
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Próba zmierzenia się z opowiadaniem w świecie Neuroshimy – fragment opowiadania.
Wildcity. Prawdziwe dzikie miasto. Wyrasta właśnie tutaj raz na kilka lat, kiedy wędrowcy, gangi i złomiarze chcą coś sprzedać, kupić czy po prostu zabawić się. Nikt nie trzyma władzy, więc niebezpieczniej tu niż przy spotkaniu z Dark Vision. Jednak myliłby się ten, kto stwierdziłby, że nie panują tu żadne zasady. Gdy wkraczasz na teren miasta, instynktownie je przyjmujesz. Whiteone zawsze mówiła, że ma to jakiś związek z ziemią.
Whiteone… Whiteone i Wildcity… Przejeżdzaliśmy tędy kilka razy i nigdy nie widziałem nawet śladu po mieście. Jednak Whiteone za każdym razem opowiadała o tej osadzie-widmie. Podobno trafiają się tacy, co zawsze zjawiają się, gdy Wildcity się już rozsiądzie. A są i tacy, którzy nigdy tu nie trafią. Zapytałem ją kiedyś skąd w takim razie wiadomo, kiedy się tu wybrać. Popatrzyła mi wtedy głęboko w oczy i powiedziała: „Słyszysz Zew…”
Zawsze zastanawiałem się kim w końcu jest ta dziewczyna. Jej kot wskazywałby na tresera bestii, lecz nigdy nie widziałam, by obłaskawiała jakieś inne zwierzę. Z drugiej strony gadała nieraz niczym szaman, a znaczenia niektórych jej aluzji lepiej było nie dociekać. Miesiąc temu nagle stwierdziła, że musi coś załatwić i to koniecznie sama. „Spotkamy się w Wildcity” rzuciła na odchodnym. Gdyby to nie ona powiedziała, uznałbym ta za żart. Whiteone nie zna się na żartach.
Teraz stałem na popękanej drodze, którą jechałem tyle razy, a przede mną rozciągało się Wildcity, miasto-widmo. Nigdy nie przypuszczałem, że może być tak wielkie. Unosiły się nad nim tumany dymu i pyłu. Niektóre jego części sprawiały wrażenie bycia w ciągłym ruchu. Zupełnie jakby żyło i jego kończyny drżały z niecierpliwości, jak u drapieżnika, gdy za chwilę ma skoczyć na ofiarę.
W miarę, gdy się zbliżałem, dostrzegałem coraz więcej szczegółów. A niektóre z dźwięków przypominały mi sygnały natarcia Molocha. To, na co składało się Wildcity nie dało się nazwać budynkami, czy chociażby chatami. W całym mieście widziałem zaledwie kilka blaszaków, które przywieźli ze sobą ci, których było na to stać. Zwykle były to namioty rozpięte między różnego rodzaju pojazdami, jak również nad nimi, a nawet na nich. Równie często było to po prostu kilka desek lub kawałek blachy oparty o samochód. Jednak największe wrażenie robili ludzie. To oni składali się na to miasto i wchodząc między nich automatycznie stałem się ich częścią. Już po kilkunastu metrach, gdy minąłem dwa gangi, które urządziły sobie turniej karciany, moje uszy zaatakował łomot. Jego źródłem okazała się spora grupa gladiatorów, której udało się uruchomić agregator i podłączyć pod niego sprzęt grający. Stare głośniki miały problem z dokładnym odtwarzaniem dźwięków, lecz nie przeszkadzało to tłumowi, który się tu zebrał. Omijając plac wypełniony balansującymi ciałami trafiłem na kilku tatuażystów. Grupa fanów otaczała ich i czujnie obserwowała powstające malunki. Co chwile mijałem jak nie zwykłe ognisko, to grill, a nawet stoiska z owocami. Pomiędzy osiadłymi grupami przechodzili zwykli gapie, od czasu do czasu przyjechał motocyklista, a nawet rowerzyści.
Ryk silników i unoszący się dym okazały się znakiem rozpoznawczym wszelkich wyścigów. Były to zarówno tradycyjne wyścigi na różnym dystansie, jak i gra w kurczaka czy krótkie motowalki gladiatorskie. Ale największym zaskoczeniem okazał się wyścig konny, prowadzony na jednej z niby-ulic miasta.
Im bardziej zagłębiałem się między namioty, tym bardziej przenikała mnie euforia. Whiteone miała racje. Człowiek tu sam pojmuje rządzące miastem zasady. Przenikają one wprost do mózgu wraz z wdychanym powietrzem.
Natknąłem się nawet na grupę z wielkim transparentem „Teenage Mutants”, który oznajmiał wszem i wobec, kim są jego członkowie. Najśmieszniejsze było to, że rozłożyli się tuż obok teksańczyków i razem z nimi strzelali do puszek.
Whiteone stwierdziła, że się tu spotkamy. Patrząc na mnogość i ruchliwość ludzi w Wildcity miałem spore wątpliwości, by udało nam się tu znaleźć. Kilka razy zostałem zaproszony do ogniska, lecz coś ciągnęło mnie dalej. W końcu trafiłem na klatki. Pełne były różnych bestii, ale znalazły się i takie z kilkoma maszynkami. Kręcili się tu zarówno łowcy mutantów, zabójcy maszyn czy gladiatorzy. Część z nich stała wokół wielkiej klatki, w której właśnie toczyła się walka między mutantem i jakąś bestią. Tym razem skorzystałem z zaproszenia i wczołgałem się na dach ciężarówki. Wśród harmidru, jaki urządzali widzowie, dało się słyszeć od czasu do czasu mutanci ryk. Bestią okazał się wielki kot. Musiał to być ten sam gatunek, co kot Whiteone. Walka trwała jeszcze jakiś kwadrans, gdy zwierzę wreszcie skoczyło mutkowi na plecy i zacisnęło kły na kraku. Trzask pękających kręgów był wyjątkowo nieprzyjemny. Po tym wśród okrzyków radości i przeklinania ludzie rozeszli się po swoje wygrane. Ciągnięty ciekawością podszedłem do klatki. Właśnie trójka treserów próbowała zagonić kota do mniejszej klatki. Zatrzymałem się wpół kroku. Whiteone wyjaśniła mi kiedyś, że wzór na sierści każdego kota jest jedyny w swoim rodzaju. A ten miał na karku charakterystyczny krzyż. To był Bro. Odruchowo rozejrzałem się, lecz Whiteone nie było. Zawsze twierdziła, że w tym kocie zamknięta jest dusza jej brata. Zawsze też byli nierozłączni, choć Bro ją poprzedzał. Ogarnął mnie niepokój. Coś się musiało stać, skoro kot był, lecz nie było jego właścicielki.
Naprawdę zgrabnie i przyjemnie napisane, choć opowiadaniem bym tego nie nazwał. Ledwo jedna scenka...
Doczepię się tylko rozmyślań nad profesją Whiteone. Brzmi to strasznie RPGowo, a w tekstach czegoś takiego powinno się raczej unikać.
by ułaskawiała jakieś inne zwierzę - w języku polskim wyraz "ułaskawić" oznacza tyle co "darować karę śmierci". Słowem, o które zapewne Ci chodziło jest obłaskawić.
a niektórych jej aluzji lepiej było nie dociekać - a na czym polega "dociekanie aluzji"? Dociekać można ewentualnie ich znaczenia i tego też wyrazu w powyższym zdaniu brakuje.
I - zgadzam się - to nie jest opowiadanie. Opowiadanie powinno mieć wstęp, ale nade wszystko - zakończenie, które jakoś je podsumowuje i zamyka. Ta praca jest z obu stron otwarta, jak fragment wyrwany z większej całości.
No i fajnie by było, gdyby była w nim jakaś akcja... (znów się rozmarza)
Ale, spokojnie. Jak na początek jest zaupełnie w porządku. Język jest porządny i da się to czytać, a to najważniejsze. W porównaniu z innymi debiutantami obstawiam, że najrudniejszą robotę masz już za sobą. :)