
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Piękny hotel, tylko słabe murowanie
Chrup, chrup… szorstki śnieg zgrzytał pod stopami. Za cztery godziny będę spał w tym mroźnym lesie. Buty mokre, chłód na dworze. Pod stopami ugina się biały dywan, miękki i skrzeczący z każdym krokiem jaki postawię. Za trzy godziny będzie ciemno, muszę się pospieszyć, żeby za dnia znaleźć miejsce na nocleg. Za mało śniegu na wykopanie jamy w zaspie. Postawię namiot z poncho… może na kijach, może znajdę dziurę w ziemi i będę miał ułatwioną robotę. Jeszcze nie wiem, póki co rozglądam się…
Las nie jest gęsty. Cisza rozlewa się swobodnie. Poprawiłem plecak i napiłem się wody. Spiąłem mięśnie z zimna, schowałem dłonie głęboko…
Wyrwa była spora. Nie wiem czy wiatr przewrócił to drzewo, czy przewaliło się ze starości. Wielka wyrwa w białym puchu zionęła brązem i zmrożoną ziemią. Resztki poplątanych korzeni wystawały z niej na przemian i ginęły. Było sucho, w miarę głęboko, równo. Ściana jaką otworzył oderwany od ziemi korzeń, zasłaniała przed wiatrem (gdyby był), pozwalała przyczepić poncho i zrobić prowizoryczny namiot, dzięki któremu zachowałbym więcej ciepła przy sobie.
Zrzuciłem plecak. Wyjąłem sznurek, nóż, karimatę rozwinąłem i usiadłem na chwilę. Wszystko było by super, ale… rano obudziłbym się nie tylko w śpiworze, ale i w całych kilogramach suchej ziemi na sobie. Zwykle wiercę się i nie potrafię w lesie spać spokojnie.
Zmrok pędził szybkimi krokami.
– Piękne miejsce. – Powiedziałem pod nosem, do siebie…
– … ale nie dla mnie. – Wstałem, zebrałem rzeczy do plecaka. Zarzuciłem szelki na grzbiet, poprawiłem ciepłą kurtkę, otrzepałem resztki śniegu z nogawek. Buty nie wyglądały najciekawiej. Skóra przemokła całkiem, zmieniła kolor, była ciemniejsza niż kiedy dom opuszczałem. Nie uśmiechałem się, ale pomyślałem o suchych skarpetach w plecaku i chemicznych ogrzewaczach do stóp, które ze sobą zabrałem.
Igloo zbudowane z patyków
Rzuciłem spojrzeniem po lesie. Dużo cieniutkich drzewek, takich nieco grubszych od kciuka, wysokich. Naciągnąłem lekko, okazało się że giętkich jak wędka na pstrąga. Zaświtało mi w głowie.
Wyjąłem scyzoryk z piłką. Nagiąłem do siebie jeden badyl po drugim, zrzuciłem plecak i pospacerowałem trochę. Śniegu nie było wiele, sięgał nie bardziej niż do kostek. Przyklęknąłem, złapałem jedną ręką patyk długi i niezasuszony, uciąłem. Drugi nieco krótszy, był tej samej grubości. Szczęściem zwężały się trochę ku górze, dzięki czemu uzyskałem szkielet jak w zwykłym namiocie.
Przykryłem całość zwykłym holenderskim poncho. Brzegi z trzech stron obsypałem ciężkim śniegiem, mocno go uklepałem. Czwarta strona służyła za wejście. Niezbyt wygodne z racji tego, że poncho jest stosunkowo małe i ledwie starczyło go, aby nakryć całość.
Środek był ciasny.
Cieszyłem się. To była moja pierwsza zimowa noc w lesie.
Wlazłem do środka. Zdjąłem buty, zmieniłem skarpety na suche. Ledwo mieściłem się na siedząco. Głowę mocno musiałem przychylać do klatki piersiowej. Obok miałem wciśnięty plecak. Rozejrzałem się przez uchyloną ścianę… było już po zachodzie. Założyłem buty na nogi, wlazłem do śpiwora, zasunąłem zamki po samą głowę. Została tylko mała dziurka, przez którą oddychałem. Nie zdejmowałem moskitiery zasłaniającej twarz, liczyłem, że każdy dodatkowy kawałek materiału przygarnie trochę ciepła. W zanadrzu miałem ogrzewacze chemiczne, które przez kilka godzin mogły ocieplać stopy, ale póki co nie było potrzeby. Nie chciałem zostawiać butów na zewnątrz – choć były mokre. Rano byłyby zamaznięte doszczętnie.
Głód przez sen…
Obudziłem się w środku nocy. Panowała cisza. Wygramoliłemrękę, aby sięgnąć do plecaka. Grzebałem w nim przez chwilę i znalazłem batonik. Zjadłem. Twardy jak sztaba złota. Popiłem łykiem wody z butelki, którą miałem wciśniętą w śpiworze. Gdybym zostawił ją na zewnątrz, mógłbym najwyżej polizać loda przez plastikową osłonę.
Dotknąłem poncho rozpostartego nad głową. Było zimne i sztywne. Para, którą wydychałem skraplała się na prowizorycznym suficie. Chuchnąłem. Zobaczyłem w świetle słabej lampki czołowej jak rozpędza się wielka chmura z moich ust, rozmywa się lekko i tworzy kolejną warstwę mrozu na namiocie. Uchyliłem lekko ścianę, aby zobaczyć co widać na dworze.
Nic. Biała pustynia, porysowana cieniami drzew bijącymi prosto w górę.
Zasnąłem zawinięty w śpiworze.
Coś obwąchuje namiot, i nie jest samo…
Obudziło mnie szemranie. Ciche, delikatne. Miałem wrażenie, że coś obwąchuje mój namiot. Wsłuchałem się. Delikatnie wychyliłem koniuszki uszu z okrycia. Mimo, że było ciemno, zamknąłem oczy, aby słuch popracował mocniej. Coś wąchało ścianę. Delikatnie. Słyszałem, prawie czułem jak sunie nosem po materiale. Słychać też było ledwie dostrzegalne sapanie. Zamarłem. Czekałem. Słuchałem.
Wąchało za głową. Coś wąchało też z boku, coś trochę tam gdzie nogi miałem rozciągnięte.
– Nie wiem co to kurna jest – pomyślałem – … ale wygląda nieciekawie…
Dalej leżałem bez drgnięcia. Nasłuchiwałem. Zesztywniałem cały z wrażenia. Ciche, zwinne, i chyba w małym stadzie, skoro obmacuje mi namiot nosem z każdej możliwej strony… jednocześnie…
Czekałem. Czas się zatrzymał.
Intuicja przybiegła niespodziewanie. Kazała mi wyjąć rękę ze śpiwora i podnieść poncho, unieść prowizoryczną ścianę…
Nadal słyszałem obwąchiwanie. Podniosłem brzeg namiotu i dostrzegłem coś, czego się nie spodziewałem. Grube, wielkie, i było ich mnóstwo. Gigantyczne płaty śniegu opadały z nieba i osuwały się po zmrożonych ścianach. Szurały, ślizgały się i zjeżdżały na dół zalegając na ziemi, bądź pozostając w połowie drogi na ścianie.
Zacząłem się śmiać…
Pierwsze promienie słońca na horyzoncie
Kiedy tym razem otworzyłem oczy, było już widno. Trochę chłodno w kolana. Ciepło w stopy i ogólnie nie tak źle, jak się spodziewałem. Wyjrzałem na zewnątrz. Złamanie warstwy lodu, jaka wytworzyła się na ścianach, wymagało lekkiej siły. Było biało. Świeży śnieg przykrył okolicę. Słońca jeszcze nie było widać, ale już się pierwsze promienie rozpościerały na krawędzi horyzontu.
Namiot skurczył się delikatnie. Nie przewidziałem takiej prostej sztuczki, jaką miała dla mnie natura w zanadrzu. Para na ścianach zamarzła, więc poncho zmniejszyło się. O ile wieczorem pięknie śniegiem były obsypane jego brzegi, o tyle teraz w wielu miejscach wyziewały przeźroczyste dziury. Cieszę się, że nie było wiatru…
Wyszedłem na zewnątrz. Rozprostowałem się. Ulga dla ciała, ducha, i stawów. Wygrzebałem termos, nalałem ciepłej herbaty. Patrzyłem na piękno zimowego lasu, siedziałem na plecaku i spijałem resztki chłodniejącego napoju.
Kiedy spakowałem swoje rzeczy i wracałem, czułem dziwną lekkość, wdzięczność. Wiedziałem, że kiedy będę w domu wystarczy włączyć kuchenkę, zagotować coś ciepłego, wskoczyć pod ciepły prysznic. Nie wiedzieć czemu, zacząłem dostrzegać piękno najprostszych spraw. Rozumieć, że czasem powinniśmy się cieszyć z tego co mamy, zamiast zastanawiać nad tym, czego nam brakuje.
Słonce wybroniło się w walce z chmurami, okryło złotą barwą szron na drzewach. Iskry rozsypywały się i tańczyły razem ze śniegowymi płatkami. Czułem się wolny.
Chyba do usunięcia...
Mam jakiś kłopot z edycją. Nie chce edytor ustawić wyśrodkowanych i pogrubionych śródtytułów. Ciągle wychodzą przesunięte inaczej, niż ustawiłem. Nie wiem co się dzieje.
"- Piękne miejsce. – Powiedziałem pod nosem, do siebie..." - niewłaściwy zapis dialogu. Bez kropki po "miejsce", "powiedziałem" małą literą być winno.
"- … ale nie dla mnie" - a po co ta spacja po wielokropku?
"...była ciemniejsza niż kiedy dom opuszczałem." - a po co szyk przestawny? I nie tylko tutaj.
"Rzuciłem spojrzeniem po lesie." Aha, zupełnie jak frisbee.
"...sięgał nie bardziej niż do kostek" - raczej: nie wyżej
"Rano byłyby zamaznięte doszczętnie." - zamarznięte
"Wygramoliłemrękę, aby sięgnąć do plecaka." - Wygramolenieręki, yay.
"Popiłem łykiem wody z butelki, którą miałem wciśniętą w śpiworze." - Raczej: w śpiwór.
Jestem pewna, że coś przegapiłam, ale nie będę już szukać.
Scenka neutralna, ani akcji, ani fantastyki, jak dla mnie. Trochę nudnawa przez to szczegółowe wymienianie poszczególnych czynności bohatera. Jeśli by dokądś prowadziło (to wymienianie), to dałoby się machnąć ręką. Ale nie prowadzi...
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
A tak we w ogóle to o co tu może chodzić?
Chyba o dwa ostatnie akapity, do których cała reszta jest dość banalną ilustracją. Mnie też się nie podoba. Kiedy w tekście coś się dzieje i dokądś coś prowadzi, lepiej i przyjemniej się czyta, naprawdę.
AdamKB, Świętomir - macie rację. Zamieszczenie tego tekstu tutaj nie było dobrym pomysłem. Zły target. Napisałem to opowiadanie kiedyś dla pewnej grupy militarystów, którzy kręcili się strasznie takimi opisami. Następnym razem będę uważniejszy w dobieraniu treści. Niemniej, cieszę się że tekst pojawił się tutaj, bo joseheim wytknął w nim kilka poważnych błedów, których w przyszłości będę starał się unikać.
(...) joseheim wytknął (...) ---> wytknęła.
Jeżeli coś na tym wstawieniu tekstu skorzystałeś, to nie ma sprawy.
Napisz coś "z branży".
Może to były pupiszony albo szaruchy? Szaruch bym się bała, zwłaszcza zimą.
Zawsze się zastanawiałam, czy komukolwiek się ta piła w scyzoryku przydaje, mój nóż (bawołu bym nim zabiła) nie ma żadnej piły, ale jest po prostu ostry i ścinam nim wszystko, co mi potrzebne, bez żadnych problemów.
...ale gafa z mojej strony! joseheim - przepraszam za wpadkę :)
Potwierdzam własnym doświadczeniem, że Joseheim to 100% kobieta.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)