, oczywiście, przepraszam cię.– Mówił Kan lekko zmieszany.

– Ale masz rację. Ja z nim pomówię. Tak, jeszcze dziś z nim pomówię. Wyjaśnię mu sprawę i zobaczymy…

Ale z tego „jeszcze dziś” nic nie wyszło, bo właśnie tamtego „dziś” nastąpił pewien niezwykle brzemienny w skutkach wypadek, który zaprzątną głowy wszystkich mieszkańców. Sprawa Vougela zeszła chwilowo na plan dalszy.

 

***

 

Dokładnie w dwa tygodnie po przybyciu Vougela jeden z mieszkańców został bardzo ciężko ranny przy pakowaniu kryształów na wózki, które następnie odwoziły ładunek na lądowisko statków kosmicznych. W wyniku zerwania się haku holowniczego, jedna z płytek spadła na niejakiego Perla, a uderzenie wywołało ciężki uraz głowy. Nie było pewne, czy przeżyje. Natychmiast przetransportowano go do przychodni, gdzie Arina wykonała zestaw badań. Perl oczywiście został na łóżku w przychodni, co oznaczało, że Vougel musiał je zwolnić. Stanęło na tym, że Vougel przeniesie się na czas pobytu Perla do części mieszkalnej Ariny, przy czym na zmianę będą doglądać chorego, dzięki czemu nie będą sobie nawzajem przeszkadzać.

Tak też się stało. Przez dwie doby Vougel w dzień pracował a w nocy pilnował chorego. Arina wielokrotnie chciała go zmienić, ale odprawiał ją zaznaczając, że jak zajdzie taka potrzeba to da jej znać. Arina była nawet zaskoczona, że ten człowiek tak długo może wytrzymać bez snu, ale nie komentowała głośno swoich spostrzeżeń.

Trzeciego dnia o 5 nad ranem Perl zmarł. Ariny nie było w przychodni. Całość pomieszczenia oświetlała tylko jedna, przygaszona lampka położona na biurku, dlatego też większość jego powierzchni spowita była w ciemnościach. Vougel siedział na fotelu głucho patrząc przed siebie. W takich momentach wpadał w coś na kształt snu na jawie. Miał otwarte oczy, ale jego myśli krążyły po jakiś przeszłych zdarzeniach. W środku był niespokojny, mimo iż na zewnątrz wyglądał jak kamienna figura. W pokoju zaczynało się powoli wychładzać, ponieważ w piecu ostatnio palono popołudniu. Vougel czuł jak zimno pełza mu po ciele, jak marznął koniuszki palców u rąk i stóp. Od kilku minut myślał nad tym, żeby się poruszyć, może założyć na siebie jeszcze coś, może znowu napalić w piecu, ale na razie ta decyzja była gdzieś na peryferiach jego umysłu. Wolał rozkoszować się chwilami spokoju i niepokoju zarazem, jakby najmniejszy ruch miał zburzyć coś szczególnego co właśnie tu i teraz się utworzyło. Uwielbiał popadać w zadumę, to był taki nowy nawyk, który pojawił się w wyniku ostatnich wydarzeń jego życia. Wcześniej nie miewał czasu na zastanawianie się, a i nie potrzebował tego.

Z jednej strony całkowicie oddawał się swoim myślom, a było tak wiele rzeczy do przemyślenia, ale z drugiej oddawał się również wspomnieniom przeszłych zdarzeń, które wciąż na nowo odgrywało się w jego głowie. Nawet gdyby tego nie chciał, to musiałby przeżywać je bez przerwy. Ale on chciał. Naumyślnie zadręczał się przeszłością. Miał świadomość, że wprowadza siebie w rozstrój nerwowy, ale to go nie powstrzymywało. Być może myślał, że za którymś kolejnym razem coś w tych wspomnieniach się zmieni, okaże się że nie zauważył najważniejszego szczegółu i tym samym wszystko co do tej pory sądził było żartem. Wspomnienia owszem zmieniały się, ale tylko na gorsze. Ciągle dochodziły nowe szczegóły, ale tylko takie, które jeszcze bardziej nękały jego zmęczony umysł. Za każdym razem wszystko stawało się co raz czarniejsze, hańbiące i spowite mrokiem. A na samym końcu czaiła się nicość, czuł ją chociaż jeszcze do niej nie dotarł. Wiedział, że w końcu stanie przed najgorszym pytaniem: „Jak ma dalej żyć”. I bał się odpowiedzi na nie.

Nagle coś go tknęło. Podszedł do chorego, który do tej pory nie odzyskał przytomności. Wydawało się, że śpi. Vougel sprawdził puls, ale go nie wyczuł. Spróbował jeszcze raz i jeszcze, ale po prostu go nie było. Czyli zmarł. Vougel nie poczuł nic. Śmierć jak śmierć. Teraz miał przed sobą tylko manekina, z którego uleciała dusza.

 

***

 

Wyszedł z przychodni nadal niespokojny, o śmierci prawie zapomniał. Przez chwilę nawet zastanawiał się po co właściwie wyszedł. Dopiero chłód, który owiał go w przedsionku trochę go otrzeźwił. Zapukał do drzwi prowadzących do części mieszkalnej Ariny. Nie usłyszał żadnego ruchu w środku. Musiała spać. Nacisnął klamkę– okazało się, że drzwi są otwarte. Wszedł. W pomieszczeniu było jeszcze dosyć ciepło, mimo iż w piecu nie paliło się od kilku godzin.

Część, w której mieszkała Arina była również jednym pokojem o wymiarach analogicznych do przychodni. Po prawej stronie od wejścia ciągnęły się szafy i półki z różnymi przedmiotami życia codziennego. Na wprost wejścia stał stół i 4 krzesła. W prawym kącie było widać piec, na którym stały 2 duże garnki. Vougel wiedział, że są to garnki, w których Arina grzała wodę. Przy prawej ścianie był zbiór różnych prowizorycznych urządzeń kuchennych. Był więc stolik na którym stała okrągła miednica. W niej można było umyć naczynia, ale również twarz, czy ręce. Po stołem stały 2 wiadra do noszenia wody z przedsionka. Nad stołem była półka, na której leżały różne naczynia. Obok tego stał drugi stół z deską do krojenia i nożem. Dalej wisiało duże lustro i kilka wieszaków na ubrania.

W lewym kącie, za niewielkim parawanem było łóżko Ariny. Vougel tam się skierował oświetlając sobie drogę lampą, którą wziął z przychodni. Stanął nad śpiącą kobietą. Przyjrzał się jej. Nigdy wcześniej tego nie robił, bo czuł przed nią jakieś skrępowanie, ale teraz jej jeszcze stosunkowo dziecinna twarz przyciągnęła jego uwagę.

Dostrzegł od razu to, co już od dawna interesowało go w tej kobiecie. Jej rysy były dynamiczne nawet podczas snu. Wyglądała na osobę niespokojną, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, skorą do działania, która nigdy nie zostawia niczego „na później”. Miała dwadzieścia parę lat, chyba świeżo co ukończyła jakiś kurs medyczny. Nie można było powiedzieć, że jest ani ładna ani brzydka. Miała nieforemną twarz ze zdecydowanie zbyt dużym nosem. Ale za to jej usta były idealne, lekko wypukłe i piękne wykończone. Włosy, tak samo jak i oczy (które teraz były zamknięte, więc nie mógł dokładniej im się przyjrzeć) były brązowe. Była średniego, jak na kobietę wzrostu i może delikatnie zbyt krągłej figury. Ale jej żywiołowość i szczerość maskowała wszystkie niedostatki fizjonomii. Czasami tak jest, że ludzie na żywo emanują jakimś pięknem, podczas gdy na fotografii ulatuje z nich cały urok, pomyślał Vougel. I Arina niewątpliwie należała to kręgu takich ludzi.

Nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zapragnął ją mieć, pozwolić sobie na chwilę wytchnienia przy niej. Gdzieś na skraju świadomości zdawał sobie sprawę, że właśnie tego potrzebuje jego umysł. Musi odciąć się od swoich myśli, zrzucić ciężar, który nosi. Albo raczej zapomnieć o nim, bo przecież nie ma takiej rzeczy, która pozwoliłaby mu całkowicie pozbyć się ciężaru. Będzie go nosił do końca życia. Z drugiej strony zapragnął mieć ją na własność. Od urodzenia był przyzwyczajony do posiadania ludzi na własność, więc w swoim dorosłym życiu traktował tak nawet tych, którzy formalnie do niego nie należeli. Nie robił tego świadomie, z jakiejś pogardy, takie podejście było po prostu dla niego naturalne. Przy tym wszystkim to nie był żaden poryw namiętności, później przypominał sobie to dokładnie. Nie zawładnęło nim pożądanie względem tej istoty. Ona nawet szczególnie go nie pociągała. Co najwyżej trochę zainteresowała. A jednak ta myśl się pojawiła, zaczęła narastać i już po chwili był cały nią ogarnięty. Nie dało się już tego powstrzymać, odejść.

I Vougel nie odszedł. Wręcz przeciwnie– przygasił lampę i odstawił ją na podłogę. Następnie pochylił się nad Ariną i dotknął jej policzka. Otworzyła oczy i spojrzała na niego przez sen. Pocałował ją.

 

IV

 

Arina obudziła się. Powoli kolejny dzień zaczął docierać do jej świadomości. Ziewnęła przeciągle i uświadomiła sobie, że w nocy, coś się wydarzyło. Nagle wszystko jej się przypomniało. On przyszedł, a potem… Zawstydziła się lekko przed sobą. Podniosła się i okrywając ciało kołdrą wyjrzała zza parawanu. On był tutaj, chodziło sobie po domu, bezczelność– jakby był u siebie! Zobaczyła jego plecy, całe w różnokolorowych szramach, akurat kiedy schylał się nad piecem. Zdaje się, że próbował w nim rozpalić.

Odwrócił się. Chyba wyczuł, że ona go obserwuje. Spojrzał bez wyrazu, tak jak zawsze, ale tym razem prosto w jej oczy. Speszyła się i odwróciła wzrok. Nie była przekonana, czy czasem na jej policzki nie wypełznął znienawidzony rumieniec. Wydawało jej się, że jest rozbawiony, ale mogło jej się to tylko uroić, bo przecież wcale na niego nie patrzyła. Usiadł po turecku na wprost niej.

– Dobrze spałaś?

Co za głupia sytuacja, pomyślała. Cóż mam powiedzieć, dobrze, czy niedobrze? W ogóle co to za idiotyczne pytanie. Ale w sumie, jakie inne miałby zadać.. Właściwie to pytanie nie ma w sobie nic idiotycznego, jest normalne. Przecież nie wydarzyło się nic wielkiego. Trochę głupio, bo co bądź co bądź mój pacjent… ale z drugiej strony prawie nie pacjent, bo przecież zdrowy. Można powiedzieć, że to człowiek, który mieszka za ścianą, chwilowo. Znaczy chwilowo tam, bo potem wyniesie się zupełnie z mojego domu. Żadne normy nie zostały naruszone i wszystko jest w porządku. Trzeba zachowywać się swobodnie.

Rozejrzała się dookoła łóżka. Zauważyła swój podkoszulek. Szybko wsunęła go na siebie i wyszła spod kołdry w kierunku stolika, żeby usiąść na jednym z krzeseł.

– Ależ zimno.– Wstrząsnęły nią dreszcze.

– Trzeba było nie wychodzić z łóżka. Zaraz zapalę w piecu.

– A Tobie nie zimno?

– Może trochę, ale nie chciałem budzić ciebie szukając ubrania.– Kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu. Jak go nienawidzę w tej chwili, pomyślała ze złością. Drwi ze mnie! Jednak ta sytuacja jest okropna.

Tymczasem on wstał z podłogi i podszedł do łóżka. Szybko odnalazł swoje ubrania i już po chwili miał na sobie to wszystko co wczorajszego wieczora. Następnie skierował się do pieca i zabrał się ponownie do przerwanego rozpalanie. Kiedy skończył stanął nad nim ogrzewając ręce.

Arina obserwowała go, ale nie wiedziała co powiedzieć. Do cholery, jak to jest, że ja czuję się tak głupio, a on nie czuje się głupio wcale.

On również nie reagował. Oczekiwał tego, co ona powie. Cała scena już niezmiernie go ubawiła i miał zamiar bawić się dalej, tak długo jak będzie to możliwe. Taka namiastka dawniej zwykłych dla niego rozrywek. Czuł, że w środku sam się do siebie uśmiecha przewrotnie. Ale zaraz spadła na niego przerażająca wina– nie miał prawa do tego uśmiechu. W takiej sytuacji uśmiechać się nie sposób, a jeszcze pozwalać sobie na podobne nieostrożności. Na chwilę zapomnienia i braku kontroli. Przecież zagrożenie mogło przyjść z dowolnej strony i zastać go niezdolnego do obrony.

I to w takiej sytuacji, no właśnie, w takiej sytuacji..! I tak od myśli do myśli zapragnął tej obcej kobiecie powiedzieć jaka to mianowicie była sytuacja. Na początku pojawił się w nim maleńki impuls, drwina z samego siebie, z całej nabożnej tajemnicy i przytłaczającej hańby. Z tego wszystkiego, co sobie z taką radością wyolbrzymiał, rozpamiętywał i przeżywał raz za razem od nowa i również z tego co miał w tajemnicy nosić w sobie zamknięte na klucz do końca życia. Ale w jego umyśle myśl raz spuszczona z wodzy żyła już własnym życiem i galopowała ku nieuchronnej przepaści. I tamta myśli zaczęła być co raz bardziej natarczywa; po chwili już bombardowała jego głowę i szarpała nerwy. Po cóż mówić, po cóż mówić, karcił w duchu siebie samego i śmiał się z niedorzeczności nagłego pomysłu. Ale cały czas była ta druga „osoba”, która podjudzała– a gdyby tak? Może właśnie tego bym chciał, powiedzieć komuś i skończyć z tajemnicą. Może ktoś by…? Nie, co to za pomysły, jestem rozstrojony i tyle. Najlepiej będzie wyjść stąd i przemyśleć na spokojnie. Jestem przekonany, że wtedy natychmiast te myśli odejdą. I już miał zrobić ruch, żeby się odwrócić i wyjść bez słowa, ale nagle jego wzrok padł na dłonie i serce aż mu się ścisnęło ze złości. Spojrzał na te odrzucające, zniszczone paznokcie, na obtarty, stwardniały naskórek na wierzchu dłoni i pękające bąble na opuszkach palców.

Przełknął napływające łzy i nie ruszył się ani krokiem od pieca. Wiedział, że jak już powie pierwsze zdanie, to dalej z jego ust popłynie wszystko. Przez chwilę w jego gardle układały się te słowa i w końcu wypełzły na usta:

– Chcesz wiedzieć kim jestem?– Od razu poczuł jakby to zrobił bez udziału swojej świadomej woli. Po prostu musiał powiedzieć. Nie potrafił opierać się samemu sobie. Poczuł, że krew napływa mu na twarz a na czoło występuje gorączka. Nie odważył się odwrócić do Ariny.

– Słucham?– To pytanie zupełnie zbiło ją z tropu. Czekała raczej na coś w stylu „postawimy wodę na coś gorącego do picia?”.

– Chcesz, to ci opowiem wszystko. Takie właśnie mam życzenie. Chcę ci powiedzieć.– Teraz dopiero się odwrócił, ale nie spojrzał na jej twarz. Wskazał na swoje plecy.– Chcesz wiedzieć, gdzie posuwają się do takich rzeczy? Pewnie jesteś ciekawa od początku. Potrzymam cię jeszcze w niepewności– wypada zacząć od początku.

 

***

 

– Naprawdę nazywam się Mikołaj de Vonderdolf. Vougel to taki pseudonim– w jednym z dialektów pochodzących z mojej ojczyzny znaczy „sprytny”. Urodziłem się w bogatej, arystokratycznej rodzinie. Mieszkaliśmy na Curta w układzie Oriona. Być może słyszałaś. To duża planeta handlowa. Mamy tam federację kilku niezależnych państewek. Moja rodzina włada na zasadzie dziedziczności jednym z nich– Karyntią, to ci pewnie nic nie mówi. Byłem młodszym synem króla. Miałem, a właściwie to mam starszego brata– Sylwiusza, on jako pierworodny ma rzecz jasna pierwszeństwo do tronu. Mam również siostrę– Marię. Mój brat od dziecka był przygotowywany do objęcia tronu. Zresztą on interesuje się polityką i gospodarką. Mnie też próbowano trochę przyuczyć– na wszelki wypadek. Ja jednak jestem inny niż Sylwiusz. Polityka mnie nudzi. Nie potrafiłbym rządzić. Nigdy tego nie chciałem. Nawet, gdy osiągnąłem pełnoletniość zamierzałem podpisać dokumenty– zrzec się praw do sukcesji, ale ojciec mi zabronił. Uległem mu, zresztą możesz mi wierzyć, że to był człowiek, któremu się nie odmawia. Ostatecznie wstąpiłem do szkoły wojskowej. Po uzyskaniu dyplomu przyjęto mnie na kurs przygotowawczy do pracy w OZP (Organizacji Zjednoczonych Planet przyp. autora). Kurs ukończyłem z wyróżnieniem, a do tego wszystkie koneksje mojej rodziny…, w każdym razie nie miałem problemu, żeby dostać się do korpusu oficerskiego jednostek specjalnych OZP. Służyłem 4 lata. Byłem snajperem. Nigdy nie brałem udziału w walkach w pierwszej linii frontu i nie wiem właściwie jak to jest przedzierać się z dwudziesto kilowym bagażem przez jakieś dżungle odległych światów– jak to bywa wielokrotnie z komandosami z oddziałów specjalnych. W ogóle nie wysyłano mnie do zadań powiązanych z dużym ryzykiem. Za to chętnie posyłano mnie na adiutanta do jakiś ważnych osobistości, najlepiej tam gdzie pojawiały się media, żebym nadstawiał twarzy do obiektywu. Na początku to było nie do zniesienia, ale potem się przyzwyczaiłem. Miałem wolność, mogłem pozwalać sobie na drobne wybryki i nikt mi słowem nie zarzucił niesubordynacji. Chociaż sądzę, że mniej ustosunkowani żołnierze dostali by za to kary dyscyplinarne. Czasem zdarzyło się postrzelać do jakiś ludzi, czasem pohulać z kolegami z jednostki. Ogólnie uwielbiałem wojsko. Odnajdywałem się tam z moją… nazwijmy to energiczną naturą, aż…

Mikołaj przerwał na chwilę i odetchnął ciężko. Arina patrzyła na niego cały czas. Zauważyła, że jego twarz stała się naraz blada jak płótno. Mikołaj czuł jak cały się rwie w środku. To było chyba najgorsze wspomnienia jego życia. Nigdy na głos do nikogo nie powiedział, jak go potraktowano. Miał uczucie wstydu i hańby, które przywalały jego piersi, za każdym razem, kiedy je wspominał. Ale czuł też, że za późno jest, żeby przerwać. Wyciągnie to wszystko właśnie teraz na światło dzienne.

– Dostałem informację, że zmarł ojciec. Wojsko rzecz jasna złożyło przysięgę na wierność mojemu bratu. Pamiętam, że dowiedziałem się, jak stacjonowaliśmy na jednej z odległych planet, gdzie toczyły się działania wojskowe. Prowadziliśmy walki z miejscowymi rebeliantami, którzy chcieli obalić legalny rząd. Byłem oszołomiony– nagła śmierć ojca. Jak mogłem się spodziewać! Nigdy nie myślałem, że on może umrzeć, a umarł. Matka nasza nie żyła już od kilku lat. Wydaje mi się, że zgon faktycznie nastąpił z przyczyn naturalnych, tak jak podano oficjalnie do wiadomości. Nie sądzę, żeby mój brat podniósł na niego rękę dla władzy. Na mnie, na siostrę to co innego, ale na ojca by się nie poważył!

Mikołaj sam nie wiedział, czemu tak gorąco zapewnia o niewinności swojego brata. Chyba po części zapewniał również samego siebie.

– Chciałem jechać na pogrzeb i na koronację do domu. Nie zdążyłem. Rano, w dzień wyjazdu (a było to w 5 dni po otrzymaniu wiadomości o śmierci ojca) obudziło mnie 3 żołnierzy. Jeden celował mi w głowę z karabinu a dwóch dosłownie wywlekło mnie z łóżka, położyło na ziemi i skuło, z całej siły boleśnie wykręcając mi ręce i nogi do jakiś niemożliwych pozycji. Nie było mowy o stawianiu oporu. Zawieźli mnie do prowizorycznego więzienia na planecie. Tam dowiedziałem się, jakie w stosunku do mnie wysuwa się oskarżenia. Otóż wszelkie dowody wskazywały na to, że ja poprzedniego wieczora zastrzeliłem 4 wysokich rangą oficerów OZP, którzy przebywali na planecie. Czemu miałbym to zrobić? Wnioskowanie organów ścigania było przytłaczająco logiczne i właściwie całkowicie bez zarzutu. Zastrzeliłem oficerów ponieważ byłem agentem kolaborującym z rebeliantami i taki dostałem rozkaz. Na dowód przechwycono z satelity zaszyfrowaną wiadomość od rebeliantów, która została odebrana przez nadajnik znajdujący się w mojej kwaterze. Podkreślam, że wiadomość przechwycono i rozszyfrowano nad ranem. Mniej więcej w tym czasie odkryto śmierć oficerów. Wtedy też zlokalizowano położenie nadajnika. Od razu po tym żołnierze przyszli mnie aresztować. Razem z nimi do kwatery wtargnęło kilku techników, którzy zaczęli szukać śladów– na miejscu przestępstwa nie było żadnych. Ja oczywiście miałem pozwolić sobie na nieostrożność, przecież nie spodziewałem się, że zacznie się mnie podejrzewać. W mojej kwaterze znaleziono nadajnik i niezarejestrowaną broń. Ekspertyza balistyczna wykazała, że to najprawdopodobniej z niej oddano strzały do oficerów. I wszystko niby jasne, a jednak zbyt oczywiste. Na pewno wiedzieli, że mnie wrabiają, ale nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Nikt nie zadawał sobie, rzecz jasna na poważnie pytań, po co miałbym być zdrajcą. Dla pieniędzy– niedorzeczność! Miałem ich tyle ile mogłem sobie zażyć. Dla zemsty? Ale za co? Nie byłem w żaden sposób związany z tamtymi ludźmi. Prokurator coś niejasno wywodził o ideologii rewolucyjnej, której jakoby miałem być wyznawcą. Śmiech i bzdura!! Tak, z pewnością ktoś wysoko postawiony musiał dostać wielką łapówkę za tamten cyrk. Dość jednak, że przedstawienie się udało..

Mikołaj poczuł, że od tych wspomnień kręci mu się w głowie. Oparł się o piec, mimo iż jego blacha powoli zaczynała się nagrzewać. Obawiał się, że w innym przypadku mógłby stracić równowagę.

– Postawili mnie przed sądem OZP (w końcu byłem międzyplanetarnym przestępcom politycznym i w dodatku żołnierzem tej organizacji). Oskarżono mnie o zdradę stanu i zabójstwo 4 osób. Były jeszcze inne zarzuty, bo w moim działaniu dopatrzono się realizacji różnych przestępstw, które, zdaniem prokuratorów, nie wyłączały się wzajemnie. Sam nie do końca pamiętam co to było– jakieś przestępstwa z kodeksu wojskowego. Wina moja była niepodważalna. Nawet nie miałem nic na swoją obronę, bo cóż znaczyły moje słowa, że nie zrobiłem, przysięga na honor i takie tam. Każdy tak mówi, każdy przysięga, przysięga na wszystko na co mu każą. To żaden dowód. Nie skazali mnie na śmierć, bo ta kara została wycofana, ale widziałem , że sędzia (który nota bene od początku był nastawiony do mnie wrogo) bardzo chętnie właśnie na śmierć by mnie wysłał. Dostałem dożywocie w kolonii karnej dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Moja rodzina nie użyła swoich wpływów, żeby złagodzić wyrok. Brat się mnie wyrzekł. To oczywiście on sfingował to wszystko, żeby się mnie pozbyć, żebym nigdy nie wysunął pretensji do tronu. Do cholery, jakbym tego kiedykolwiek chciał!

Mikołaj przerwał tym razem na dłużej. Ogarnęło go wzburzenie i taki straszny żal. Przecież nic nie zrobił. Nie należał mu się ten los. Nie należała mu się taka kara i to nie powinno go spotkać. To jakaś okropna pomyłka, która nigdy nie powinna mieć miejsca.

Arina czekała, ale on nic nie mówił. Odważyła się wreszcie przerwać ciszę:

– Skąd wiesz?– Zapytała nieśmiało.

– Co skąd?– Spojrzał na nią, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej obecności.

– No skąd wiesz, że to twój brat.

– Ach..– Skrzywił się.– Nad czym tu dywagować. Przecież to oczywiste. Od początku podejrzewałem jego. Mój brat jest wyrachowany, zawsze taki był. Pewności natomiast nabrałem, kiedy mój adwokat na pytanie, co z moją siostrą, odpowiedział wymijająco, że zdecydowała się odsunąć od dworu, zamieszkać w pustelni i poświęcić się życiu duchowemu. Moja siostra, to aż śmieszne.– Mikołaj zaśmiał się krótko.– Bywalczyni wszelkich bali, bankietów, która ubóstwiała życie dworskie w pustelni. Ona nigdy… Wiem, jestem pewien! To mój brat chciał mieć czyste pole. Zamordować nas się nie odważył. W gruncie rzeczy jest tchórzliwy jak mało kto. Ale zamknięcie mnie w więzieniu, zhańbionego, z taką ujmą na honorze, to już dla niego mocna gwarancja. Chociaż jestem przekonany, że co noc zasypia z pistoletem pod poduszką, jeżeli w ogóle strach pozwala mu spać.

Mikołaj znów uśmiechnął się do siebie, ale tym razem lodowatym, złym uśmiechem. Arina pomyślała, że jej rozmówca pewnie niejednokrotnie marzył, że jednej z takich nocy przychodzi do sypialni swojego brata, wyjmuje spod jego poduszki pistolet i strzela mu w skroń. Arina aż ścierpła.

-Ach.. jeszcze więzienie, do którego mnie zesłali. Ono mieści się na jednej z planet układu Syrgusa. Na której dokładnie sam nie wiem, bo to ściśle tajne. Wystarczy powiedzieć, że ten układ jest na takim zadupiu wszechświata jak ten, w którym znajdujemy się teraz– bez skoku w nadprzestrzeń nie dolecisz. A, jak sama wiesz, do skoku potrzebne są prawidłowe współrzędne celu– jeżeli nikt ich nie zna, to tak jakby miejsce nie istniało. W każdym razie skończyłem na tamtej okropnej planecie, przykrytej czerwonym piachem, gdzie powietrze jest tak gęste, że przy dłuższym oddychaniu bez aparatu uzdatniającego można się udusić. Głęboko w ziemię wkopano tam ogromne, samowystarczalne więzienie, do którego ładunki z zewnątrz przychodzą raz w roku. Wszystko, żeby ograniczyć ryzyko ucieczki. Tam nie docierają żadne gwarancje dla skazanego, którymi chlubi się cały cywilizowany wszechświat– przyzwoite warunki i zakaz kar cielesnych. Cele i jedzenie są parszywe i cały czas jest potwornie gorąco. Wody jest bardzo mało, bo właściwie w całości sprowadza się ją z innych planet. A za każde nieposłuszeństwo grozi chłosta albo karcer (najczęściej i to i to). Chłosty wykonują na wielkim placu. W tym celu zbierają wszystkich więźniów z całego sektora– to ma być w końcu kara pouczająca dla reszty. Kładą cię rozebranego na metalowej ławie i wymierzają kij po kiju, abyś dokładnie mógł poczuć ból i hańbę każdego. Biją głęboko, tak żeby rany były bolesne, a blizny źle się goiły. A karcer to takie pomieszczenie, właściwie klatka o wymiarach metr na metr, do której cię zanoszą. I leżysz tam w zupełnych ciemnościach kilka dni, czasem tydzień. Podają ci wodę i jakąś żywność, żebyś nie umarł. A czasem chciałbyś umrzeć. I niektórzy się zabijają– nie wytrzymują tego wszystkiego, ale ja nie miałem zamiaru się zabijać. Tchórzostwo.. Szukałem sposobu do ucieczki i…

Nagle z wielkim impetem otworzyły się drzwi wejściowe. Stał w nich Kan, blady i przerażony.

– Arina, Perl nie żyje!

 

 

V

Kan ogarnął wzrokiem całość pomieszczenia. Arina siedziała na krześle, tyłem do drzwi. Vougel stał opierając się o piec na wprost niej. Widać było, że swoim niespodziewanym wejściem Kan przerwał im jakąś rozmowę. Zawstydził się, że nawet nie zapukał, ale to przecież była nagła sprawa, a ponadto nie spodziewał się zastać ich przede wszystkim razem, a po za tym w sytuacji dość dwuznacznej. Szybko wycofał się do przedsionka i zamknął za sobą drzwi. Stał tam chwilę oszołomiony.

Ale na pewno nie był tak oszołomiony jak Arina. Podczas rozmowy z Vougelem, a właściwie Mikołajem, opanowywały ją wszelkie możliwie uczucia– od zaskoczenia, przez współczucie po przerażenie. Nigdy nie pomyślałaby, że spotka ją coś takiego. Przede wszystkim nigdy nie rozważała wielkich problemów otaczającego ją świata, nigdy nie żyła na jego pierwszej linii i tym bardziej nie podejrzewała, że przyjdzie jej spotkać kogoś z zupełnie innej sfery. Ona budowała swoje życie na tyle na ile się dało, w każdym kolejnym dniu starając się zlepić jego porwane nitki w jedną całość. Te nieustannie wyślizgiwały jej się z rąk, ale z uporem zbierała je od nowa. Z tego wszystkiego zdawała sobie sprawę bardziej na płaszczyźnie podświadomości, ponieważ świat przyjmowała prosto– na zasadzie zadań i odpowiedzi na nie. Na każde zadanie należało odpowiedzieć najlepiej jak się było w stanie i to gwarantowało spokojny sen w nocy.

Tak też było z przylotem na tę planetę. Przyjechała tutaj, bo to była szansa dla ubogiej sieroty bez perspektyw. I tutaj też przyszło jej walczyć z każdym kolejnym dniem, pchając życie do przodu bez dalekosiężnych planów. A te wielkie polityczne afery były takie odległe. Czuła się jak mrówka w ogromnym organizmie, poruszanym przez niezrozumiałe dla niej siły, ale to było bez znaczenia, bo dopóki nie myśli się o sobie w taki sposób świadomie, to nie odczuwa się straszności takiej sytuacji. Są ludzie, którym wystarcza czasu i dzięki temu nie łaknął nieśmiertelności. Arina taka właśnie była.

I jej przyszło zmierzyć się z Mikołajem. Uczestnikiem zdarzeń co najmniej dla niej nie zrozumiałych, jakby z książki. Mogła rozważyć problem i go pokonać i od tego wyszła, zgodnie z przyzwyczajeniem.

Może to były kłamstwa, tylko po co, zapytywała sama siebie. Jaki mógł mieć w tym cel? Chyba bardziej niekorzystnego kłamstwa nie sposób wymyśleć. Musi być wariatem, albo to wszystko prawda. Ale jeżeli przyjąć że to wszystko prawda, to.. to się w głowie nie mieści. W mojej się nie zmieści. Czy ja mogę to wszystko pojąć? Jak jego życie może się mieć do mojego? Co ja mogę z niego zrozumieć? I czy powinnam próbować cokolwiek rozumieć? Ale przede wszystkim, czy powinnam powiedzieć innym. Skoro on jest przestępcą, to ukrywanie go również jest przestępstwem. Ponadto jakie mam gwarancje, że on wyznał mi całą prawdę– być może to on jest winien śmierci i zdrady. Tylko po co miałby mi cokolwiek rozmyślnie wyjawiać? Przecież mógł trzymać język za zębami. Ja nie pytałam. Nie poznałam go– nawet jeżeli jest osobą publiczną. Po co? A chociażby po to, żebym mu uwierzyła, żebym mu współczuła i udzieliła ochrony, a on mnie potem zabije (jak tamtych!), żeby nie było niewygodnych świadków. Oh… po raz pierwszy jasno dotarło do niej jak bardzo on może być niebezpieczny. Zaparło jej dech w piersiach.

I nagle przypomniała sobie o śmierci Perla. On mógł umrzeć w nocy, kiedy ona z tym człowiekiem.. Jak obrzydliwa stała się teraz dla samej siebie. Dała się wciągnąć do jego gry, tak w tamtej chwili była przekonana, że on od początku miał jak najgorsze intencje. Chciał ją omotać, zmanipulować, żeby mu zaufała i pomogła. A ona, jak głupia dała się w to wszystko wciągnąć, nawet przez chwilę mu wierzyła. Ale już dość tego! Natychmiast musi wybiec i zaalarmować osadę. Tylko, czy wyjdzie?! Czy on ją wcześniej zamorduje, gdyż właśnie odczytał z jej twarzy wszystkie wątpliwości?

Arina zastygła niezdecydowana. Wiedziała, że powinna działać jak najszybciej, ale strach ją paraliżował.

W tych wszystkich myślach, które bezładnie przepływały przez jej umysł po części miała rację a po części jej nie miała i to przede wszystkim dlatego, że błędnie założyła, iż Mikołaj jest całkowicie rozsądny, ma wszystko zaplanowane i dokładnie trzyma się swoich założeń. A tymczasem cała sytuacja utworzyła się niejako bez ingerencji Mikołaja. Wszystkie decyzje nocy i poranka podejmował na szybko i nawet nie podejrzewał, że tak to się ułoży. O śmierci Perla zapomniał zupełnie– nie było to dla niego jakieś wstrząsające wydarzenie. Zgon wskutek nieszczęśliwego wypadku nie poruszał go specjalnie. Perl był już stary, pomyślał. Ależ oni są obłudni– nie powiedzą szczerze, tego co każdy z nich sądzi po cichu: „Zmarł by i tak niedługo, z przyczyn naturalnych”.

– Nie obwiniaj się.– Ku własnemu zaskoczeniu nagle powiedział do Ariny.– On zmarł, gdy jeszcze ja byłem przy nim. Po prostu przestał oddychać. Nic byś nie zmieniła. Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, ale zapomniałem, naprawdę zapomniałem…– Czyżby jakiś odruch litości, przyszło mu na myśl. Niemożliwe.

Arina była zaskoczona tym oświadczeniem. Spodziewała się zgoła innych słów, albo czynów. Czy może on próbuje jeszcze stłumić jej wątpliwości, zmieniając ton na zawołanie. Jakież to obłudne. I co ona ma myśleć? Wreszcie wysylabizowała blada jak ściana:

– Jesteś.. sama nie wiem.

Podeszła do wieszaka, gdzie wisiały spodnie. Założyła je i wybiegła bez butów do przedsionka. Drzwi trzasnęły. Mikołaj pozostał sam.

Dopadło go przerażenie. Autentyczny, dławiący strach rozlał się po nim czarną falą. Jakiż znowu głupi i lekkomyślny jestem. Przecież ona teraz wybiegnie do wioski i im powie. Czemu miałaby tego nie zrobić? Najdalej za 10 minut będą tutaj wszyscy, z całą bronią jaką mają, a przez radiostację zaalarmują satelitę, żeby ten przekazał informację do odpowiednich służb. Nigdzie nie ucieknę! Co we mnie takiego siedzi, że daję się ponieść najbardziej dziwacznym i niekorzystnym dla siebie samego pomysłom? Nie mogę wrócić tam… I nie wrócę, tylko gdzie uciec, jak się wydostać? Nie wiem. Spokój, muszę się zastanowić. Tak, trzeba koniecznie się zastanowić.

I tak z wolna zaczęło go ogarniać zmęczenie. Poczuł się jakby przeżył coś wyjątkowo ciężkiego i teraz należał mu się za to odpoczynek. Miał rozstrojone nerwy. Zamknął oczy opierając się w dalszym ciągu o piec i czekał.

 

 

VI

 

 

 

Arina otworzyła drzwi. Była tak pochłonięta własnymi myślami, że nawet nie zauważyła Kana, który nadal jeszcze stał w przedsionku. Przebiegła obok niego i zniknęła w drzwiach do przychodni. Kan zdziwił się trochę jej oszołomieniem, ale szybko zwalił to na fakt śmierci jej pierwszego pacjenta. To musi być trudna chwila dla każdego lekarza, pomyślał i natychmiast postanowił ją wesprzeć. Na początku miał do niej żal, ze zamiast zajmować się chorym romansowała z tym facetem, ale teraz cała irytacja uleciała z niego. Podążył za nią niosąc w ręku lampę.

 

Stanęli przy łóżku chorego. Kan podkręcił moc lampy do maksimum i powiesił ją na ścianie nad łóżkiem. Arina obejrzała dokładnie chorego.

 

– Nie martw się. Umarł, bo był słaby a rany poważne. Tutaj nie było warunków, żeby go uratować. Bez sprzętu. Nic nie można było poradzić.– Odezwał się Kan ze współczuciem.

 

– Nie znam przyczyny zgonu. Powinnam zrobić sekcję, żeby to ustalić.– Odparła cicho.– Takie są zasady.

 

– Sekcję?! Chyba postradałaś rozum. Tutejsi mieszkańcy nigdy się na to nie zgodzą.

 

– To nie jest ich decyzja.– Mówiła spokojnie, ale czuła, że to co mówi pozostaje po za głównym tokiem jej rozważań. Tak, poszła do przychodni obejrzeć chorego, bo już sama nie wie co ma robić. A jeżeli ten człowiek mówił prawdę i ona z powrotem wtrąci go do więzienia. Tego by sobie nie wybaczyła, niezależnie od tego, czy on oficjalnie jest przestępcą.

 

– Ależ daj spokój. Jak im powiesz o sekcji to dopiero się zrobi..– Tymczasem kontynuował Kan.– Oni tutaj wierzą w jakieś pierwotną religię. Jeżeli ciało zostanie naruszone przed spaleniem, to dusza nigdy się z niego nie uwolni. Po prostu nie możesz go pokroić!

 

Arina ledwie dosłyszała ostatnie słowa Kana, jednak one wywołały w niej wzburzenie. Nic ją nie interesują ich dziwaczne poglądy. Zrobi jak trzeba.

 

– To co mam im powiedzieć do cholery!- Opowiedziała z wyrzutem i oparła się ręką o ścianę, bo lekko zawirowało jej w głowie.– Nie było mnie tutaj, kiedy on umarł..

 

– No już trudno.. Powiemy, że umarł przy nas obojgu, a najlepiej jeszcze przy Vougelu. Gdzie on w ogóle jest? Czemu nie przyszedł z Tobą? Boi się trupów?

 

Kan zaśmiał się skrzekliwie. Arina nie odpowiedziała, tylko jeszcze mocniej zawirowało jej w głowie. Poczuła, że zaraz będzie wymiotować.

 

– Dobra, pójdę go zawołać.– Zaofiarował się. Wyszedł zostawiając lampę.

 

Arina wzięła kilka głębokich oddechów. I czemu nie powiedziała wszystkiego Kanowi, mogła się z nim naradzić, on by zrozumiał? A teraz on tam poszedł i.. och– jęknęła przerażona. Zerwała się. Ozwał się głuchy plask jej bosych stóp o posadzkę. Kiedy była już pod samymi drzwiami, otworzyły się znienacka i kant uderzył ją w czoło. Z jej ust wydobył się urywany krzyk i momentalnie przyłożyła prawą rękę do zranionego miejsca.

 

– Rany.. Cóż ty wyprawiasz.– Krzyknął Kan, widząc, że uderzył Arinę drzwiami.

 

– Ona chyba nie dobrze się czuje.– Powiedział Mikołaj z błyskiem przebiegłości w oczach, przeciskając się obok Kana, który stał w progu. Arina była gotowa uciąć sobie rękę, że Mikołaj w tym momencie wyglądał jak zjawa.– Popatrz jaka blada, rozhisteryzowana. Ta sytuacja wprowadziła ją w jakąś niezdrową afektację. Załatwmy całą sprawę z Perlem we dwójkę. Sam widzisz, że ona nie jest na siłach.

 

– Ale chyba powinna być. Ona jest lekarzem. Wiesz, formalności, jakiś tam formalności pewnie trzeba dopełnić.– Powiedział Kan z wahaniem w głosie.– Po za tym do mieszkańców…no… lepiej, zdaje się, żeby ona mówiła.

 

– Z formalnościami się zdąży.– Zapewniał nadal Mikołaj z niezachwianym przekonaniem w głosie.– A w tym stanie? Z całym szacunkiem, ale nic sensownego nie powie. Mieszkańcy zrozumieją. Wymówimy ją chorobą.

 

– No może masz rację..– Mruknął Kan nadal bez zdecydowania.

 

– No to, załatwione!- Od razu podsumował Mikołaj.– W takim razie daj mi chwilę, odprowadzę ją do łóżka.– Nie czekając na zdanie Ariny, czy dalsze protesty ze strony Kana, podszedł do niej, chwycił pewnie pod rękę i zaczął ciągnąć za sobą.

 

Kiedy weszli do ciemnego przedsionka, a drzwi od przychodni zamknęły się nieodwołalnie, Arina zaczęła dygotać. Była przekonana, że zaraz Mikołaj zręcznie wsunie jej nóż pod żebro, tak żeby nawet nie mogła wydać z siebie jednego podejrzanego charkotu, a potem ucieknie. Tymczasem syknął ze złością:

 

– Uspokój się natychmiast, bo zaraz stracę cierpliwość. Zostań u siebie jakiś czas i odetchnij trochę. My załatwimy to wszystko. Przysięgam ci, że jeżeli nie dasz mi powodu nikomu nic się nie stanie.

 

Otworzył drzwi do mieszkania i wepchnął ją do środka.

 

– Wybacz, ale tym razem nie mam czasu cię rozbierać.– Uśmiechnął się do niej bezczelnie i trzasnął drzwiami. Któryż to już raz na przestrzeni ostatnich kilku godzin chodzę między tymi pokojami tam i z powrotem, pomyślał rozdrażniony…

 

Kiedy jeszcze wcześniej został sam w pokoju, po wyjściu Ariny do przychodni, na początku zastygł w bezruchu, ale potem stopniowo wrócił do siebie. W tym momencie wszedł Kan i zawołał, żeby Vougel poszedł do przychodni potwierdzić zgon. Było więc jasne, że Arina raczej nic nie powiedziała. Mikołaj postanowił planować wszystko na szybko, wedle rozwoju wydarzeń, ale był przekonany, że musi zachować wobec Ariny twardą postawę, upewnić się, że nic nikomu nie powie. Przecież jej nie zabije, chyba by nie potrafił, tak z bliska, z premedytacją i dla własnej korzyści. Musi ją skutecznie zastraszyć, a potem się zobaczy… I tak nie zostanie tutaj długo.

Koniec

Komentarze

Napisać taki wstep, jaki Ty napisałaś, to samobójstwo. Nudny, zbity kloc, którego zawartość bez problemu można byłoby przemycić w tekście w jakić dużo ciekawszy sposób.

 

Sprawa druga - 120 000 znaków. Współczuję Lożownikowi, który będzoe to musiał przeczytać. Ja nie mam czasu na takie lektury i raczej mało kto będzie miał (To ukryta rada dla Autorki, szkoda tu wrzucać takie nowele, mało kto przez to przebrnie).

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przykro mi, ale po przeczytaniu wstępu, a w nim pełnego sprzeczności wywodu o kryształach ata, doszedłem do wniosku, że dalej nie może być lepiej, więc szkoda czasu.

 

Ojojj! Na taką nadekspresję jeszcze nie trafiłem.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Nowa Fantastyka