- Opowiadanie: Agroeling - Kobieta w wiśniowej sukni

Kobieta w wiśniowej sukni

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kobieta w wiśniowej sukni

Ostrzegano mnie, żebym nie jechał do tego kraju. Podobno wielu podróżnych przepadało tam bez wieści i nikt nie potrafił wyjaśnić przyczyny ich zaginięcia. Udało mi się jednak odnaleźć kilkoro osób, które wróciły stamtąd całe i zdrowe. Ale niewiele się dowiedziałem, po prostu nie spotkało ich nic złego i tyle. W każdym bądź razie nie wspominali o żadnych rozbójnikach, grasujących na drogach czy watahach wilków. Nikt również nie słyszał o niebezpieczeństwie grożącym ze strony wampirów, wilkołaków, strzyg lub innego szkaradzieństwa. Jednakże coś było na rzeczy, bo ludzie tam faktycznie znikałi, aczkolwiek nie rzucano na nikogo oskarżeń, przebąkiwano coś tylko o odprawianych po zachodzie słońca krwawych rytualach, mających związek z mrocznymi legendami i mitami tej krainy.

 

Wszelako byli też i tacy, co radzili nie ulegać pogłoskom i przesądom. Twierdzili, że mieszkańcy Mołwii byli gościnni, a kobiety wyjątkowo piękne. I cóż, powiem, że to, co mówili ci drudzy, jakoś bardziej trafiało mi do przekonania.

 

Ostatecznie nie jechałem sam.

 

Kiedy już zdecydowałem się wyruszyć do tej słynącej z wiśniowych sadów krainy, piłem właśnie piwo korzenne w przydrożnej karczmie i wtedy przysiadł się do mnie pewien handlarz bawełną. Gdy wyjawił mi, że wybiera się tam, gdzie ja, szybko uzgodniliśmy między sobą, iż wyruszymy razem. Tak więc Amortis został moim pierwszym towarzyszem podróży i przyznaję, że od razu poczułem się lepiej.

 

Kiedy jechaliśmy traktem w kierunku granicy, dołączył do nas jeszcze bezrobotny najmita. A dotarłszy do małej osady Iskine, leżącej nad rzeczką o tej samej nazwie, napotkaliśmy zakonnika z klasztoru pod wezwaniem Niebiańskiej Sereamines, patronki skrybów, uczonych i mędrców. Ów zakonnik był badaczem folkloru i podjął się pionierskiego spisania wszystkich mitów tej owianej złą sławą krainy. I tak, skoro świt, nasza mikra kompania opuściła rozległe terytoria południowej Antarii i raźno ruszyła w głąb tajemniczej Mołwii.

 

Krajobraz był nadzwyczaj urokliwy. Droga wiła się pomiędzy wzgórzami o porośniętych gęstym borem stokach. Po jakimś czasie zaczęliśmy mijać domki z nie obrobionego kamienia i przylegające do nich ogródki, lasy zaś ustąpiły miejsca nie kończącym się sadom wiśniowym. Mimo tych pierwszych śladów bytności ludzkiej okolica nadal sprawiał wrażenie smętnej i opustoszałej. Nadzwyczaj rzadko zdarzało nam się dostrzec rdzennego mieszkańca tych ziem, a i to zawsze z daleka. Zamierzaliśmy dojechać do najbliższego miasteczka o nazwie Wołk, a chcąc zdążyć tam przed zapadnięciem zmierzchu, nie powinniśmy się nigdzie zatrzymywać. Tylko raz, by dać odpocząć wierzchowcom, zrobiliśmy krótki postój, podczas którego zakonnik, człek wykształcony i obyty w świecie, opowiedział nnam kilka mołwiańskich legend. Mi najbardziej utkwiło w pamięci podanie o Wiśniowej Pani. Miała ona rozkoszny zwyczaj zjadania swoich poddanych, z których zostawały jedynie małe obgryzione kosteczki w kształcie pestek. Po sytym posiłku Pani garściami rozrzucała owe pestki, a te, opadłszy na ziemię, tworzyły następny dorodny sad wiśniowy. Ale w mitach tych nie mogłem doszukać się choćby krztyny sensu, toteż słuchałem je tylko jednym uchem. Bardziej zaabsorbowany byłem drogą wiodącą do celu naszej podróży. Nadchodzący zmrok coraz szczelniej zwierał się nad naszymi głowami, więc ruszyliśmy dalej, obawiając się trochę, że zabłądzimy w nieznanym terenie. Na szczęście staraliśmy się trzymać wiernie traktu i w końcu dojechaliśmy do skupiska kilkudziesięciu chałup. Mniemaliśmy, że dotarliśmy do miasteczka Wołk, ale najważniejszym było, iż znaleźliśmy oberżę, którą okazało się wielkie murowane, dwupiętrowe domiszcze.

 

Zaprowadziliśmy wierzchowce do stajni i dopilnowaliśmy, aby je napojono i nakarmiono obrokiem. Potem weszliśmy do oberży.

 

– No, czas najwyższy napełnić sobie kałduny – rzekł Amortis, podchodząc do szynkwasu. W obszernej jadłodajni zdziwiony nie dostrzegłem nikogo z wyjątkiem gospodarza, który otaksował nas wzrokiem.

 

Cała nasza czwórka zasiadła wzdłuż dębowego stołu biesiadnego, czekając na realizację zamówienia, złożonego przez Amortisa. Po pewnym czasie kobieta, zapewne żona oberżysty, zaczęła przynosić nam półmiski z pieczonym kurczakiem, kaszą z borówkami, szarlotką wiśniową – specjałem tego regionu, oraz wino czerwone o intensywnym bukiecie i cierpkim smaku. Jedliśmy w milczeniu. Dopiero gdy zaspokoiliśmy głód, Amortis zagaił:

 

– Cicho coś tutaj.

 

Po czym zawołał do stojącego za kontuarem mężczyzny:

 

– Hej, gospodarzu, interes chyba nie najlepiej się tu kręci, co?

 

– Nie jest tak źle – odburknął oberżysta.

 

– Ale gdzieżeż u licha wszystkich wymiotło? Czy aby o tej porze gospoda nie powinna huczeć od rozochoconych gości i stałych bywalców? – nie ustępował mój przyjaciel.

 

– Cóż, gospoda może i nie pęka w szwach, ale też nie wszystkich widać od razu, zwłaszcza stałych bywalców.

 

Po tej tajemniczej wypowiedzi oberżysty zapadła cisza, my zaś bacznie rozejrzeliśmy się po słabo oświetlonej sali. I rzeczywiście, ku swemu zdumieniu dopiero teraz spostrzegliśmy siedzącą w ciemnym kącie, przy małym stoliku samotną kobietę o kruczoczarnych włosach. I od owej chwili patrzyłem na nią jak urzeczony, natomiast piękna nieznajoma zdawała się ani mnie, ani moich towarzyszy wcale nie dostrzegać.

 

Był już późny wieczór. Okna czarne jak sadza skurczyły widzialną przestrzeń do zaledwie kilku metrów. Gospodarz, który gdzieś zniknął, najwyraźniej oszczędzał naftę, bo świeciły się tylko dwie lampy. Zaczęła ogarniać mnie senność, więc obrzuciwszy jeszcze ostatnim, zaciekawionym spojrzeniem kobietę, która podczas naszej obecności bodaj ani razu się nie poruszyła, wstałem od stołu i podszedłem do kontuaru. Położywszy na blacie odpowiednią sumę pieniędzy za nocleg, życzyłem pozostałym osobom dobrej nocy i udałem się na piętro do pokojów. Tam zdziwiony stwierdziłem, że wszystkie miały lekko uchylone drzwi, jakby zapraszały do środka. Wtedy z zadowoleniem pomyślałem sobie, że przynajmniej czeka mnie spokojny, nie przerywany pijackimi wrzaskami sen w nieomal pustej gospodzie. Wszak rankiem następnego dnia wypoczęci zamierzaliśmy wyruszyć w dalszą drogę do Arnas, stolicy Mołwii.

 

Co nigdy nie było nam dane.

 

 

Ze snu wyrwały mnie kroki za drzwiami. Widząc rozespanymi oczyma, jak promyki słońca wesoło zaglądają przez okno, uznałem, że moi kompani niecierpliwią się, iż wciąż śpię jak suseł. Wyskoczyłem z łóżka i wyszedłem na korytarz, gdzie przechadzał się w te i wewte Amortis.

 

– Stało się coś? – zapytałem,wyczuwając jakiś niepokój w jego ruchach.

 

– Chyba tak. Zapodział się gdzieś nasz wagabunda.

 

– Ten najemnik? A pal go licho. Jeśli wyjechał przed nami, to pewnikiem dogonimy go po drodze.

 

Amortis pokręcił głową.

 

– Wątpię, ponieważ jego szkapa została w stajni.

 

– To faktycznie dziwne. W takim razie musi się tu gdzieś jeszcze kręcić – stwierdziłem.

 

– Niemożliwe. Jestem na nogach od dwóch godzin. Wpierw zajrzałem do jego pokoju. Drzwi były uchylone, a w środku zobaczyłem jedynie jego kaftan. Po nim samym ani śladu, choć kilkakrotnie obszedłem całą gospodę.

 

– Jest jeszcze drugie piętro – rzekłem niepewnie.

 

– Byłem i tam. Jednakże wszystkie pokoje są zamknięte na klucz. Zresztą, po co miałby tam wchodzić?

 

– To może spaceruje po mieście – rzuciłem ostatnią ewentualność.

 

– Nie wydaje mi się. Przecież wiedział, że rankiem wyruszamy. A nawet gdyby, powinien już dawno wrócić – odparł Amortis.

 

W końcu postanowiliśmy pójść do pokoju zakonnika i wspólnie naradzić się, co dalej mamy czynić

.

 

Minęły dwa dni. Piszę teraz te słowa trawiony niepokojem, w przeświadczeniu, że obecna sytuacja jest zapoczątkowaniem równie okropnych wydarzeń w przyszłości. Nie odnaleźliśmy już nigdy nieszczęsnego najemnika. Nie ulegało wątpliwości, że przytrafiło mu się coś złego, ponieważ pozostawił nie tylko wierzchowca, ale i rzeczy osobiste, w tym broń, którą znaleźliśmy pod jednym stołów w jadalni. A następnej nocy zniknął zakonnik. W dokładnie ten sam sposób, co najmita. Wówczas powinniśmy pójść za głosem rozsądku i wybiec na łeb, na szyję z tej oberży. Ale nie uczyniliśmy tego, przeciwnie, wraz z Amortisem postanowiłem wyjaśnić tę sprawę do końca, bo chociaż zaginieni nie byli bliskimi nam osobami, uznaliśmy jednak, że mamy wobec nich taki obowiązek.

 

Rzecz jasna podjęliśmy kilka prób przepytania oberżysty o te tajemnicze zniknięcia, ale nie osiągneliśmy w ten sposób zupełnie nic. Gospodarz z kamiennym wyrazem twarzy odpowiadał półgębkiem na nasze nerwowe pytania, że nic nie widział ani nie słyszał. Powtarzał to ustawicznie, aż zrezygnowaliśmy z dalszego indagowania go, bo nie widzieliśmy w tym większego sensu.

 

I cóż mieliśmy począć? Z nietęgimi minami przesiedzieliśmy cały dzień na dole, aż przypomnieliśmy sobie, że była jeszcze jedna osoba – nie licząc chłopca stajennego i żony oberżysty – która mogłaby coś wiedzieć. Oczywiście była nią czarnowłosa piękność. Jednakże nigdzie nie mogliśmy jej znaleźć. Bezradni, zbici z tropu, wałęsaliśmy się po gospodzie, zaglądając we wszystkie zakamarki, wchodziliśmy do magazynów na zapleczu i komórek, przetrząsneliśmy stajnie i szalety – bez rezultatu. Powoli docierało też do nas, że nie tylko gospoda, ale i całe miasteczko było dziwnie opustoszałe, jakby dotknięte zarazą. A najgorsze, że nie mogliśmy nikogo o nic spytać. Chłopiec stajenny gdzieś przepadł, oberżystę sami unikaliśmy, a jego żonę jedynie czasem słyszeliśmy, jak krząta się w kuchni. Widząc taki stan rzeczy, nawet Amortis przygasł i prawie się nie odzywał.

 

Siedzieliśmy tedy osowiali za stołem biesiadnym, spoglądając w okna, jakby stamtąd oczekując odpowiedzi na nurtujące nas pytania. W końcu Amortis pierwszy ocknął się z odrętwienia. Nie mogąc dłużej znieść bezczynności, zerwał się na nogi z postanowieniem ponownego przeszukania drugiej kondygnacji, gdyż uważał, że tam właśnie znajduje się klucz do rozwiązania zagadki. Nie mylił się, niestety! Aczkolwiek wyszło to na jaw dopiero później, znacznie później.Tymczasem wrócił zniechęcony, oznajmiając:

 

– Nic tam nie ma, śmierdzi tylko okrutnie. Ki diabeł wie, co tu jest grane.

 

– Jedźmy do Arnas. Może odnajdziemy ich w drodze powrotnej – zaproponowałem.

 

– Obawiam się, że jak tu wrócimy, wszelkie ślady po nich zatrą się na dobre. I szukaj wtedy wiatru w polu – odparł Amortis.

 

– Ale zrobiliśmy już wszystko, co było w naszej mocy – stwierdziłem, choć bynajmniej nie miałem zamiaru sprzeczac się z przyjacielem. Jeżeli uzna, że powinniśmy tu jeszcze trochę powęszyć, to zostajemy. I wtenczas usłyszeliśmy dobiegający z góry odgłos drobnych kroków. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś schodził z drugiego piętra na dół. Chyba nawet wstrzymaliśmy oddech, choć oczywiście wiedzieliśmy, kogo za chwilę ujrzymy. I przeczucie nas nie myliło, u podnóża schodów stanęła nasza piękna nieznajoma. Niespiesznie przeszła obok nas i skierowała się do swego ulubionego, skrytego w półmroku kącika. Amortis wstał, zawahał się, czy do niej podejść, i z powrotem siadł. Zapadła krępująca cisza. Nawet nie zauważyłem, kiedy za kontuarem pojawił się gospodarz, i aż się wzdrygnąłem na jego nieoczekiwany widok. Wszyscy milczeliśmy, zastygli w nienaturalnym bezruchu, jakby na coś czekając. Z pewnością ja i Amortis chętnie byśmy usłyszeli choćby słowo z karminowych ust kobiety. Odniosłem wrażenie, że wyglądała lepiej niż poprzednim razem, policzki miała zaróżowione, a cera wydawała się zdrowsza.

 

Niewątpliwie działo się tu coś dziwnego, jednak w naszych głowach nie biły dzwony na alarm i pewnie już zaprzepaściliśmy ostatnią szansę na to, żeby wybiec z gospodyn nie oglądając się na nikogo, osiodłać konie i pognać z powrotem do Antarii. Nie zrobiliśmy nic, gdyż niczego nie zrozumieliśmy.

 

Gospodarz spoglądał na nas jakby przychylniejszym wzrokiem i nawet przyniósł butelkę czerwonego wina. Ciężka atmosfera jakoś mimowolnie się rozładowała. Poprawił się humor także Amortisowi, który ze swadą zaczął opowiadać o swych najbardziej udanych transakcjach handlowych. Muszę przyznać, że nieco znużony paplaniną przyjaciela przymknąłem powieki, bo nie wylewałem za kołnierz, i zwyczajnie ogarnęła mnie senność. Kiedy otworzyłem oczy, Amortisa nie było w jadłodajni. Gospodarza zresztą też nie ani pięknej nieznajomej. Zostałem zupełnie sam w przyciemnionej sali. Musiałem przespać kilka godzin, albowiem za oknem majaczyła już pomarańczowa łuna świtu. Wstałem i rozprostowałem odrętwiałe członki, zastanawiając się, czy obudzić Amortisa. Było pewnym, iż legł gdzieś pijackim snem, najprawdopodobniej w swoim pokoju. Biłem się z myślami, co czynić dalej. Straciłem nadzieję na odnalezienie zaginionych towarzyszy podróży i uważałem, że należało powiadomić o tym odpowiednie władze, gdyż sami nie mogliśmy nic więcej zdziałać. Uzbrojony w te przemyślenia, udałem się na górę do pokoju Amortisa.

 

Nie pukając, otworzyłem drzwi. Czy byłem mocno zaskoczony, widząc jedynie puste, nie zasłane łóżko? Przyznaję szczerze, że w głębi duszy dokładnie tego się spodziewałem. Zszedłem z powrotem na dół. Miałem mętlik w głowie. Gdy w końcu wyciągnąłem oczywisty wniosek, że Amortisa spotkał ten sam los, co uprzednio najemnika i zakonnika, zdjęła mnie mimowolna trwoga. Nie wymagało specjalnej dedukcji odgadnięcie, że czwartej nocy spędzonej w gospodzie niechybnie podzielę los swych kompanów. Ale co właściwie mnie czekało? Gubiąc się w domysłach, usiłowałem odnaleźć trop wiodący do tajemniczego spisku, jaki niewątpliwie się tu zawiązał. Bo cóż by innego wskazywało na zniknięcie kolejno trzech zdrowych mężczyzn? Duchy? Wampiry? Nawet nie brałem pod uwagę podobnych szalonych hipotez, wyniosłem bowiem z rodzinnego domu racjonalny światopogląd i takiego, w każdej sytuacji, się trzymałem. Żadne wyjaśnienie jednak nie przychdziło mi do głowy. I wtedy przypomniałem sobie o drugim piętrze. Nie zastanawiając się dłużej, z mocno bijącym sercem zacząłem wspinać się po schodach. Gdy stanąłem u celu, powitał mnie mrok i jakiś dziwny, kwaskowaty zapach. Podszedłem do pierwszych w rzędzie drzwi. Chwyciłem za klamkę, ale nie chciały ustąpić. Następnie chciałem otworzyć drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Te również były zamknięte, ale kolejne otworzyłem już bez żadnych problemów. Wszedłem zaintrygowany do środka. Przestronna komnata, w jakiej się znalazłem, nie miala okien albo były one szczelnie zasłonięte, więc nie widziałem praktycznie nic. Jednakże z miejsca doznałem przejmującego, acz irracjonalnego wrażenia, iż wewnątrz coś się skrywało, co z niezadowoleniem przyjęło moje wtargnięcie. Ale muszę też przyznać, że nerwy miałem napięte jak postronki, a wypełniająca całe pomieszczenie przykra woń mogła powodować przykre skojarzenia. W przyćmionym świetle padającym od otwartych drzwi ujrzałem ponadto kontury sprzętów, których użyteczności ani trochę sie nie domyślałem. I dopiero, gdy wyszedłem z komnaty, zatrzaskując drzwi, uspokoiłem się na tyle, że mogłem trzeźwo zastanowić się nad dalszymi krokami, jakie powinienen był podjąć. Czy wszcząć poszukiwania zakrojone na szerszą skalę, z powiadomieniem odpowiednich władz włącznie? Sęk w tym, że nie zauważyłem w miasteczku żadnych władz ani nawet straży miejskiej. Nie miałem zresztą namacalnego dowodu na popełnienie przestępstwa. Ostatecznie postanowiłem natychmiast wyjechać z Wołk. Czując ulgę po powzięciu tej może niezbyt odważnej, ale niewątpliwie rozsądnej decyzji, zszedłem na dół i tam zatrzymałem się przy kontuarze zamierzając zaczekać na właściela gospody, by zadać mu jeszcze kilka pytań. Ale gburowaty oberżysta nie pojawił się, co tylko wzmogło moje podejrzenia odnośnie jego udziału w całej sprawie.

 

Poczułem się niepewnie. W jadłodajni panowała niczym nie zmącona cisza. Doznałem wrażenia, jakbym był jedyną osobą w oberży. Nękany wątpliwościami usiadłem przy długim stole biesiadnym na swoim dawnym miejscu. Popadłem w zadumę, albowiem nic już nie było dla mnie oczywistym. Czy powinienem się ratować, wybiegając z przeklętej gospody, czy jeszcze raz na spokojnie przeanalizować sytuację? W końcu miałem czas, bardzo dużo wolnego czasu. Nie goniły mnie żadne obowiązki, za którymi musiałem gdzieś gnać.

 

Wtedy usłyszałem kroki, dobiegające z góry. Po plecach przeszedł mi dreszcz, gdyż domyślałem się, kogo za chwilę ujrzę. I nie pomyliłem się, choć gdy ledwo zobaczyłem schodzącą kobietę w sukni w kolorze głębokiego burgundu, z wrażenia aż mi zaparło dech. Tajemnicza nieznajoma była olśniewająco piękna. Zauważyłem, że jej twarz nie przypomina już maski w kolorze kredy, nabrała gorących rumieńców, a loki czarnych, gęstych włosów falowały.

 

Przeszła obok mnie, jakbym był nie wartym choć przelotnego spojrzenia meblem. Jak zwykle usiadła na swoim miejscu w kącie sali, momentalnie nieruchmiejąc. Ale jak zauważyłem zaintrygowany, mimo że w jadalni panował półmrok, kobieta była jakby bardziej widoczna niż poprzednio. Tym razem jej profil przykuwał uwagę i chyba żaden klient, wchodzący do gospody, nie mógłby przeoczyc nieziemskiej urody dziewczyny.

 

Siedzieliśmy w milczeniu. Zapanowała przytlaczająca cisza, aczkolwiek w skroniach mi huczało, jakbym stał nad urwiskiem, z którego kaskadą spadała woda. Wówczas uzmysłowiłem sobie, że zostałem sam na sam z piękną kobietą w pustej oberży. Chociaż pewnie niejeden z ironią by powiedział, że każdy mężczyzna marzyłby o takiej sytuacji, mi bynajmniej nie było do śmiechu.

 

Co więcej, przejął mnie niewytłumaczalny lęk.

 

Siedziałem jak na szpilkach. Z utęsknieniem czekałem na jakiś dźwięk, co by rozproszył napiętą atmosferę, a najlepiej, gdyby przyszło kilkoro hałaśliwych gości, niestety, na nic takiego się nie zanosiło. Bałem się poruszyć, nawet zerknąć na nieznajomą, choć oczywiście, siedząc obrócony do niej bokiem, widziałem ją kątem oka, ani razu jednak nie odważyłem się otwarcie zatrzymać na niej spojrzenia. Taka krępująca dla mnie sytuacja nie mogła dłużej trwać, a w każdym razie dałbym wiele, żeby się wreszcie skończyła, obojętnie, w jaki sposób. Otóż tak się stało. Było to dla mnie równie niespodziewane, jak i z utęsknieniem wyczekiwane, co przyjąłem z wielką ulgą, zupełnie jakby zaczynał się dla mnie nowy rozdział życia.

 

Otóż…Po kilku godzinach trwania w milczeniu i niemal absolutnym bezruchu, kobieta raczyła na mnie spojrzeć. Kiedy nagle ujrzałem jej okoloną ciemnymi włosami twarz bogini, odwróconą w moją stronę, a nasze spojrzenia się skrzyżowały…Nie potrafię oddać słowami tego, co poczułem. Moje ciało jakby rozpaliło się płomieniem i zastygło w lodowatej pustce . Jakkolwiek niedorzecznie to brzmi, dla niektórych jeszcze bardzie niedorzeczne okaże się moje zachowanie. Po prostu dźwignąłem się z krzesła i bezwolnie powlokłem w kierunku schodów. Chociaż nie byłem nieświadomy tego, co się wokół mnie działo ani otumaniony aż tak, by nie zdawać sobie sprawy ze swoich poczynań, wiedziałem, iż mogę się udać tylko do jednego miejsca. Do swego pokoju na piętrze. Gdy się już w nim znalazłem, nieco ochłonąłem, ale nadal pulsowało mi w skroniach i właściwie nie miałem pojęcia, co się przed chwilą wydarzyło.

 

Musiałem się uspokoić, rozważyć od początku wszystko, czego byłem świadkiem. Oraz sięgnąć pamięcią do moich odwiedzin w pomieszczeniu na drugim piętrze, czując instynktownie, że to, co tam zobaczyłem, jest kluczem do rozwiązania całej zagadki. Jednakże co wówczas zobaczyłem? Oczywiście niewiele z powodu panujących tam ciemności, ale te miejsce od razu mi się nie spodobało. Gdy wszedłem do środka, wyczułem

 

jakąś złowieszczą aurę. Całe pomieszczenie wypełniał mdlący odór, który wypchnął mnie z powrotem za drzwi, aczkolwiek zdołałem dojrzeć długi parawan, dzielący komnatę na dwie części, a obok niego jakieś rusztowanie z wiszącymi hakami. A przy ścianie ułożone w stosy białe patyki, tak przynajmniej mi się zdawało, choć w rzeczywistości najnormalniej w świecie bałem się spojrzeć prawdzie w oczy. I dopiero w tym momencie, gdy siedziałem przerażony na łożku, dotarło do mnie, że były to obgryzione do czysta kości.

 

Przypomniałem sobie opowieść zakonnika o wiśniowej bogini.

 

Chociaż nadal nie mogłem być absolutnie pewien, co się stało z moimi kompanami, nie ulegało już dla mnie wątpliwości, że zostali brutalnie zamordowani. Najprawdopodobniej zwabiono ich do miejsca kaźni na drugiej kondygnacji i tam…ktoś się nimi pożywił.

 

Czy opowiastka zakonnika była tylko legendą? Wnet miałem się o tym przekonać, choć właściwie w chwili, gdy usłyszałem narastający z dołu stukot drobnych kroków, moje mniemanie zamieniło się w pewność. Wyglądało na to, że wraz z nieszczęsnymi towarzyszami podróży zawitałem do matecznika ożywionych, prastarych mitów i legend.

 

Kroki przybliżały się nieubłaganie, a ja czekałem na spełnienie swego losu. Czy popadłem w jakiś fatalizm, nie próbując uciec? Być może odgłos kroków, niemal już przy drzwiach do mego pokoju miał w sobie coś hipnotyzującego, podobnie jak zbliżanie się pająka do ofiary lub basowy pomruk tygrysa, tak czy owak nie podjąłem żadnej próby ucieczki. A teraz już było za późno. Kroki raptownie ustały tuż pod moimi drzwiami i nastała przejmująca, dzwoniąca w uszach cisza. Jak długo trwała? O czym myślałem, wpatrując się jak sparaliżowany w drzwi? Nie zdążę udzielić odpowiedzi na te pytanie, bo klamka zaczyna powoli opadać. Wiem tylko jedno, że cokolwiek się za chwilę wydarzy, nigdy już nie powrócę do tego diariusza.

 

2011.

Koniec

Komentarze

Bdb, krótko pisząc. Zwłaszcza ostatnie zdania.

Inna sprawa, że opowieść nie z mojego podwórka --- ale jak tu nie poświęcić się*) i nie przeczytać Twojego dzieła? Spokojny, równomierny tok narracji, ładny język... Po drugim zaginięciu wiedziałem, co jest grane, ale to nie zaszkodziło czytaniu do końca.

 

*) wielkim to poświęcenie nie było...

Dzięki.

Bardzo fajnie napisane. Chociaż praktycznie od samego początku wiadomo, co stanie się dalej, to ta subtelna, unoszącą się nad wszystkim jak mgła atmosfera grozy nie pozwala oderwać się od tekstu.

Przeczytałem z przyjemnością.

 

Pozdrawiam.

"Udało mi się jednak odnaleźć kilkoro osób..." Specem nie jestem, ale ja bym napisał kilka, a nie kilkoro.

Mimo że opowiadanie z pierwszej osoby, ciężko było mi się wczuć w skórę bohatera. Przyznam rację Adamowi i powiem, że sama końcówka, ostatni fragment, najbardziej mi się podobał. Sama akcja zręcznie posuwa się do przodu, narracja rzadko kuleje. Tekst czyta się nawet miejscami przyjemnie. Początek za to nie zachęca do dalszej lektury. Samo zebranie drużyny opisane tak jakoś niedbale i sucho. Ciężko też zrozumieć, dlaczego bohater i kupiec zostali w tej karczmie. Zaginione postacie do tej pory wydawały się nikim więcej niż statystami, kilkoma literami, które nie wywoływały w głowie żadnego obrazu. Sam czytelnik też nie ma prawa czuć się zaskoczony. To że piękna kobieta z karczmy okaże się tą samą z legendy było więcej niż pewne.

Zgodzę się z Claymenem w kwestii, że gdyby bohaterowie zachowywali się racjonalnie to wiśniowa boginii mogłaby się najwyżej obejść smakiem. ;)

Dzięki za opinie. Mogę dodać tylko, że sam pomysł opowiadania wziął się z mojego snu, stąd też pewne ograniczenia fabuły.

Byłam, przeczytałam, zieew.

Napisane przyzwoicie, nawet zalażek klimatu jest, ale to, że praktycznie od początku do końca wiadomo, co się stanie, niestety zabija ten tekst.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Początek dosyć ciężki do przebrnięcia no i zbyt przewidywalne. Ale od drugiego zaginięcia bardzo ciekawie buduje się klimat. I ładna końcówka. Gdyby nie ten mega-auto-spoiler w postaci legendy, to byłoby bardzo dobre. Ale to, że od razu wiadomo o co chodzi i jak się skończy jest sporym minusem.

Dzięki za komentarze. Tak, chyba nie doceniłem przenikliwości czytelnika.

Mnie się podobało ;)

 

Nowa Fantastyka