- Opowiadanie: Julius Fjord - Proteptomy suita horrendalna (metafantastyka)

Proteptomy suita horrendalna (metafantastyka)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Proteptomy suita horrendalna (metafantastyka)

Było mnie dwóch jak dłoni grających na fortepianie. Nie mogłem ich naraz objąć pojedynczą myślą, ale przeskakując to tu, gdzie musiałem jakąś prędką improwizację wykoncypować, to tam, gdzie czekał mnie co bardziej karkołomny pasaż, udawało mi się zachować ciągłość. Muzyka w końcu płynęła, a nawet więcej: oddawała ponurą grozę targającej mną schizofrenicznej przypadłości.

 

Kątem oka dostrzegałem jak przez mgłę ciężkie buty maszerujące równo niczym oddział wojska, podczas gdy wzrok mój penetrował właśnie szaro-bordową przestrzeń podniebną. Biegłem, co sił w nogach, a jednak leżałem na piasku z potężnym bólem głowy. Głos pytał: „Skoro teraz jest nas dwóch, to kto ma snuć opowieść?” Inny głos mu na to: „A co? Unisono nie godzi się nam odtąd grać?” „We mnie pozostał duch, a ty jesteś niczym więcej jak pustym wspomnieniem, które przykryło mnie – prawdziwe «ja». To mnie się pierwszeństwo należy” – atakował pierwszy. „Ja przynajmniej jestem zdecydowany i wiem, czego chcę, nie to co ty – ofiara – ciągle rozdarty na wskroś” – odpierał ataki drugi.

 

Chciałem im obydwu powiedzieć, żeby przestali się ze sobą wadzić (w końcu tak wiele nas łączyło), chciałem stanąć pomiędzy nimi jako rozjemca, jako to „ja” nadrzędne wobec nich, ale gdy tylko spróbowałem dookreślić siebie jasno w zaistniałej sytuacji, poczułem mocne szarpnięcie w okolicach lędźwi, zabrzmiał fałszywy akord, a potem nastała cisza. Cisza wyzuła mnie ze wszystkiego. Z lędźwi, z butów, z widoku nieba, z tożsamości, ze mnie w ogóle. Właściwie słowo „ja” odtąd nie powinno się pojawiać, co najwyżej niektóre zdania mogłyby nieznacznie insynuować bytowanie „kogoś jeszcze”, przy czym ową osobliwością nie odwracając niczyjej uwagi od właściwego biegu rzeczy.

 

A właściwy bieg rzeczy nie został ustalony przez przypadek – tyle można osądzić na pewno. Zadziałała prastara, niewidzialna dla oka siła, której źródłem mogła być sylwetka zakamuflowanego w ciemności obserwatora. Tylko „mogła być”, ponieważ ów obserwator nie istniał dla swojego świata w taki sposób, w jaki każdy człowiek istnieje dla swojego – czyli absolutnie. Jego istnienie relatywizował fakt, że siedząc za mahoniową klawiaturą fortepianu, wygrywając melodie wypełnione po takty dramaturgią, pozostawał martwy. Martwy dosłownie – martwy jak trup. Dawniej za martwego nikt by go nie uznał, szczególnie gdy upiorne usta z całą nieznoszącą sprzeciwu stanowczością nakazałyby ciału zbłąkanego wędrowca eksplodować na tysiąc mikroskopijnych odprysków, co też niezwłocznie by uczyniło. Dawniej słynął ze swoich okrucieństw, ale i miał powód, by je usprawiedliwiać, przynajmniej we własnym wykrzywionym przez tysiąclecia sumieniu. Dawniej żyła istota, która z uwagą słuchała jego kompozycji, a czasami dodawała do nich swój czarowny śpiew. Dziś, pogrzebany w pamięci żywych, umarły po dwakroć, przy fortepianie siedzi samotny.

 

Co prawda do niczyich uszu nie dobiegają już żadne, najcichsze choćby dźwięki, ale gdyby się dobrze zastanowić, to wszakże muzyka gra tak samo, niezależnie, czy się jej słucha.

 

Tak samo różne historie mają swoje miejsce w czasie, bez znaczenia, czy ktoś je potem opowie czy też nie.

 

A niniejsza historia nie miała prawa zostać opowiedziana, ponieważ w ustach każdego z jej uczestników brzmiałaby diametralnie różnie. Właściwie jedyny element wspólny, poza wspomnianym obserwatorem, stanowiłaby pewna jaskinia ulokowana nad labiryntem podziemnych korytarzy, choć tak naprawdę nikt z żyjących nigdy ani do niej, ani do labiryntu nie dotarł.

 

Proteptoma. Tak o niej mówiono w miastach i pozamiejskich osadach, a najgłośniej na bezdrożach i pustkowiach, gdzie ludzie lubują się w tajemniczych legendach, a do takiej Proteptoma, odkąd sięgnąć pamięcią, zawsze urastała.

 

Kiedy między ogniskowymi gawędami następowała o niej wzmianka, wszyscy chciwie nastawiali uszu i chłonęli każdy szczegół z nią związany. A takich – którzy snuli rozmaite opowieści o skarbach, jakie w środku znaleźli, o niebezpieczeństwach, w jakich, ze skarbami umykając, ledwo życie ratowali – nie brakowało. Lecz ich opowieści należałoby między bajki włożyć; tajemnicze miejsca kojarzą się ze skarbami, skarby przyciągają poszukiwaczy, a poszukiwacze lubią fantazjować. Zdecydowana większość tych szukających poklasku gawędziarzy nawet nie wiedziała, w jakiej części świata szukać Proteptomy.

 

Jeśli zaś ktoś był dobrze poinformowany, odnajdywał starą mapę a na niej obszar, nad którym rozlewała się ciemnobłękitna plama, ostrzegająca mniej więcej w ten sposób: „Jeśli wybierasz się w pobliże Proteptomy, musisz wiedzieć, że w twoich żyłach nie płynie atrament.”

 

Tak, w tej historii wielu pożegnało się z życiem, a dochodziło do tego w horrendalnych okolicznościach…

 

 

 

 

 

Niebo. Gdziekolwiek spojrzę, widzę niebo. Nie, nie latam, nie spadam, nie bujam w obłokach. Leżę plecami do chłodnej ziemi i próbuję sobie uprzytomnić, że między „moimi” oczami a „moim” niebem, znajduje się też „moje” wirujące kłębowisko. Śniłem tak okropnie. Śniłem „ja”.

 

A we śnie miałem przeszłość, z której potem mnie odarto. Nieskończona ilość rozszczepionych myśli biła się o to, czy uczynić mnie mordercą, czy też lepiej, bym jako spektator przyglądał się bezsilnie mordowaniu niewinnych. „Kim jesteś?” – pytały jedna przez drugą, a ja nie umiałem odpowiedzieć. Szarpały się przy tym, wrzeszczały jak małe dzieci. Każda chciała wysunąć się na prowadzenie, wieść, dominować, wejść na szczyt góry świadomości, lecz ta runęła. Pozostało jakieś nieokreślone „my”, a im więcej „nas” się klarowało, tym szybciej w absorpcyjnym korkociągu nade mną nikły wspomnienia i zamieniały się w materię.

 

I ta przeklęta migrena. Jakby ktoś rzeźnickim nożem wykroił mi kawał mózgu i zapomniał zasklepić ranę. Wciąż przychodzą mi do głowy takie czy inne anatomiczne porównania. Czyżbym więc odrodził się po stronie nauki, a może to prowokacja skołowanego umysłu?

 

Pamiętam głos Profesora. Zimny, dostojny baryton, jakim zawsze się posługiwał w niezawisłości od tematu. „Wyrwij mu wątrobę” artykułował w ten sam sposób co: „Dobrze się spisałeś, chłopcze”. Ale czemu chciał, bym wyrwał komuś wątrobę? Czy to aby do mnie się zwracał?

 

Krwawe widoki przesuwają się przed oczami na wpół bliskie, na wpół odległe. Przedstawiają wydarzenia, które jak gdyby nie należały do mojej historii, a były częścią historii innego człowieka: ohydnego, zwyrodniałego potwora, zdolnego do czynów tak sadystycznych, tak bestialskich, że aż na jego powłoce cielesnej ujawniło się to nieusuwalne piętno – ociekająca osoczem sieć ścięgien i mięśni zastępująca prawdziwą skórę. Upiór mknie jak opętany, zostawia za sobą ciemniejące plamy w piasku, a powodującą nim żądzę mordu można wyczuć z odległości wielu mil.

 

Gdyby iść po jego śladach, dochodzi się na skraj płytkiej niecki, którą płynie rzeka tkanki i miąższowej wydzieliny. Unoszą się w niej zaciskające się w pięści trupioblade dłonie, wciąż bijące rytmicznie serca, usta plujące czarną, mazistą wybroczyną, a szerokim slalomem uwijają się syczące węże jelit. Tryskają gejzery intensywnie czerwonej substancji, w zwartych kolumnach lecą w górę, by ubarwić sobą zachmurzony nieboskłon i jak sztuczne ognie rozprysnąć się po świecie w deszczu krwi. Oblepiony i mokry, podnoszę palec do ust. W smaku krew jest słona.

 

Brzydzę się tych wizji, ale nie potrafię ukryć, że są one także szalenie podniecające i łechcą mój estetyzm . Brrr… Instynkt moralny, choć dopiero co się wykluł i właśnie zaczyna raczkować, krzyczy: „dość!”. Świat realny, a może sam realizm świata niekoniecznie w istocie realnego, powraca jak na wcześniej umówione hasło.

 

Leżę na pustyni i obca myśl we mnie kiełkuje:

 

 

 

Leżał na pustyni, choć zawsze inaczej wyobrażał sobie jej wygląd. To, co ludzie zwykli uważać za pustynne niebo, nieba wcale nie przypominało…

 

 

 

…więc czym, do cholery, było?

 

Unoszę się. Oślepiony jaskrawością białego, postrzępionego kitla, który wisi na mnie jak na młodszym bracie jakiegoś olbrzyma, staram się przywyknąć do zalegających ciemności. Wzrok przebiega naokoło, lecz nic nie wydaje się znajome.

 

Otwiera się nade mną szaro-bordowa kopuła, władana nieziemskimi siłami…

 

 

… poruszającymi nią gwałtownymi podmuchami wiatru; zbijała się w nieprzeniknione dla oka kłęby, wędrujące z nadnaturalnymi prędkościami. Wirowanie nie ustawało ani na chwilę, okrywało pustynię cienistą, mieniącą się odcieniami bordo płachtą, która blokowała promienie słońca. Cienkimi smugami tuż przy jednostajnie równinnym horyzoncie przelewało się widmowe światło i osnuwało przestrzeń ponad postacią w bieli aurą wywołująca wrażenie zwiększonych: kontrastu i saturacji…

 

 

 

…była fotografią. Nie płaską, kartonową podobizną, ale materialnym tworem, lecz ten kto kiedykolwiek nurzał stopy w piasku pustyni, wie, iż arcyciekawe widoki są arcyciekawe tylko na fotografiach, a na prawdziwej pustyni dominuje morze pustki i pył włażący w oczy i pod ubranie.

 

Wiatr owionął moją, wcale już niemłodą, twarz, chłoszcząc ją upragnionymi drobinami krzemionkowej naturalności. „Ciekawe, co to za miejsce…” – przemknęło mi przez myśl…

 

 

– Diuna Aluwium, proszę pana – odpowiedział grzecznie dziesięciolatek, dłubiąc palcem jednej rączki w nosie, drugą zaś trzymając drewniany uchwyt latawca.

 

Stali we dwóch na środku pustkowia, wpatrzeni w ciemny zarys szybującego deltoidu, nie mogąc się zdecydować, co by tu powiedzieć w następnej kolejności. Pierwszy wychylił się starszy.

 

– Co tu robisz samiuśki, zasmarkany? Gdzie są twoi rodzice? – spytał tonem, jakim dorośli lubią zwracać się do dzieci, myśląc że dzieci lubią taki ton. Próbował przy tym odgrywać rolę dobrego wuja i uprzejmie kucnął, by nie straszyć malca.

 

– Wypruto im flaki, proszę pana. – Nie odrywając palca od nosa, chłopiec odparł obojętnie, co sprawiło, że kilka zmarszczek na twarzy mężczyzny uległo lekkiemu pogłębieniu. – A pan to może aptekarz? Bo my mamy w miasteczku aptekarza i on ubiera się tak jak pan… – Ożywił się wnet i przekrzywił główkę, by lepiej przyjrzeć się wystrzępionemu kitlowi.

 

– Aptekarz też lekarz. – Właściciel kitla odsłonił dwa rzędy białych zębów w nieco krzywym grymasie, lecz zaraz spoważniał i współczującym tonem dodał: – Tak mi przykro… Znaczy, to straszne, co przytrafiło się twoim rodzicom. Musisz to pewnie mocno przeżywać. Gdybym wiedział, gdzie to całe miasteczko się znajduje, tobym cię tam zaprowadził…

 

– Aptekarz też lekarz, aptekarz też… – mruczał chłopiec, nie słuchając, co się do niego mówi, poważnie nad czymś zamyślony. – Chce pan mapę? – spytał wreszcie z szelmowskim uśmieszkiem i wyciągnął ku mężczyźnie palec, na którym spoczywała sporej wielkości baba wyjęta z nosa.

 

Ten nie wiedział, czy ma zbesztać smarkacza za durnowaty wygłup, czy też przez wzgląd na jego tragiczną sytuację życiową przyjąć kulkę i udać przesadnie zachwyt nad jej urokiem.

 

– A gdzie my teraz jesteśmy? – wybrnął, marszcząc brwi z najbliższej od baby na palcu dziesięciolatka odległości, a jego oczy uformowały się w wielkie, pewne swego: „A? I co ty na to?”

 

– Jak to, pan nie umie? – Chłopiec zniecierpliwił się na swój chłopięcy sposób. – Ależ z pana gapa… No przecież tak pan nic nie zobaczy, zanim nie włoży. – Podniósł wysoko babę i demonstracyjnie umieścił ją w nosie, jakby to było tak oczywiste, że nawet każdy dziesięciolatek o tym wiedział. Zezował chwilę z palcem w prawej dziurce, po czym oświadczył kategorycznie: – Tam jest północ, a tam miasteczko. – Z ostentacją wskazał rękoma oba kierunki, leżące mniej więcej na przeciwległych biegunach.

 

– Daleko to stąd? – Stary przetarł knykciami oczy, że niby piach mu tam wcześniej wpadł, a tak naprawdę próbował ukryć swoją kompromitującą niewiedzę.

 

– Jeśli pan obieca przekonać aptekarza, żeby mnie już nie dręczył, jak wrócę, to pana podrzucę… – Zatrząsł z rozmachem sznurkiem od latawca.

 

– Podrzucisz? Czym? Znaczy… jeśli on ci robi krzywdę, to ja mu zaraz tak dopowiem, że od razu przestanie – mężczyzna zapewnił bojowo.

 

– Obiecuje pan?

 

Obiecał. Dziesięciolatek w podskokach okrążał go, krzycząc ile sił w płucach: „Aptekarz też lekarz, aptekarz też lekarz…”, podczas gdy on słyszał zupełnie inne dźwięki, dobiegające go zewsząd i znikąd jednocześnie…

 

 

 

…brzmiące upiornie nieharmoniczne akordy i dwudźwięki oplatają się wokół mojej szyi i nadgarstków. „Biegnij” – zdają się wołać – „Biegnij i zamorduj każdego niewinnego i każdą niewinną napotkanych po drodze”. „Każdy po trochu jest winny” – próbuję się bronić. „To nie jest żadne usprawiedliwienie” – słychać w kakofonii dysonansów.

 

Równie nieostro co czasy dzieciństwa przypomina mi się, że kiedyś, tuż po wyrżnięciu w pień całej osady wydarłem się na cały głos: „Po co to?”. Czy otrzymałem satysfakcjonującą odpowiedź – tego nie pamiętam. Zresztą gdybym nie otrzymał żadnej, czy to by coś w moim postępowaniu zmieniło?

 

Za to od tamtej pory, ilekroć myśl moja wypełnia przestrzeń między mną – katem a ofiarą, która nieopatrznie sama wpadła mi w ręce bądź, jak wtedy, została wyznaczona przez samego Profesora; ilekroć jak strumień najmniejszych z mikrocząstek przenikam precyzyjnie wymierzony punkt w jej trzęsącym się z przerażenia ciele, by go podług własnej woli z efektownym bluźnięciem rozszarpać, myśl moja nie wraca do mnie z powrotem, lecz wędruje ku podziemiom Proteptomy, gdzie skrywa swoje wdzięki istota najcudowniejsza z najcudowniejszych. Ma na imię Kýanne, a jej przynależność gatunkową Profesor określił mianem amfipeli: tej, której skóra mieni się srebrem w najgłębszych ciemnościach i która siły życiowe czerpie z nieskazitelnie czystej wody. Kýanne całe dnie pływa w nietkniętych ludzką ręką jeziorach Proteptomy, stopiona z ich przeźroczem, a kiedy wyłania się spod powierzchni, wkracza do istnego raju barw, blasków i refleksów, dokąd myśl moja nie potrafi już dotrzeć.

 

Zachwycałbym się mym marzeniem wciąż i wciąż, ale w świetle wykonywanej przeze mnie profesji samo marzenie nie wystarcza. W mordowaniu bowiem nie idzie o zaspokajanie jakichś instynktów czy skrywanych głęboko popędów, a o postęp, o konsekwentne szlifowanie metod, umiejętności i niewychodzenie z wprawy. Powracające te same obrazki, jeśli rzeczywiście są one najśliczniejsze, a więc śliczne tak bardzo, że ślicznością swoją przesycone, nie mają najmniejszego sensu bytu.

 

Pozostaje pytanie o interpretację. Czy rozbryźnięta na ścianie jaskini amfipela, wyglądałaby w jakiejś innej, nowej skali doskonalej?

 

 

– Nieee! – wrzasnęła dziewczyna z błaganiem w głosie. – Oszczędź mnie, proszę. Nigdy nikomu nie zawiniłam…

 

– Tym gorzej dla ciebie… – usłyszała w głowie słowa przez nikogo nie wypowiedziane.

 

– No… raz czy dwa powiedziałam ojcu, że jest pijak i śmieć, ale sam się o to prosił. Poza tym spójrz… – szarpnęła oburącz za końce sznurowań usytuowanych poniżej dekoltu brudnej sukienki i odsłoniła pełnię swoich pokaźnych rozmiarów piersi. Zatrzęsła nimi kusząco. – Po co mnie zabijać, skoro można mnie mieć. – Rozchyliła zmysłowo usta, zachwycona przytoczoną przez siebie mądrością ekonomiczną.

 

Monstrualna twarz, kiedy spojrzało się na nią pod odpowiednim kątem jak na hologramowy obrazek, stawała się na powrót ludzka, pokryta prawdziwą, choć zsiniałą i ociekającą śluzem skórą. Podkrążone oczy, rozbiegane na prawo i lewo, spozierały pożądliwie i żałośnie smutno jednocześnie, podczas gdy cała reszta obleczonej w czerń rachitycznej sylwetki przybierała niezaangażowaną pozę.

 

Dziewczyna, spostrzegłszy toczącą się w myślach mordercy batalię, postąpiła o krok naprzód i zachichotawszy uwodzicielsko, rzekła:

 

– Oczywiście… – zdjęła leniwie jedno ramiączko sukienki – …możesz mieć mnie… – chwyciła drugie, zatrzepotała z wdziękiem rzęsami, a sukienka opadła gładko na ziemię – …całą. Ale nie za darmo – dokończyła, wodząc palcem po jedwabistym ciele.

 

Morderca ani drgnął.

 

Westchnęła z zażenowaniem. Uznała, że jej los nie należy już do upiora, a jest wręcz odwrotnie. Z perwersyjnym uśmiechem podeszła więc do niego, kręcąc przy tym biodrami, i pogłaskała go po lejącym się policzku. Nie protestował. Tylko obracał za nią głowę, gdy ta go okrążała, muskając pokrzywione ramiona.

 

– Pragniesz mnie, co? – spytała, wycierając strużkę śliny wypływającą mu z ust.

 

Stanęła za nim tak, że nie mógł już jej widzieć, i powolnym ruchem zniżyła dłoń do jego krocza. Ścisnęła i zaraz odskoczyła jak oparzona.

 

– Cholera, nawet ci nie stanął! – krzyknęła z oburzeniem.

 

Okrzykiem rozstroiła potężne procesy myślowe, odbywające się w umyśle mordercy. Wywołany tym stan pierwotny, zderzył się z ciekawością: „A co jeśli kolejnym etapem rozwoju mordercy jest zaprzestanie mordowania?”.

 

Śmiercionośna myśl pomknęła ku swej ofierze, hamowana trapiącymi ją wątpliwościami. W efekcie nie była tak precyzyjna, jak być mogła, i zboczyła nieco z kursu.

 

Nieprzeczuwająca niczego dłoń, która śmiało sięgnęła po jego męskość, rozprysła się soczyście, pozostawiając tylko mięsisty kikut.

 

Dziewczyna zawyła z bólu, straciła przytomność i upadła. Jej smukłe nagie ciało pokryły krwawe bryzgi…

 

 

 

… tak olśniewająco piękne, artystycznie perfekcyjne, urzekające.

 

Przesuwają się pode mną widoki zbudowane z samych tylko kontrastów płonącego piasku i cienia. Wzruszony, z sercem próbującym wydrzeć się z piersi (znów te anatomizmy) spoglądam w bok, gdzie na odległość łokcia ode mnie frunie chłopiec z rozwianą grzywką. Jego buzia jest taka niewinna…

 

Zainteresowanie moje budzi kwestia, czy krew w obliczu takiej niewinności zachowuje swój słonawy posmak, czy staje się cukierkowo słodka.

 

Aż czuję napięcie w okolicy dziąseł, by przekonać się osobiście: tu i teraz. Zatopić się w jego chłopięcą szyjkę i chłeptać, chłeptać, chłeptać… Mmm… Dlaczego więc właśnie tego nie robię? Obawiam się czegoś? Przecież nikt nie widzi…

 

Ziemia zbliża się niezwykle płynnie, a wraz z nią jakieś szpetne kamienne bloki. A tak: miasteczko. Lądujemy gładko na zaokrąglonej wydmie, a stąd już tylko nierówna droga…

 

 

… wiodła ku jedynemu drewnianemu budynkowi w okolicy. Na jego szczycie widniał wymalowany czerwoną farbą krzyż.

 

– To jest właśnie Wrzawa Farmacji – oznajmił z dumą dziesięciolatek. – A pan to jak się nazywa? – dopytywał się, biegnąc, by dotrzymać kroku mężczyźnie.

 

– Eee… – zastanawiał się tamten głośno.

 

– O rany… ale głupie imię. – Chłopiec załamał ręce. – U nas wszyscy mają jakieś fajne imiona… Ja na przykład jestem Wszy Urwipołeć, aptekarz to Łapiduch Małpkarz, jego żona jest Gnuśną Prokurą, a córka… oj, lepiej nie powtarzać, bo to ponoć niegrzecznie… – Przewrócił oczami z udawanym zawstydzeniem i przykrył usta dłonią.

 

Prosto z intensywnie czarnego piasku urastały, najczęściej ze sporym odchyleniem od pionu, wysokie, betonowe piętrowce, usytuowane nie według świadomej koncepcji architektonicznej, a bardziej jakby ktoś chwycił je w garść i rozsiał byle jak po okolicy. Wydzielone alejki nie podlegały więc żadnej symetrii ani regularności. Aby dostać się do apteki, trzeba było nieraz przeciskać się przez niezwykle wąskie szczeliny między budynkami.

 

Zadziwiał brak ruchu, życia, pojedynczego choćby mijanego przechodnia, który nadałby temu miejscu charakter osiedla. Dziesięciolatek czuł się jednak bardzo swobodnie, po chwili wysunął się przed mężczyznę w bieli, klasnął w dłonie i wypalił:

 

– Wiem! Będę pana nazywał Aptekarz Też… – Reszta zdania utonęła w przeraźliwym huku.

 

Nie dalej jak dwie – z braku lepszego określenia – przecznice od nich powstała gigantyczna fala ognia i wiatru z epicentrum w jednej ze stojących krzywo konstrukcji. Osmaliwszy swoje siostry z najbliższego otoczenia, zaczęła się powolnie wznosić w przestworza.

 

Chłopiec pokazał mężczyźnie, żeby się nachylił, ponieważ chce mu coś przekazać.

 

­– To jest Monitor Kolonii! – wykrzyczał mu do ucha.

 

– A co to ustrojstwo robi? – odkrzyknął mu tamten z zaciekawieniem, a silniejszy podmuch narzucił mu kitel na głowę.

 

– Przywozi i odwozi takich jednych, co to mówią, że szukają taniego horroru…

 

 

 

… zorganizowali więc specjalną arenę, na którą wypychają co słabszych, co bardziej schorowanych i starych, bym ich zawiódł do ich bogini, do ich cudotwórczyni, mimo że żaden z nich nigdy jej na oczy nie widział.

 

Mało tego, ta ich bogini nigdy też im nic nie obiecywała, jako cudotwórczyni nigdy nikogo nie uzdrowiła, a co najbardziej znaczące: chyba nigdy do końca o niczym nie wiedziała. Wystarczyło, że była najcudowniejszą z najcudowniejszych, słowem na ustach wszystkich, słowem zgrabnym i chwytliwym, a rozpowszechnionym przez Profesora.

 

Profesor zawsze troszczył się o Kýanne bardziej niż o kogokolwiek innego. Uważał ją za niezastąpiony element złożonego mechanizmu, za haust powietrza, który ratuje świat przed uduszeniem. Mówił, że to co robimy dla amfipeli, jest słuszne. Bo czy istnienie najcudowniejsze z najcudowniejszych nie musi być w istocie słuszne? A jeśli nie, to jakie inne jest?

 

Szczególnie że nikomu już nie trzeba wmawiać boskości ich bogini. Sami się jej oddają i pragną czym prędzej do niej pójść. Ja ich tylko morduję i o nic więcej nie powinienem się martwić – a przynajmniej tak twierdzi Profesor.

 

On nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo różni się odebranie życia zdrowemu, silnemu duchem mężczyźnie od odebrania życia zasuszonemu, podupadłemu na zdrowiu starcowi. W mężczyznę myśl moja wchodzi jak nóż w masło, a ze starcem miewa całą masę trudności. Bo ciężko chuchro takie zlokalizować, drży to na ciele i się kurczy, wysyła sprzeczne impulsy, że chęć do życia słaba, a jednak umrzeć się boi… Ech!

 

W końcu spływa za mną cała rzeka tkanki, w której zanikają wszelkie podziały. Krew i limfa, żyły i tętnice, serca zimne i gorące, penisy i waginy, mózgi świeże i już zużyte, organy wyrwane z łatwością i takie, których pozyskanie się komplikowało – wszystkie razem odbywają podróż w mistycznym rytuale przemiany. Już po stronie transcendentnej pochłaniają je mroczne odmęty Proteptomy. Wszystkie do ostatka.

 

Zaś jeden żywot swych tkanek dziś nie oddał i zaczyna mnie to coraz bardziej dręczyć…

 

 

– … a nigdy mnie to nie dręczyło tak bardzo. Po prostu muszę – wydyszał Łapiduch Małpkarz, przetaczając z wysiłkiem wielką beczkę, z której ulewała się oleista ciecz.

 

W jego powiększonych źrenicach zadomowiło się szaleństwo. Albo się czegoś nałykał – prowadził w końcu aptekę.

 

Nawet gdyby na zewnątrz było jasno, jej przestronną główną izbę wypełniałby półmrok, ponieważ ktoś przesłonił okna żaluzjami. Na deskowej klepce pod ścianami ustawiały się rzędy regałów obstawionych najrozmaitszymi medykamentami, a na środku ulokowany był pokaźny kontuar, przy którym zwykle przyjmowano klientów.

 

– Ależ nie rozumiem, czemu chce pan puścić z dymem swój własny skład. Chyba nie dlatego, że jest jedynym drewnianym budynkiem w okolicy? – Mężczyzna w kitlu przybrał powątpiewającą pozę z dłońmi założonymi na biodrach.

 

Wszy Urwipołeć, ustawiwszy się za plecami aptekarza, wystawił język w imbecylowatym grymasie, przytknął kciuk do skroni i machał dłonią.

 

– Chciał pan powiedzieć, że jest jedynym w ogóle prawdziwym budynkiem w okolicy? To akurat miało najmniejsze znaczenie.

 

– Nie wie pan, czemu to robi? – odezwał się ponury głos zza lady, a po chwili ukazały się nad jej powierzchnią skołtunione loki okalające skwaszoną twarz kobiety. – Mój mąż myśli, że dostanie za to spore odszkodowanie, zwłaszcza jeśli apteka spłonie ze mną w środku.

 

– A zamknęłabyś się! – warknął aptekarz.

 

Gnuśna Prokura czknęła obleśnie i na powrót znikła z pola widzenia. Łapiduch Małpkarz raz po raz napełniał szklane prostopadłościenne akwarium ropą z beczki i z chlustem opróżniał jego zawartość wzdłuż rozrastającej się wokół niego spirali na podłogę.

 

– Jaki ubezpieczyciel wypłaca odszkodowania na takim pustkowiu? – dziwił się przybysz.

 

– Nie wie pan? – Aptekarz spojrzał na niego znad naczynia. – Ubezpieczyciel najhojniejszy z możliwych. Ubezpiecza w równej mierze przed szkodą co i przed nadmiernym dostatkiem. Naukowiec, proszę pana, nie byle urzędas. Po studiach – znaczy. Trupigłów na niego wołają – Profesor Trupigłów.

 

Pokiwał głową z nieco obłąkańczą gorliwością i wylał ciecz za kontuar, na swoją żonę.

 

– Wyglądasz pan jakby nazwisko ździebko go zdziwiło.

 

– Nie, nie… tylko to dość nietypowe nazwisko – mężczyzna odrzekł po namyśle.

 

Razem z chłopcem zrobili dwa kroki do przodu i unieśli się na palcach u stóp. Utaplana w żółtej kałuży, Gnuśna Prokura postawiła oczy w słup i zdawała się na nic nie reagować. W objęciach trzymała wielkie radio tranzystorowe, które cicho brzęczało.

 

„Czujesz się fatalnie? Uważasz, że nie pasujesz do tego świata? Masz ochotę uciec jak najdalej, a najlepiej zniknąć i nigdy więcej się nie pojawić?” – pytał stonowany głos spikera. – „To pewnie wina złej diety…”

 

 

 

… obrzydliwych karbunkułów na twarzy, pęcherzykowatych liszajów i ogólnie pojętej oślizgłości.

 

Każdy, kto go widzi, powinien od razu zapałać wstrętem. A jednak tego nie robi. Ludzie mu ufają, oj tak… Trudno nie ufać komuś, kto pojawia ci się przed oczami w najmniej oczekiwanym momencie, zarówno na jawie, jak i we śnie. Trudno nie ufać komuś, kto trzyma twój umysł na muszce, gotowy by go przejąć, jak sam powtarza – zindoktrynować, gdyby coś mu się nie spodobało. On ma po temu środki, oj ma…

 

I słyszę ten jego pełen otuchy głos: „Powściągnij swoje myśli”

 

A może ja nie chcę ich powściągnąć? A może chcę mordować, gwałcić, rżnąć, grzmocić, rąbać, gryźć, siec i…

 

Brrr… Nie chcę! Kiedy myślę o mordowaniu i tym podobnych okropieństwach, przypomina mi się jego ohydna, plugawa gęba i mi się odechciewa. A mówią, że to gęba naukowca.

 

I chociaż siedzi w ciemnej jaskini i przeprowadza te swoje eksperymenty, a z jego pracowni cuchnie jak z trupiarni, o nic nierozsądnego go nie posądzam, o nic też nie pytam, bo efekty jego eksperymentów przechodzą najśmielsze oczekiwania.

 

Moją rolą jest tylko spajanie kunsztowności jego rzemiosła w foremną całość. Powiedzieć, że jestem kreatorem, byłoby za dużo pod względem mojego tak naprawdę znikomego wkładu, i za mało zarazem, biorąc pod uwagę ogrom doznań, jakie tej pracy towarzyszą, To tylko wrażenie i ułuda, ale jednak przypisuję sobie te ostatki, rzec – prace wykończeniowe kreacji. Kreacji raju (a nie sposób prostym słowem oddać pełnię jego rajskości).

 

Pięknookie anioły chylą tam przede mną swe skrzydła, w które tchnięto mechaniczne życie. Wskazują mi ścieżynę wiodącą śród generujących błogosławioną energię wodogrzmotów ku rektangularnej linii portalu. Sprężona para bucha i, niewentylowana, kłębi się nad mą skronią w obłokach żaru. Stalaktytami upstrzony firmament wygwieździły lumenosekundy bijące ze skrzących się halogenów, a oczy w nie wpatrzone razi łuna światła. Zwieszają się z niej jak z nicości pnącza cylindryczne i listne żyroskopy. Zakwitają sycząco hydrauliczne róże, wokół których gęstowia tarninowych manufaktur produkują swe pączkujące łożyska. Nie zliczyłbym ździebeł srebrnorzęsistej trawy, falujących porywiście w elektryzującym tańcu. Oniemiały fenomenami optycznymi, postępuję ostrożnie krok za krokiem, by przez nieuwagę nie wyzwolić złego ducha. Przysłuchuję się metodycznym wysokotonowym sygnałom, dobiegającym z każdego niemal kierunku. Jak w gęstym mrowiu nurzam się między metalicznymi istotami, zdobnymi w grube pozłociste nity. Idą tam, dokąd algorytmiczny duch je prowadzi, a idąc, na siebie nie wpadają… Ach…

 

A potem wizja arkadii czmycha, pozostawiając mnie z nienasyconym uczuciem pustki. Wypełnia ją stopniowo muzyka, która bardziej tylko wznieca we mnie pożądanie do czegoś, czego w rajskim ogrodzie brakło…

 

 

­– … może powietrza? – rozważał Łapiduch Małpkarz, nachylając się nad pokrytym kroplistą rosą czołem mężczyzny.

 

Osunął się na podłogę przed kwadransem, lecz aptekarz nie potrafił go przez ten czas ocucić.

 

– A może zanadto mu pan na-chu-chał? – zaczajony z tyłu Wszy Urwipołeć zaproponował teatralnym szeptem.

 

– Ja ci dam, smarkaczu, że mnie popamiętasz!

 

Poderwał się z klęczek i puścił się pędem po śliskim podłożu za chłopcem, który uciekał na około kontuaru, piszcząc: „Aptekarz też lekarz, aptekarz też lekarz…”. Ganiali się zaciekle, czyniąc przy tym wiele wywrotek, aż w końcu przy piątym okrążeniu Łapiduch się zatrzymał, wgramolił swe przywykłe do pracy papierkowej cielsko na ladę i z chrzęstem przetoczył się po niej na drugą stronę. Zdezorientowany dziesięciolatek dał susa nad ciałem mężczyzny w kitlu, obejrzał się jeszcze, pokazując aptekarzowi język, i chciał wybiec przez wahadłowe drzwi na zewnątrz, kiedy coś niespodziewanie stanęło mu na przeszkodzie. Odbił się, aż zadźwięczało metalicznie, i upadł do tyłu.

 

Do apteki wszedł ktoś, o kim śmiało można by powiedzieć: „kolosalny”. Na wpół ludzki, na wpół mechaniczny (czy raczej protetyczny) był tak wysoki, że musiał się schylić, by nie przywalić łysą głową w futrynę, a w środku poruszał się zgarbiony. Stalowe części zamienne zostały wbudowane w jego szeroki, ukryty pod koszulą zszytą z kilku koronkowych sukien tors, wchodziły mu na szyję i fragment policzka; sztuczna okazała się też wpuszczona w przykrótką nogawkę łydka, w którą przywalił Wszy Urwipołeć.

 

W rękach przybysz niósł nagą dziewczynę, dyndającą nieprzytomnie stopami. I choć mocno uciskał jej dłoń kawałkiem pokrwawionej koszuli, grube krople skapywały na deskową klepkę, tworząc w warstwie oleju ciemne zacieki.

 

Spojrzał po wszystkich, nie omijając Gnuśnej Prokury wychylonej żałośnie zza kontuaru. Miał tylko jedno oko, podczas gdy z miejsca drugiego spozierał ropiejący wyziew.

 

– Coś ty za jeden? – spytał Łapiduch Małpkarz, spoglądając na niego spode łba.

 

– Ja być, tak jak na mnie wołać: a wołać: Głupol – odparł olbrzym głębokim basem.

 

Schylił się z trudem, jaki wtóruje zwijaniu dębowego pnia w kształt litery „u”, i złożył ciało obok już leżącego. Dziewczyna otworzyła na chwilę oczy, a gdy tuż przed nimi ukazała się znajoma skądś twarz, ogarnęła ją histeryczna panika, dostała konwulsyjnej zadyszki i osunęła się na powrót w objęcia inercji.

 

– Głupol jaki? – drążył aptekarz.

 

– Głupol, co mu oko wydziabać, wyrzucić przez okno z penthouse na pustynia i kazać oczekiwać przybysz w czarna szata – dukał. – Mówić też: głupol wstrętny i głupol z probo…wó…wó…wówka – zająknął się.

 

– A czemu ci wydziabali oko? – spytała Gnuśna Prokura, choć wyglądała, jakby nie obchodziła jej odpowiedź.

 

– Bo mówić, że cyklop brzmieć groźniej dla wróg. Wrrr! – zagrzmiał, prężąc nagle swoje wielkie cielsko, przez co wyrwał kawał drewnianego sufitu. Zaraz jednak spuścił przepraszająco głowę i znów się przygarbił.

 

– A tę wywłokę skąd żeś wytrzasnął? – Aptekarz wskazał ręką na swoją córkę, Naczelną Haremu.

 

– Leżeć ranna, to ją podnieść i zabrać do aptekarz.

 

– Aptekarz też lekarz, aptekarz też… – wyrwało się chłopcu.

 

Łapiduch palnął go w tył głowy, aż odskoczyła. Nachylił się nad ciałem dziewczyny, ostrożnie odwinął z jej dłoni mokrą od krwi szmatę i zaraz odwrócił wzrok, rażony wyłaniającym się widokiem.

 

Siny zgorzel otaczał niezbyt równo wyrwaną kość. Z pieniących się pęcherzyków wypływała gęsta ciecz, wydając przy tym dźwięki, jakby ktoś się ślinił.

 

– A ten wróg, twierdzisz, że tu idzie? – Aptekarz wstał i utkwił swoje wielkie jak u spłoszonego kota źrenice w oku olbrzyma. Było błękitne i rozglądało się głupawo.

 

Cyklop rozdziawił usta i po namyśle pokiwał potakująco.

 

– A mówiłem, żeby spalić wszystko w cholerę od razu – westchnął Łapiduch Małpkarz. – A tak, moje miejsce zajmie jakiś przeklęty japiszon i będzie sobie spokojnie tył za moją ladą. Mógłby przynajmniej przenieść sprzedaż na… ja wiem… gwoździe do trumien. Oj, przydałyby się nam właśnie, oj przydałyby… bo zrobiło się całkiem późno, za późno – powiedziałbym – na cokolwiek…

 

 

 

… jeszcze nie, by się przekonać.

 

Mordowanie ma w sobie coś z aktu stworzenia. Oczywiście dla większości jest to po prostu świadome, zamierzone odebranie komuś życia czyli jego dewastacja jako takiego. Ale za każdym razem odbierając życie, zadaję też śmierć. I to śmierć nie byle jaką. Każda moja ofiara przyznałaby, że odeszła w sposób humanitarny, w miarę bezbolesny, a ja ze swojej strony dodaję, że także wcale efektowny, ergo: ekskluzywny.

 

Ludzie nie traktują śmierci sprawiedliwie. Za życia lubią się wyróżniać, czasami nawet szokować innych swoimi drobnymi ekstrawagancjami, a kiedy ono dobiega końca, nagle wszystko przestaje ich obchodzić. A patrząc obiektywnie, chyba lepiej umrzeć z ręki profesjonalisty, umrzeć widowiskowo, wreszcie umrzeć ze świadomością, że innego wyjścia się nie miało, niż usychać gdzieś w kącie, wyzionąć ducha po długiej, wycieńczającej chorobie albo co gorsza umrzeć, nie wiedząc, że się w ogóle umiera.

 

Tak, uważam się za mistrza swojego fachu, zawodowca w każdym calu, demiurga śmierci.

 

Lecz nawet mistrz musi się doskonalić, szukać nowych sposobów, jeśli stare się wyświechtały. Naturalnie wiąże się to z możliwością popełniania błędów.

 

Wędrując przez piaski Diuny Aluwium, zamierzam się właśnie przekonać, czy popełniłem błąd, czy też wyznaczyłem nowy kierunek, nowy nurt, który wart jest dalszej eksploracji. Wyłamując się z kanonu, na pewno ściągam na siebie nieprzychylne spojrzenia, lecz to co wydaje się mrzonką, kto wie, może okazać się niekłamaną rewolucją…

 

 

– … a pewnie tylko sprawi, że uśmieje się z naszej naiwności – obwieściła Gnuśna Prokura grobowym tonem, podczas gdy Łapiduch Małpkarz zatrzasnął ciężkie wieko klapy w podłodze, gdzie wcześniej wrzucili nieprzytomnych: Naczelną Haremu i bezimiennego mężczyznę w białym kitlu.

 

– Nie kracz, bo wykraczesz – zrugał ją aptekarz. – Idzie tu po nią, a jeśli nie, to po niego. Tak czy siak go dopadniemy.

 

Wyciągnął spod fartucha niewielką buteleczkę, a przy okazji wypadł również granat ręczny i potoczył się po pokrytej ropą podłodze.

 

– Ja nic nie mówię, ale to twoja córka. – Patrzyła chciwie jak wlewa w gardło miksturę, która w błękitnawych strużkach spływała mu także po brodzie. – Moja zresztą też. Ale ja nic nie mówię – powtórzyła.

 

– To dobrze, to dobrze… – mruczał z nową dawką obłędu wymalowaną w spojrzeniu i sięgnął ręką po zgubę. – Tym wzniecimy pożar. – Popukał palcem w metalową skorupę.

 

I uśmiechnął się wesoło…

 

 

 

… bo myśl moja już ją dostrzega, leżącą w ciemnej piwnicy. Jest z nią ktoś jeszcze, ktoś mało wyraźny. Jakiś starzec, dziecko albo szczur.

 

Już niedługo…

 

 

– … i będzie po wszystkim – powiedział Wszy Urwipołeć i rzucił kamieniem w Głupola.

 

Zatopiony w myślach cyklop zdawał się wcale nie odczuć trafienia. W końcu, jakby sobie o tym przypomniał, potarł zaczerwienione miejsce na skroni i zapytał:

 

– Ale to nie być twój kumpel?

 

Dziesięciolatek zważył w dłoni kolejną porcję skawalonego czarnego piachu.

 

– A twoi kumple? – spojrzał na niego zdziwiony. – Oni też wywinęli ci niezły numer, co nie?

 

– No tak… – zasępił się Głupol.

 

Podniósł głowę, gdzie z wysokiego okna Monitora Kolonii wyłoniła się kobieta z papilotami we włosach.

 

– Co tu się będzie działo? – zaskrzeczała. – Coś wartego uwagi?

 

– Horror kręcą, proszę pani – krzyknął chłopiec. – Same nuuudy… – przeciągnął sylabę, przymierzając się do rzutu.

 

Cisnął. Podniósł dłoń do oczu w geście osłaniającym je od oślepiającego światła, którego wcale nie było. – Jest!

 

Aż podskoczył z radości, bo kamień utkwił w pustym oczodole olbrzyma…

 

 

 

… który przytargał jakąś dziewczynę.

 

„Rozejrzyj się” – szepcze głos. ­– „Tę dziewczynę?”

 

A tak… Leży nie dalej jak o metr ode mnie. Lustruję ją w ciemności od góry do dołu, a wzrok mój zatrzymuje się między jej udami. To co widzę, czy też raczej to czego nie widzę, sprawia, że krew płynie we mnie szybciej.

 

„No dalej” – coś mnie popycha do działania. Właściwie, mimo iż wcale nie chcę się opierać, wciąż to czynię. Lecz jak długo można…?

 

 

– … czekać? – niecierpliwiła się Gnuśna Prokura.

 

Wszyscy czworo stali schowani za rogiem najbliższego budynku, a wystawały zza niego tylko głowy aptekarza i jego żony. Łapiduch Małpkarz trzymał w rozdygotanej dłoni granat i się pocił.

 

– Bez nerwów – rzekł półgłosem do stojących za nim. – To morderca z Proteptomy. Niebezpieczny typ. Jeden zły ruch i… – w tym miejscu zaprezentował wszystkim wymowny gest, powolnie przejeżdżając palcem po szyi.

 

Wszy Urwipołeć na dźwięk znajomo brzmiącej nazwy, pochylony, przepchnął się obok Gnuśnej Prokury za plecy aptekarza.

 

– Powiedziałeś: Proteptoma? – zapytał konspiracyjnym szeptem.

 

Łapiduch równie konspiracyjnie nie zaprzeczył.

 

– Co o niej wiesz? – dociekał chłopiec.

 

– Im więcej ci powiem, tym też większa szansa, że Proteptoma sobie o tobie przypomni. A wierz mi, nie chcesz tam nigdy trafić.

 

– Dlaczego nie chcę tam nigdy trafić?

 

Aptekarz trawił pytanie w milczeniu, podczas gdy na szaro-bordowej kopule ponad nimi, która służyła w tych stronach za niebo, zaczęły pojawiać się mknące z zawrotną prędkością czarne punkty. Kiedy nadlatywały, okazywało się, że są kolejnymi grupami Monitorów Kolonii, kolejnymi całymi ich miasteczkami, zbliżającymi się w ich stronę.

 

Stojący nieco z boku Głupol obserwował je z otwartymi ustami i mógłby przysiąc, że naziemne Monitory ścisnęły się nieznacznie jak żywe, robiąc miejsce nowym, żeby te mogły wylądować.

 

Może i bezdenna głupota biła z jedynego oka cyklopa, ale między jej cząstkami kiełkował też inny, wiele rozumiejący, choć nie w pełni samoświadomy atom, nieśmiało podnoszący rękę do góry, by odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie postawiono.

 

Łapiduch Małpkarz swojej odpowiedzi udzielił dopiero po kilkusekundowym ociąganiu, mimo iż nasunęła mu się już dużo wcześniej. Chciał w ten sposób dać oczekującym: chłopcu i podsłuchującej żonie czas, by ci zdążyli się przerazić, jeszcze zanim właściwe przerażenie wda się w ich myśli.

 

– Nie chcesz nigdy trafić do Proteptomy, bo ci, którzy tam trafiają, są bez wyjątku martwi…

 

 

 

… i bez wyjątku w częściach.

 

A u tych tutaj, których w myśl moich poszukiwań miałem zamiar oszczędzić, wyczuwam jakieś agresywne napięcie, jakąś krwiożerczą panikę skrywaną pod cienką warstwą trzeźwości. Lepiej niech nie prowokują losu.

 

Mijam ich kryjówkę obojętnie i podchodzę do drzwi. Tak, to ten budynek – czuję to wyraźnie. Już mam wejść do środka, kiedy dochodzą mnie czyjeś ciężkie kroki. Odwracam się. Biegnie ku mnie bestia wielka jak góra. Jej myśli są zamaskowane, za to zamiar czytelny. Biegnie wprost na mnie…

 

 

– … przecież kazałem mu czekać! Co za cholerny debil! – wrzeszczał Łapiduch Małpkarz.

 

– Rzucaj, póki jeszcze stoi w drzwiach! – ryczała Gnuśna Prokura.

 

Olbrzym z wyciągniętymi rękami biegł w stronę mordercy, a jego części zamienne pobrzękiwały jak blaszane garnki.

 

– Nie wchodzić! – wołał. – Tam być palić się ognisko! Wielki czarny dym! A w apteka żywe ludzie! Trzeba wyciągnąć… – lecz nie zdołał skończyć.

 

Najpierw był wybuch, którego fala uderzeniowa przewróciła zarówno odzianego w czerń mężczyznę jak i jednookiego Głupola.

 

Potem jakby pod wpływem jakiegoś impulsu wciąż znajdujące się w locie cielsko olbrzyma eksplodowało, a kawałki mięsa rozbryzgały się w znacznym promieniu, tak że spadły aptekarzowi i jego żonie na głowy z jednej strony i pokryły szatę mordercy z drugiej.

 

Rozwścieczony tym zdarzeniem, nie wyglądał już ani trochę jak człowiek. Urosły w szale, podniósł się z piachu barwy mrocznej jak jego żądna mordu dusza, a jego powiewający na wietrze strój płonął w kilku miejscach. Lecz nie przejmując się tym ani trochę, ruszył w stronę grupki stojącej tam, skąd rzucono granat.

 

Wszy Urwipołeć chyłkiem przemykał właśnie w stronę wyjścia z miasteczka, gdzie „zaparkował” swój latawiec. Aptekarz, widząc to, podstawił nogę swojej żonie, a gdy ta się o nią przewróciła, pobiegł czym prędzej za chłopcem, dostrzegając w jej ofierze jedyną szansę na ucieczkę.

 

W obliczu mordercy sunącego w jej kierunku, wpółleżąc, Gnuśna Prokura przełknęła głośno ślinę. Czarna szata okryła ją swymi przepastnymi fałdami, a gdy upiór przemknął dalej, została tylko grudka miąższowej masy, kopcącej się do wtóru zgliszczom drewnianego budynku.

 

Apteka gorzała czarnym dymem, tak jak przewidział to Głupol. Właściwie eksplozja organicznej powłoki nie oznaczała wcale jego całkowitej dezintegracji, bo po chwili podźwignął się na pozostałej mu pordzewiałej nodze. Nie było to łatwe, zwłaszcza że kończynę łączył z mózgokształtnym urządzeniem, dawniej ulokowanym w głowie cyklopa, tylko bardzo cienki, okręcony zwojami podzespołów mechaniczny szkielet, któremu brakowało wielu elementów, chociażby rąk.

 

Rozumiejąc swój krytyczny stan, wykonał pierwszą czynność, jaka przyszła mu do głowy. A przypomniał sobie, że biegł w kierunku apteki i tam też zaczął skakać jak kangur, co szło mu zaskakująco zgrabnie…

 

 

 

…i zmysłowo.

 

„Płonę” ­– myślę sobie i dodaję od razu, że to nie do końca metafora. Mój kitel zajmuje właśnie ogień, a ja ślinię się do dziewczyny. Może pora skupić się na wydostaniu z tego zamknięcia?

 

Jak na dany znak, słyszę dźwięk zwykły przewaleniu się konaru drzewa. Pokrywa włazu odpada.

 

­„Ty wolny!” ­– krzyczy dziwnie nieforemny zarys postaci w nim stojącej. „Ty uciekać, zanim być za późno!”

 

„Dobra, dobra…” – mówię i chwytam dziewczynę wpół. Nogi się pode mną uginają, choć to wcale nie przez ciężar jej ciała. Jest przyjemna w dotyku. Przyciskam ją więc ściśle do szyi i ramienia, a rękoma obejmuję jej plecy i uda.

 

Wychodzimy po schodach. Gorąca jasność aż mnie oślepia. Dach niemal całkiem się zawalił, a szczątki krokwi i jętek zalegają w całej izbie. Jakoś udaje mi się utorować drogę wśród mniej rozżarzonych miejsc, ale gdy oglądam się do tyłu, mój wybawiciel za nami nie podąża.

 

„Co z tobą?” – wołam ponaglająco. A on stoi i się nie rusza.

 

„Puszczaj!” ­– krzyczy dziewczyna oprzytomniała buchającym zewsząd żarem. Próbuje się wyrwać, lecz ściskam ją mocno ­w żebrach – aż przestaje.

 

Olbrzym chwieje się i po sekundzie pada bezwładnie z tąpnięciem. Spadają na niego ostatnie przeżarte ogniem segmenty drewnianego stropu. Chcę zawrócić, żeby go ratować, ale dziewczyna, dziwnie wiotka… Trzeba ją wynieść.

 

Chyłkiem udaje nam się dotrzeć nie tyle do drzwi, co do fragmentu nadpalonej ściany, którą wyłamuję kopniakiem.

 

Wydostajemy się na zewnątrz…

 

 

… gdzie czekał na nich osobnik w czarnej, choć wyplamionej cieknącą breją szacie, która w dodatku dymiła.

 

Mężczyzna w białym kitlu wciąż ściskał przewieszoną przez jego plecy kaleką, nagą Naczelną Haremu, a właściwie ściskał jej truchło, gdyż dziewczyna już nie oddychała. Dopiero teraz się zorientował, co jej uczynił przy próbie ratunku. Złożył ją na piasku ostrożnie i jakoś z żalem, kiedy zaś od niej odstąpił, zorientował się, że ktoś go obserwuje.

 

Okręcił się na pięcie, a wzrok jego spoczął na nieznajomym. Właściwie nie jawił mu się on całkiem nieznajomo, bo dostrzegał w nim pewne nieobce mu cechy wyglądu i nawet sposób, w jaki tamten stał, przywodził mu coś na myśl, ale nie wiedział co.

 

Stanęli obaj: czarny i biały, przyglądając się sobie z obustronną ciekawością. Biały postąpił krokiem dostawnym w bok, zaczynając okrążać czarnego, ten natomiast nie spuszczał go z oka, trwając w bezruchu. Wraz ze zmianą perspektywy białego, powłoka czarnego płynnie przechodziła od potwornej do ludzkiej.

 

Pierwszy odezwał się biały…

 

 

 

„… Wyglądasz jakbyś właśnie kogoś zamordował” – mówię. Nie wiem, czemu akurat taka kwestia przychodzi mi do głowy.

 

Tamten milczy, zasępiony. Czuję, jak między nami coś się tworzy, jakaś więź, wzajemna nić porozumienia. Mam wrażenie, jakbym go doskonale rozumiał, więcej: wiedział, co się dzieje w jego umyśle.

 

„Ja też właśnie kogoś przed chwilą zabiłem, ale przez przypadek, bo miałem wobec tego kogoś zupełnie inne plany…” – próbuję przełamać lody – dopiero, gdy słyszę swój głos, dociera do mnie to, jak nonsensownie to brzmi.

 

Mężczyzna zaś rozchmurza się i odpowiada, nie korzystając nawet z właściwości akustycznych powietrza między nami..:

 

 

– … widzę, że wiele nas łączy, bo ja właśnie również miałem wobec tego kogoś – wskazał palcem na Naczelną Haremu – inne plany. Ale nie mam ci tego za złe. – Białego dobiegła dość przyjacielska myśl jak na myśl upiornego mordercy.

 

Wyglądali przy całym podobieństwie bardzo kontrastowo. I, trzeba dodać, dość symbolicznie. Czarny, widać, także to zauważył, bo rzekł…:

 

 

 

„… A ja słyszałem, że w odległym kraju takie kitle noszą pogrążeni w żałobie…”

 

 

–… ja wiem – uśmiechnął się biały. – A czerń jest ponoć bardzo elegancka.

 

Nagle twarze obu mężczyzn oświecił błysk zrozumienia…

 

 

 

… więc wskazuję na dziewczynę i pytam znacząco: „to co…?”

 

 

… czarny odwzajemnił uśmiech i, nie prosząc o żadne dodatkowe wyjaśnienia, ruszył za białym.

 

Gdy się zjednali, świat obrócił się do góry dnem tak, że nawet zgliszcza apteki dymiły do spodu, wokół Monitorów Kolonii ziemia się zatrzęsła, wzbijając chmurę czarnego pyłu, a unoszący się samotny latawiec, na którym widniały krwawe smugi, sfrunął z przestworzy i osiadł w zaspie.

 

A przynajmniej tak się przez chwilę wydawało.

 

 

 

 

 

Było mnie dwóch. Gdy zamykałem prawe oko, mając otwarte lewe, widziałem swoje ubabrane krwią dłonie, rzeźnickim nożem operujące ciało tej… Naczelnej Haremu. A gdy zamykałem lewe, mając otwarte prawe, te same dłonie układały z płatów mięsa figurkę przypominającą wcześniejszą dziewczynę, lecz od niej różną.

 

Zasłaniając oczy, oba na raz, spodziewałem się tylko błogiej ciemności, ale ta nie nastała, nic nie uległo poprawie, jeśli się jeszcze nie pogorszyło. Zamiast ciemności wciąż wirowała nade mną szaro-bordowa kopuła, a dookoła rozpościerał się pustynny anturaż. Naprzeciw mnie, z nogami wkopanymi krzywo w piach, stał fortepian i, plecami do mnie, ktoś siedział przy jego klawiaturze.

 

– Idziesz, czy nie? – usłyszałem w prawym uchu.

 

Otwarłem oczy, lecz wskutek przeładowania dochodzącymi optycznie informacjami, wnet je zamknąłem. Spróbowałem z samym lewym: tu nóż właśnie wkrawał się w wątrobę, a wolna ręka podawała wydzielone płaty w prawo. Odruchowo otwarłem prawe i zaraz przesłoniłem lewe, bo patrząc oboma można było oszaleć. Płaty zręcznie przeskakiwały w palcach, by zostać umieszczone na obu piersiach dziewczyny, która kokieteryjnie śmiała się do mnie twarzą utworzoną bodajże z fragmentów nerek i z nosem, tu bez niespodzianek, z nosa uszczkniętego Naczelnej Haremu. Włosy miała z pociętych i wzdłuż rozpłatanych jelit.

 

Ostatecznie zwątpiłem w absolut empirii, gdy organiczna dziewczyna wyciągnęła do mnie paliczki uwikłane w żylne nawoje, grubiejące w stronę śródręcza i dalej pnące się ku przedramieniu, jakby nakazując, bym je pochwycił. Było coś takiego w jej śmiechu, że nawet nie próbowałem odmawiać. Nieufnie uścisnąłem lepką dłoń, której dotyk przypominał wyciskanie nasiąkniętej zimną wodą gąbki. Pociągnęła mnie za sobą na tyle zdecydowanie, że jej staw ramieniowy zatrzeszczał groźnie, ja zaś ze strachu, żeby nie odpadł, czym prędzej za nią popędziłem.

 

– Dokąd idziemy? – zapytałem.

 

– Jak to? Nie wiesz? Do Proteptomy. – W jej ustach brzmiało to nadzwyczaj oczywiście, bo niby dokąd indziej mogłaby mnie prowadzić.

 

– Czyli ja umarłem?

 

Zatrzymała się, patrząc na mnie dobrotliwe i trochę też łakomie.

 

– Oj, głuptasie. A czy gdybyś umarł, rozmawiałbyś teraz ze mną? – Przekrzywiła głowę, z której coś skapnęło, nie dojrzałem co, ale przy ziemi zostało błyskawicznie pochłonięte przez odsłaniający żywą kość punkt na pięcie. Pięta była już kompletna.

 

– Co racja, to racja – przyznałem uspokojony.

 

Z jedną ręką przy lewym oku, za drugą ciągnięty przez dziewczynę w nieznane, poruszałem się dość szybko po miękkim, piaszczystym podłożu. Wkrótce wkroczyliśmy między zauważalnie zwężające się i rosnące wzwyż ściany skalnego wąwozu. Droga, dotąd wiodąca równo, zaczęła opadać, robiło się też coraz ciemniej, aż w końcu ledwo dostrzegałem sylwetkę mojej przewodniczki.

 

Przyszło mi do głowy, by sprawdzić, co poczynam z perspektywy drugiego oka, skoro w pierwszym niewiele się działo.

 

W lewym wbiłem byłem nóż w piach, a sam nachylałem się do jamy brzusznej denatki. Ważniejsze organy zostały usunięte, natomiast w miejscu, gdzie szkielet powinien opinać się na skórze pleców, ziała czarna jama. Potarłem pokrwawionym palcem w czoło z zastanowieniem i na próbę postanowiłem wetknąć go w dziwaczny otwór. Przeszedł na wylot. Niewiele myśląc, włożyłem całe ramię. Także przeszło, jakby grunt, na którym znajdowała się dziewczyna, w ogóle nie istniał. Wewnątrz zastałem tylko chłodne powietrze.

 

Raz kozie śmierć – prawą ręką i łokciem lewej poszerzyłem jamę, bym mógł wetknąć tam głowę. Zrobiłem to jednak zbyt gwałtownie, bo zaraz straciłem równowagę i runąłem w przepaść. Przerażony, zacisnąłem powieki…

 

Nic. Mężczyzna dalej siedział przy fortepianie, grał coś po cichu, więc nie chciałem mu przeszkadzać i się wycofałem.

 

Lewego bałem się na powrót rozewrzeć, za to pod prawym wszystko uległo znaczącej przemianie. O ile wcześniej prowadziła mnie nachalnie organiczna, o tyle teraz z postury jakby ta sama, ale jakże inna, wiodła mnie dziewczyna czarowna, błyskająca srebrem skóry i… tak – najcudowniejsza z najcudowniejszych. A zatem była to amfipela Kýanne!

 

– Czyli jednak umarłem – oznajmiłem lekko oszołomiony. – Wiem, wiem – dodałem, domyśliwszy się, co chce mi powiedzieć. – Jak mogę być martwy, skoro właśnie do ciebie mówię. A jednak. W takim razie umarłem za życia.

 

– Czyż zatem nie jest pięknie podziwiać własną śmierć za życia? – spytała eterycznym, drżącym z napięcia głosem, wodząc gładkim jak jedwab nadgarstkiem po moim policzku. – Bo widzisz, ja… jak długo tu jestem, nigdy… rozumiesz, prawda? – Nie zrozumiałem.

 

Znajdowaliśmy się nad brzegiem podziemnego jeziora, osrebrzonego światłem bijącym od amfipeli. Właściwie to ja bardziej stałem nad brzegiem niż ona, lecz kiedy zdałem sobie z tego sprawę, już zderzyła się ze mną i razem polecieliśmy w dół ku lodowatej toni.

 

– Co robisz?! – chciałem wrzasnąć, kiedy płuca wypełniła mi ciecz i z ust wydobyło się tylko niezrozumiałe bulgotanie.

 

W wodzie napastniczka nagle znikła, nie zdematerializowała się, lecz stała niewidzialna dla oczu. Dostrzegałem tylko smugi w miejscach, gdzie jej ostre paznokcie wpijały mi się w skórę. Oplotła mnie stopami, pocierając udami o moje uda, atakowała głową, jakby chcąc mnie ugryźć bądź… pocałować. Napierała przy tym jak dzika bestia. Nie byłem pewny jej intencji, zresztą gdybym był, nic by to specjalnie nie zmieniło: broniłbym się do końca tak jak teraz. Udało mi się odtrącić jej idealnie przezroczyste ciało i, mając wolny chwyt, zacisnąłem dłonie w miejscu, gdzie powinna znajdować się jej szyja. Lecz było już za późno – wciągani przez potężny wir, opadaliśmy na dno. Starałem się ze wszystkich sił wypychać nogami, ale przeszkadzała mi w tym Kýanne, która zawisła pod moim uściskiem sztywna jak trup, a jednocześnie jej uda zastygły na moich w nierozerwalnym nelsonie. Zaczynało brakować mi tchu, więc jak ostatni tchórz, jedną parę ściągniętych spazmatycznie powiek, zamieniłem na drugą.

 

W prawym oku także nie działo się najlepiej. Tu znajdowałem się w miejscu magicznym i nawet jak na miejsce magiczne, bardzo udziwnionym. Znajdowałem się w ogrodzie, który jak gdybym skądś znał, lecz nie bardzo przypominałem sobie jakikolwiek inny, gdzie by wszelka roślinność była martwa, a jednak ruszała się, żywiej nawet niż jakiekolwiek zwierzę. Z góry biła jaskrawobiała energia, a od patrzenia na nią aż pojaśniało mi w oczach. Postawiłem kilka kroków po ostrych występach ściółki, której kolce wrzynały mi się w buty, lecz nie to było najgroźniejsze. Gdy tylko uniosłem stopę, ze światłości wyłoniły się latające srebrno-złote stwory i zaraz mnie otoczyły. Czyżbym więc stanął w niewłaściwym miejscu?

 

Nie panikowałem. Jakbym czynił to wcześniej niezliczoną ilość razy, wyobraziłem sobie, że wszystkie stwory się rozpadają. A one stały dalej i wymierzyły we mnie swoje różdżki, poczynające na końcach świecić odcieniem bordo. Spróbowałem jeszcze raz, tym razem poprowadziłem myśl idealnie pomiędzy wszystkimi obiektami, poprowadziłem dwa razy… Nic. Pomyślałem sobie, że bestie musiały się jakoś przygotować, uodpornić. Po prawdzie była to moja ostatnia myśl w pełni tego słowa znaczeniu, bo strzeliły we mnie promieniami zachodzącego słońca, a tych promieni mknął cały rój.

 

Zrezygnowany zamknąłem oczy. Czy wciąż było mnie dwóch? – Właściwsze wydałoby się pytanie: – czy w ogóle był ktokolwiek? Znowu poczułem się tak nieznośnie wyzbyty ze wszystkiego, z całego dotychczasowego „ja”. Gdybym miał czym, tobym westchnął żałośnie, a że nie miałem, to pogrążyłem się w obcych, bo przecież już nie moich, myślach. Myśli ostatnie pozostały, w nich zaś jakaś nowa percepcja się ujawniła i zacząłem intuicyjnie odbierać muzykę – sam nie wiem, skąd wziąłem tę nieskładną nazwę: Proteptomy suitę horrendalną.

 

Muzyka płynąca z fortepianu, mimo iż nikt jej nie słuchał, właśnie cichła w delikatnie wydobywanych ostatnich dźwiękach, które, gdyby brzmiały choć odrobinę dłużej, zbliżyłyby się do wyjawienia tajemnicy Proteptomy.

 

Czym takim jest więc Proteptoma, że tajemnicy jej strzeże się tak dogłębnie? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Natomiast gdyby dowiedzieć się, kim jest Profesor Trupigłów, ten władający siłami prastarymi, niewidocznymi dla oka jedyny mieszkaniec Proteptomy, jedyny, który wie jak do niej trafić, jedyny, który z wykorzystaniem jej straszliwych, ludobójczych mocy, potrafi tworzyć istoty tak fantastycznie piękne jak Kýanne oraz pułapki tak zaawansowane technologicznie i niebezpieczne jak te znajdujące się w podziemnym labiryncie, jedyny, który podtrzymuje istnienie Proteptomy na pustyni Diuna Aluwium pod szaro-bordową kopułą, jedyny, który w tych stronach spędza czas na graniu melodii przez nikogo nie słuchanych, jedyny, który sam o sobie może bez konsekwencji powiedzieć, że jest martwy, jedyny, który sam o sobie może bez konsekwencji powiedzieć cokolwiek? Wystarczająco wiele podpowiedzi?

 

W każdym razie, gdyby dowiedzieć się, kim naprawdę jest ów Trupigłów, okrężną drogą trafi się także na ślad Proteptomy, lecz nawet wtedy pozostanie ona tylko legendą, drżącym z przerażenia szeptem przekazywaną z ust do ust przy obozowych ogniskach.

Koniec

Komentarze

Bardzo interesująca praca. Tak długich zdań jeszcze nie miałem okazji spotkać, ale... podobał mi się ten dziwny, bogaty słowotok.Pozdr,

Na miłość Omecihuatl, Ty też??

Ja?? Nieee (może ten drugi?) ;)

Jahuszu, to jeszcze nic przy Prouście lub, na skraju skrajności, przy Bramach raju Andrzejewskiego.

@Adam

Bo to zaraźliwe, wiesz...

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Zaczynam się właśnie tego obawiać, Russie.

Ale przynajmniej ładnie napisane. 

Fakt, do Andrzejewskiego daleko, ale chyba wiesz, Juliusie, że ponad siedemdziesiąt procent ludzi nie rozumie zdań, liczących więcej niż trzydzieści słów... {Oczywiście przeciętnych, nie miłośników fantastyki. My potrafimy zrozumieć zdania o siedem koma trzy procenta dłuższe. :-) }

Pieroństwo ma swoje lata i pewnie zdążyło zmutować. Brr... Tylko w którą ze stron?

Nie odpowiem na to pytanie. Brak chodów na traumatologii.  :-)

Ale nawet wtedy... po to to było, żeby wyrazić myśl przewodnią, okrutną... Może więc autosugestia?

(Wyjaśnią kolejne modele z fabryki.)

Nie przetrawiła żech.

(marzy o twardej desce i sposobie na ożywianie zmarłych, żeby ich tłuc po łbie)

Zaznaczam swoją obecność. Jako fanka prostoty i jasności niestety nie dałam rady.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przykro mi, Juliusie, i to podwójnie. Raz z tego powodu, że nie znajduję w Twoim tekście niczego aż tak porywającego, by skłaniało do pokonania całości --- a próbowałem od początku, od końca, od środka --- powtórnie dlatego, że napisałeś to akurat Ty, który zdążyłeś mnie przyzwyczaić do tekstów może nie absolutnie klarownych, ale w zrozumiały sposób poruszających znaczące tematy.

Słowem usprawiedliwienia, Adamie.

 

Nie pociąga mnie jakoś bardzo wychodzenie poza ramy opowieści, więc to będzie raczej nieczęsty zabieg z mojej strony. Ten tekst napisałem jakiś czas temu z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jako odbiorca lubię naprawdę różne odmiany fantastyki, ale już  przede mną-nadawcą pewne jej kręgi z pewnych względów są zamknięte, jeśli podchodzić do tego "kanonicznie". Ze sprzężenia wzięła się pierwsza potrzeba. Po drugie nękały i wciąż, mniej lub bardziej, nękają mnie problemy fikcji jako gry pustej i nieustalonych relacji na linii: świat przedstawiony --- narrator --- świat zewnętrzny. Starły się więc we mnie dwie potrzeby: konstrukcji i dekonstrukcji, opowiedzenia czegoś i jednocześnie obnażenia opowieści, wyśmiania jej.

 

Natomiast to, co teraz sobie skrobię w wordzie, przyjmuje pewien konwencjonalny ład i jest po prostu opowieścią. Nie ma obawy.

 

BTW "przyzwyczaić"? Jam dopiero początkujący o_O W każdym razie dzięki. Oczekiwania to potężny motywator.

 

I dzięki wszystkim za komentarze :)

   Być może odrobinę zdziwisz się --- myślę, że każdy, kogo chęć szczera przymusza do wyartykułowania czegoś nie zwyczajnego, bo fantastycznego, bierze się za takie eksperymenty. No bo jakże to, ciągle tuż ponad ziemią polatywać? Nie może tak być, ponad wszelkie znane poziomy wzlecieć należy! A tam, ponad owymi poziomami już przez innych wyznaczonymi, pusto jakoś na widowni, braw nie słychać...  Smutek przepełnia serce twórcy, gorycz każe myśleć o złamaniu pióra i zamilknięciu na wieki, bo dla kogóż pisać, dla pełzających po ziemi, niezdolnych wznieść się duchem?

   Daruj lekkie pokpiwuszki powyższe --- źródło ich w przekonaniu, że jeśli ma się coś do powiedzenia, punktem wyjścia musi być coś realnego. W takim sensie realnego, że mówiącego o człowieku, o społeczeństwie, czy tu i teraz, czy w pomyślanej scenerii hipotetycznej przyszłości / przeszłości.

Czy ja wiem? Taka kategoryzacja wyrzuca poza nawias całkiem sporo tego, co w moim mniemaniu jest zupełnie dobrą literaturą. Szczególnie z "punktem wyjścia" bym był ostrożny. (Pewnie, gdy motywacją jest wzlatywanie ponad poziomy, nie wróży to nic dobrego.) Kiedy czytam np. niektóre opowiadania Tokarczuk, mam wrażenie, że punkt wyjścia jest daleki od bycia "czymś realnym", za to w wyniku dalszego przetworzenia, w tych tekstach te wszystkie pisane i niepisane zasady tworzenia opowieści zostają ostatecznie spełnione.

Problem rekurencji literatury sam w sobie jest wart zbadania jak każdy inny. Nie rozumiem, dlaczego opowiadanie o tym ma być w jakiś sposób "z góry" gorsze od innych. Bo nikt nie zrozumie? Nikogo to nie zainteresuje? Wszak wielu jest takich, których nie interesuje psychologia i socjologia. A jeśli chce się powiedzieć coś o człowieku i społeczeństwie, bardzo często korzysta się z licencji tych właśnie dziedzin.

   Zauważ, iż granica tych (umownych zresztą) kategorii jest płynna, na dodatek indywidualnie wytyczana "na bieżąco" wedle dominujących w danej chwili odczuć danego czytelnika. Znasz to zjawisko, jestem przekonany, z autopsji. "Zamek", "Proces" --- nie, no w życiu, tego czytać się nie da! Dwa, trzy lata później czytasz do upadłego i dziwisz się, że przedtem chciałeś wynieść Kafkę na makulaturę. Albo na odwrót, po pięciu latach ziewasz nad tym, co czytałeś tak łapczywie... To --- ogólnie. W szczególe decydują zainteresowania. Masz ciąg na ekologię, to i "Delirium w Tarsys" niestraszne. Zarazisz się ciekawością, co, jak i dlaczego buzuje w nietypowo pracujących mózgach --- będziesz pochłaniał i chwalił strumienie, całe Amazonki świadomości, cudzych i zmyślonych od A do Z świadomości. Fascynuje Cię teoria literatury? Przeczytasz, albo i sam napiszesz coś, czego kto inny, użytkowo traktujący literaturę, nie doczyta nawet do połowy... Ani to coś złego, ani to coś chwalebnego --- normalne, uważam, zjawisko. Gdyby ktoś potrafił skatalogować preferencje i nadać im wartości, zapewne wyrysowałby śliczną krzywą dzwonową... Jesteśmy w tej chwili po przeciwnych tej krzywej stronach? Nie szkodzi, spotkamy się kiedyś na jej szczycie... 

  Gwoli pewnego rodzaju uściślenia: pierwsze zetknięcia z fantastyką pozostawiają nieścieralne ślady. A ja miałem to nieszczęście (mierząc miarą dzisiejszych mód), że to był Lem, trylogia Borunia i Trepki też, antologie Jęczmyka... Tam nie było miejsca na eksperymenty sondujące, ile dziwactw może znieść czytelnik, na machanie mieczami i różdżkami... Więc tak mi zostało. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.

Za złe? De gustibus... Poza tym wydaje mi się, że koła naszych zainteresowań mają wcale niemałą część wspólną (niech nie zmyli to dziwactwo, pod którym teraz piszemy --- to raczej mój margines). Co prawda miałem to szczęście (mierząc miarą dzisiejszych mód), że zaczynałem od machania mieczami i różdżkami, ale na tyle mało mnie to zupiorzyło, że bez żalu dopuściłem się wiarołomstwa. SF to tak naprawdę sprawa względnie świeża (zwrot po Lemie). Mam duże braki w klasyce, które powoli nadrabiam. Ostatnio: Sturgeon, Simmons, Strugaccy... W miarę przyrostu kompetencji bym poeksplorował właśnie to pole fantastyki.

Spróbuj "dopaść" w antykwariacie albo bibliotece "Rakietowe szlaki", zbiór opowiadań zachodnich autorów, wydany w roku --- uwaga! --- 1958. Nie wszystko daje się dzisiaj czytać, w sensie, że styl i / albo temat naprawdę nie z tej epoki, ale większość zasługuje na miano klasycznej klasyki. Drugą też "obowiązkową" pozycją jest, moim zdaniem, sześcioksiąg pod tytułem "Kroki w nieznane", w wyborze Lecha Jęczmyka, "Iskry" 1970 do 1976. To naprawdę szeroka prezentacja tematów, stylów i autorów. Natomiast "najświeższą klasykę" znajdziesz w najnowszej antologii, zestawianej przez Jęczmyka i Sedeńkę, "Rakietowe szlaki", tom od I do V, dalsze dwa w opracowaniu, jak chwali się wydawca, czyli "Solaris". Z tym, że w tej ostatniej trafiają się powtórzenia z pierwszej, ale to naprawdę nie przeszkadza --- kontrastowość dodaje smaku i głębi spojrzenia. 

Co do eksplorowania --- śmiało do przodu! Pisać umiesz, a temat, jak to on, jeśli nie jutro, to za tydzień sam zapuka do drzwi i zapyta, czy można się rozgościć...

Dzięki, poszukam na pewno.

Oceniłeś mój tekst więc i ja poczułem powołanie, by i jakiś Twój przeczytać.

Coś w Tobie siedzi, jak widać, bo tekst jest ciekawy, aczkolwiek momentami zdaje się przegadany i pełno w nim popisu elokwencji, może nawet... bełkotu?

Napisałeś mi, że opisuję każdą pierdółkę... Uhh, hipokryzję poczułem w powietrzu ;)

Powodzenia.

Dzięki. To o każdej pierdółce nie było złośliwe :) Co najwyżej dosadne. Zauważ też pewną różnicę: u mnie to, co się wydarzyło, nie równa się temu, co opisałem. Są pewne ucięcia w czasie. Są wyodrębnione cząstki. Są sprawy pominięte. Tym "pierdółkom" dałem spokój. U Ciebie jest taki jakby ciąg albo, w filmowej terminologii, długaśna scena (mimo zmian scenerii i bohaterów).

 

Uwierz albo nie. Pewna posunięta do granic absurdu ekwilibrystyka słów, myśli, motywów była wpisana w stylówę, znaczy zamierzona.

Nowa Fantastyka