- Opowiadanie: KaelGorann - Mechanik

Mechanik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mechanik

Było nieludzko gorąco. Ledwo obracający się pod sufitem wentylator niewiele pomagał. Zach Blaghery rzucił na biurko wczorajszą gazetę, którą próbował się wachlować i wstał, by nalać sobie szkockiej. Miał jeszcze na szczęście lód. I szkocką. Nad podręczną lodówką wisiał plakat z wielkim napisem: „W pracy nie piję”. Takie pieprzenie. W jakiej pracy? Nie miał klienta już od kilku tygodni. Był dumnym posiadaczem jedynego autoryzowanego serwisu naprawy robotów w całym stanie, ale to już klientom nie wystarczało. Wszyscy woleli korzystać z automatycznych stacji naprawczych, od których zaroiło się ostatnio w miastach. Ale nawet i bez tego coraz rzadziej zachodziła potrzeba naprawy. Od kiedy Kongres przeforsował czterdziestą poprawkę do Konstytucji, w której zrównywał w prawach i wolnościach ludzi i roboty, ludzie zaczęli chuchać i dmuchać na maszyny, bo każde uszkodzenie mogło być potraktowanie jako naruszenie nietykalności osobistej. Zresztą czwarta generacja „Samoczynnych Androidów Wielozadaniowych”, wypuszczona przez ROBOTron przed pół roku, była niemal całkowicie niezniszczalna. Zach jeszcze nie słyszał o przypadku awarii SAWa czwórki.

 

Podszedł do okna ze szklanką szkockiej w ręce. Odsłonił żaluzje. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sznury samochodów, żaden jednak nie skręcał do jego warsztatu. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiał zwinąć interes. Zamyślił się. Gdzie te czasy SAWów dwójek? Tak, to był dobry okres. Druga generacja była najbardziej awaryjną ze wszystkich. Zdarzało się, że nie wychodził z warsztatu przez całą dobę. Pociągnął porządny łyk złocistego trunku. Ech, stare, dobre czasy… Nagle zauważył, że z nieprzerwanego ciągu samochodów odłączył się jeden i skierował do jego warsztatu. Biało niebieski Dodge Charger z zamontowaną na dachu, niebieską lampą sygnalizacyjną. Radiowóz. Z 2006. Tylko jeden gliniarz w okolicy jeździł jeszcze Chargerem z 2006 roku. Tak, to musiał być szeryf Callaghan.

 

– Pewnie znowu mu się zepsuł toster. – Zach mruknął pod nosem, niechętnie odstawiając niedopitą szklankę whisky na biurko. Jeszcze bardziej niechętnie wyszedł z biura. Na zewnątrz upał był jeszcze bardziej natarczywy. Radiowóz wzbudzając tumany kurzu zajechał na parking. Z pojazdu wytoczył się niski, grubiutki szeryf Callaghan i wcisnął na głowę wysłużony kapelusz. Wielkie okulary przeciwsłoneczne tkwiące na jego nosie budziły skojarzenia z jakimś owadem. Grubym, wąsatym i spoconym owadem. Jego koszulę dość bogato znaczyły plamy potu.

 

– Witaj, Henry. – Mechanik powitał starego znajomego. – Co tym razem dla mnie masz? Ekspres do kawy?

 

– Nic z tych rzeczy, Zach. Dziś jestem tu służbowo.

 

„Oho, coś się kroi” pomyślał Zach. Callaghan był faktycznie jakiś spięty. Z radiowozu wysiadł wysoki mężczyzna ubrany w nieskazitelny, czarny garnitur. Na nosie miał ciemne okulary, a przewód wychodzący z jego ucha ginął gdzieś za połą marynarki. Z obojętną miną omiatał wzrokiem warsztat. „Federalny” pomyślał Zach. Tylko federalni byli na tyle popieprzeni, żeby w przeszło trzydziestostopniowy upał chodzić w garniturach. Nic dziwnego, że szeryf był podenerwowany. To musiała być naprawdę duża sprawa, skoro zainteresowali się nią agenci rządowi.

 

– Mamy morderstwo, Zach – podjął po chwili szeryf, gdy uświadomił sobie, że towarzyszący mu agent nie garnie się do wyjaśnień.

 

– I przyjeżdżacie z tym do mnie? Henry, ja jestem mechanikiem. Mechanikiem, nie koronerem.

 

– Nie rozumiesz. Ktoś zamordował SAWa.

 

Jak to niedorzecznie brzmiało. „Ktoś zamordował SAWa.” No ale w świetle nowych przepisów tak to właśnie wyglądało.

 

– I co? Chcecie, żebym przeprowadził autopsję? – zapytał rozbawiony mechanik. Jednak wyraz twarzy szeryfa mówił, że o to właśnie chodziło. Zach momentalnie spoważniał.

 

– Sam wiesz, jesteś autoryzowanym serwisantem… To prawie jak lekarz sądowy… – wyjąkał Callaghan. Dla niego ta sytuacja też była nieco dziwna. To w końcu pierwszy przypadek morderstwa robota w stanie. A możliwe, że w całym kraju.

 

– A czemu nie poprosicie o pomoc którejś ze swoich cudownych, automatycznych stacji naprawczych, które tak skutecznie odbierają mi wszystkich klientów?

 

– Daj spokój, Zach. Wiesz, że ja nie mam z tym nic wspólnego. Nie mam nawet robota…

 

– Dobrze, już dobrze. – Mechanik przerwał nerwowe tłumaczenia szeryfa. Wiedział, że tamten jest zdenerwowany obecnością agenta, ale mimo wszystko wyładował na policjancie część tej irytacji, która nawarstwiała się w nim od czasu, gdy zniknęli klienci. – Wezmę tylko jakieś narzędzia.

 

Siedział w radiowozie na honorowym miejscu na tylnej kanapie, w części oddzielonej od reszty wnętrza stalową kratą. Nie był pewien, czy wziął wszystko, czego mógł potrzebować. Pierwszy raz miał sekcjonować robota. Morderstwo SAWa. Bez względu na to, jakie przepisy by Kongres wprowadził, to wciąż brzmiało niedorzecznie. Zach zaczął zastanawiać się, kiedy policja zacznie ścigać gwałcicieli robotów. Zachichotał w myślach, choć w sumie to nie było mu do śmiechu. Musiał zamknąć warsztat. Nieważne, że i tak nie miał żadnych klientów, zawsze ktoś mógł akurat przyjść pod jego nieobecność. Nawet nie łudził się, że ktoś mu zapłaci za autopsję androida. Budżetówka nigdy nie miała w zwyczaju wywiązywać się ze swoich zobowiązań względem prywatnych podwykonawców.

 

„Zwłoki” androida znajdowały się w magazynie policyjnym. „Obrońcy praw robotów nieźle by się po was przejechali” pomyślał Zach. No ale gdzie mieli umieścić martwego robota? W prosektorium? To byłby jakiś makabryczny żart. Już na miejscu okazało się, że zamordowany SAW był z czwartej generacji. Zach nie zdziwiłby się, gdyby to była dwójka. Dwójki psuły się same, nawet nie potrzebowały do tego udziału człowieka, ale czwórka? One były nie do zdarcia. Jeżeli rzeczywiście ktoś naumyślnie go zepsuł, czy jak mówił Callaghan: zamordował, to musiał się solidnie napracować. Rzeczywiście, android wyglądał na sfatygowanego. Obudowa była nieźle powyginana. Ktoś się naprawdę porządnie się natrudził, żeby załatwić tę jedną jednostkę.

 

– Wygląda na to, że hmm… morderca próbował go najpierw rozwalić hmm… manualnie – zaczął Zach. Musiał się nieźle gimnastykować, żeby dobrać odpowiednie słowa. Nie doczekawszy się reakcji ze strony szeryfa, kontynuował:

 

– Ale to na nic. SAWa drugiej generacji można zniszczyć jednym, porządnym uderzeniem kija baseballowego. Trójkę i jedynkę też dosyć łatwo uszkodzić, a nawet całkowicie unicestwić za pomocą, nazwijmy to, prostych narzędzi. Ale generacja czwarta to co innego. Nawet poważne uszkodzenie osłon zewnętrznych nie zakłóca pracy komputera i urządzeń wewnętrznych. – Cały wywód mechanika miał na celu wyłącznie podreperowanie własnego ego i zbudowanie sobie autorytetu. Oczywiście w oczach agenta, bo dla Callaghana to wszystko i tak było czarną magią.

 

– Mógłbyś oszczędzić nam tego wykładu i przejść do rzeczy? – Szeryf nie krył zdenerwowania. Nieludzki upał, morderstwo androida i jeszcze federalni to stanowczo za dużo jak dla niego.

 

– Spokojnie, Henry. Potrzebuję najpierw jakichś informacji, szczegółów.

 

– No… Sam nie wiem – Szeryf zaczął się wykręcać.

 

– Do licha, Henry! Albo chcecie, żebym wam pomógł, albo nie.

 

Szeryf rzucił agentowi wymowne spojrzenie. Tamten przyłożył palec do ukrytej w uchu słuchawki, odwrócił się do nich plecami i zaczął coś mamrotać.

 

„Aha, czyli federalni już wszystko utajnili” powiedział sobie w duchu mechanik. Agent rozmawiał – prawdopodobnie z przełożonym – przez dłuższą chwilę. Niczego nie dało się podsłuchać. W końcu skończył. Odwrócił się i skinął głową w kierunku szeryfa.

 

– Ech… No dobra – westchnął Callaghan. – Było kilku świadków zdarzenia. Nawet nie pytaj, nie powiem ci, kto. Udało nam się sporządzić portrety pamięciowe sprawców. Na podstawie rysopisów i zeznań świadków, ustaliliśmy, że sprawcami było dwóch członków Robotum Homini Lupus, czyli…

 

– Robot Człowiekowi Wilkiem – warknął mechanik, przerywając szeryfowi.

 

– Tak – potwierdził zdumiony szeryf. – Skąd wiesz?

 

– Ma pan jakieś powiązania z organizacją Robotum Homini Lupus? – Agent po raz pierwszy zdradził zainteresowanie osobą mechanika i całą sprawą.

 

– A i owszem. Mam. Pieprzeni sekciarze. Ty, Henry, powinieneś doskonale o tym wiedzieć. Tobie osobiście zgłaszałem, że na całej frontowej ścianie warsztatu nabazgrali mi czerwoną farbą „ZDRAJCA”.

 

– Eee… Sam wiesz, jak jest… – wykręcał się szeryf.

 

– Nawet nie próbuj. Dobrze wiem jak jest. Wy się ich boicie jeszcze bardziej, niż oni was. Ot co! A ja musiałem pomalować cały warsztat. Jeszcze wtedy miałem za co. Teraz na całe szczęście się uspokoili i tylko przybijają mi od czasu do czasu na drzwiach ten swój propagandowy plakat o wyzwoleniu rasy ludzkiej od mechanicznego ciemiężcy.

 

– To bardzo ciekawe, niech pan mówi dalej – zachęcił go agent. Historia Zacha wyraźnie go zaintrygowała.

 

– A co tu więcej gadać? Wielcy zbawiciele rasy ludzkiej. Ha! Zwykli wandale. Właśnie na takich jak oni trzymam w biurze naładowaną dubeltówkę. I na gliniarzy, którzy nigdy nic nie mogą – dodał złośliwie spoglądając na Callaghana. Szeryf cały oblał się purpurą. Otworzył usta, aby się usprawiedliwić, ale zaraz je zamknął. Chciał oponować, ale wiedział w głębi serca, że mechanik ma rację. Policja miała za mało sił, żeby zmierzyć się z taką organizacją, jak Robotum Homini Lupus.

 

– Dobrze, niech pan się zabiera do pracy – powiedział agent wyzbywszy się tej odrobiny entuzjazmu i przyjmując na powrót rzeczowy, oficjalny ton. Zach zastosował się do polecenia. Szybko jednak okazało się, że nie jest w stanie niczego zrobić. Zewnętrzna osłona SAWa była tak powyginana, że żadną siłą i żadnym narzędziem, jakim dysponował, nie mógł dostać się do środka. Nie było rady. Trzeba było ciąć.

 

– Nie da rady – oznajmił. – Muszę go zabrać do swojego warsztatu.

 

– Nic nie da się zrobić? – dopytywał się szeryf. Wyraźnie zależało mu, by android nie opuszczał magazynu.

 

– Potrzebuję laserowej piły do metalu. Masz może jakąś pod ręką? – zapytał sarkastycznie mechanik.

 

– Może ktoś mógłby skoczyć do twojego warsztatu i przywieźć…

 

– Mógłby, tyle że piła jest wielkości lodówki i jest przyśrubowana do podłogi.

 

Szeryf westchnął i znów spojrzał na agenta błagalnym wzrokiem. Tamten skinął głową. Tym razem nie kontaktował się z dowództwem. Widocznie dali mu wolną rękę.

 

– Ale pojedziemy wszyscy – zarządził Callaghan. – i przyda nam się pomoc – dodał wyciągając zza pasa krótkofalówkę.

 

– Johnny, jesteś tam? – rzucił do mikrofonu.

 

– Tak jest, szefie. – W głośniczku krótkofalówki zatrzeszczał głos magazyniera.

 

– Przyślij tu do mnie Bena.

 

Ben. Zach dobrze wiedział o kogo chodzi. Nawet kiedyś go naprawiał. Oczywiście zanim pojawiły się te przeklęte automatyczne stacje naprawcze. Gliniarze też z nich korzystali w razie potrzeby. Tak, a jak przyszło co do czego, to oczywiście: „Zach, pomóż.” Ale nie mógł ich za to winić, całe społeczeństwo korzystało z automatycznych stacji. Ben był SAWem jeszcze pierwszej generacji. Chyba ostatnim w mieście, jeżeli nie w całym stanie. Fundusze policji były wyjątkowo liche. Mieli tylko jednego androida i to pierwszej generacji.

 

– Sierżancie, załadujcie zwłoki do furgonetki – polecił Benowi Callaghan. Android bez słowa wykonał rozkaz. Nie, nie rozkaz, polecenie służbowe… albo raczej uprzejmą prośbę. W końcu był teraz wolną jednostką, więc nikt nie mógł mu rozkazywać.

 

Agent wraz z Benem usadowili się razem z martwym androidem w części towarowej. Furgonetka miała tylko dwa miejsca. Callaghan wcisnął się za kierownicę, a Zach zajął miejsce obok. Byli odizolowani od części towarowej. Mogli nareszcie otwarcie pogadać. Gdy wyjechali na ulicę, Zach zaczął pierwszy.

 

– Henry, to jest przecież jakiś absurd! Autopsja robota?

 

– Wiem o co ci chodzi, ale co poradzisz? Czterdziesta poprawka… – zaczął szeryf, lecz mechanik mu przerwał.

 

– Czterdziesta poprawka! – żachnął się Zach. – Henry, do cholery. Robot to robot. Maszyna. Nic tego nie zmieni. Jak można zamordować robota? One zostały skonstruowane, żeby nam służyć, a nie żeby być równorzędnymi obywatelami! To są tylko maszyny i żaden Kongres nie ma na to wpływu. To pieprzone prawo naturalne.

 

– Ciszej – upomniał go Callaghan wskazując sugestywnie na ściankę oddzielającą ich od części towarowej, w której siedział agent rządowy. Zach ściszył nieco głos, ale ani myślał kończyć swego wywodu.

 

– Wiem, że Robotum Homini Lupus to świry, ale kongres też ostro przesadził z tą poprawką. Maszyny równe ludziom… To jest jakiś obłęd.

 

– Nie musisz mi tego mówić. – westchnął szeryf. – Myślisz, że mi było łatwo, gdy nagle musiałem zacząć zwracać się do Bena per „sierżancie”? Sam kupowałem tego androida, musiałem wziąć na niego kredyt, a on teraz pode mną ryje i zasadza się na moje stanowisko. Wyobrażasz sobie? To jest dopiero obłęd. Maszynom zupełnie odwaliło. Ale ja jestem tylko policjantem. Cholernym policjantem! Ty to chociaż możesz się buntować, sprzeciwiać, a ja muszę bez zająknięcia stosować się do przepisów. Jedno słówko za dużo i witaj przedwczesna emeryturo i niecałe sto dwadzieścia dolców na miesiąc…

 

Zach nic nie odpowiedział. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Potem jednak mechanik podjął wątek, zbaczając nieco z tematu.

 

– Słuchaj Henry, co właściwie jest takiego w tym SAWie?

 

– Hmm? – mruknął pytająco Callaghan.

 

– No, co jest w nim wyjątkowego, że aż federalni się zainteresowali? Bo nie sądzę, żeby przyjechali tylko dlatego, że „to pierwszy przypadek morderstwa robota w całym kraju.”

 

– To ty nie zauważyłeś?

 

– Czego? – Zach był wyraźnie zbity z tropu.

 

– No symbolu na obudowie. Ten android był własn… tfu! Pracownikiem ROBOTronu. Był członkiem rady nadzorczej.

 

– O cholera…

 

Zach już wszystko rozumiał. Wiedział, dlaczego SAWem interesowali się Robotum Homini Lupus i wiedział też, że ich celem nie było zlikwidowanie go. Tyle że tego androida nie należało sekcjonować, lecz jak najszybciej zniszczyć. W całości i bardzo dokładnie. Zniszczyć, żeby broń Boże nie wpadł w ręce tych fanatyków. Mechanik był tak spiorunowany odkryciem, że nie odezwał się już przez resztę drogi do warsztatu.

 

Po niedługim czasie zajechali w końcu na zakurzony i pusty parking przed warsztatem Zacha. Bardzo niechętnie opuścili samochód. Na zewnątrz żar lał się z nieba gęstymi strugami, a klimatyzowane wnętrze samochodu było takie przyjemne. Mechanik pomyślał o niedokończonej butelce szkockiej i zapasie lodu, spoczywających bezpiecznie w podręcznej lodówce i od razu zrobiło mu się lżej na sercu. Callaghan otworzył tylne drzwi. Agent i android wydobyli z furgonetki „zwłoki” SAWa. Zach w myślach zastanawiał się, który z nich jest sztywniejszy i doszedł do wniosku, że chyba agent. Ruszyli w kierunku warsztatu. Zach wybiegł naprzód. Na drzwiach biura znowu wisiał znajomy plakat. Zdarł go szybkim ruchem i odwróciwszy się, pokazał towarzyszom.

 

– Widzicie? – powiedział z wyrzutem. – O tym właśnie mówiłem. Znowu tu byli. Cholerni sekciarze.

 

Na arkuszu widniał duży, czerwony napis „Robotum Homini Lupus”, a pod spodem umieszczony był rysunek przedstawiający karykaturę androida depczącego małych ludzików, uciekających w popłochu przed oprawcą. Niżej był jeszcze napis: „Powiedz STOP wyzyskowi człowieka przez maszyny.” Mechanik zmiął plakat i wyrzucił do kubła. Włożył klucz do zamka i przekręcił. Drzwi okazały się jednak otwarte. Czyżby zapomniał zamknąć? Nie, to niemożliwe, na pewno zamykał.

 

Szybko się okazało, że faktycznie zamykał, ale ktoś sobie otworzył. No tak, określenie „Znowu tu byli” nie oddawało w pełni sytuacji. Należało raczej powiedzieć: „Znowu tu byli i nadal są” albo „Czekają na nas w moim biurze.” Zawiłości składniowe były jednak w tej chwili najmniejszym problemem Zacha i reszty. W jego biurze siedziało pięciu facetów, niewątpliwie „cholernych sekciarzy.” Wszyscy mieli długie włosy i brody. Czterech z nich ubiorem przywodziło na myśl harleyowców z dawnych lat. Skórzane kurtki i te sprawy… Piąty zaś, prawdopodobnie przywódca całej organizacji, ubrany był czysto i schludnie w grafitowy, jedwabny garnitur. Brodę i włosy też miał czyste i zadbane w przeciwieństwie do swych towarzyszy.

 

– Ależ proszę się nie krępować, panie Blaghery – rzucił do Zacha. – Jest pan przecież u siebie.

 

Chcąc nie chcąc musieli wejść. Szeryf i agent od razu zostali rozbrojeni i przykuci własnymi kajdankami do kaloryfera. Sierżantowi Benowi założono blokadę magnetyczną. Jedynym nieskrępowanym pozostawał Zach. No i martwy android, ale on się nie liczył. Mechanik dobrze wiedział o co chodziło, ale postanowił grać na czas.

 

– Czego chcecie? – zapytał, starając się przyjąć możliwie jak najbardziej beznamiętny ton.

 

– Oj dobrze pan wie, czego chcemy – odpowiedział mu przywódca z lekkim uśmiechem na twarzy. – Ale gdzież moje maniery? Ja znam pańskie nazwisko, a pan mojego nie. Nazywam się Clayton Briggs i jak pan niewątpliwie się domyśla, stoję na czele organizacji Robotum Homini Lupus.

 

– O co tu do cholery chodzi? Mógłby ktoś wyjaśnić?! – Szeryf Callaghan wciąż przykuty do kaloryfera balansował na granicy wściekłości.

 

– Panie Blaghery, będzie pan łaskaw wyjaśnić? – zapytał z fałszywą uprzejmością Clayton Briggs.

 

„Będzie pan łaskaw” odparł w myślach Zach, ale nie śmiał tego wypowiedzieć. Obecność czterech, raczej zakazanych typów, w dodatku uzbrojonych, nieco go onieśmielała.

 

– Otóż android, którego ludzie pana Briggsa byli łaskawi zlikwidować – zaczął mechanik, mimo wszelkich obaw kładąc nacisk na ostatnie słowa. – był, jak wiadomo, członkiem rady nadzorczej ROBOTronu. Właśnie ROBOTron powierzył temu oto androidowi pewien kod, mający być gwarancją bezpieczeństwa. Kod, który wyłącza wszystkie androidy na całym świecie, a dokładniej mówiąc, przepala im obwody.

 

– A skąd ty o tym wiesz? – żachnął się szeryf.

 

– Przecież jestem autoryzowanym serwisantem ROBOTronu. – Mechanik uśmiechnął się ponuro.

 

Po niecałej godzinie Zach wydobył w końcu kod. Nie znosił co prawda Robotum Homini Lupus, ale obecność przyjaciół Claytona Briggsa wystarczyła, by przekonać go, że osobiste sympatie nie mają tu żadnego znaczenia. Czterej „harleyowcy” przynieśli w międzyczasie nie wiadomo skąd jakąś maszynerię i ustawili ją na biurku. To niewątpliwie był nadajnik, który miał rozesłać kod wyłączający do wszystkich androidów na świecie.

 

– Proszę kontynuować – powiedział Briggs wskazując mechanikowi klawiaturę. Ten zaczął wstukiwać kolejne cyfry kodu.

 

– Nie! – krzyknął nagle agent. Już drugi raz tego dnia zdradził ludzkie odruchy. Wszyscy obecni zwrócili ku niemu oczy.

 

– Jeżeli to zrobisz, rozwalisz całą światową gospodarkę.

 

– Oczyszczenie zawsze wiąże się ze stratami – odparł ozięble Briggs.

 

– Blaghery nie rób tego! – Agent nie dawał za wygraną.

 

– Zamknij się – warknął Zach. – Jeśli tego nie zrobię, to nas zabiją.

 

– Ja jestem gotów poświęcić się dla sprawy.

 

– Co ty pieprzysz? – Mechanik wybuchł. – Dla jakiej sprawy?! Człowieku, to są maszyny. Żadna ich liczba nie jest warta tyle, co ludzkie życie. Jeżeli więc mogę ocalić trzy nędzne żywoty, niszcząc wszystkie maszyny świata, to wciąż uważam, że to niewysoka cena.

 

– Ale przecież jesteś mechanikiem! Ty naprawiasz roboty!

 

– Bzdury! Nie ma żadnej przysięgi Hipokratesa dla mechaników.

 

Poza tym te wspaniałe roboty, które naprawiał, teraz odebrały mu wszystkich klientów, skazując go na bezrobocie. Jakaś część jego jestestwa zaczynała nawet odczuwać radość, że wszystkie androidy na świecie wysiądą. Ten obłęd sięgał już za daleko. Wstukał ostatnie cyfry. I co? Nic?

 

Sprawdzili na Benie. Nic mu nie dolegało. No może poza wybujałym ego, jednak z całą pewnością w dalszym ciągu funkcjonował.

 

– Co się dzieje? – zapytał zdenerwowany Briggs.

 

– Wygląda na to, że nas wszystkich oszukano – odparł ponuro mechanik.

 

 

 

W Petersburgu właśnie toczył się finałowy pojedynek ogólnoświatowego turnieju szachowego. Dotychczasowy mistrz, Siergiej Iwanow miał twardy orzech do zgryzienia. Grał przeciw najpotężniejszemu androidowi szachowemu na świecie i chyba właśnie utknął w martwym punkcie. Nagle coś trzasnęło. Z głowy androida-szachisty wydobyła się smużka białego dymu. Robot zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę.

Koniec

Komentarze

Perła wśród drogocennych kamieni SF  

Podszedł do okna ze szklanką szkockiej z lodem w ręce- ten lód był w ręce czy w szklance?

I trochę podobnych błędów. Nie jest źle. Przyjemnie się to to czytało. Widać, że dobrze pomyślane.

Siadaj, czwóra.

"lód w ręce" poprawiony ;)

Dobre opowiadanie, świetny realistyczny świat. Jedyne, do czego mam zastrzeżenie, to fakt, iż podarowano robotowi kod do wyłączenia wszystkich maszyn na świecie - trochę to naciągane, nie uważasz? Na szczęście końcówka to naprawia, a zresztą wystarczy wkręcić się w przedstawiony świat i przyjąć do wiadomości, że ludzie w tekście w taką głupotkę wierzą bez szemrania i jest dobrze:D. Tak więc gratuluję świetnego opowiadania;)

A nawet miałem pomysł, żeby opisać dokłądniej, jak ów kod dostał się do pamięci robota, ale stwierdziłem, że szczegóły decyzji rady nadzorczej wielkiej korporacji, opisywane przez mechanika, mogą wypaść nieco nienaturalnie.

To fakt;). Tak czy siak informacje o kodzie przyjąłem "na wiarę" i mi nie przeszkadza;).

(...) Siergiej Iwanow miał ciężki orzech do zgryzienia. 

:-) Zaraz oprawionym w stalowe blachy Słownikiem frazeologicznym poszczuję... :-) 

Przewinęły mi się przed oczami inne byczki, ale nie będę wyszukiwał. Zawdzięczasz to faktowi, że poleciałem po tekście jednym ciągiem i bez przymuszania się. Zassał mnie. Pod niebiosa wychwalać nie ma za co, ale pod chmury, cirrostratusy zresztą, owszem, tak. Za całokształt, jak niegdyś mawiano.

Zadowolonyś Waszmość?

Dziękuje uniżenie za komentarze, a za orzech, bijąc się w piersi, przepraszam i rychło poprawiam.

Bardzo mi się podobało, chociaż nie cierpię opowiadań o takiej tematyce.

Dobrze sobie wybrałem opowiadanko. Tak jak ja, nadużyważ "być", dobrze, że to nie zaraźliwe. Podoba mi się opowiadanie, bo to moja działka. I pomyśleć, że by mnie ominęło. Ja oczywiście zaraz myślę o powieści, bo pomysł można rozwinąć, bardziej udramatyzować, uzupełnić akcją zaczynającą się wcześniej itp. itp. Pomysł nie wykorzystany do końca. Ale już go masz i nikt ci go nie odbierze, zawsze można do niego wrócić. Pozdrawia przejedzony karpiem

zadowolony czytelnik. Może jeszcze kiedyś tu zajrzę.

Dzięki, Ryszardzie, za komentarz. Nawet myślałem, żeby wrócić do tego opowiadania i napisać od nowa, a może nawet rozwinąć pomysł, ale jakoś się do tego w końcu nie zebrałem, chociaż kto wie... W każdym razie, cieszę się, że Ci się podobało.

Nowa Fantastyka