
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
I
Pierwszy listopada, Dzień Wszystkich Świętych. Za oknem pochmurna jesień. Liście latały we wszystkie strony. Wiatr prowadził je tu i tam. Niektóre osiadły na dachu domku jednorodzinnego, inne przed wejściem, a kolejne na ulicy. Z nieba skapywał lekki deszczyk, który dopełniał tą jakże mroczną i tajemniczą listopadową noc.
Na drzewie rosnącym blisko domku usiadła wrona. Ta przyglądała się księżycowi będącemu bardzo blisko pełni. Ptak zauważył w oddali postać, która z każdą chwilą się do niego zbliżała. Mijały sekundy, a nadal nie można było określić kimże ona była. Wrona nastroszyła pióra. Wiedziała, że za chwilę ujrzy w całej okazałości człowieka kroczącego w jej kierunku. Właśnie nastał ten moment.
Był to mężczyzna w podeszłym wieku. Na nosie miał eleganckie okulary, a niżej siwe wąsy i brodę. Na głowie nosił szarą czapkę z daszkiem. Był otulony brązowym szalem. Starszy pan miał na sobie popielaty płaszcz, spodnie i czarne buty.
Zbliżał się do swojego domu. Minął przed chwilą najbliższą latarnię, która oświetlała jakże mały obszar. Spojrzał w górę. Zauważył w jej promieniach małe krople deszczu, które spokojnie opadały z pochmurnego nieba. Mężczyzna trzymał w lewej ręce duży znicz, którego wrona bacznie obserwowała.
Minęła chwila i starszy pan stanął przed drzwiami. Wyciągnął z prawej kieszeni klucze od domu. Otworzył zamek i wszedł do środka. Okulary mu zaparowały. Nic przez nie nie widział. Wyciągnął z kieszeni płaszcza szmatkę i przetarł okulary.
Mężczyzna z trudem się schylił, zdjął buty. Rozebrał się, rzeczy powiesił na wieszaku. Do przedpokoju weszła jego żona. Lekko podsiwiała kobieta z włosami spiętymi w kok.
– Witaj, Zbyszku – rzekła kobieta.
– Witaj, Saro.
– Widzę, że kupiłeś ładny znicz dla Janka.
– Tak. Dla niego gorszy być nie może – odparł bez większych emocji.
Mężczyzna włożył na nogi kapcie i poszedł do pokoju. Rzucił okiem na pozłacany stary zegar, który był przyczepiony na ścianie nad telewizorem. Pokazywał godzinę 23:05.
Zaraz potem spojrzał przez okno. Widział tylko szarość i gwiazdy.
– Jaką chcesz herbatkę? – spytała żona.
– A… zrób mi karmelową.
– Proszę bardzo – odparła.
Rzucił okiem na kredens, który stał blisko drzwi. Były na nim trzy zdjęcia w ramkach oparte na białych serwetkach. Pierwsze od lewej przedstawiało Zbyszka z żoną, synem i córką. Drugie Zbyszka z żoną i rodzicami, natomiast trzecie Zbyszka z jego przyjacielem. Bardzo dokładnie przyglądał się temu ostatniemu. Zdjęcie było zrobione jakieś dziesięć lat temu jak byli w górach. Oboje zrobili wtedy śmieszne miny.
Starszy człowiek zaśmiał się, jednak po chwili jego uśmiech zniknął. Patrzał na obrazek z kamienną twarzą. Pamiętał ten moment, jakby to było wczoraj. Wspomnienia przerwała jego żona wchodząc do pokoju z kolacją.
– Bardzo proszę – rzekła.
– Dziękuję, ci. Jesteś taka kochana, Saro – uśmiechnął się.
– Wiem, że to lubisz, dlatego ci zrobiłam – odparła zadowolona. Zbyszek mrugnął do niej okiem. Doceniał to, co dla niego robiła żona. Bardzo ją kochał. Ona jego także. – O kurczę, zapomniałam cukierniczki.
– Nie szkodzi, pójdę po nią – odparł z miłością. Zaraz potem wsypał półtorej łyżeczki cukru, Sara jedną.
Starszy pan skosztował cudownej herbaty. Pochwalił żonę. Zaraz potem zaczął delektować się kolacją. Kiedy skończył, spojrzał na zegar. Była 23:15. Wyjął chusteczkę do nosa i wytarł nią utłuszczoną twarz od kiełbasy.
– Zbyszek… – rzekła Sara spokojnie usiadłszy na krześle.
– Słucham cię – spojrzał na ukochaną.
– Nadal nie mogę pojąć, dlaczego od czasu pogrzebu nie byłeś na jego grobie…
– Saro, przerabialiśmy ten temat już setki razy.
– A ty nadal jesteś uparty… To jest wręcz głupie – odparła. – Nadal nie rozumiem, dlaczego w ten sposób postąpiłeś…
– Ale…
– Nie przerywaj mi, dobrze?
– Przepraszam – odpowiedział.
– Wy się ciągle kłóciliście o pierdoły. „Bo on pożyczył ode mnie wiertarkę i oddał po miesiącu”, albo „Bo on mi wypomniał, że kiedyś tam dwa razy podwiozłem go do sklepu” – przedrzeźniała. – „Bo on ma wszystko lepsze i się tym pochwalił”.
– Już przestań.
– Dlaczego? Zachowywaliście się jak małe dzieci w przedszkolu.
– Proszę cię… – próbował załagodzić sytuację.
– Cicho bądź! – uniosła się. Mąż bardzo się zdziwił, dawno nie widział jej w takim stanie. Zupełnie nie wiedział, co robić. – Jak można było się kłócić o tak idiotyczne błahostki? Dosłownie jak dzieci, jak dzieci!
– Proszę cię… – złapał ją za rękę. Zdziwił się, jak dość mocno trzepnęła go w dłoń. – Jezu… – przeraził się.
– Jak można było do tego doprowadzić, pytam?!
– Teraz i tak nic to nie zmieni.
– Boże… – zaczęła płakać. – Od kiedy odszedł Janek, raz na pół roku, albo rzadziej widzę się z Barbarą. Znacznie rzadziej niż wcześniej… Nadal do końca jeszcze się nie pozbierała z tej tragedii, biedactwo…
– Eh… – westchnął.
– Za każdym razem jak z nią rozmawiałam przy kawie, próbowałam o was nie myśleć. Niestety mimowolnie samo to przychodziło. To był jakiś cholerny absurd.
– Saro, takie rozmyślanie nie ma teraz żadnego sensu!
– Nigdy nie miało! – nadal nie spuszczała z tonu. – Do pięćdziesiątki faktycznie byliście fajnymi przyjaciółmi. Fakt, kłóciliście się, ale to było coś jeszcze w miarę normalnego.
Zbyszek złapał się za głowę. Zaczął zdawać sobie sprawę, że faktycznie te wszystkie kłótnie były bezsensowne. Wiedział, że przynajmniej większość z nich mogli uniknąć lub zamienić w żart. Tak się jednak nie stało.
– To był twój przyjaciel, a to ja czuję się okropnie – łzy spływały potokami po jej delikatnych policzkach. Mąż w końcu wstał i podszedł do ukochanej żony. Przytulił ją, on także uronił parę gorzkich łez.
– Nie płacz, proszę.
– Łatwo ci mówić, zawsze ci było łatwo, zawsze wszystko po tobie spływało – pokręciła głową.
– Wiem o tym – przyznał. – Wiesz, że obiecałem ci, że pójdę na jego grób. Obiecałem to samemu sobie.
– Wiem, rychło w czas… – odparła. – Pięć lat. Tyle potrzebowałeś, by się na to zebrać, by dzisiaj móc postawić jeden znicz Jankowi. Ja tego nie rozumiem. Wiele razy obiecywałeś, że się zmienisz, że nie będziecie się już kłócić, jednakże oboje wiemy jak było – spojrzała mu prosto w oczy.
– Ja już to zrozumiałem – powiedział po chwili. Sara pokręciła głową. Wzięła głęboki oddech.
– O dziesięć lat za późno mój drogi. Dopiero od kiedy Janek nie żyje, jesteś inny. Gdybyś nie był bezczelny i samolubny, wszystko potoczyłoby się inaczej – rzekła. – Niedługo będziesz mieć sześćdziesiąt pięć lat. Tak bardzo brakuje mi czasów, w których oboje byliście przyjaciółmi na dobre i złe. Kiedy mogliście na siebie liczyć nie patrząc na żadne rzeczy materialne. Kiedyś tego nie było. Nadal widzę wasze głupie miny jakie robiliście wchodząc do sklepu. Ludzie patrzyli na was jak na nienormalnych. Na początku nienawidziłam tego, lecz z czasem pokochałam cię takim jakim jesteś. Wiedziałam, że jak musisz być poważny, to taki będziesz. Mnie i Barbarę cieszyły wasze relacje. Naprawdę. Byliście inni. We dwoje idealnie się rozumieliście, potrafiliście wręcz czytać sobie w myślach – lamentowała.
Zegar pokazywał 23:25. Zbyszek wiedział, że zaraz musi wychodzić, żeby jeszcze w tym dniu zdążyć odwiedzić grób Janka.
– Kochanie, wiem, że w ten sposób można w nieskończoność wypominać stare czasy. Jednak muszę zbierać się do wyjścia – rzekł Zbyszek.
– Wiem skarbie… – odparła ze smutkiem po chwili. – Czasu się nie cofnie, ale błędy można naprawić. Mimo iż tyle czasu zajęło ci na zebranie się w garść, cieszę się, że w końcu ten czas nadszedł.
– Ja tak samo – powiedział, po czym pocałował żonę w policzek.
Zbyszek poszedł po swój talerz i kubek, a potem zaniósł je do kuchni.
– Pozmywam, szykuj się do wyjścia – oznajmiła Sara.
– Dobrze, kochana jesteś.
Kobieta wstała i poszła do przedpokoju. Mężczyzna był prawie gotowy. Właśnie wiązał ciepły szalik. Założył ulubioną czapkę. Żona podała znicz.
– Wiesz, co jest najgorsze? – spytał.
– Nie – odparła ze zdziwieniem.
– Że… nie wiem, czy znajdę jego grób.
– Jak to?
– Nie byłem na nim pięć lat, pewnie trochę się zmieniło – powiedział.
– No to fajnie, będę musiała iść z tobą.
– Nie ma takiej opcji – odparł z powagą. – Muszę sam jechać, będę potrzebował wyciszenia i spokoju.
– Chyba tak…
– Dzięki za dobre intencje – rzekł z lekkim uśmiechem, po czym wyszedł.
Nastała głucha cisza. Sara poczuła pustkę w sercu. Nadal była smutna, doskonale zdawała sobie sprawę, co przechodzi jej mąż. Nie było łatwo namówić go do zmiany decyzji.
Kobieta mocno westchnęła, po czym przekręciła zamek.
– Bez sensu – odparła. – Dziesięć lat bez sensu zmarnowane. Boże… Dlaczego? – zastanawiała się. Złapała się za twarz, ponownie gorzkie łzy spłynęły po jej policzkach. Przetarła po chwili buzię i poszła do pokoju. Wygodnie usiadła na fotelu i spojrzała w okno. Na zewnątrz był mrok. Jedyne światło, jakie można było zobaczyć, wydobywało się z latarni.
Lekki deszczyk dał o sobie znać. Wiatr z łatwością pomiatał kolorowymi liśćmi. Wrona, która wcześniej siedziała na gałęzi starego drzewa, zatrzepotała skrzydłami i odleciała.
II
Zbyszek był w połowie drogi na cmentarz. Bardzo chciał zdążyć do godziny 24:00. Zerknął na zegarek, była 23:32. Samochód miał załączone wycieraczki, gdyż deszcz nie przestawał padać. Jechał bardzo ostrożnie. Mimo iż była dość późna godzina, na drodze nadal panował spory ruch. Taki obrót sytuacji zdziwił go. Sądził, że będzie bardziej przejezdnie. Zastanawiał się, kto prócz niego jedzie na groby o takiej porze.
– Bylebym zdążył – mówił do siebie.
Nagle włączyło się czerwone światło. Zbyszek zatrzymał się. Był bardzo niespokojny. Im bardziej się zbliżał, tym mocniej biło jego serce. W końcu ruszył dalej. Niedługo potem skręcił w prawo. Znów zerknął na zegarek, wskazywał 23:41. Nagle coś trzasnęło. Mogłoby się wydawać, że opona się przebiła. Przerażony starszy człowiek zatrzymał się na poboczu i wysiadł, by sprawdzić cóż się stało. Opony były całe. Zdziwił się. Nie miał pojęcia, co to było. Nie zastanawiając się, z powrotem wrócił do auta, po czym ruszył dalej.
Po paru minutach był na miejscu. Zaparkował naprzeciwko cmentarza. Po tej stronie ulicy było postawionych parę niedużych budynków.
Zbyszek spojrzał na światło jednej z niewielu latarni, jakie stały przy ulicy. Widział w nim odbijające się krople prószącego deszczyku wirującego pod ciemnym niebem.
Starszy człowiek wyjął z samochodu stary, ale mocny granatowy parasol. Rozłożył go, po czym wyjął z kieszeni małą szmatkę. Wziął pod pachę zakrzywioną rączkę i spróbował w umiejętny sposób wytrzeć swoje szkła. Na jego nieszczęście zawiał mocny wiatr. Zbyszek intuicyjnie chwycił parasol prawą ręką. Niestety nie zdążył obrócić go w przeciwną stronę, przez co się wywinął.
– By to szlag! – warknął pod nosem. Szybko skierował go pod wiatr. Sprzęt wrócił do normy. Przyjrzał mu się dokładnie. Zauważył, że parę drutów się powyginało. – Przeklęty wiatr… – był zdenerwowany. Spojrzał na zegarek. Zbladł, kiedy ujrzał, że jest 23:48. Szybko przetarł okulary i pobiegł do przejścia dla pieszych. Rozejrzał się, czy czasem nie jedzie jakiś samochód. Przebiegł na drugą stronę. Dopiero teraz zauważył przez ciężki, stalowy płot cmentarz wysypany zapalonymi zniczami. Ten obraz oczarował go kompletnie. Przez jego ciało przeszły dreszcze. Nie wiedział, co robić, co powiedzieć. Po prostu podziwiał ten niesamowity widok. Czuł jak mocno bije mu serce, czuł ogromny spokój tego miejsca. Dodatkową tajemniczość dodawały przerażająco wyglądające drzewa posadzone między grobami.
Zbyszek szybko „wrócił do świata żywych” i poszedł w stronę wejścia. Stał teraz dokładnie przed nim. Otworzył lekko zardzewiałą furtkę. Wiedział, że zostało mu bardzo mało czasu. Wszedł do środka. Stanął po paru krokach. Ten mrok, który nakręcony był niezliczoną ilością małych światełek, zmroził krew w żyłach starszego pana. Było tak cicho, że słyszał tylko bicie własnego serca i spadające liście. Dostał przez to gęsią skórkę. Nie potrafił słowami wyrazić podziwu dla tego miejsca i klimatu. Był tak mocno przejęty tym niesamowitym widokiem, że zapomniał o wszystkim innym.
W końcu ocknął się. Zegarek pokazywał 23:55.
– O nie… – rzekł smutny. Wiedział, że znalezienie grobu Janka w niecałe pięć minut graniczyło z cudem.
Tajemnicza wrona usiadła na czubku zardzewiałej furtki. Bacznie przyglądała się Zbyszkowi, który ruszył w prawą stronę. Po drodze mijał o wiele grobów oraz zapalonych zniczy i dużo spadających liści.
Po chwili wrona przekręciła głowę w lewo, po czym przygotowała się i poleciała.
III
Samanta Starczak
Ur, 29.06.1919 zm. 30.01.1941
Ave Maria
– Jak można tak młodo umrzeć… – pomyślał. – 22 lata. Później w oczy rzucił mu się grób rodzinny. Leżała w nim matka, ojciec i syn. Ich akurat znał.
Zygmunt Staszak Aneta Staszak
Ur. 12.01.1943 Zm. 13.11.1985 Ur. 11.12.1947 Zm. 06.12.1986
Marian Staszak
Ur. 03.09.1966 Zm. 23.10.1991
– Został tylko biedny Marcin – szepnął posmutniały. Doskonale wiedział, że rodzice mieli raka. Po kolei umierali. – Najpierw ojciec, ponad rok później matka. Marian dostał białaczkę i także odszedł. Nie zdążyli znaleźć odpowiedniego dawcy. Tak mi było go szkoda…
Tego typu historie i nagrobki mijał co chwilę.
Nagle rozniosło się głośne krakanie.
– Boże, co to było?! – krzyknął przestraszony. Nie wiedział skąd, nie wiedział co, nie wiedział jak. Jego oczy kręciły się na wszystkie strony. Nie potrafił w ciemnościach zlokalizować źródła tego dźwięku. Strasznie wybiło go z tropu. Bardzo dyszał. Jego serce mogło tego nie wytrzymać.
Zbyszek zdał sobie sprawę, że nie ma możliwości, by zdążył na czas. Zegarek pokazywał 23:57. Zaczął biec. Nie przejmował się tym, że ma słabe serce. Męczył się coraz bardziej. Był już blisko celu. Skręcił w lewo. Przechodził między grobami. Potknął się, na szczęście zdążył złapać za dość niską gałąź.
– Aaa! – jęknął z bólu, bo coś strzeliło mu w krzyżu. – Dużo nie brakło… – szepnął po chwili pod nosem. Kiedy próbował się wyprostować, konar pękł. Na szczęście Zbyszek miał znakomity refleks jak na swoje lata i z całych sił chwycił się marmurowego nagrobka. Upadł na lewe kolano. Mocno zacisnął zęby. Wiedział jednak, że są sprawy ważniejsze niż ból. Wziął się w garść i wstał. Znów biegł. Utykał. Usłyszał głośne krakanie. Nie potrafił się skupić. Ciągle coś go rozpraszało, jednocześnie bał się tego miejsca, gdyż nigdy nie był sam na cmentarzu o 24:00.
Skręcił w kolejną uliczkę. Wiedział, że za chwilę zacznie się nowy dzień. Zdał sobie sprawę, że dosłownie parę grobów i będzie na miejscu. Biegł bez chwili wytchnienia. Co jakiś czas słyszał upiorne krakanie, lecz nie widział ptaka, który wydawał siebie te przerażające dźwięki. W końcu zatrzymał się. Nie miał więcej sił. Rozglądał się, czegoś szukał, ale nie mógł znaleźć. Oparł się o pewien nagrobek. Złapał za krzyż. Nie zauważył, że był on dość licho wykonany i pękł. Starszy człowiek upadł plecami na grób. Upuścił parasolkę i znicz. Mocno dyszał. Nie miał siły wstać. Ostatkami sił wyciągnął prawą dłoń i lekko zakasał rękaw. Spojrzał na zegarek. Była 23:59. Wskazówka sekundowa zbliżała się do „dwunastki”. 50, 51, 52, 53…57…
– Wybacz mi Janku… znowu schrzaniłem sprawę, znowu zawiodłem… – spojrzał ostatni raz na zegarek. 58, 59… i… wskazówka stanęła. Zbyszek przez chwilę jakby tego nie zauważył. Jednak… – Jak to? Dlaczego stanął akurat teraz? – zdziwił się. Mocno zaparł się rękoma i wstał z dużym trudem. Był teraz w pozycji siedzącej. Mocno dyszał. Czuł straszliwe łamanie w krzyżu i ból w kolanie. Myślami jednak był gdzie indziej. Popukał w szkiełko, wskazówki zegara nawet nie drgnęły. – Co to ma znaczyć?
Starszy człowiek rozejrzał się. Próbował coś znaleźć. Podszedł do pewnego miejsca.
– Gdzie jest ten dziwny kosz na śmieci, który zawsze służył mi jako drogowskaz? Nie rozumiem… – znów zaczął się rozglądać, raz w lewo raz w prawo. Ponownie usłyszał głośne krakanie, które dochodziło zza jego pleców. Odwrócił się. Przyjrzał się dokładnie tamtemu miejscu. Coś zwróciło jego uwagę. Było to dziwnie migające światełko. Raz prawie przygasało, a potem znów rozjaśniało. Na tle innych zniczy, wyglądało to dość dziwnie. Zbyszek zainteresował się tym i ruszył w tę stronę. Jego ciekawość narastała wraz z każdym kolejnym krokiem. Zerknął na zegarek. Nic się nie zmieniło. Nadal tego nie rozumiał.
Deszczyk nie przestawał prószyć. Starszy pan mocno trzymał parasolkę i siatkę, w której leżał znicz. Przypomniało mu się, że przecież upadł mu na marmurowy grób i mógł się uszkodzić. Obejrzał go z każdej strony. Posmutniał, jak zobaczył, że u dołu jest duże pęknięcie. Nie miał teraz na to czasu. Poszedł dalej. Zbliżał się coraz bardziej do tajemniczego małego światełka. Był tak mocno w nie zapatrzony, że nie zwracał uwagi na nic innego. W końcu coś mignęło mu przed oczami słysząc przy tym trzepotanie skrzydeł.
– Co to było? – zamarł ze strachu. Obejrzał się w każdą stronę. Wystraszony obrócił głowę w prawo. – Aa!!! – krzyknął i odskoczył w tył. Zatrzymał się na drzewie. Okazało się że gałęzi zwisał jakiś stary, porzucony płaszcz. – Boże… Ale się przestraszyłem – rzekł cały spocony. – Myślałem, że to jakiś upiór… Zawału zaraz dostanę. Jednak tamten dźwięk…
Zbyszek spojrzał na bezpański płaszcz. Pokręcił głową i poszedł dalej. Zerknął na zegarek. Cały czas wskazywał 23:59 i 59 sekund.
– Co to może oznaczać… Tak nagle by się przecież nie zaciął i to w takim momencie – ponownie jego wzrok zawiesił się na małym migającym światełku. Szedł przed siebie. Co każdy krok rozglądał się na wszystkie strony. Bał się szalenie.
Stanął przed miejscem spoczynku pewnej kobiety. Były na nim piękne kwiaty w ozdobnej donicy. Przed nią stały dwa małe symetrycznie ustawione znicze. Ten po lewej świecił znacznie słabiej od drugiego. Przy okazji miał lekko pęknięty spód.
Starszy pan zwrócił szczególną uwagę na mały portret kobiety, przyczepiony tuż nad kwiatami. Była piękną długowłosą nastolatką, która dawno temu zginęła w wypadku samochodowym.
Przemyślenia przerwało mu krakanie. Znów się przestraszył. Przeszły go dreszcze. Ponownie zainteresował się migającym światełkiem. Było już bardzo blisko. Zbyszek poszedł dalej. Minął kolejny grób. Mimo wszystko rozglądał się na boki. Te wszystkie palące się znicze uspokoiły go. Wiedział, że nic mu się nie stanie, bo kto o tej porze może go tu znaleźć?
– Jeszcze parę kroków… – mówił sam do siebie. – Blask jest coraz jaśniejszy. Zaraz odkryję, dlaczego tu przyszedłem.
Mężczyzna bardzo ciężko oddychał. Jego serce było na skraju wytrzymałości. Podparł się na ławce. Wziął głęboki oddech i poszedł dalej. W końcu dotarł do źródła migającego światełka. Latarka leżała na miejscu spoczynku pewnej osoby. Świeciła w stronę nagrobka.
Tymoteusz Morawski
Ur. 13.10.1935 Zm. 14.10.1939
Kochany Tymuś
Zbyszek zmrużył oczy i spuścił głowę. Przejął się tym bardzo. Nic nie powiedział, milczał. Nie wiedział zupełnie, co powiedzieć i myśleć. Zwrócił jednak uwagę na wolno spadający liść kołyszący się przez lekko podmuchujący wiaterek, który w końcu upadł na marmur. Mężczyzna przygryzł wargi. Nie pozostało mu nic innego jak stać i rozmyślać. Stracił wszelką nadzieję na znalezienie miejsca spoczynku ukochanego Janka.
Nagle z prawej strony mocno zawiał wiatr. Znów Zbyszek miał ogromne problemy z parasolką. Niestety i tak ją wygięło.
– By to szlag… – zdenerwował się i wyrzucił ją. Lekki deszczyk teraz prószył w jego twarz. Nie było to zbyt miłe. – Ale powiało…
Jego uwagę po raz kolejny przykuła latarka. Była skierowana w przeciwną stronę. Mężczyzna podszedł do niej. Obrócił się tam, gdzie świeciła. Promienie padały wprost na tablicę nagrobkową. Z daleka nie widział, co było na niej napisane. Podszedł bliżej. Spojrzał ponownie na zegarek. 23:59.
– Co tu się dzieje? – pomyślał. Chwycił latarkę i zbadał tajemnicze miejsce. Jego ciało przeszły dreszcze, skóra ścierpła, oddech przyspieszył. Serce zaczęło mocno bić. Ręce zaczęły mu się trząść. W końcu ukląkł. Po jego policzku spłynęła gorzka łza. Nie potrafił wydobyć z siebie żadnego słowa. Złapał się za serce. Popłakał się. Ciężko łgał. Oparł się o grób. Głowę schował pod rękoma. Jego serce ogarnął niesamowity żal.
– Janku… – zaczął. – W końcu… cię znalazłem. Przyjacielu! – nie potrafił opanować potoku płynących łez. – Przyjacielu… Gdybyś wiedział jak mi przykro… gdybyś tylko wiedział, gdybyś tylko wiedział… – powtarzał się. – Boże… tak mocno żałuję tego, co zrobiliśmy z naszą przyjaźnią. Były wzloty i upadki. Wiele razy przez nasze głupoty prawie nie straciliśmy życia. Zawsze udawało nam się z tego wychodzić, zawsze któryś z nas wyciągał nas z tarapatów. Boże… – przetarł łzy. Zbyszek wstał z ciężkim trudem. Złapał za swój znicz, wyjął go z siatki. Zapalił zapałkę i podpalił knot. Zgasł. Spróbował ponownie, tym razem zawiał chłodny wiatr. Widocznie miał pecha. Zrobiło mu się bardzo zimno. Odstawił na chwilę znicz. Włożył ręce w kieszenie. Dość mocno mu zmarzły.
– Br… – zatrząsł się. – Janku. Tyle myśmy przeżyli, te nasze… szalone przygody za młodu… Potem także, ale mniej. To, że kłóciliśmy się, to znak, że byliśmy inni. Tak, inni… – spojrzał na jego zdjęcie umieszczone na nagrobku. – Ta… ha… – zaśmiał się. – Nie zapomnę naszych numerów, nie zapomnę nigdy. Tak mi ich brak… Tak mi cię brak, kochany Janku. Wybacz mi, że nie odwiedzałem cię przez pięć długich lat – zamilkł na chwilę. Pociągnął parę razy nosem i mocno zakaszlał. Mocno rzęziło mu w gardle. Przeziębił się. Odkaszlnął to tak mocno, że aż go zabolało. –
Zamknąłem się w sobie. Nie wiedziałem, co robić. Stchórzyłem jak … skończony cieć… tak mi wstyd, stary… – kontynuował. – Nie wybaczę sobie tego, że powiedziałem o jedno słowo za dużo… Że wybuchnąłem gniewem i wrzeszczałem na ciebie. Nawet nie wiesz jak mi wstyd, że wypomniałem ci te wszystkie rzeczy, że kiedyś piłeś, paliłeś. Raz zdarzyło ci się schlać jak skończona świnia, mi też wiele razy się to przytrafiło. Pomogłem ci i wypomniałem.
Miałem ten cholerny okres, w którym byłem chamem do wszystkich. Do Sary, ciebie, Barbary i dzieciaków. To ja nawaliłem. Ciebie potem też szlag trafił. Powiedziałem, że mam wszystko gdzieś. Obraziłem twoją żonę. Nie wytrzymałeś. Byłeś wtedy u mnie, razem z nią. Powiedziałem o jedno słowo za dużo. Pierwszy raz w życiu uderzyłeś mnie w twarz. Miałeś powód… wiem o tym doskonale… Pierwszy raz podniosłeś na mnie rękę.
Nigdy wcześniej się nie biliśmy. To zawsze wzbudzało mój szacunek – mówił we łzach. Usiadł na grobie. – Boże… dlaczego to zrobiłem? Dlaczego? Przeze mnie puściły ci nerwy i pojechałeś. 120km/h. Dlaczego tak pędziłeś? Zawsze lubiłeś szybko jeździć… Wdepnąłeś ze złości gaz do dechy i wpadłeś w poślizg w deszczową noc. Trafiłeś w ciężarówkę i potem drzewo… Dlaczego!?!?!? – krzyczał. Nie potrafił opanować emocji. Wtem usłyszał bardzo mocne krakanie, które zmroziło mu krew w żyłach. Nie wiedział, co robić. Niesamowicie tęsknił za przyjacielem. Starał się uspokoić.
– Pamiętam jak… zmienialiśmy się. Zawsze wynosiliśmy coś z naszych kłótni. Zawsze coś się zmieniało. Zawsze podawaliśmy sobie ręce. Czasami podszedłeś ty, mimo, że była moja wina. Czasami podszedłem ja, mimo, że to ty zawiniłeś. To było… piękne. Przyjaciele, zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Ile razy bezinteresownie sobie pomagaliśmy.
Rozumieliśmy się bez słów. Wystarczyło, że na siebie spojrzeliśmy. To było niespotykane. A teraz? Teraz nie ma już nic. Wszystko stracone. Wszystko zniknęło. Nie została już nawet garstka. Pozostał tylko… ból, rozpacz, żal, gniew, smutek i świadomość, że czasu już się nie cofnie. Nie wrócę go, choćbym chciał, tak bardzo bym tego chciał… Tak bardzo! Janku! – krzyknął. – Tak bardzo… – szepnął pod nosem. Przetarł gorzkie łzy.
– Czasu już się nie cofnie. Rany do końca się nie zagoją. Jedyne, co pozostało, to moja lekka ulga, że odważyłem się przyjść po latach odwiedzić twój grób – wstał. Zapalił zapałkę. Rozpalił znicz. Położył go koło innych. Był największy, tylko dla niego, dla Janka. Dla ukochanego Janka.
– Żegnaj przyjacielu. Kochany Janku. Wiedz, że… gdybym tylko mógł, cofnąłbym czas i nie dopuściłbym do tej tragedii – rzekł. Położył latarkę na grobie. Zwrócił ją na jego nagrobek. – Jeszcze tu przyjdę. Czekaj cierpliwie. Zawsze będziesz w moim sercu. Wybacz mi…
* * *
– Niech twa dusza znajdzie prostą drogę do nieba. I niech czeka… na mnie – odparł ze smutkiem. Zbyszek przeżegnał się i wziął głęboki oddech. Ruszył w drogę powrotną. Kiedy był już nieco dalej, zawiał mocny i przerażająco zimny wiatr. Zrzucił jego czapkę. Mężczyzna podniósł ją sycząc z bólu kolana. Spojrzał na grób. Migające światło latarki zniknęło. Zauważył wronę siedzącą na nagrobku Janka, która się w niego wpatrywała. Nagle odleciała z głośnym trzepotem skrzydeł.
Zbyszek spojrzał na zegarek, była 24:01.
Koniec
Deugi wyraz tytuł nałą literą... Czemu wciąż są popełniane takie dziwaczne blędy, zniechęcające do czytania?
Pozdrówko.
Czyli rozumiem, że starszy pan miał na nosie to: http://tnij.com/starszy ?
"Minął przed chwilą najbliższą latarnię, która podświetlała jakże mały obszar." - Ok, skąd się wzięła ta maniera wciskania słowa "jakże" tam gdzie być go nie powinno? Hm? Co to, jakaś nowa moda?
RogerRedeye - to skutek inwazji angielszczyzny. Ludzie mylą zasady ortografii, składni itp, bo są zalewani formami anglojęzycznymi. Kiedyś obracałem się mocno w kręgu graczy (planszówkowiczów). Nie zapomnę takiego zdania: "rolnij dajsem, sprawdzimy ilość demedży".
Albo się ich nie nauczyli... To prostsze wyjaśnienie. Autora / ki to nie usprawiedliwa.
niezgoda.b - Rozumiem, że nie było się do czego doczepić tylko do słowa "jakże"?
@johnmcload - daleko posunięty narcyzm wyczuwam. Po co tracić czas na coś, co nie jest go warte?
Doczepić się tu można wielu rzeczy, choćby zaimka "który", można dostać od niego oczopląsu.
Doczepić się tu można wielu rzeczy, ale z pytania Autora, skierowanego do niezgody, jasno wynika, że wskazanie na jakiekolwiek błędy nie ma sensu.
Ja Wam powiem tak. Cały czas staram się unikać błędów, czy powtórzej, ale czasami po prostu nie potrafię znaleźć odpowiednich zamienników dla powtarzających się słów. Irytuje mnie jednak fakt, że nikt z Was tutaj komentujących nie powiedział nic o fabule. Nic. Zdaję sobie sprawę, że do perfektcji w gramatyce brakuje mi wiele. Też jednak chciałbym poznać opinię na temat fabuły.
niezgoda.b - może to i zabrzmiało, ale tak odebrałem to o "jakże". pozdro
Aha dodam jeszcze jedną rzecz. Agroeling - masz rację. I jak przejrzałem jeszcze raz mój tekst, to zacząłem to poprawiać. Nie zwróciłem wcześniej na to uwagi. Dzięki
Istnieje funkcja "edytuj", dostępna przez dwadzieścia cztery godziny po opublikowaniu tekstu. Nie czytałem opowiadanie dalej. wystarczyl mi tytul --- z błędem. Należało zmienić, i tyle. Być może, jest to nazwa własna, ale jakoś zabraklo komentarza Autora w tej sprawie.
Pozdrówko.
RogerRedeye - proszę bardzo. Po prostu na początku nie zrozumiałem, o co Ci chodziło. ;) Miłego czytania ;)
" Pierwszy listopada, Dzień Wszystkich Świętych. Za oknem kolorowa jesień okryta płaszczem gwieździstej nocy. Liście latały we wszystkie strony. Wiatr prowadził je tu i tam. Niektóre osiadły na dachu domku jednorodzinnego, inne przed wejściem, a jeszcze inne na ulicy. Z nieba skapywał lekki deszczyk, który dopełniał tą jakże mroczną i tajemniczą listopadową noc.
Na drzewie, które stało blisko domku, usiadła wrona. Przyglądała się księżycowi, który był bardzo blisko pełni. Ptaka zainteresował blask odbijający się od ziemskiego satelity. Zauważył w oddali postać, która z każdą chwilą się do niego zbliżała. Mijały sekundy, a nadal nie można było określić kimże jest ta osoba. Wrona nastroszyła swoje pióra. Wiedziała, że za chwilę ujrzy w całej okazałości człowieka kroczącego w jej kierunku. Właśnie nastał ten moment."
Tekst do generalnego remontu - wystarcza oerwsze kilka zdań. Drzewo stało? Drzewo rosło...Do kogo / czego zbliżala się postac --- do ptaka czy do blasku ksiezyca? A to nie jest jasne... Powtórzenia wyrazu ' który". Wrona nastroszyla piora, " swoje" niepotrzebne. Miała inne?
I czymś trzeba zaintersować czytelnika. Długi, nieciekawy wstęp. Kompletnie bez emocji.
Zdecydowanie do przepracowania.
Pozdrówko.
Roger szacunek, że Ci się chciało. Na pewno nad tym popracuję. Należę do osób cierpliwych ;)
Roger, wydajmi się, że jest teraz lepiej, co Ty na to?
(...) czasami po prostu nie potrafię znaleźć odpowiednich zamienników dla powtarzających się słów. ---> jesli nie pomaga wertowanie słowników synonimów, trzeba, najzwyczajniej w świecie, napisać to samo inaczej.
> Szedł już kilka godzin bez przerwy, nogi bolały go niemiłosiernie, ale szedł uparcie, bo nie mógł złamać przysięgi, że będzie szedł, póki będzie zdolny iść, albo póki nie dostarczy wiadomości. < Paskudne to zdanie; trzy razy szedł i jeszcze iść na deser... >> Szedł już kilka godzin bez przerwy i nogi zaczynały go niemiłosiernie boleć, ale maszerował uparcie, wszak nie mógł złamać przysięgi, że tylko śmierć z wyczerpania może go powstrzymać w drodze do oczekujących wieści. << Też nie cudo, ale nie masz powtórzeń. Oczywiście nie chodzi o styl, ale o przykład.
(...) nikt z Was tutaj komentujących nie powiedział nic o fabule.
Dlatego, że dyskusja, spór chwilami, o błędach przesłonił resztę.
Nie wypowiadam się w niczyim, poza własnym, imieniu. Jak dla mnie, rozwlokłeś temat niemal do przesady. Było dwóch przyjaciół, ktoś przekroczył granicę, zza której wraca się z wielkim trudem albo nie wraca się spoza niej wcale, wypadek, śmierć, próba spóźnionej o lata autoekspiacji --- nic nowego, nic wstrząsającego, nic fantastycznego, bo czy wystarczy wrona, aby całość podciągać pod fantastykę? Ale napisanego nie bierz za miażdżącą i negującą Twój wysiłek krytykę --- to moja, czytelnika, uwaga, że można było tekst skondensować, niczego z treści nie tracąc, gdyż sama treść dotyka spraw, że tak napiszę, bardzo ludzkich, i sama w sobie jest po prostu dobra, gdyż prawdziwa.
Tak to widzę.
AdamKB Szedł już kilka godzin bez przerwy, nogi bolały go niemiłosiernie, ale szedł uparcie, bo nie mógł złamać przysięgi, że będzie szedł, póki będzie zdolny iść, albo póki nie dostarczy wiadomości. - zastanawia mnie skąd to wziąłeś, bo nie mam czego takiego w tekscie. chyba ze tak pozmieniałeś, że nie potrafię tego znaleźć. Reszta uwag - ok.
To ode mnie jeszcze kilka. Odpadłem przy dialogu o kiełbasie i ostrym chrzanie. Wedle życzenia, nie skupiałem się na literówkach i powtórzeniach, ale na grubszych błędach. O fabule się nie wypowiem, bo nie byłem w stanie tego doczytać do końca. Zresztą, Adam i tak oszczędnie się tu wypowiedział, bo pewnie w wymienionych przeze mnie zdaniach jeszcze by drugie tyle byków znalazł co ja.
Pierwszy listopada, Dzień Wszystkich Świętych. Za oknem kolorowa jesień okryta płaszczem gwieździstej nocy. Liście latały we wszystkie strony. Wiatr prowadził je tu i tam. Niektóre osiadły na dachu domku jednorodzinnego, inne przed wejściem, a jeszcze inne na ulicy. Z nieba skapywał lekki deszczyk, który dopełniał tą jakże mroczną i tajemniczą listopadową noc.
Babol nr 1: Popatrz na pierwsze podkreślone zdanie. Co jako czytelnik najpierw byś sobie wyobraził. Piękne, rozgwieżdżone niebo. A przynajmniej na mnie po tym zdaniu spłynęła taka wizja. W następnym zdaniu podajesz informację, że padał deszcz. Z czego, do jasnej ciasnej? Z rozgwieżdżonego nieba?
Babol nr 2: Kolorowa jesień okryta płaszczem gwiazd. Ten opis miałby sens, gdybyś opisywał jesienny, słoneczny poranek. W nocy wszystko jest szare. W drugim podkreślonym zdaniu piszesz: który dopełniał tę jakże mroczną i tajemniczą listopadową noc.
To jaki w końcu jest ten świat w danym momencie? Piękny i kolorowy, czy mroczny i tajemniczy? Zdecyduj się Autorze. Próbujesz tu wcisnąć piękne, poetyckie opisy, ale się w nich gubisz, przez co tracą sens. Opisz to prostym językiem i z sensem.
Przyglądała się księżycowi, który był bardzo blisko pełni. Ptaka zainteresował blask odbijający się od ziemskiego satelity. Zauważył w oddali postać, która z każdą chwilą się do niego zbliżała. – A tu mamy niespodziankę z podmiotami. Tajemnicza postać zbliżała się do bijącego od księżyca blasku. Miałoby to jeszcze jakiś sens, gdyby z pomiędzy chmur na ziemię padał snop światła (ale to na pewno nie księżycowego, raczej słonecznego, bo mocniejsze). W formie w jakiej jest to tu opisane, sens fragmentu ginie w mrokach tej zasnutej chmurami, gwieździstej nocy.
Wrona nastroszyła swoje pióra. Wiedziała, że za chwilę ujrzy w całej okazałości człowieka kroczącego w jej kierunku. – Z takimi rzeczami też bym uważał, bo takie nieuzasadnione uczłowieczanie ptaszyska nie wygląda zbyt fajnie.
Minął przed chwilą najbliższą latarnię, która podświetlała jakże mały obszar. – A i ja się do tego zdania doczepię. Podświetlany może być wyświetlacz w zegarku elektronicznym. Latarnia mogła obszar oświetlać.
Spojrzał w górę. Zauważył w jej promieniach małe krople deszczu, które spokojnie opadały z czarnego ( Ej! Było rozgwieżdżone!) nieba. Mężczyzna trzymał w lewej ręce duży znicz. Wrona bacznie go obserwowała. – Kolejne pomieszanie z poplątaniem. Znicz, czy faceta obserwowała?
Minęła chwila i starszy pan stanął przed drzwiami. Wyciągnął z prawej kieszeni klucze od domu. Otworzył zamek i wszedł do środka. Okulary mu zaparowały. Nic przez nie nie widział. Zdjął je i położył na kredensie stojącym pod lustrem w przedpokoju. Po lewo była skromna kuchnia, a po prawo pokój gościnny.
Mężczyzna z trudem się schylił, rozwiązał sznurówki i zdjął buty. Rozebrał się, rzeczy powiesił na wieszaku znajdującym się po lewo.
- Witaj, Zbyszku – rzekła kobieta. – Masa tu niepotrzebnych informacji. Z której strony znajdował się kredens czy wieszak, że rozwiązał sznurówki żeby zdjąć buty itp. Do tego ta kobieta jest Deus Ex Machina. Kim jest, skąd się tam wzięła? Jakaś krótka informacja choćby jest mile widziana, bo brzmi to jakby nagle pojawiła się tam obca baba.
- Witaj Zbyszku – rzekła żona mężczyzny, krzątająca się właśnie po kuchni – czy coś w tym stylu.
Mężczyzna włożył na nogi kapcie i poszedł do pokoju. Rzucił okiem na pozłacany stary zegar, który był przyczepiony na ścianie nad telewizorem. Pokazywał godzinę 23:05. Rolety były częściowo zasłonięte. Spojrzał przez okno w tamtą stronę. Widział tylko szarość i gwiazdy.
- Jaką chcesz herbatkę? – spytała żona.
- A… zrób mi karmelową.
- Proszę bardzo – odparła.
Starszy pan wziął do ręki swoje okulary. Wyciągnął z kieszeni szmatkę i przetarł je bardzo dokładnie. Po chwili z powrotem je założył.
Hola! On przecież zostawił bryle w przedpokoju na kredensie! Teleportowały się za nim, czy chodziły mu przy nodze jak pies? I znów to niebo, raz rozgwieżdżone, raz zasnute chmurami…
Rzucił okiem na pozłacany stary zegar, który był przyczepiony na ścianie nad telewizorem. Pokazywał godzinę 23:05. Rolety były częściowo zasłonięte. Spojrzał przez okno w tamtą stronę. Widział tylko szarość i gwiazdy. – A tutaj też jest taka gmatwanina, że głowa boli. Piszesz, że patrzał na zegar, który był przyczepiony nad telewizorem, po czym podajesz informację, że rolety były częściowo zasłonięte. Gdzie? Na zegarze? Potem jakimś cudem spojrzał przez okno w tamtą stronę, z czego wynika, że musiał wyjść na balkon i przez okno spojrzeć na zegar z częściowo zasłoniętymi roletami. Tyle, że zobaczył szarość i gwiazdy. Miał kosmos w pokoju?
- Bardzo proszę – rzekła.
- Dziękuję, ci. Jesteś taka kochana, Saro. Ugotowałaś dla mnie białą kiełbasę i przyniosłaś ostry chrzan – uśmiechnął się.
- Wiem, że to lubisz, dlatego ci zrobiłam – odparła zadowolona. Zbyszek mrugnął do niej okiem. Doceniał to, co dla niego robiła żona. Bardzo ją kochał. Ona jego także. – O kurczę, zapomniałam cukierniczki.
- Nie szkodzi, pójdę po nią – odparł z miłością. Zaraz potem wsypał półtorej łyżeczki cukru, Sara jedną.
Ten dialog jest sztywny i infantylny. Kto tak gada? Roboty? Już widzę minę mojej narzeczonej, jakby po podaniu mi śniadania usłyszała tekst: Dziękuję ci kochanie, że przyniosłaś mi tę przepyszną, doprawioną boczkiem jajecznicę, ze świeżych, kurzych jaj.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Od razu lepiej. Ale...
"Pierwszy listopada, Dzień Wszystkich Świętych. Za oknem jesień okryta płaszczem gwieździstej nocy. Liście latały we wszystkie strony. Wiatr prowadził je tu i tam. Niektóre osiadły na dachu domku jednorodzinnego, inne przed wejściem, a kolejne na ulicy. Z nieba skapywał lekki deszczyk,dopełniający tę mroczną i tajemniczą, listopadową noc."
Przymiotnik " kolorowa" wylecial. W nocy raczej nie widzać dobrze kolorów... "Jakżez" też wylecoało. A skąd wiemy. że ta właśnie noc jest wyjątkowo ("jakżeż") mroczna? Nie wiemy, może potem się dowiemy. " Który" = to samo. został zastąpiony o wiele bardziej dynamicznym imiesłowem.
I tak tekst przepracować do końca, a będzie o wiele lepiej. Przydałoby się też go skróćiź. Dobrze przemyślamy tekst poprawiony byłby o niebo lepszy.
Pozdrówko.
fasoletti - nie mam pytań co do Twojego sposobu komentowania gagów. Mam takiego kumpla na roku, co potrafi w bardzo zbliżony sposób kpić. Jak zawsze przy tym się nieźle uśmieję. ;P Przyznaję, że przeczytawszy to, co mi wytknąłeś, dopiero teraz zauważyłem tyle nielogicznych absurdów. Nie wiem skąd to wynika. Szacunek za poświęcony czas, bo na pewno wszystko, co napisałeś wezmę do serca i poprawię.
Jeszcze raz dziękuję
To się bierze z nadmiaru dobrych chęci, johnie. Przychodzą Ci do głowy porównania, piękne frazy i pod wpływem ich urody wtykasz je do tekstu, zapominając, co i o czym oraz jak piszesz. Potem --- śmiech na sali, że się tak wyrażę... Śmiech, który Ciebie boli, niestety. Jaka rada? To, co nie związane bezpośrednio z tekstem, jego nastrojem i tematem, zapisać sobie na boczku, do wykorzystania w odpoiednim momencie i utworze.
Zdanie, które dałem jako przykład, zwyczajnie wymyśliłem na poczekaniu i na kolanie, z pewnym trudem zresztą, bo mi takie "cuda" same do głowy nie przychodzą.
johnmcload, nie bierz moich drwin do siebie. Mam taki styl komentowania, ale to robienie sobie jaj z baboli w tekście, broń Boże z autora.
I wiem też z doświadczenia (własnego), że po takim "wyśmianiu" pewnych rzeczy, człowiek zapamiętuje co zrobił źle do końca życia, i w 99% nie powtórzy wpadki :)
Mam nadzieję, że jak przeczytamy Twój kolejny tekst, to już nie będzie do czego robić głupich docinków :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
AdamKB, rozumiem. Myślę, że masz rację. Wrzuciłem właśnie tekst poprawiony po raz enty i mam nadzieje że jest lepiej. Pozdro
Przemyśl, przepracuj i wklej, Autorze, jeżeli będziesz chciał, tekst poprawiony... Ale po jakimś czasie. Weźmy następne zdanie -- po poprawce.
"Na drzewie rosnącym blisko domku usiadła wrona. Ta przyglądała się księżycowi będącemu bardzo blisko pełni. Ptak zauważył w oddali postać, która z każdą chwilą się do niego zbliżała."
Pomijając wyraz "który", już funkcjonujący w jednym zdaniu powyżej ( powtórzenie), zaimek wskazujący "ta" jest do wyrzucenia. Nie masz wcześniej opisu żadnych zwierząt, tylko opis krajobrazu. Z pierwszego zdania wynika, że to wlasnie wrona przygląda się ksieżycowi. Po co jeszcze zaimek wskazujący --- ta, własnie ta, ta, a nie inna wrona?
A księżyc to biegł, że znajdowal się bardzo blisko pelni? Ciekawe. Będącemu prawie w pełni... Dalej jest nardzo podobnie... .
Na spokojnie...
Kiepsko. Bardzo kiepsko. Już pomijając błedy gramatyczne i dziwne sformułowania, to sam fakt stosowania głównie zdań pojedyńczych przywodzi na myśl wypracowanie dziewięciolatka.
www.portal.herbatkauheleny.pl
Suzuki M. - pokaż mi dziewięciolatka, który tak pisze ;) może Ty, bo ja takiego nie znam.
Tak, czyli pojedynczymi zdaniami, potrafi pisać każde conajmniej średniorozgarniete dziecko w trzeciej klasie podstawówki.
www.portal.herbatkauheleny.pl