- Opowiadanie: Zethrik - Spadający człowiek

Spadający człowiek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spadający człowiek

Pędzi w dół niczym Ikar, któremu żar słońca odebrał skrzydła. Tylko, że on skrzydeł nigdy nie posiadał. Nigdy się nie wznosił.

Po prostu spada.

Pęd powietrza porywa mu włosy i zmusza wargi do odsłaniania zębów i dziąseł. Wgniata klatkę piersiową i nie pozwala zaczerpnąć oddechu. Razi nagie ciało milionami lodowatych igieł. Wysusza gałki oczne, nie pozbawiając go jednak zdolności widzenia. Patrzy więc na miasto w dole, coraz większe i większe. I z każdą sekundą, z każdym przebytym metrem, będące coraz bliżej.

Rozróżnia już poszczególne budynki. Korki na ulicach przestają przypominać sznury mrówek. Widzi zieleń drzew. Błękitną wstęgę rzeki. Wszelkie odcienie szarości betonowej dżungli.

I wciąż spada.

Przez głowę przebiegają mu miliony myśli. Spostrzeżenia, które poczynił zbyt późno. Teraz, kiedy wszystko pojmuje, wie już, że…

 

***

 

Telefon zadzwonił kilka minut po czternastej – nagły dźwięk gitary i towarzyszący mu Axl Rose, śpiewający o pukaniu w bramy niebios. Dzwonek na tyle łagodny, by na co dzień nie irytował otoczenia. A zarazem wystarczająco donośny, aby zaskoczony Hubert drgnął gwałtownie, wylewając przy tym kawę z trzymanego kubka. Wciąż gorący płyn chlupnął mu na dłoń. Mężczyzna syknął i odruchowo puścił naczynie. Uderzając o podłogę, kubek rozprysł się na dziesiątki białych kawałków, zmieszanych z fusami i czarnym napojem.

– No cholera jasna! – rzucił Hubert. – Po prostu pięknie!

Axl tymczasem wydzierał się w najlepsze. Hubert, chcąc nie chcąc, zostawił na razie bałagan samemu sobie i ruszył odebrać komórkę.

– Markowicz, słucham.

– To ja. – Głos po drugiej stronie był zbyt znany, by tożsamość rozmówcy pozostawiała wątpliwości. Niestety. – Niechętnie to mówię, ale znów cię potrzebujemy.

– Chyba sobie jaja robisz. Znowu?! Czy do was nie dociera, co to znaczy, że ktoś odchodzi z roboty?

– Błagam cię, zostawmy to na później. Zaraz będzie tu masa ludzi, już się ich złazi coraz więcej. Nie dąsaj się jak panienka, tylko zbieraj dupę i przyjeżdżaj. Kwiatkowska, zaraz obok ZUS-u i poczty, bajzel taki, że nie przeoczysz.

– Czekaj, Grzesiuk. Wydawało mi się, że już ostatnim razem wyraziłem się jasno. Żadnych konsultacji, koniec z tym. Pomogłem wam raz, pomogłem drugi i finito. Nie będę odwalał za was czarnej roboty, nie na emeryturze.

– Posłuchaj, Hubert, tym razem to ekstremalny przypadek. Od razu widać, że bez twej asysty się nie obędzie. Zawsze byłeś najlepszy, a to tutaj… Chryste, nawet nie wiem, jak się za to zabrać.

Hubert zaklął w myślach. Wiedział już, że Grzesiuk go ma. Pojedzie tam i zobaczy, o co chodzi. Może sobie wmawiać co tylko chce, ale już dawno pogodził się z myślą, że to uwielbia: Tajemnicę i Wyjaśnienie. Grzesiuk, jego słowa i rozgorączkowanie, wzbudziły w nim niesłychaną ciekawość.

Tyle więc, cholera, ze spokojnego popołudnia.

– No dobra, już dobra. Będę za kwadrans, może trochę później. Ale nigdy więcej, rozumiesz?

– Taktaktak. Tylko się pośpiesz. Gapiów już tylu, że jeszcze trochę i się nie przeciśniesz.

To powiedziawszy, Grzesiuk przerwał połączenie. Hubert stał jeszcze przez chwilę, bezwiednie przyglądając się bałaganowi na kuchennej podłodze. Sprzątanie trzeba będzie na razie odłożyć, zajmie się tym po powrocie. Czyli nie wiadomo kiedy.

Na dworze pełnia lata, tyle dobrego, że nie musi się przebierać w inne ciuchy. Chwycił tylko portfel i kluczyki. Przestępując przez próg domu, na ułamek sekundy się zawahał. Jeszcze broń! Zaraz jednak się zreflektował. Ach, te nawyki. Człowiek może odejść z policji, ale gliniarzem pozostaje się na zawsze. Potwierdzi to każdy, kto kiedyś nosił mundur.

Nie zawracając sobie głowy niczym więcej, pięćdziesięciodwuletni były policjant Hubert Markowicz ruszył na miejsce zbrodni. Czy też czegokolwiek, co wydarzyło się na ulicy Kwiatkowskiej.

 

***

 

Co do jednego Grzesiuk miał absolutną rację. Odcinek Kwiatkowskiej w pobliżu budynku ZUS-u stał się już nieprzejezdny. Tłum gapiów liczył co najmniej setkę osób i wyglądało na to, że z każdą chwilą zjawiało się ich coraz więcej. Znaleźli się wśród nich przedstawiciele chyba wszystkich grup społecznych. Hubert spostrzegł nawet kogoś wyglądającego na mima oraz parę przebranych za wielkie pizze roznosicieli ulotek. Doprawdy, nic tak nie ożywia atmosfery jak porządny trup.

Hubert zostawił samochód na chodniku i począł mozolnie przebijać się przez tłum. Wyłapywał przy tym strzępki informacji, gorączkowo przekazywanych sobie z ust do ust. Dowiedział się z nich niewiele, a jeszcze mniej zrozumiał. Na pewno gdzieś przed sobą miał „martwego trupa”, który „się rozpaćkał” na „aucie przed pocztą”. Samobójca, który skoczył z dachu? Nie, to nie pasowało. Budynki wokół zbyt niskie, Grzesiuk również nie fatygowałby go do byle skoczka. Paradoksalnie, sprawę rozjaśnił nieco – i zagmatwał zarazem – sam mim tłumaczący jakiejś blond dziewoi, że „koleś spadł prosto z nieba”. Nie ma co, plotki żyły sobie w najlepsze.

Wreszcie dopchał się na samo czoło zgromadzenia. Od razu zauważył typowe dla takich sytuacji biało-czerwone taśmy ostrzegawcze oraz kilku mundurowych, usiłujących odgrodzić od nich gapiów. Na widok krążącego w pobliżu znajomego z wydziału kryminalnego Hubert odetchnął z ulgą. Przynajmniej nie straci czasu i nerwów na tłumaczenie kim jest, po co i dlaczego. Uniósł rękę na powitanie i pewnie wyłonił się z tłumu. Kryminalny obdarzył go zmęczonym uśmiechem i przyzwalająco machnął w kierunku prowizorycznej zapory.

– Markowicz! – Grzesiuk dostrzegł Huberta chwilę później, gdy ten przechodził pod taśmami. – Chwała Bogu, jesteś. Co tak długo? Mówiłem przecież, żebyś rzucał wszystko i tu pędził.

– Spokojnie, Grzesiuk. Ciesz się, że w ogóle jestem. Co tu się wyprawia? Takiego zbiegowisko dawno nie widziałem.

Młodszy inspektor Tomasz Grzesiuk otworzył usta, zamknął je, po czym wskazał ręką w stronę roztrzaskanego samochodu, wokół którego krążył tłumek mundurowych.

– Co ci będę dużo gadał. Chodź, sam zobacz.

Hubert nigdy wcześniej nie widział Grzesiuka w takim stanie. Zazwyczaj pewny siebie, dumny gliniarz, teraz sprawiał wrażenie zagubionego żółtodzioba, któremu przypadło przerastające go zadanie. Hubert pomagał mu już dwukrotnie, za każdym razem jednak dołączał do zespołu w środku śledztwa, które utknęło w martwym punkcie. A teraz? Oto błagający o pomoc Grzesiuk. O co tu, do cholery, chodzi?

Odpowiedź miał przed oczyma: jeszcze do niedawna świetnie utrzymanego, srebrnego Mercedesa, obecnie znajdującego się w stanie bardziej niż opłakanym. Wyglądało na to, że w dach walnęło mu coś dużego i ciężkiego. Nie, nie coś – ktoś. Siła uderzenia zmiażdżyła ciało tego nieznanego osobnika, wręcz straszliwie je zmasakrowała. Ze swego miejsca Hubert widział zaledwie fragmenty wbitych w Mercedesa zwłok. Co innego, jeśli chodziło o krew. Czerwone smugi zdawały się być wszędzie: na pogiętej karoserii wozu, płytach chodnika, stojącym nieopodal parkometrze… Denat (lub denatka, ciężko to stwierdzić) rozprysnął się jak – Hubert przymknął na sekundę oczy – kubek z kawą na kuchennej posadzce.

– Facet pierdolnął tu znikąd, tak to przynajmniej wygląda – powiedział Grzesiuk. – Świadkowie – i owszem, mamy świadków, całkiem sporo – twierdzą, że spadł prosto z nieba. Nie z dachu, nie z samolotu, helikoptera czy czegoś takiego. Z pustego, kurwa, nieba.

– Potwierdziliście to?

– W zasadzie jeszcze nie. Ale sam popatrz w górę. Nawet jednej chmurki. Tylko słońce i kupa błękitu. Nikt nie zauważył na niebie żadnej maszyny. Ani nie usłyszał, choć przy tych korkach i hałasach niczego to nie przesądza.

– I to jest pierwsza wersja wydarzeń? Przyszły nieboszczyk pojawił się znikąd, spadł na merca i roztrzaskał się na całą okolicę? Nie brzmi to zbyt prawdopodobnie.

– Wiem. Kazałem już zresztą sprawdzić dzisiejszy ruch lotniczy i w ogóle, ale… – Grzesiuk przesunął dłonią po krótko ściętych włosach i dodał szybko: – Ale czuję, że to niczego nie da. Czuję to w kościach, Hubert. To nie jest normalna sprawa. Do tego stan samego ciała… Koroner zdążył już dokonać wstępnych oględzin. Denat jest goły jak święty turecki. Rozległe obrażenia znacznie utrudnią identyfikację, jeśli w ogóle jej nie uniemożliwią. Na domiar złego, już zrobiła się z tego sensacja, nie możemy zamieść sprawy cichaczem pod dywan. Trzeba rozwiązać ją szybko i skutecznie. Teraz rozumiesz, po co tu jesteś? Jeśli nie zdarzy się cudowny zwrot akcji w sprawie – a prywatnie w cuda nie wierzę – to bez dochodzeniowego geniusza się nie obędzie. A w całym Dociernie i okolicy znam tylko jednego.

– Przesadzasz. Ja tylko robię to, w czym jestem dobry.

– No właśnie. – Grzesiuk spojrzał konsultantowi w oczy. – Pomożecie?

– Pomożemy – westchnął Hubert. – Bierzmy się do roboty.

 

***

 

Docierno zasypiało. Zapadający zmrok przegonił z ulic i parków niemal wszystkich jego mieszkańców. Ludzie, zmęczeni sensacjami i własnym życiem, kryli się po znajomych kątach, gromadzili się w gronach rodzin, znikali pod okryciami ze szkła i betonu, aby nazajutrz znów wypłynąć na powierzchnię.

O śnie i odpoczynku marzył również Hubert Markowicz. Do późnego wieczora siedział na komendzie, współpracując z Grzesiukiem i jego zespołem. Osiągnęli niewiele. Ciało Ikara (jak roboczo nazwali martwego mężczyznę) wciąż zachłannie skrywało swe sekrety. Analiza ruchu lotniczego okazała się, zgodnie z intuicją młodszego inspektora, tropem prowadzącym donikąd. Sprawy nie ułatwiały wyjątkowo spójne zeznania świadków, którzy uparcie powtarzali opowieść o pustym niebie i mężczyźnie znikąd. Tym niemniej, Hubert się nie zniechęcał. Bywało gorzej, zaś chęć poradzenia sobie z Tajemnicą dodatkowo go dopingowała. Dowie się, kim jest Ikar, i nikt ani nic nie zdoła go powstrzymać.

Zmęczenie jednak coraz bardziej dawało się we znaki. Hubert wiedział, że bez porządnego snu się nie obędzie. Na szczęście, nawet w najbardziej intensywnych okresach służby w policji nie miał żadnych problemów z odpoczynkiem. Umiejętność wyłączenia się, relaksu – oto jego recepta na świeży, rwący się do pracy umysł.

Pozostawił samochód na parkingu za blokiem, wyjął z bagażnika torbę z pośpiesznie zrobionymi zakupami i ruszył do mieszkania. Gdy kilka minut później przekraczał jego próg, przypomniał sobie o bałaganie, jaki zostawił w kuchni. No trudno, odpoczynek poczeka, w chlewie żyć się nie da.

Markowicz włączył światło, wszedł do kuchni i zamarł osłupiały.

– Co do…

Bałaganu nie było. Kubek, i owszem, wciąż leżał na podłodze. Lecz był cały, nieuszkodzony. Wokół niego ani kropli kawy. Hubert podszedł sztywnym krokiem i podniósł go ostrożnie. Nic, czyściutki, nawet fusów nie ma. Tylko banalna ceramiczna biel.

Hubert zamknął oczy i spróbował się skupić. Rozbił kubek w chwili, gdy zadzwonił Grzesiuk. Nie zdążył nawet skosztować kawy, pogrążył się w myślach i pozwolił się zaskoczyć głupiej komórce. Ale czy na pewno tak to wyglądało? Odpowiedź brzmi: nie, nie mogło. Oto trzyma przecież jednoznaczny dowód, jawne zaprzeczenie całej tej historii. Kubek nie może być jednocześnie rozbity i w całości, basta!

Mężczyzna ponownie spojrzał na naczynie. Odetchnął głęboko.

Upuścił kubek, ale pusty. Chciał zrobić kawę, lecz zamyślił się, a później wszystko się mu pomieszało. To przez Grzesiuka i tego całego Ikara. Plus dochodzi zmęczenie. Oto i całe Wyjaśnienie. Wielka mi historia.

Kubek powędrował na blat szafki, dotrzyma towarzystwa zakupom. Hubert uznał, że kolację może odłożyć na później. Wpierw prysznic, koniecznie musi się trochę orzeźwić. Omamy są jedną z ostatnich rzeczy, na jakie ma teraz ochotę.

Kiedy jednak parę chwil później zdejmował koszulę, nawet pomysł kąpieli poszedł w odstawkę. Wszystko przez starego kumpla Axla i jego wystrzałowej kapeli.

– Kogo znowu przyniosło?! Nawet chwili spokoju nie dadzą!

Dane nieproszonej persony jaśniały na wyświetlaczu telefonu. Ela. Świetnie, eks-żona była mu teraz jeszcze bardziej potrzebna niż halucynacje. Mimo to wiedział, że jeśli teraz nie odbierze, to na jednej próbie dodzwonienia się nie skończy. Lepiej mieć to już za sobą.

– Cześć, o co chodzi?

– Dzwonię za późno, co nie? – Znowu piła. Zazwyczaj małżeństwa policjantów rozpadają się z powodu pracy. Ich przypadek nie wpisywał się w schematy.

– Odrobinę. Wybacz, ale miałem ciężki dzień i chcia…

– Och, ja też, wierz mi. Ciężki dzień pełen smutnych oczek piesków i ponurych kotków. Łapiesz, o co mi biega, nie?

– Łapię. – Nie łapał, ale nie miało to znaczenia. Kiedy Ela zaczynała gadać będąc na rauszu, próby nadążania za jej tokiem myślenia spełzały na niczym.

– Więc czemu nie chcesz ze mną pogadać? Przecież mnie rozumiesz.

– Nie na tyle, żeby…

– Po tym całym wypadku, kiedy cię postrzelili i zanim odszedłeś z pracy, tylko leżałeś ciągle w szpitalu, to nawet chciałam się wziąć za siebie, wiesz? Bo ty mnie rozumiesz. Ale nie dałam rady. Na szczęście ty nadal, mimo wszystko…

– … cię rozumiem – tym razem odbił konwersacyjną piłkę – dlatego też posłuchaj: odłóż koniak, czy co tam pijesz, i połóż się do łóżka. Dobrze ci to zrobi. A rano będzie tylko lepiej. Zrobisz tak?

– Mhm, mhm. Jaki ty jesteś mądry i troskliwy.

– Więc co masz zrobić?

– Spanko i to już, hyc-hyc.

– Dokładnie. Nie rozczaruj mnie.

– Będziesz ze mnie dumny. Tylko wiesz, Hubert? Maki się mi wczoraj śniły. Maki i szkielet z kamiennym nożem zamiast nosa.

– Głupie koszmary. Idź spać, dzisiaj już ich nie będzie.

Poczekał, aż się rozłączy. Nigdy się nie żegnała, zawsze piknięcie i koniec. Może to i lepiej.

Naszła go chęć, by wyłączyć komórkę, lecz Hubert wiedział, że stały kontakt z Grzesiukiem to podstawa. Trudno, może Ela rzeczywiście się położy. Powinien był zostać negocjatorem, nie gliną.

Zanim wszedł pod prysznic, zerknął jeszcze na swe odbicie w lustrze. Konkretniej – na paskudną bliznę pod lewą piersią. Była żona niepotrzebnie mu o niej przypomniała. Grzesiuk może i nie wierzył w cuda, lecz lekarze (i w dużej mierze sam Hubert) byli odmiennego zdania. Ten ślad po kuli stanowił nieme potwierdzenie ich przekonań. Prosto w serce, powiedziano mu w szpitalu. Pocisk wbił się w pierś, przeszył tkankę i wyszedł plecami. Hubert nie miał żadnych szans. A jednak przeżył. W niewyjaśniony sposób serce pozostało nietknięte. Lekarze stawali na głowie, by to rozgryźć. Ba, nawet coś ostatecznie wymyślili, jakąś szalenie pokręconą, pełną fachowego żargonu teorię. Nie trzeba było jednak być specjalistą, aby zauważyć, że sami w nią nie wierzą. W międzyczasie Hubert zdążył wrócić do zdrowia, złożył broń oraz odznakę i przeszedł na przedwczesną emeryturę.

„Też mi emerytura”. – Skrzywił się teraz. – „Nie trwa nawet osiemnastu miesięcy, a już trzeci raz ją przerywam. Ostatni raz. Pora zerwać z policjantowaniem raz na zawsze, inaczej nigdy się nie wyrwę”.

Zupełnie jakby rozważał odejście z sekty. Czy raczej – rzucenie paskudnego nałogu.

 

***

 

– Może prywatny szybowiec albo paralotnia? Hałas panujący na drodze z powodzeniem by ją zagłuszył, a z kontaktem wzrokowym wiesz, jak jest. Ikar wali o Mercedesa, świadkowie patrzą w niebo dopiero po fakcie, a obiekt ma czas zniknąć zniknąć. Resztę sobie dopowiedzieli. Klasyczny przypadek zbiorowej autosugestii.

Grzesiuk potarł twarz dłońmi i spojrzał zmęczonym wzrokiem na Huberta. Mijał drugi dzień śledztwa. Przesłuchania, oględziny miejsca upadku, analizy zabezpieczonych dowodów… Wszystko na nic, zero postępów. Nikt nie powiedział tego na głos, ale utknęli w martwym punkcie, zaś losy śledztwa zdawały się balansować na krawędzi fiaska. Za co by się się nie zabrali, prowadziło to donikąd. Teraz, w gabinecie młodszego inspektora, nadeszła pora na rozważanie nawet najbardziej szalonych hipotez.

– Brzmi logicznie i rozsądnie, ale niestety odpada. – Grzesiuk wskazał na stosik teczek zawierających zgromadzone zeznania. – W tych relacjach nie ma żadnych sprzeczności. Żadnych! Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? Bo ja nie. Zawsze są jakieś różnice choćby w detalach. Ale tutaj nie, wszystko picuś-glancuś jak z kserokopiarki, nawet igły nie wetkniesz. Ja pierdolę, co za cyrk!

– Chaos bardziej pożądany niż porządek – mruknął Hubert.

– Hm, że co?

– Nieważne. Kombinujmy dalej. Kiedy wyeliminujemy prawie wszystkie możliwości, zostanie ta prawdziwa. Nieważne, jak mało prawdopodobna.

– Nie zgrywaj mi tu Holmesa. Sam już nie wiem, o czym jeszcze nie pomyśleliśmy. Chyba tylko o wystrzeleniu gościa z gigantycznej procy czy innej katapulty.

– Albo o nazbyt udanym eksperymencie z teleportacją… Nie, to wszystko jest bez sensu. Może skupmy się na samym Ikarze? Jeżeli dowiemy się, kim był, wszystko od razu się rozjaśni. Przynajmniej na to liczę, bo w tej sprawie nic nie jest pewne ani nawet normalne.

– Spróbować nie zaszkodzi, ale sam dobrze wiesz, że praktycznie nic na niego nie mamy. – Grzesiuk sięgnął po jedną z teczek. – Biały mężczyzna w średnim wieku, około metr osiemdziesiąt wzrosty, postura normalna. Twarz i czaszka uszkodzone w stopniu uniemożliwiającą identyfikację. Śmierć nastąpiła prawdopodobnie w momencie uderzenia w dach samochodu, choć wymaga to jeszcze dalszych badań ze względu na zły stan zwłok – zły stan, cholera, mistrzowie eufemizmów. – Z tego samego powodu trudności ze znalezieniem znaków szczególnych. Miejscowe odmrożenia, zapewne spowodowane spadaniem z wielkiej wysokości, wciąż ustalają, z jakiej. Trwają badania odcisków palców i DNA denata, ale z wiadomych powodów i utrudnień potrwa to dłużej, niż zazwyczaj. Śladów po stopionych woskowych skrzydłach, cóż za niespodzianka, nie stwierdzono. Tyle. Od czasu, kiedy ostatnio to czytaliśmy, nic nowego się magicznie nie pojawiło. Ej, Markowicz, słuchasz ty mnie w ogóle?

Hubert wpatrywał się z uwagą w jedną z fotografii przedstawiających miejsce upadku. Mniej więcej w połowie charakterystyki Ikara zauważył na niej coś, co wcześniej umknęło jego uwadze.

– Spójrz na to. – Podsunął zdjęcie policjantowi. – Na tego chłopaka, o tutaj, z tyłu pod pocztą.

– No, widzę go. To fotos zrobiony przez tamtego japońskiego turystę, chwilę po wypadku? Nie rozumiem, o co ci chodzi. Szczyl, jak szczyl.

– Przyjrzyj mu się. Zbiegają się ludzie. Wszyscy przerażeni i zaaferowani. Tylko on jeden stoi sobie spokojnie, jakby nigdy nic.

– Chyba żartujesz, jeśli sugerujesz, że to ma być trop czy coś. Patrzy się i tyle. Albo wyjątkowo spokojny albo wybitnie opóźniony. Ewentualnie nagrał się w jakieś brutalne gry i takie rzeczy już go nie ruszają.

– Nie, nie, on… – Hubert szybko przerzucał zgromadzone zdjęcia, odkładając na bok niektóre z nich. – Facet narobił masę fotografii, w tym sporo na Kwiatkowskiej, jeszcze zanim pojawił się Ikar. Myśleliśmy, że nic istotnego na nich nie ma, ale… Patrz! Tu… i tu… i tu też… To ten sam chłopak. Ewidentnie wpatruje się w niebo.

– I co… Zaraz, kiedy powstały te zdjęcia? Jasna cholera!

– Dokładnie! Ponad kwadrans przed uderzeniem. To jedno nawet wcześniej.

– Myślisz, że on… Czekał aż Ikar tam spadnie?

– Na to wygląda. Nie ruszył się z miejsca, cały czas patrzył do góry, a później jako jedyny zachował spokój. Fakt, mógł dojrzeć spadającego Ikara na długo przed innymi, ale nie aż tak długo.

– Skoro zaś czekał, to musiał o wszystkim wiedzieć. Pytanie, skąd?

– I kim w ogóle jest? – Hubert ponownie wziął pierwsze zdjęcie. Podejrzany chłopak patrzył z lekkim uśmiechem i wypisaną na twarzy satysfakcją. Nie wyglądał na więcej niż piętnaście lat. Długie, jasne włosy zaczesał do tyłu, co jeszcze bardziej podkreślało jego nieco dziecinny, niewinny wygląd. Z pewnością przyciągał uwagę, to dobrze, jest szansa, że któryś ze świadków go zapamiętał. Także strój miał niecodzienny: obszerna szara bluza z przydługimi rękawami oraz znoszone jeansy. Zdecydowanie zbyt ciepłe jak na upalny, letni dzień.

– Co to za napis? Ten na jego swetrze? – Grzesiuk również nachylił się nad zdjęciem.

– Ciężko powiedzieć, chyba coś o czasie. Cholera, nigdy nie byłem dobry z angielskiego.

– Nieważne, chłopie. Kawał dobrej roboty. Dosłownie z nieba nam spadłeś.

Hubert nie odpowiedział. Wciąż przyglądał się tajemniczemu chłopakowi.

Czuł, że sprawy wreszcie zaczęły przybierać pomyślny obrót.

 

***

 

Tej nocy Hubert wrócił do domu w znacznie lepszym humorze, niż poprzednio. Resztę wieczora spędził z Grzesiukiem na rzeczach mających umożliwić namierzenie jasnowłosego nastolatka. Nawet w tej chwili policjanci zapoznawali się z powiększonymi wizerunkami poszukiwanego. Następnego dnia mieli raz jeszcze porozmawiać z ludźmi obecnymi na Kwiatkowskiej i przejrzeć nagrania z miejskiego monitoringu. Markowicz czuł, że tym razem trafili w sedno i są na właściwym tropie. Uwielbiał ten stan zanurzenia w nurcie prowadzonej sprawy i pędzenia wraz z nim. Niech no tylko złapią chłopaka! Z pewnością odpowie na przynajmniej część ich pytań.

Pogwizdując pod nosem, przyrządził obfitą porcję jajecznicy z boczkiem i usiadł przed telewizorem. Zje, poogląda chwilę i spać. Od rana będzie urobiony po pachy.

Akurat lecą informacje. Znowu cały zestaw mniejszych i większych nieszczęść; nie, dziękuję. KLIK. Głupawy sitcom. KLIK. Jakieś show z coraz mniej znanymi gwiazdami, Boże ratuj. KLIK. Chyba dokument o… Tak, to wygląda na sekcję zwłok. Nie do kolacji. KLIK? KLIK! KLIK!

Hubert raz za razem naciskał na przycisk zmiany kanału. Obraz na ekranie jednak się nie przełączał. Najwyraźniej w pilocie padły baterie. Gdzieś w szafie powinny leżeć zapasowe.

Podnosząc się z kanapy zerknął jeszcze na lecący dokument. To, co zobaczył, sprawiło, że zamarł z szeroko otwartymi oczami.

Ciało, które lada moment miało zostać rozprute, było jego własnym. Rysy twarzy, blizna, po pocisku, wszystko się zgadzało. Przeprowadzający sekcję mężczyzna w zakrwawionym lekarskim stroju podniósł głowę i spojrzał prosto na Huberta. Znad chirurgicznej maski (po co patomorfologowi maska chirurga?!) patrzyły na niego blade, mętne oczy. Pojawiły się w nich błyski rozbawienia. Błyskawicznie opuścił trzymany skalpel i wbił go w prawą rękę Huberta-trupa. Prawdziwy Hubert wrzasnął przeraźliwie, gdy ból rozsadził mu ramię. Ścisnął je drugą ręką i padł na kolana, strącając przy tym talerz z niedojedzoną jajecznicą.

Tymczasem sadystyczny lekarz o martwych oczach przymierzył się do zadania następnego ciosu. Skalpel ugodził w brzuch leżących na stole zwłok. Hubert ponownie odczuł cios na samym sobie. Fala potwornego bólu rozeszła się mu po całym ciele. Na tym jednak się nie skończyło. Lekarz szarpnął ostrzem i zaczął rozpruwać zwłoki. Hubert spojrzał w dół, przekonany, że ujrzy jak wylewają się z niego wnętrzności. Nie dostrzegł jednak nawet kropli krwi. Mimo to ból narastał, silniejszy nawet od tego, który czuł będąc postrzelonym. Runął na ziemię, ostatkiem sił opierając się na zdrowej ręce. Z najwyższym trudem podniósł wzrok.

Na ekranie telewizora zamaskowany oprawca z zainteresowaniem badał jelita Huberta-trupa. Musiał wcześniej schować gdzieś skalpel, gdyż schwycił je oburącz. Oślizgłe trzewia powoli przesuwały się pomiędzy palcami, zadając Hubertowi kolejną dawkę cierpienia. Niespodziewanie dłonie lekarza zacisnęły się na wnętrznościach. Markowicz zawył. Przez głowę przeleciał mu koszmarny obraz istoty składającej się z samych oczu i języków. Nie miał jednak czasu nawet się nad nim zastanowić – oprawca począł już wykręcać wnętrzności, szarpać je, pleść z nich piekielne kombinacje. Hubert wił się z bólu. Pragnął umrzeć, nareszcie umrzeć. Przestać czuć cokolwiek i stać się jedynie zwłokami leżącymi na stole sekcyjnym. One nie czuły. One nie krzyczały. Je nic nie obchodziło.

Raptem Hubert poczuł na ciele kolejne razy. Udo, nadgarstek, pierś, oko… Lekarz musiał znów schwycić skalpel i dźgał, ciął jak szalony. Ból wypełzający z poszczególnych punktów zlał się w jedną wielką torturę. Wtem i ona osiągnęła apogeum. Nastąpiła wewnętrzna eksplozja, rozrywająca zmysły i odbierająca rozum.

Zapadła absolutna cisza, trwająca chwilę, a może wieczność. W końcu i ona dobiegła końca:

– … proszkiem usuniesz każdą plamę!

Hubert ostrożnie podniósł się spośród porozrzucanych resztek kolacji. W telewizji szły reklamy. Nie ma sekcji, nie ma zwłok. Zwyczajna, do znudzenia normalna ramówka.

Dopiero wówczas poczucie rzeczywistości powróciło do Markowicza. Mężczyzna, wydając krótki okrzyk, zerwał się na równe nogi. Zaczął obmacywać swe ciało. Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Ten ból… Ten straszliwy, niewyobrażalny ból. Czy rzeczywiście go czuł?

– Tracę rozum. Chryste przenajświętszy, ja już ochujałem! Co to było? Co to, do kurwy nędzy, było!

Ogarnęły go dreszcze. Opadł ciężko na kanapę. Objął się ramionami i za wszelką cenę starał się nie poddać ogarniającej go panice.

Sen! Tak, to by wszystko wyjaśniało. Absolutnie wszystko! Był cholernie zmęczony, więc najnormalniej w świecie zasnął przed telewizorem. A później zaczęły się dzikie harce nagromadzonych doświadczeń. Ból, lekarz o trupich oczach, sekcja… To wszystko zaledwie wytwory jego wyobraźni. Niezwykle realistyczne, lecz całkowicie nieprawdziwe.

Stopniowo odzyskiwał psychiczną równowagę. Dreszcze też poczęły ustępować. Wreszcie wziął się w garść. Nie może pozwolić, aby rozbił go głupi koszmar. To, czego teraz potrzebuje, to prawdziwy, regenerujący odpoczynek. Posprząta, weźmie prysznic i położy się do łóżka. I Błagam, Boże, żadnych kolejnych snów.

Bóg jednak najwyraźniej miał wobec Huberta nieco inne plany.

 

***

 

Hubert Markowicz ponownie był dzieckiem. Znów miał dwanaście lat, rozpierała go energia, a wakacje, które dopiero co się zaczęły, będą trwały wieczność.

Ten sen nie był produktem wyobraźni. Zrodziły go wspomnienia.

Właśnie włóczy się po lasach ciągnących się od Docierna aż do Katowic. Tak przynajmniej małemu Hubertowi się wydaje. Wie też, że nie może zapuszczać się zbyt głęboko pomiędzy drzewa. Łatwo można się zgubić. Albo być zjedzonym przez wilki. Tak mówi babcia, a ona jest najmądrzejsza na świecie.

Hubertowi towarzyszy, jak zwykle, jego najlepszy przyjaciel. Tym razem jednak Rysiek wygląda inaczej, niż w rzeczywistości. Ma długie jasne włosy i pucułowatą twarz. Do tego założył jakąś rozciągniętą bluzę, skąd ją w ogóle wytrzasnął? Ma na niej coś napisane, ale Hubert nie rozumie, co. Angielskiego nie zna.

Dzisiaj Rysiek zaciągnął go wyjątkowo daleko. Nigdy tutaj się nie zapuścili, do tej części lasu, gdzie drzewa robią się stare, a niebo znika z widoku. I robi się dziwnie ciemno. Nagle między korzeniami drzewa, o tam, po prawej, przepełza wielki wąż. Przynajmniej tak się Hubertowi wydaje. Tyle tutaj cieni, łatwo dać się nabrać złudzeniom.

– Ej, może dajmy sobie lepiej siana? Słyszysz, Rysiek? Tutaj jest jakoś śmiesznie.

Ale Rysiek mówi, żeby nie był baba, tylko szedł szybciej, bo nigdy tego bunkra nie znajdą. On tam jest, na pewno, niech no trochę połażą i zobaczy, że było warto się pomęczyć.

Hubert nie chce, lecz idzie. Nagle orientuje się, że Ryśka nigdzie nie widać. Zaczyna za nim nawoływać, ale bez skutku. Odpowiada mu tylko pohukująca w oddali sowa. Gdzie on się podział? I co jest z tym lasem? Tu nie powinno być aż tak mrocznie. Zrobiło się jakoś tak… strasznie.

Gdzieś za jego plecami szeleszczą krzaki.

– Rysiek?

Bez odpowiedzi. Może to wilk! Albo coś jeszcze gorszego. Wbrew samemu sobie, Hubertowi przychodzi do głowy wszystko to, co babcia opowiadała o różnych strachach żyjących w lasach. A jeśli to było licho? Albo borowy, albo raroszek, albo…

Hubert puszcza się pędem przed siebie. Nieważne dokąd, byle jak najdalej od tego czegoś, co siedzi w krzakach. Rozgarnia gałęzie pełne liści, co ich tak dużo, niczego nie widzi. Ale to coś biegnie za nim, słyszy to! Prędzej, szybciej! Bo złapie i zje!

Wtem, tuż za kolejnym krzewem, ziemia ucieka mu spod brudnych tenisówek. Hubert nie ma szans wyhamować. Rozpędzony wylatuje poza krawędź niewidocznej dotąd skarpy. Na moment zawisa pomiędzy niebem a ziemią, w nienaturalnej pozie istoty, która nigdy nie dostąpiła zaszczytu latania.

A zaraz potem runie w dół.

Z ust wyrywa się mu przeciągły okrzyk zaskoczenia i przerażenia, kiedy twardy grunt daleko, daleko w dole zbliża się coraz bardziej.

Mały Hubert spada.

Zaś dorosły Hubert odrzuca sen i siada na łóżku. Z bijącym w szaleńczym tempie sercem uświadamia sobie, że to wszystko należy już do dawno minionej przeszłości, że upadek skończył się tylko złamaniem ręki i wybiciem dwóch zębów. Rysiek znalazł go, poobijanego, i odprowadził do domu. Hubert spadł, lecz przeżył.

Wyczerpany, znów pada na poduszkę i niemal natychmiast zasypia ponownie. Tym razem śpi twardo. Jeżeli przyśniło się mu coś jeszcze, to po przebudzeniu nic tego nie zapamiętał.

 

***

 

Szary budynek komisariatu wyłonił się zza zakrętu. Hubert ziewnął i zaczął rozglądać się za wolnym miejscem na parkingu. Po wczorajszym entuzjazmie pozostały mu nędzne strzępki. Był wykończony koszmarami, sen niewiele pomógł, zaś na domiar złego akurat dziś musiały się skończyć zapasy kawy. Doprawdy, Hubert jeszcze nigdy nie tęsknił z taką siłą za swym spokojnym życiem emeryta.

O, jest i miejsce, można parkować.

Markowicz nie zdążył jednak nawet zamknąć samochodu, gdy przez drzwi komisariatu, pośpiesznie dopinając marynarkę, wypadł Grzesiuk.

– Właśnie miałem do ciebie dzwonić, kiedy zobaczyłem, że już jesteś. Wsiadaj z powrotem, jedziemy po gagatka.

– Co, kogo? Chłopaka?

– Nie, świętego Franciszka z Asyżu. – Grzesiuk bez ceregieli wpakował się na siedzenie pasażera. – Jasne, że po chłopaka. Czego się guzdrzesz, siadaj za kółko!

– Powiesz mi chociaż, dokąd mam jechać? – zapytał Hubert odpalając silnik.

– Na Osiedle Zielnisko. Przepisami się zbytnio nie przejmuj, drugiej takiej szansy możemy nie mieć.

W trakcie jazdy Grzesiuk pokrótce wyjaśnił Hubertowi, co się dzieje.

Jakiś kwadrans wcześniej przejeżdżający przez wspomniane osiedle radiowóz zauważył, że nastolatek, którego wizerunek otrzymali, wchodzi do jednego z opuszczonych domów. Natychmiast skontaktowali się z Grzesiukiem pytając, czy mają interweniować. Młodszy inspektor wpierw upewnił się, czy to na pewno ich chłopak. Tak, nie mają najmniejszych wątpliwości. Co prawda po okolicy często kręcą się nieletni, zaś ten budynek to jedna z ulubionych noclegowni dzieci ulicy, ale zauważony bez dwóch zdań jest tym ze zdjęcia.

– Powiedziałem im, żeby siedzieli na miejscu, obserwowali budynek i pod żadnym pozorem nie zbliżali się do blondasa. Jeżeli żyje na ulicy, a wiele na to wskazuje, to może być zarówno sprytny, jak i skrajnie ostrożny. Przepłoszą go, to się gdzieś zaszyje i nigdy go nie znajdziemy. Zaś wraz z nim przepadnie być może jedyny trop prowadzący do rozwiązania sprawy Ikara.

Z tego powodu Grzesiuk postanowił postąpić w myśl sprawdzonej zasady mówiącej: „chcesz zrobić coś dobrze, zrób to sam”. No, prawie sam – chciał mieć w trakcie operacji przy swym boku Markowicza. Tak na wszelki wypadek.

Do pustostanu dotarli w rekordowym czasie, nabijając przy tym pokaźną pulę punktów karnych. Hubert, mając w pamięci błogosławieństwo Grzesiuka, łamał bez skrupułów przepis za przepisem. Oto pojawiła się okazja na szybkie uzyskanie Wyjaśnienia. Za nic nie chciał jej zaprzepaścić.

Policjanci z patrolu, zgodnie z rozkazem, zaparkowali radiowóz w bezpiecznej odległości od budynki i posłusznie oczekiwali przybycia Grzesiuka.

– Chyba wciąż jest w środku – powitał ich starszy z gliniarzy. Hubert kojarzył go z którejś wcześniejszych spraw. Grzywocz czy Grzywacz.

– Doskonale. Obserwujcie dalej, my wejdziemy do środka. W razie czego, wezwiemy was.

– Nie lepiej będzie, jeżeli ruszymy wszyscy razem? – wtrąciła się druga połowa patrolu, na oko młodzian świeżo po szkole. – Szukalibyśmy szybciej i sprawniej.

– Wchodzimy sami – odparł Hubert. – Może nawet obejdzie się bez zamieszania i dzieciak dobrowolnie z nami pójdzie. Poza tym, obecność mundurów tylko pogorszy sprawę.

– Rozumiem, proszę pana – odrzekł młody, wyraźnie niezadowolony.

– I dobrze – rzekł Grzesiuk. – Chodź, Markowicz, czas ucieka.

Hubert skinął głową. Wspólnie ruszyli w kierunku opustoszałej kamienicy. Policjanci za ich plecami przez chwilę o czymś dyskutowali półgłosem, po czym zamilkli. Chyba młody wyrażał swą dezaprobatę, co do ich decyzji. Cóż, jeszcze wiele się musi chłopak nauczyć.

Budynek przywitał ich wyrwanymi z zawiasów drzwiami, niedbale opartymi o futrynę. Wewnątrz panował półmrok. Hubert dostrzegł niepewnie wyglądające schody oraz kolejne dwie pary obdrapanych drzwi, położonych naprzeciwko siebie. Zapewne jedne z nich prowadziły do piwnicy, drugie – do mieszkania. Na ścianie na wprost wejścia ktoś nabazgrał czerwonym sprejem pokraczną swastykę oraz napis „Guwniane życie czyma sie powieszchni”. Calutki wyraz bez błędu, brawa dla autora.

– Cholera – powiedział półgłosem Grzesiuk. – Trochę nam to zajmie.

– Damy radę – odrzekł Hubert. – Ty sprawdź parter i piwnicę, ja biorę górę.

– Dobrze, że wziąłem latarkę. Przy okazji, masz broń?

– A po co, na nastolatka?

Gliniarz wzruszył ramionami i podszedł do drzwi z lewej.

– Jak skończę tutaj, to przyjdę ci pomóc.

Rozpoczęło się mozolne przeczesywanie budynku. Na dwóch pierwszych piętrach nie było ani śladu chłopaka. Same pokoje ogołocone ze wszystkiego poza kilkoma pożółkłymi materacami, butelkami po alkoholu i zużytymi prezerwatywami. Syf, kiła i mogiła. Żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę kogoś większego od wszędobylskich pająków. Poszukiwany musiał więc siedzieć albo na ostatnim piętrze albo w piwnicy. Chyba, że patrolowi dali plamę i dzieciak wymknął się gdzieś tyłem. Ciekawe, jak idzie Grzesiukowi. Powinien już kończyć ze swoim terenem. Lada moment powinien tutaj dołączyć. Poczekać na niego i wspólnie sprawdzić pozostały teren? Hubert szybko zrezygnował z tego pomysłu. Może i jest na emeryturze, ale nie zdziadział jeszcze do reszty.

Pewnym krokiem zaczął wspinać się po schodach. Dziwne, z każdym krokiem ściany zdawały się być coraz bardziej zniszczone. Farba schodziła z nich wielkimi płatami. Gdzieniegdzie widać było gołe, kruszące się cegły. Nawet stopnie, po których szedł, skrzypiały coraz głośniej. Zupełnie, jakby góra domu była w znacznie gorszym stanie niż piętra, które sprawdził.

Klatka schodowa się skończyła. Przed Hubertem znajdowały się pojedyncze drzwi. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę układ pokojów w reszcie budynku. Z drugiej strony, szukanie pójdzie teraz znacznie szybciej.

– No, mały, jesteś tu? – szepnął Markowicz i nacisnął klamkę.

Pokój za drzwiami nie był pusty. Nie było w nim zarzyganych materacy ani innych śladów bytności dzikich lokatorów. Tak właściwie, pokój ten był dziecięcym pokojem Huberta Markowicza.

Oniemiały mężczyzna bezwiednie postąpił kilka kroków przed siebie. Ledwo zarejestrował, że za jego plecami cicho stuknął zamek zatrzaskiwanych drzwi. W tej chwili Hubert koncentrował się na tym, co miał przed sobą: na miejscu, które, był tego pewien, przestało istnieć całe lata temu. Wszystko było takie, jak zachował w pamięci. Wysłużona wersalka służąca mu za łóżko. Biurko na którego blacie poniewierają się zeszyty komiksu z Hansem Klossem. Plakat Czerwonych Gitar. Sprezentowany przez wujka adapter Bambino. Pokój, w którym przeżył bite dziesięć lat swojego życia. Nie zgadzało się tylko jedno: pokój ten powinien znajdować się w Katowicach, nie w Dociernie. I nie w kamienicy, lecz w parterowym domu, wyburzonym na samym początku lat osiemdziesiątych.

Zwidy. Kolejne pierdolone zwidy.

W tej chwili Hubert poprzysiągł sobie, że jeśli tylko stąd wyjdzie, natychmiast uda się do specjalisty. Pieprzyć dumę, jemu naprawdę potrzebna jest pomoc.

Odwrócił się, gotów natychmiast opuścić ów wytwór chorego umysłu, lecz drzwi, przez które przed chwilą przeszedł, już nie było. Pozostała po nich jedynie drewniana futryna, teraz wypełniona solidną ścianą. Hubert poczuł, jak powoli ogarnia go panika. Zdesperowany uderzył pięściami w miejsce, gdzie powinny znajdować się drzwi. Bez efektu. Markowicz omiótł wzrokiem pomieszczenie. Okno! Co z tego, że to trzecie piętro. Jeżeli się nie myli, powinno wychodzić wprost na czekających gliniarzy. Zacznie krzyczeć, machać do nich, na pewno jakoś pomogą. Trzema susami przebył pokój i dopadł do szyby. Nie było klamki, ale co tam, wybije to okno, albo i tak go dostrzegą i…

Panika, która wcześniej zaczęła wpełzać mu po kręgosłupie, teraz wbiła swe szpony w mózg i serce.

Za oknem ujrzał tylko błękitny ocean nieba i chmury. Chmury, które przepływały poniżej.

– To… nie dzieje się… naprawdę. Nie może się dziać, życie tak nie działa. To tylko moje wymysły, nic więcej. Zaraz miną… Boże, czemu, kurwa, nie mijają!

Jakby w odpowiedzi na skargi Huberta, wszystko wokół zaczęło lekko drżeć i tracić wyrazistość. Rozpadało się przy tym, fragment po fragmencie. Na razie były to zaledwie małe kawałeczki ścian i podłogi, odrywające się od reszty i spadające w coś, co można było najprościej określić jako „nicość”. Jeżeli jednak ten proces rozpadu potrwa dłużej…

Wtem, jakby przebijając się z innego świata, do Huberta dotarł przytłumiony głos:

– Knock-knock-knockin' on heaven's door…

Komórka! Jezus, Maria, na śmierć o niej zapomniał!

Gdy wyjmował telofon z kieszeni, do Markowicza dotarło, jak bardzo przerażenie spowolniło jego ruchy. Zdawało mu się, że znajduje się głęboko pod wodą. Wewnętrzna panika nijak nie przyspieszała jego działań na zewnątrz, wręcz przeciwnie.

– Markowicz… słucham…

– Gdzie ty się do ciężkiej cholery podziewasz! – Grzesiuk. Lecz jego głos był stłumiony, niewyraźny. – Wracaj do samochodu, musimy pogadać, natychmiast.

– Nie wiem… Nie wiem, gdzie jestem. Pomóż mi…

– Co mówisz? Ledwo cię słyszę, a sytuacja… Jezu, Hubert, właśnie dostałem telefon z laboratorium. Trochę im to zajęło, zrobili testy kilka razy, żeby się upewnić, że się nie pomylili, i nic z tego, zero wątpliwości… Zidentyfikowali Ikara, DNA, odciski… I okazało się, że – Grzesiuk jęknął – to ty. Hubert, kurwa, Ikar to ty!

Skądś wiedział. Wiedział już w chwili, kiedy odbierał połączenie. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach zmęczonego umysłu już wówczas tliła się prawda.

Powoli opuścił rękę. Telefon wysunął się mu z dłoni i zniknął w pustce, która zdążyła pochłonąć niemal całą podłogę. Mury wokół też prawie nie istniały. Pozostały strzępy pokoju, ściana z oknem… I sam Hubert.

– Tak więc oto ostatnia sprawa Huberta Markowicza dobiegła końca. Otrzymał ostatnie Wyjaśnienie. Wreszcie może odejść.

Hubert nie zauważył, skąd tamten przybył. Po prostu nagle już stał przed nim – czy raczej unosił się w nicości. Młodzieniec z czarnymi skrzydłami, zupełnie nagi, nie licząc wąskiej przepaski na biodrach.

– Wybacz, że pojawiam się dopiero teraz. Gdyby zależało to tylko ode mnie, spotkalibyśmy się już dawno. Cóż, lepiej późno niż później.

– Chyba się nie znamy – odparł martwym głosem Hubert. Czuł się jak obserwator, zupełnie jakby stał na zewnątrz własnego ciała. – Przynajmniej nie ja ciebie.

– Gdzież moje maniery! Wszystko przez to, że tak rzadko mam okazję rozmawiać z żywymi. Pozwól zatem, że to nadrobię i się przedstawię. Słowianie nazywali mnie Weles. Egipcjanie – Anubis. Wśród Izraelitów znany byłem jako Azrael, zaś Aztekowie ochrzcili mnie imieniem Mictlantecuhtli – tak na marginesie uważam, że oni akurat zdecydowanie przesadzili. Osobiście najbardziej lubię, kiedy zwraca się do mnie per Tanatos. Takie to… klasyczne.

– Jesteś śmiercią.

– O, wypraszam sobie. Jestem BOGIEM śmierci. Ona mi podlega.

– Dlaczego? – Hubert nie łudził się już, że to wszystko dzieje się jedynie w jego głowie. Było zbyt straszne, zbyt namacalne. I nigdy nie zdołałby wymyślić czegoś aż tak pomylonego. – Co ja ci zrobiłem? Dlaczego robisz mi to… to wszystko?

– Bo przeżyłeś. – Tanatos uśmiechnął się drapieżnie. – Wiesz, że miałeś przejść pod władzę którejś z mych Kostuch, gdy miałeś zaledwie dwanaście lat?

– Upadek ze skarpy. Wtedy, w lesie.

– Nie inaczej. Do dziś nie rozumiem, jak wówczas nam umknąłeś. Po tym wszystkim wręcz rozpłynąłeś się w powietrzu, stałeś się niewidzialny nawet dla mnie. Trochę czasu mi zajęło, zanim cię wytropiłem. Myślałem, że po sprawie, ale nie. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że przez te wszystkie lata byłeś dosłownie nieśmiertelny? Nie patrz tak na mnie, nie zwykłem żartować. Nawet strzał prosto w serce nie zdołał cię zabić. Wówczas zrozumiałem, że muszę uciec się do innych, mniej konwencjonalnych środków. I oto wreszcie cię mam. Muszę przyznać, że rzadko zdarza się mi aż tak wytrawny przeciwnik – nawet jeżeli nie wiedział nic o walce, którą toczył. Doceniam to. Dlatego jestem tu osobiście.

Hubert nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Wszystko to, co właśnie usłyszał, dudniło mu w głowie, kłębiło myśli, a zarazem było dziwnie logiczne i oczywiste. Zrozumiał, że to już koniec. Nie umknie śmierci. Pragnął tylko dwóch rzeczy: zrozumienia do końca. A później szybkiego, bezbolesnego ciosu. Co do tego ostatniego, obawiał się, że to pobożne życzenie.

– Więc po to była potrzebna ta cała historia z Ikarem… to znaczy – ze mną? Żeby mnie zabić?

– Owszem. Może i dana ci była nieśmiertelność. Lecz nawet nieśmiertelny nie jest w stanie uniknąć tego, co już się wydarzyło. Nie umkniesz śmierci, która już cię przecież spotkała.

– A te pomylone wizje? Czemu je na mnie zsyłałeś?

– Ach, one. To akurat nie moje dzieło. Doszło do ciekawej sytuacji: technicznie już nie żyłeś, równocześnie zaś śmierć dopiero na ciebie czekała. Stąd twoja rzeczywistość od czasu do czasu się rozpadała, po czym składała się na powrót w całość. Było to dosyć… intrygujące, rzadko spotykane zjawisko.

– Więc to tak. Oto Wyjaśnienie, którego szukałem. Dziękuję ci, Tanatosie, mimo wszystko. Przynajmniej nie umrę w niewiedzy.

Markowicz zebrał siły, które jeszcze mu pozostały. Zmusił się, by spojrzeć w oczy istoty, która wzięła sobie za cel odebraniu mu życia.

– Dobra, wystarczy tego. Dalej! Zabijaj!

– Phi, patrzcie go! Dlaczego wy, ludzie, zawsze w ostatnich chwilach robicie się tak śmiesznie butni? Lecz zawiodę cię, to nie do mnie należy domknięcie tej pętli. Uczyni to ktoś inny. Czas!

W mgnieniu oka przed Tanatosem pojawiła się znikąd postać, którą Hubert rozpoznał od razu. Pucułowaty chłopak o jasnych włosach. Ostatni element układanki wypełnił obraz całości.

– Hubert – oto Czas. Chyba jeszcze nie mieliście okazji poznać się osobiście. Bez niego cała ta operacja nie miałaby prawa bytu.

– Przepraszam, że tak się to wszystko zaczyna. – W głosie przybyłego brzmiał autentyczny smutek.

Hubert chciał jeszcze coś powiedzieć. Cokolwiek. Byle nie odejść tak po prostu, bez słowa. Żeby odwlec to, co nieuniknione. Zaczął otwierać usta, lecz Czas już uniósł prawą rękę. Dopiero teraz, kończąc swój żywot, Markowicz zdołał odczytać napis na szarej bluzie: „The last hope lies in time”. Sekundę później poczuł, jak w pierś uderza go jakaś niewidzialna siła. Poleciał w tył, rozbił okno i wypadł w błękit.

Zdołał jeszcze zarejestrować, że w którymś momencie znikło całe jego ubranie.

 

***

 

… to wszystko było naprawdę nieuniknione. Spada teraz, lecz tak naprawdę spadał przez całe swe życie. Jego upadek rozpoczął się w chwili, gdy mając dwanaście lat wypadł z krzaków i runął ze skarpy. Zakończy się – lada moment, na dachu Mercedesa zaparkowanego przy ulicy Kwiatkowskiej, nieopodal poczty i budynku ZUS-u.

Hubert Markowicz spada.

Docierno jest już coraz bliżej. O czym jeszcze pomyśleć, kiedy czasu tak niewiele, a w głowie tyle rzeczy. Dziwne, że już się nie boi. Czuje spokój, pogodził się ze swym losem. Jest tylko smutny, bo w końcu tam, w dole, jest jeszcze jeden Hubert, który jeszcze o niczym nie wie którego to wszystko dopiero czeka.

W ostatniej sekundzie, gdy widzi swe odbicie w srebrnej karoserii, myśli jeszcze, że oto nareszcie może przejść na ostateczną emeryturę.

 

Gdzieś w innej rzeczywistości, tuż obok naszej, istota zwąca siebie Tanatosem rozsiadła się wygodnie na swym tronie. No, robota skończona. Kolejny śmiertelnik odprawiony. Może i był szczególnym przypadkiem, ale koniec końców skończył jak wszyscy inni. Amen, finito, już więcej o nim nie usłyszy.

 

Czas zaś stał obok budynku poczty, poza zgiełkiem, hałasem i śmiercią. Przyglądał się upadkowi człowieka, któremu nadadzą imię Ikar, i tylko się uśmiechał. Bo on, Czas, wiedział lepiej.

Koniec

Komentarze

A w całym Dociernie i okolicy znam tylko jednego.Przesadzasz. Ja tylko robię to, w czym jestem dobry.  ---> coś tu nie tak... Chyba entera i nowej linii zabrakło...

Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym, bo ja nie? ---> Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? Bo ja nie. 

Podejrzany chłopak patrzył się z lekkim uśmiechem i wypisaną na twarzy satysfakcją.  ---> Wrrr... zaimek (wrrr) zwrotny (wrrr) bez (wrrr) sensu wrrr... No przecież to plaga jakaś, zupełnie jak dozorczyni cieczy...

Był jeszcze nastolatkiem, nie wyglądał na więcej niż piętnaście lat. ---> osobliwe masło stuprocentowo maślane. Piętnastoletni nastolatek.

Pucułowaty chłopak (...) ---> to na rzecz Autora: rzadko spotykane, ale poprawne.

-------------------------

Pomysł, moim zdaniem, ciekawy. Czasowa nieśmiertelność jako skutek niedopatrzenia lub spóźnienia się Śmierci na "pierwsze spotkanie"...

"Co tu się wyprawia? Takiego zbiegowisko dawno nie widziałem."

"Biały mężczyzna w średnim wieku, około metr osiemdziesiąt wzrosty"

"Gdy wyjmował telofon z kieszeni, do Markowicza dotarło"- ot, takie literówki.

 

"Wszystko przez starego kumpla Axla i jego wystrzałowej kapeli." - wystrzałową kapelę?

 

"świadkowie patrzą w niebo dopiero po fakcie, a obiekt ma czas zniknąć zniknąć"

"Za co by się się nie zabrali, prowadziło to donikąd":)

 

Kawał naprawdę solidnego opowiadania. Napisane fajnym językiem, styl może się podobać. Co tu dużo mówić? Czytelnik czeka na Wyjaśnienie z równie wielką ciekawością i niecierpliwością, co sam bohater. Cholernie wciągajacy tekścik.

Przyznaję, że początek wydał mi się mało zachęcający, ale później mnie wciągnęło. Bałam się tylko, że na koniec nie dostanę żadnego sensownego rozwiązania, ale na szczęście tak się nie stało. Fabuła zdecydowanie na plus.

Na minus – opowiadanie nie jest źle napisane, jednak mam wrażenie, że Twój pierwszy tekst był lepiej wykonany, znaczy wiem, że możesz lepiej;), druga rzecz – nie przekonały mnie opisane przez Ciebie metody pracy policji, ja bym to widziała inaczej, no ale nie jestem ekspertem...

Smutna kobieta z ogórkiem.

Dziękuję za wszelkie uwagi. Błędy poprawiłem, przynajmniej te, które zdążyłem przed zablokowaniem edycji.

@Virginia: Ja również nie znam szczegółów policyjnych procedur i metod. Mając do wyboru mozolne zgłębienie wszystkich ich tajników i ryzyko pójścia na pewne kompromisy, wybrałem to drugie - dla dobra płynności powstawania tekstu ;)

gdzie drzewa robią się stare, a niebo znika z widoku. I robi się dziwnie ciemno --- brzydkie powtórzenie,

Pewnym krokiem zaczął wspinać się po schodach. Dziwne, z każdym krokiem ściany zdawały się być coraz bardziej zniszczone. Farba schodziła z nich wielkimi płatami. Gdzieniegdzie widać było gołe, kruszące się cegły. Nawet stopnie, po których szedł, skrzypiały coraz głośniej. Zupełnie, jakby góra domu była w znacznie gorszym stanie niż piętra, które sprawdził.
Klatka schodowa się skończyła. Przed Hubertem znajdowały się pojedyncze drzwi. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę układ pokojów w reszcie budynku. Z drugiej strony, szukanie pójdzie teraz znacznie szybciej. --- dziwne/dziwne, widać, że szykuje się jakiś przełom, ale zostało to strasznie nachalnie przedstawione,

- Ach, one. To akurat nie moje dzieło... [byłby spoiler]  intrygujące, rzadko spotykane zjawisko. --- pomysł jest super, ale jakby brakuje mi potwierdzenia w tekście, przydałoby się więcej przykładów, najlepiej wplecionych tak, aby bohater nie zdawał sobie z nich sprawy, ale czytelnik już tak,

Sama końcówka zdaje się być pisana na szybko, przez co wyjaśnienie tajemnicy jest po łebkach, trochę niepełne. Całość niby się zazębia, ale czegoś jeszcze brakuje. mimo to opowiadanie jest nieźle napisane, dobrze się czyta.

pozdrawiam

I po co to było?

Znalazłam z sześć czy siedem rzeczy do poprawki - jakieś niewłaściwe odmiany, przecinki, takie tam. Teraz oczywiście nie ma sensu ich wymieniać, a na dodatek - co u mnie niezwykłe - nawet nie popsuły mi przyjemności czytania.

 

Uważam tekst za dobry. Podoba mi się znacznie bardziej niż poprzedni, którego założenie wydało mi się dość infantylne i drażniące.

Masz ciekawy styl, tak że czytelnikowi chce się czytać, nawet jeśli natrafia na mniej ciekawe kawałki. Aczkolwiek przychylę się do zdania np. Syfa - końcówka poszła za szybko. Najpierw rozpisujesz szeroko różne sprawy, wizje, motywy, a potem szast-prast, gość wchodzi do domu, spotyka Tanatosa, rozwiązanie zagadki i pac.

Ta druga część tekstu zasługiwałaby na poszerzenie, wtedy może tekst z dobrego stałby się bardzo dobrym? W sumie szkoda, że nie załapałeś się na Sherlockistę.

 

Pozdrawiam i do zobaczenia pod następnym opowiadaniem.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jeśli dobrze zrozumiałam, to na koniec powstała pętla czasowa. Po co?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Szkoda, że nie przyłożyłeś się do zakończenia. Ostatecznie wyjaśniłeś czytelnikowi całą Tajemnicę, ale sposób, w jaki to zrobiłeś, pozostawia wiele do życzenia, nie jest błyskotliwy i osobiście, po skomplikowanej fabule obfitującej w enigmatyczne, trudne do wyjaśnienia wydarzenia, spodziewałem się czegoś lepszego.

Konstrukcja postaci gliniarza jest aż do bólu szablonowa.

Akcja opowiadania, mimo że zawiła i niejednoznaczna, łatwa do przewidzenia - w pewnym momencie przyszło mi do głowy, że Ikarem jest Hubert. Śmieszna wydała mi się scena z zatrzymaniem tego chłopaka ze zdjęcia - to miał być podejrzany, że potrzebne były posiłki? Chłopak był niebezpieczny?

Pojawiło się też parę banałów, czy niewiarygodnych dla mnie sytuacji.

Do wykonania również można mieć pewne zastrzeżenia.

Dobra, przeczytałem, wciągnąłem się, ogólnie rzecz biorąc - było fajnie. Lubię twój styl. Wiadomo, że znalazłyby się do poprawy jakieś literówki, przecinki czy inne bzdury, ale naprawdę podoba mi się sposób, w który piszesz. Tym bardziej, żałuję, że pełen napięcia i tajemnicy tekst zakończyłeś w sposób tak banalny. Z jednej strony, wszystko niby zamyka się tak jak powinno, ale mimo wszystko koniec wydaje mi się nieco naciągany. Ode mnie czwórka.

Nowa Fantastyka