- Opowiadanie: marten - Stare trawi ogień (Rozdział pierwszy: Dłuto, krzemień. Iskra.

Stare trawi ogień (Rozdział pierwszy: Dłuto, krzemień. Iskra.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stare trawi ogień (Rozdział pierwszy: Dłuto, krzemień. Iskra.

To pierwsza częśc mojego opowiadania, zaplanowanego na 3 do 5 rozdziałów. Tematyka? Przede wszystkim obraz antyutopii, która grozi Europie w obecnym stanie. Nie ukrywam, że zainspirował mnie też konflikt idelogiczny, z jakim mamy dziś do czynienia w Europie. Na koniec historii zaplanowałem ciekawą niespodziankę, ale na razie nie będę mówił ocb, nie pali się ;)

 

 

 

 

"Rozdział pierwszy – Dłuto, krzemień. Iskra."

 

 

 

 

Pozwólcie, że zacznę od początku. Nazywał się Lucif i miał 18 lat. Opisać go mogę jako chudego chłopaka, z ranami kłutymi na przedramionach, oraz długą, czarną grzywką, nietypową jak na czasy, w których przyszło mu żyć. Zresztą, co tu dużo mówić – cały był nietypowy.

 

Mimo wszystko… nie przyklasnąłbym tym naiwnym optymistom, którzy nietypowość rozpatrują w kategoriach zalety.

 

Obserwuję go już od dłuższego czasu, nie będę miał więc najmniejszych problemów z podaniem życiorysu tego cokolwiek osobliwego chłopca. Uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego im. Św. Augustyna w Hadze. Jednego z najlepszych w kraju. Cóż, nie muszę chyba dodawać, że to niezwykłe zdolności intelektualne chłopca utorowały mu drogę do tej prestiżowej uczelni. Pomimo ewidentnych talentów nikt z grona nauczycieli i profesorów nie przypuszczał, jak istotną rolę odegra w przepoczwarzaniu się świata…

Wierzycie w przeznaczenie? Ja owszem. Zdecydowanie. I to właśnie z tego prostego powodu wcale nie zaskoczył mnie fakt, iż na pozór błahe, ulotne okoliczności pozwoliły na iście kopernikański przewrót w życiu tego młodzieńca, a wkrótce i całego Bożego świata.

 

 

Jak już być może wspominałem, Lucif nie lubił wychodzić przed szereg. Mówiąc wprost, najlepiej czuł się gdzieś głęboko skryty, wśród bezkształtnej masy anonimowych ludzi. Ot, kolejny, niewybredny żarcik ze strony losu.

Wybaczcie proszę, jeśli nie tłumaczę wszystkiego z dostatecznym profesjonalizmem… Widzicie, ja zawsze byłem kiepski w spisywaniu własnych myśli, a tym bardziej cudzych historii. Zawsze posługiwałem się czyjąś dłonią. Tym razem jednak postanowiłem uczynić inaczej, gdyż jest to niezwykle ważne i nie mógłbym zostawić tego w rękach jakiegoś przypadkowego pomyleńca.

 

Wracając do historii: pewnego zupełnie nieprzypadkowego dnia Lucif snuł się ulicami Hagi, zmierzając w stronę domu. Cały świat wokół niego żył przygotowaniami do świąt. Harmonogram zajęć w szkole podporządkowany był tylko i wyłącznie owym preparacjom. Uczniowie pomagali wieszać lampiony na ulicach, roznosili kieszonkowe egzemplarze Świętej Księgi z noworocznymi poprawkami, nieliczni bardziej utalentowani dostawali od rektora szkoły różne prestiżowe zadania, takie jak reżyserowanie dorocznej inscenizacji. Lucif powłóczył nogami. Tak się czuje człowiek maltretowany napływającymi zewsząd bodzcami wszelakich barw, kształtów. Zapachów. Oczywiście atmosfera w domach rodzinnych również nie odbiegała od tej panującej w miejscach publicznych. Z biegiem lat, na bazie licznych dotkliwych w skutkach błędów i niedociągnięć, ludzie nauczyli się przygotowywać święta. Nie jest sekretem, iż skupienie i precyzja to cechy najbardziej pożądane przez najwyższych hierarchów, toteż właśnie te dwa atrybuty uwydatniane są na czas świąt w wyjątkowym stopniu. Martwe skupienie w oczach ludzi. Mechaniczne gesty, powtarzane co roku i wyćwiczone do perfekcji – to widok niezwykły. Lucif w pewnym sensie zazdrościł innym tej nabytej umiejętności koncentracji. Wracając do domu, kierował spojrzenie to na lewą, to na prawą stronę. Każdy normalny człowiek pomyślałby, że chłopak po prostu podziwia ludzkie rzemiosło widoczne dosłownie na każdym skrawku przestrzeni publicznej. On jednak, najzwyczajniej w świecie szukał miejsca wolnego od świątecznego klimatu, na którym mógłby zawiesić oko.

 

 

– Czemu się spóźniłeś?

– Po zajęciach mieliśmy spotkanie w sprawie procesji – odparł ojcu, stojąc w drzwiach mieszkania.

-Mhm, rozumiem. Obiad masz tam, gdzie zwykle. Znasz plan na to popołudnie?

Lucif kiwnął głową w potwierdzeniu. Jednocześnie wyciągał posiłek z plastikowego pojemnika. Robił to machinalnie, nie potrzebował nawet pary swych szarozielonych oczu by wypakować jedzenie z folii i włożyć do mikrofalówki. Mikrofalówka była najnowszej generacji, z funkcją smażenia i opiekania, do warzyw i potraw mięsnych. Kosztowała 1800 koron. Ojciec mógł sobie na nią pozwolić tylko i wyłącznie dzięki kontaktom w Świątyni Centralnej. Wszyscy o tym wiedzieli. Lucif o tym wiedział.

Po konsumpcji wybrał się do swego pokoju. Uczucie dyskomfortu rosło w jego głowie niczym niepożądany guz, proporcjonalnie do czasu, jaki pozostał do rozpoczęcia święta. Upiorny taniec symboli, gwizdków, gestów, intonacji, dekoracji, procedur.

„Co jest ze mną nie tak?! To przecież niemożliwe. Musiałem na coś zachorować. Ojciec wyprosi skierowanie do kapłana, ten napisze diagnozę i w przyszłym roku znów będę radosny, tak jak wszyscy…”

Im mocniej próbował przekonać się do całego tego planu, tym podlej się czuł. Wiedział, że choć musi przejść przez pustynię, to i tak na końcu powitają go wygłodniałe, pewne o swój posiłek kanibalistyczne hordy.

Twoje żałosne żale i wywody są – delikatnie mówiąc – metroseksualne. Uspokój się, Lucif. Bądz mężczyzną.

 

 

Róża w donicy, na półpiętrze jeszcze trzy. Wszystkim popodcinać kolce. Tegoroczne wspólne czuwanie nie może odbyć się bez psalmów, a do doboru została wyznaczona rodzina Lucifa. Czas przeszedł płynnie z truchtu w cwał, z cwału w sprint. Dalej kuchnia, matka nie poradzi sobie sama z tą całą stertą wypieków i potraw do poświęcenia. To jeszcze nie koniec, zgodnie z tradycją dom należy starannie udekorować sosnowymi kostkami na sznurkach, do wieczora. Tradycja to tradycja, co z tego że nowa. Rytuały modlitewne to standard, nie należy ich lekceważyć, a zjadają multum czasu. Czy o czymś zapomniałem? Zresztą samo to wymaga niesamowitej koordynacji i wysiłku, tak fizycznego, jak i mentalnego.

Wszyscy robią to bezrefleksyjnie.

Zawsze tak było, nie ma powodu do podnoszenia sprzeciwu.

Już i tak doszczętnie skatowany, dalej okładał się swoimi myślami, wykonując przy okazji ciążące na nim obowiązki. Bo czy ktokolwiek uwzględnił dla niego jakiś wybór? Chociaż skrawek. Chociaż namiastka, iluzja wyboru. Główny Architekt nie uwzględnił błędu w sztuce Stworzyciela, więc co z tego wynika? Trzeba się podpiąć pod nurt, na przekór migrenie i skrętom jelit. Na przekór odruchom wymiotnym, w imię rodziny. Honoru. Wreszcie w imię własnego bezpieczeństwa. Gdy kontestacja pokonuje po kolei wszystkie argumenty zdrowego rozsądku niczym taran, w końcu natyka się na ścianę z czystego granitu.

Wróciła matka. W domu, tradycyjnie, zapanowała atmosfera permanentnego zaniku ludzkich odruchów, więc równie dobrze mogłoby jej nie być. Resztę popołudnia spędzi w kuchni, krojąc, posypując, wałkując, mieląc, skrobiąc i dekorując. Tego życzyłby sobie każdy normalny obywatel. I dla niej nikt nie zaprojektował żadnego alternatywnego planu, to by nie miało najmniejszego sensu, w końcu podejmowanie decyzji jest rarytasem nielicznych.

W sumie to mógłbym opisać parę dialogów pomiędzy Lucifem, a jego matką. Nie uczynię tego, pewnie już wiecie czemu… Tak ubogiej, zarówno w formie jak i treści wymiany zdań nie warto przytaczać. Mogłoby to jedynie zohydzić całą naszą opowiastkę.

Apogeum podniosłego dnia zbliżało się dziarskimi krokami. Wszyscy mieszkańcy dystryktu Escamp udają się teraz na Plac Pokoju, położony w samym sercu miasta. Każdy pojedynczy centymetr bruku, murów, ścian przeszywały promienie upiornego Słońca. Choć może to tylko wrażenie Lucifa, bowiem ani matka, ani jego ojciec nie podzielali tych odczuć.

Punkt szósta cała trójka z ojcem na czele wyszła z mieszkania, na którego ścianach wisiały już pstrokate ozdoby, rzecz jasna pełne wszelakich religijnych symboli, których Lucif jeszcze nie musiał rozumieć. Teraz cały Boży świat wiedział, że ta rodzina spełniła swój obowiązek i mogła opuścić lokum. O to w tym wszystkim chodziło.

Do Lucifa i jego rodziców stopniowo zaczęły dołączać inne grupki jednakowo zobojętniałych rodzin. Nikt nie próbował podjąć rozmowy z nikim. Wszelka incjatywa była zbędna. Każdy znał drogę.

 

Teraz chcę, abyście wyobrazili sobie coś naprawdę kosmicznego: Niezgrabnie uformowany ludzki kołtun szedł leniwym krokiem opromienioną ulicą, a mniej więcej po środku, niczym biały gołąb wśród grona swych jednolicie szarych towarzyszy, jedyna głowa bezstydnie rozglądająca się na lewo i na prawo, do góry i za siebie. Najbardziej uroczo wyglądało to z lotu ptaka. Gdy jest się na ziemi, trudno pewne rzeczy dostrzec. Zwłaszcza te najbardziej osobliwe.

Ludzkim krokom towarzyszyły tańczące cienie – groteskowo powykręcane demony, widoczne na każdym murze, każdym skrawku drogi. Im bardziej zbliżali się do celu, tym dłuższe i potężniejsze zdawały się być cienie…

Lucif czuł, że to może być koniec i początek czegoś nowego zarazem. Ta myśl narodziła się w jego głowie z chwilą, gdy na Placu Pokoju, na którym zebrali się wszyscy mieszkańcy dystryktu, pojawił się Główny Architekt we własnej osobie. Stał na podwyższeniu z kości słoniowej, a jego twarz wykrzywiał grymas bólu i zażenowania. Głównym powodem było oczywiście Słońce. Jego promienie nie oszczędzały nikogo ani niczego. Nawet trupioblada czaszka Głównego Architekta połyskiwała niczym pochodnia. Purpura na niebie rozpierzchła się i Słońce wreszcie mogło zapanować nad całym placem. Lucif spojrzał ku górze i uśmiechnął się. Po raz pierwszy od wielu dni, może nawet tygodni. Mężczyzni, którzy bacznie obserwowali Lucifa przyczynili się do tego w niemal takim samym stopniu jak wszech dziś panujące Słońce, czy wyraz gniewu i porażki, jaki malował się na twarzy Architekta. Chłopak wiedział, że te trzy elementy nie skumulowały się w jednym miejscu i czasie przypadkowo, że to musi być zaczątek, iskra. Jedyne co musi zrobić, to ją podtrzymać.

Bułka z masłem – pomyślał.

Koniec

Komentarze

Coś ostro zgrzyta w Twoim stylu pisania. Wygląda to tak, jakbyś chciał się popisać erudycją, kwiecistym stylem, pomysłowością sformułowań, ale zestawiasz wszystko tak, że wychodzi niemal autoparodia. Od patosu jest tylko mały krok do niezamierzonej śmieszności - hollywoodzcy scenarzyści mogliby dużo o tym powiedzieć.
Z jednej strony, zwracając się bezpośrednio do czytelników, nadajesz całości charakter gawędy. Z drugiej, gdybyś faktycznie przeczytał to na głos, przyłapałbyś się na tym, jak bardzo sztucznie brzmią niektóre zwroty, jak nie nadają się do gładkiego wypowiedzenia. Tekstowi brakuje rytmu - miejscami zdania są niepotrzebnie rozciągnięte, gdzie indziej stawiasz kropki tam, gdzie wystarczyłby przecinek. Moja rada: zdecyduj się na jedną formułę, postaraj się nie popisywać, a jeśli już chcesz to zrobić, nadaj opowiadaniu humorystyczny charakter, żeby zabawa słowem była ewidentna.

Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że to dopiero mój drugi tekst. Odnośnie dwóch typów narracji - faktycznie taki był mój zamysł, może niekoniecznie wszystko wyszło tak, jak miało wyjść, ale ten tzw. "gawędziarski" styl jest niezbędny. To ważny element historii. Nie chciałem popisywać się erudycją, po prostu obawiałem się, że tekst będzie zbyt prymitywny. Najwyrazniej zwyczajnie przedobrzyłem :/ Szkoda, że nie podałeś konkretnych przykładów z tekstu, ale i tak thx za krytykę.

Służę przykładami:
"Już i tak doszczętnie skatowany, dalej okładał się swoimi myślami, wykonując przy okazji ciążące na nim obowiązki."

Nie bardzo trafia do mnie "okładanie się myślami". Na dodatek "swoimi" - słowo zbędne, o ile bohater nie ma możliwości okładania się cudzymi myślami. ;) A przy okazji tego okładania się wykonywał ciążące na nim obowiązki? Bardzo to wszystko niezręczne. Domyślam się, że chodziło o to, że bohater pracował, ale nie skupiał się na wykonywanych czynnościach, bo gnębiły go ponure myśli.

"Teraz chcę, abyście wyobrazili sobie coś naprawdę kosmicznego: Niezgrabnie uformowany ludzki kołtun szedł leniwym krokiem opromienioną ulicą, a mniej więcej po środku, niczym biały gołąb wśród grona swych jednolicie szarych towarzyszy, jedyna głowa bezstydnie rozglądająca się na lewo i na prawo, do góry i za siebie."

Tutaj dobrze by było, żebyś zdecydował się na jedno z dwojga: albo "kołtun szedł" i "głowa rozglądała się", albo "kołtun idący" i "głowa rozglądająca się". Zamiast "na lewo i na prawo, do góry i za siebie" wystarczyłoby "we wszystkie strony". Nie bardzo wiem, skąd wziął się "kołtun", chociaż mogę się domyślić intencji. Ale skoro kołtun, to nie trzeba wspominać, że "niezgrabnie uformowany", bo kołtuny z natury zgrabne nie są. No i co w tym widoku "kosmicznego"? O tym, że po dwukropku powinna być mała litera, już nie warto nawet wspominać. Zresztą może planowaś to jako dwa zdania, tylko rozmyśliłeś się w trakcie.

Chodzi mi o te i im podobne fragmenty - sporo tego jest. Jeżeli chcesz temu nadać gawędziarski styl, odśwież sobie reguły rządzące figurami stylistycznymi. Poczytaj "Kroniki Amberu" Zelaznego i "Opowieści sieroty" Valente - jedne i drugie są mocno wypełnione ozdobnikami; powinny dać Ci dobry punkt odniesienia.

Tak mi się w oczy rzuciło, że dym w jedną stronę, a płaszcz w drugą zawiewa… przemyślane? Poza tym naprawdę fajne! Klimat i kolory mogą przypaść do gustu! Pozdrawiam

Piękne

Nowa Fantastyka