
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W nocy nie mogę spać. Sprawdziłem wszystkie zakamarki na „Libero”. Pootwierałem wszystkie szafki. Obstukałem korytarze. Zajrzałem nawet do kontenera, w którym utylizowane są odpady. Nic.
Do tej pory melodia nie wróciła, ale wydaje mi się, że cały czas ją słyszę. To jakaś paranoja! Jak w tej totalnej pustce mógłbym usłyszeć coś podobnego? Wydawało mi się? Wariuję? Nie wiem, nic, cholera, nie wiem!
Zerkam na zegar. Od trzech godzin powinienem spać. Taka zmiana w rutynie odbije się na mojej jutrzejszej pracy, a to przeszkodzi Przystosowanym. Chryste, czemu nie ma procedur na takie okazje?! Nieważne. Usłyszałem to raz, prawda? Jeden, jedyny zasrany raz! Nie ma powodów do paniki. Nie ma…
Tym razem to nie jest muzyka. Ktoś uderza czymś o rurę w głębi statku. Czuję wyraźne wibracje stali. Raz, dwa, trzy. Przerwa. Raz, dwa, trzy. Melodia przychodzi potem. To tak jakby ktoś uderzeniami wyznaczał sobie rytm. „Pieprzony muzyk!” Klnę prawie na głos. Prawie, bo nie chcę przestraszyć gapowicza. Nie popełnię tego błędu po raz drugi. Cicho otwieram drzwi. Chcę go zobaczyć. Chcę go złapać. Ale w momencie, w którym wystawiam nogę poza swoją kabinę odgłosy milkną. Znów jest cicho. Bardzo cicho. W tle słyszę tylko jednostajny szum pokładowego interkomu.
Po bezsennej nocy jestem wściekły. Podczas śniadania nie odzywam się ani do Briana, ani do Iana. Ten drań musi się gdzieś chować. Ucieka przede mną. Gdybym miał kogoś do pomocy, na pewno by mi się udało! Ale więcej ludzi na statku, to większe wydatki. Konsorcjum w życiu się na to nie zgodzi, nie ważne ilu pracowników poparłoby ten pomysł. Co prawda mógłbym się z nimi skontaktować. Zapytać co robić w takich przypadkach. Na kursie o tym nie wspominali. Kto, u licha, pchałby się na waleta do kopalni na takim cholernym zadupiu? I, na Boga, dlaczego to wszystko zaczęło się akurat teraz?
Frankie człapie za mną do momentu, w którym nie wyciągam jego strzykawki.
– Nie widziałeś nikogo obcego, co? Frankie? – pytam, zupełnie niepotrzebnie.
Twarz mechanika nie zmienia wyrazu, a jego oczy śledzą tylko trzymaną przeze mnie strzykawkę. Tak, ani Frankie, ani dwójka pozostałych raczej mi nie pomogą.
Może gapowiczowi się nudzi. Trzy miesiące siedział sobie Bóg wie gdzie i w końcu wylazł z nory. Swoją drogą nie zauważyłem, żeby jakoś szybko ubywało żarcia. Mieszanek dla załogi jest tyle, ile być powinno. Może o to chodzi? Może skończył mu się prowiant i wariuje szukając czegokolwiek do zjedzenia? Powodzenia! Swoje racje żywnościowe, jak i samą mieszankę trzymam u siebie pod kluczem, żeby Frankie się do nich nie dorwał. Nie ma szans, żeby ktokolwiek – poza mną – dobrał się do prowiantu. Poza tym to, co podaję tym pokrakom nie jest podobno najsmaczniejsze i u normalnych ludzi wywołuje sraczkę.
Dla świętego spokoju robię kolejny obchód. Ponownie zaglądam wszędzie, gdzie się da. Do pewnych miejsc nie mam dostępu. Niech to jasny szlag trafi! Jak mam złapać tego sukinsyna, jeśli nie mam możliwości wejścia chociażby do Briana? Z drugiej strony… jeśli ten padalec wlazłby do tego bąbla, to Brian na pewno by go zauważył. Wszcząłby alarm, cokolwiek. Wtargnięcie na pewno nie przeszłoby bez echa. Przecież ma chłopak oczy nie od parady. Wszystkie osiem.
To wciąż za mało. Za mało, żeby mnie uspokoić. To nie moja pierwsza misja, takie rzeczy się nie dzieją. Nie mnie. Za pierwszym razem się bałem, nie powiem. Nie do końca wiedziałem jak sobie poradzę. Sam z trzema przystosowanymi, zamrożonymi Kopaczami i urobkiem wartym więcej niż ja, złom, na którym latam i cała załoga razem wzięci. Tym razem jest gorzej. Znacznie gorzej. Jak sobie pomyślę o skutkach przewozu gapowicza i o sankcjach nałożonych na dozorców przez Konsorcjum… No, pracy bym już pewnie nie znalazł.
Jasne, chciałbym to olać. Chrzanić gapowicza, lądujemy, wypakowujemy Kopaczy i wracamy z urobkiem. Proste, prawda? No właśnie, że nie. W każdej chwili mogą mi się wbić na „Libero” z inspekcją. Ze swoimi własnymi Przystosowanymi, którzy wlezą w najmniejszą szparę na statku. Wolę nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby znaleźli ślad osoby, która nie została umieszczona w rejestrze przed wylotem. Automatyczne odebranie licencji dozorcy byłoby tylko początkiem. Śledztwo i wizja ewentualnego wyroku za nieumyślne ujawnienie tajemnicy handlowej. Nieustający ciąg przesłuchań. Konfiskata majątku w ramach rekompensaty za szkody wyrządzone firmie. A to wszystko za cholernego nieproszonego gościa. Jemu oczywiście też nie byłoby do śmiechu, bo gdy Konsorcjum z nim skończy, to… powiedzmy, że nikt o nim więcej nie usłyszy. Co innego, gdybym złapał delikwenta. Zamknął go w jakiejś kabinie i skontaktował się z szefostwem. Oni by się nim zajęli, a ja dostałbym awans. Kuszące…
Obiad przebiega bez większych zakłóceń. Sam nie mam apetytu. Pogryzam sucharki i zapijam wodą. Pożywne, ale bez smaku. Zastanawiam się, co robi mój gapowicz. Zacząłem go nazywać „swoim” chyba zaraz po drugim przeszukaniu statku.
Nie przestałem o nim myśleć ani na chwilę. W mojej głowie pojawia się nagle tysiące rozgałęzień… problem, rodzi problem. Nie widzę rozwiązania. A może to wszystko dzieje się tylko tam? Tylko w moim umyśle? Nie byłby to pierwszy raz, kiedy dozorca zwariował. Pół roku ciszy. Pół roku powykręcanych mord. W pewnym momencie, kiedy patrzę w lustro moja własna twarz wydaje mi się dziwna. Zbyt normalna. Zbyt ludzka. Łapię się na tym, że spodziewam się zobaczyć Przystosowanego, a nie człowieka. Po powrocie na Ziemię też nie jest łatwo. Przyzwyczajony do spokojnego szumu maszyn nie ogarniam gwaru zatłoczonych miejsc. Uciekam. Przed ludźmi, przed Przystosowanymi, przed sobą. I tak do następnej misji.
Igła z łatwością wchodzi w kapitański wenflon. Powtarzanie tych samych czynności powinno przynieść ulgę. Ian siedzi bez ruchu, tylko żyłki na jego skroni pulsują nieprzyjemnie. Coś się nie zgadza. Od śniadania nie widziałem Frankiego. Nie podszedł do mnie, jak karmiłem Briana. Nie ma go i teraz. Może nie jest głodny? Dziwne… nigdy mu się to nie zdarzyło. Trudno. Skurczybyk będzie musiał się obejść smakiem.
Wychodząc od Iana, dostrzegam oleisty ślad na podłodze. Mechanik mógł się spóźnić i teraz mnie szuka. Zerkam na ostatnią pełną strzykawkę. Cholera jasna! I biegaj tu za takim. Jest tylko jedno miejsce, gdzie mógłby się schować.
Chryste! Maszynownia jest ogromna! Ulokowana tuż pod chłodnią, jest od niej o połowę większa. Nigdy tu nie byłem. Nie musiałem. Frankie zajmował się wszystkim. W zasadzie w ogóle nie powinno mnie tu być. Na „Libero” mamy reaktor jądrowy, a stosowane na transportowcach ekrany radiacyjne nie są najlepsze. Promieniowanie nie jest tak silne, żeby zabić, ale może zaburzyć inne funkcje organizmu. Przystosowanego to nie rusza. Nie myśli o swoich nienarodzonych dzieciach. Ja to co innego. Chciałbym tę funkcję zachować. Choćby dla celów rozrywkowych.
Stoję więc w tej olbrzymiej zagraconej hali, a Frankiego jak nie było, tak nie ma. Gdzie on polazł? Jest! Człapie pokracznie w okolicę reaktora. Jakby go tu zatrzymać?
– Frankie! – wołam.
Macham do niego ręką, jak jakiś pieprzony idiota. Sam nie wiem już kto tu bardziej zgłupiał. Ja czy on. Nieważne. Chcę to mieć jak najszybciej z głowy. Zmęczenie daje o sobie znać. Muszę się położyć. Chociaż na chwilę… na jedną małą chwilę, nim powróci ta cholerna melodia.
– Żarcie przyszło! – Wciąż macham jak opętaniec.
Mechanik mnie widzi. Niemal dostrzegam zmianę wyrazu na jego twarzy. Ale pewnie to tylko moja wyobraźnia. Niemożliwe, żeby Frankiemu zostawiono emocje, a nawet jeśli, to nie mógłby ich wyrazić. Nie byłoby mu to do niczego potrzebne.
Zrywa się jednak z niesamowitą prędkością i po chwili staje przede mną. Jego długie łapy wiją się w odległości kilkunastu centymetrów od mojej gęby. Przykro jest patrzeć na Frankiego. Jego oczy, z których powinien przebijać się głód, są zupełnie bez wyrazu. Nie wyrażają nic poza szklistą iluzją. I tak przez całe życie. Przystosowany nie ma czasu na nic więcej prócz snu i pracy. Czasem nawet sen jest luksusem, na który nie może sobie pozwolić. Dlatego życie Przystosowanych jest takie krótkie. Dorastanie w szpitalnym inkubatorze, kilkanaście lat pracy i do piachu.
Matka Frankiego najprawdopodobniej opływa w dostatek. Oddała syna na służbę ludzkości. Jakie to wzniosłe, jakie wspaniałe. Pieprzenie! Sprzedajna kurwa wynajęła swoją macicę na dziewięć miesięcy. Trochę sobie poleżała w klinice, otoczona personelem spełniającym każdą jej zachciankę, a gdy to wszystko się skończyło wróciła do swojego życia.
Dopóki Frankie pracuje, matka będzie dostawać co miesiąc pensję. Jego pensję. A gdy biedakowi się zejdzie… Wzruszy ramionami. Często to widywałem na kursie. Zawiadamiają rodzinę, mówią im o śmierci dziecka. Jedynym pytaniem rodziców jest pytanie o pieniądze. Jak można kochać kogoś, kto nawet nie wygląda jak człowiek?
Cienkie rączki mechanika zaciskają się na mnie. Frankie obejmuje mnie, szpera po kieszeniach, a ja stoję unieruchomiony, przyduszony fetorem jego oddechu, zmiażdżony jedną parą ramion. Pozostałe suną po moim ciele. W górę i w dół. Szukają jedzenia.
– Już, już, Frankie. – Staram się zachować spokój, dzieciaki wariują bez żarcia. – Pozwól mi wyciągnąć strzykawkę.
Wyswabadzam się. Drżącą ręką sięgam do przymocowanego do paska futerału. Ta tłusta świnia mnie wystraszyła. Podbiegł do mnie, złapał i zaczął macać. Chryste, po co ja się, kurwa, zapisywałem na coś takiego! Nieważne, dam żreć, to mu przejdzie.
Żeby tylko się wkłuć. Długotrwałe karmienie strzykawką ma swoje minusy. Trzeba unikać zrostów, wymieniać wenflony. Tylko z Brianem nie mam takiego problemu. Przechodzi przegląd przy każdym lądowaniu. Następny, dzięki Bogu, za parę dni. Szczęście w nieszczęściu. Frankie ma sześć rąk… dużo miejsc na zastrzyk.
Gdyby mechanik był człowiekiem, takim jak ja teraz pewnie uciąłby sobie poobiednią drzemkę. Wraca jednak do pracy, z tym samym zapałem, który pozwolił mu niemal mnie zgnieść. Obstukuje właśnie jakieś rury. Raz, dwa, trzy. Przerwa. Raz, dwa, trzy…
TEEEERAZ JEST WOJNA NANANANANANANANA
Skaczesz po czasach, raz piszesz w teraźniejszym, raz w przeszłym. Znaczy ja rozumiem, że opowiadanie ogólnie jest prowadzone w czasie teraźniejszym, ale kilka razy rzucilo mi się w oczy, że chyba z rozpędu użylaś czasu przeszłego w miejscu, gdzie powinien być teraźniejszy. Ale to taki szczegół, ogólnie nie zaburza procesu czytania i aż tak mocno tego nie widać.
Zaczełam się jednak zastanawiać nad tym, że kolo faktycznie był sam na wielkim statku. Czy przypadkiem jego choroba albo jakaś nagła niedyspozycja nie kosztowałaby konsorcujm więcej, niż zabranie zapasowego opiekuna? Taka tam refleksja...
www.portal.herbatkauheleny.pl