
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział 1
Krew na śniegu…
… gryzła się z wszechobecną bielą. Nawet w świetle płomieni bijących od nasączonych oliwą żagwi zachowywała swój trupi kolor. Mróz zmienił jej długie smugi w twarde jak skała i śliskie w dotyku blizny. Podobne ranom znaczyły to pustkowie co kilka kroków, barwiąc na brunatny odcień pobliża niewielkich kamienistych kopców przykrytych skostniałymi zaspami.
Krwawe ślady powiodły wzrok Joruiela ku leżącej w śniegu padlinie. Na zamarzniętym kośćcu owiniętym w czerwień mięsistej masy stopniowo osiadała lśniąca powłoka szronu. Górujący nad nim ponury, zatopiony w ciemnościach monument otaczał makabryczny wieniec wypatroszonych ciał. Szczątki pancerzy, strzępy ubrań. Przebite na wylot hełmy. Mężczyzna nie miał wątpliwości, że to samotny kurhan stał się miejscem brutalnego spoczynku żołnierzy z obozu Mjor’ad.
Większość zwłok niemal zupełnie znikła pod grubą warstwą białego puchu. Część zastał wepchnięte między kamienie, które odpadłszy od granitowej powłoki starego grobowca walały się po okolicy.
Nie znał imienia ostatniej z ofiar Upiora. Nie wiedział skąd pochodził ów młody sierżant służący przy palisadzie, którego zmrożony trup leżał zagrzebany w bieli. W tej chwili Magistra Joruiela interesował jedynie powłóczysty strzęp, bezszelestnie krążący wokół wbitych w śnieg pochodni.
Niewielu żołnierzy z armii Marszałka pozostało na tej skutej lodem i szarpanej północnymi wiatrami prowincji Królestwa. Wzmianek o krwawych bitwach z barbarzyńskimi plemionami można było co najwyżej poszukać na kartach historycznych kronik, a tubylcy, przynajmniej ci znad gościnnych brzegów Istrienny, dużo częściej niż gradem strzał i szpetnymi wyzwiskami witali przybyszów z Królestwa chlebem i dobrym napitkiem. Po gwałtownej pożodze ogarniającej kraj, prowincja powoli stygła, aż ogień wojny na dobre przestał tlić się w sercach zaludniających ją wojowników. Dzisiaj spokój ich udręczonych ciągłymi konfliktami ziem przerywały jedynie ponure echa pradawnych dziejów, tak odległych, że zapomnianych nawet przez najstarszych wieszczów. Przypadek Upiora okazał się na tyle poważny, że posłano aż do Zakonu. Zakon zaś zwrócił się do Magistratu.
Strzęp kilka razy okrążył miejsce swego niedawnego spoczynku, teraz spowite we wrogim ogniu pochodni, bezczeszczone przez samotną postać w szczelnym, srebrzystym pancerzu. Joruiel słyszał, jak rzadki minerał oblekający blachę brzęczy niespokojnie, gdy widmo znajdowało się pobliżu. Minerał sprawiał, że udręczona dusza bezimiennego wojownika, którego wieki temu pochowano w kurhanie, wiła się pożądliwie w nadziei, że kiedyś przyjdzie jej ucztować na magii przesączającej zbroję. Najlepiej okuwającą martwego już intruza.
Mężczyzna rozluźnił zapinkę futrzanego płaszcza, opończa miękko osiadła na ziemi. Błysnął miecz, skryty do tej pory w jej fałdach. Kuc przywiązany do niewielkiego palika zarżał nerwowo, próbując zerwać krępującą go uprząż. Zwierzę było bezpieczne jedynie w kręgu światła. Jeśli uwiązałby je gdzieś daleko, nie miałby czego zbierać po nieszczęsnym wierzchowcu. Ucichł wiatr. Niewielkie płatki śniegu jakby spowolniły swój upadek, gdy upiór zdecydował się uderzyć.
To, co wydawało się jeszcze przed chwilą lekkim kształtem swobodnie falującym na wietrze, z hukiem wystrzeliło w stronę zamarzniętych zwłok. Potrzeba ochrony kolekcjonowanych przez potwora amuletów śmierci okazała się silniejsza od głodu magii. Joruiel zaklął. Nie tak to miało wyglądać. Podmuch wywołany przez osiadające na skorupie lodu i kamieni cielsko zmiótł grubą warstwę śniegu spod stóp mężczyzny. Misterny krąg runów wyrytych na ziemi poświęconym dłutem zabłysł niepewnie. Joruiel wzniósł ostrze i zmełł przekleństwo. Nic mu po magicznej pułapce, skoro upiór ani myślał się do niej zbliżać.
W ogniu trawiącym żagwie, mglisty strzęp jawił się aż nazbyt wyraźnie. Ciało potwora tworzyły splecione ze sobą kawałki zardzewiałego pancerza i zniekształcone fragmenty ludzkich mięśni owinięte resztkami pogrzebowego całunu. Nienaturalnie długie kończyny, powyginane i chrupiące przy każdym drgnięciu olbrzymich pazurów orały głęboko śnieg zalegający wokół zmasakrowanego ciała żołnierza. Ohydny łeb, przypominający stop czaszki i bojowego hełmu, to zwisał smętnie nad łupem, to przebijał spojrzeniem świetlnych ślepi podchodzącego coraz bliżej Joruiela. Runiczny krąg rozwiązałby problem raz na zawsze, jednak tym razem zakonnik musiał zdać się na coś więcej niż łaskę Trójcy. Przezwyciężając wstręt oraz strach, który zdążył opleść mu trzewia, szedł w stronę zagrożenia. Zbroja jęknęła ostrzegawczo.
Upiór wydał z siebie opętańczy krzyk. Młócąc pazurami powietrze wniósł cielsko ponad ziemię i drżąc niczym niesprawny krasnoludzki automat naparł na wzniesiony ku niemu miecz. Mężczyzna odskoczył do tyłu. Stwór, kłapiąc blachami miażdżącymi kostną masę, unosił się tuż przy nim zerkając dziwacznym spojrzeniem na wyryte w śniegu i lodzie znaki.
Potępieniec oglądał się nerwowo za siebie, potem patrzył na krąg i znów zwracał łeb ku przeciwnikowi. Był rozwścieczony, ale niesamowicie ostrożny. Dzwoniąc szponami o klingę wyraźnie badał czy z jej strony może spodziewać się bólu i cierpienia. Skąd znał kapłańskie sztuczki? Jakim cudem zdołał opanować głód? Joruiel czuł, jak mróz zaczyna spijać z niego resztki sił. Twarz zakonnika smagnął chłodny wiatr, jęk upiora i niespokojne rżenie kuca wwiercały mu się w głowę. Wciąż stał na skraju kręgu. Dopóki to czynił, był bezpieczny. Z nagła na skostniałej z zimna twarzy Magistra pojawił się cień uśmiechu, a w umyśle zakwitła szalona myśl. Ożywieniec coraz śmielej uderzał o kawał żelaza. W końcu zachęcony marazmem przeciwnika chwycił łapczywie za miecz i nie bacząc na ostrze wżynające się w jego zniekształconą łapę zaczął mocno szarpać błyszczącą klingę. Joruiel poczuł jak rękojeść powoli wyślizguje mu się z rąk. Wymówił kilka słów, rozluźnił palce u prawej dłoni. Zręcznie sięgnął za skórzany, opinający biodra pas, wysuwając zza niego małą, kryształową buteleczkę. Nie zwlekając, cisnął nią w maszkarę, osłaniając ramieniem twarz. Szkło pękło z trzaskiem, ciecz wypełniająca naczynko wzbiła się fontanną kropli w górę, plamiąc przerdzewiały pancerz istoty i opadając na nią parującym na mrozie deszczem. W powietrzu rozniósł się ostry, drażniący śluzówkę zapach. Joruiel puścił miecz, modląc się, aby rytuał zadziałał. Potem dał susa w bok. Poza magiczny krąg.
Stwór wystrzelił w górę, rozwiał się jego mglisty płaszcz. Lecz zamiast runąć w dół na bezbronnego intruza, otępiały ściskał w łapie swoją zdobycz, łagodnie dryfując w powietrzu. Joruiel podbiegł do jednej z pochodni. Potwór wyrwał się z odrętwienia, jego ruchy stały się na powrót nerwowe i gwałtowne, wciąż jednak nie atakował. Walczył z wrogim orężem, który stopniowo zaczął zatapiać się w jego zniekształconym ciele, tnąc ścięgna, obumarłą skórę i zasuszone mięśnie. Plamy z tajemniczej mikstury przybrały lśniący, złoty kolor. Z gardła potępieńca wydobył się udręczony ryk. Łzy Trójcy powoli przenikały do jego martwego krwiobiegu, a rozbudzony rytuałem miecz katował niedawnego oprawcę z lustrzaną zawziętością i nienawiścią. Dotychczas kapłani prowadzący studia nad walką z ożywieńcami sceptycznie odnosili się do podobnych technik używanych przez zakonnych z Magistratu. Joruiel właśnie dowiódł, że byli w błędzie.
Skroplony świętą cieczą mroczny twór wił się chaotycznie w powietrzu. Joruiel musiał działać szybko. Zioła z niewielkiej sakwy przypasanej do biodra błyskawicznie znalazły się w ogniu trawiącym żagiew. Mężczyzna zacisnął zęby, przeklinając ciężkie, krępujące ruchy płyty pancerza. Wściekłość upiora zaczęła napływać od niego całymi falami, zbroja chroniła przed nieprzyjazną aurą tylko do pewnego stopnia. Kiedy zbawcze brzęczenie minerału ustało, do czaszki szarżującego z pochodnią w dłoniach zakonnika wlał się ból nie do zniesienia. Krzyknął, przetrzymał najgorsze. Błękitnawy ogień wzmocniony mieszanką ziół i kryształków itylitu spowił lodowatą mgłę wypełniającą cielsko upiora, magiczna reakcja odrzuciła zjawę daleko w tył. Joruiel padł na śnieg. Widział jak kuc staje dęba. Ohydny kształt wydał z siebie nieludzki jęk, ucinając go nagle. W jednej, krótkiej chwili pancerz, kości, płótno, wszystko runęło na ziemię wzbijając w górę fontannę białego puchu.
Krąg, w sercu którego czernił się trup upiora powoli zanikał, iskrząc słabym światłem. Święte księgi nakazywały się teraz pomodlić…
Odetchnął mroźnym powietrzem, przeczesał długie, lśniące od wilgoci czarne włosy związane tyłu głowy. Cisza.
Przerwało ją tylko chrupanie śniegu.
Kuc zastrzygł uszami, prychnął. Półprzytomny zakonnik zerwał się z ziemi, dał nura w śnieg w poszukiwaniu ocalałego z jatki miecza. Odzyskawszy wciąż rozgrzany wpływem rytuału oręż, poturlał się za najbliższą zaspę, wytężając wzrok i zmuszając obolałe mięśnie do współpracy. Zbroja przygniatała go do lodu i kamienistej gleby. Sakwa z kuszą leżała przy kucu…
Oddychał szybko, nerwowo. Wreszcie ogień ujawnił czający się w mroku kształt.
Przybysz nosił płaszcz koloru brudnej ziemi. Nie miał przy sobie kija, ani żadnych pakunków. Z pewnością liczył sobie dużo wiosen, czarne, mocno przyprószone siwizną włosy okalały jego pomarszczoną twarz. Kanciastą szczękę pokrywała warstwa brudu i gęsta, szara szczecina. Po policzku biegła obrzydliwa blizna, przecinając coś, co wyglądało na stary, wyblakły tatuaż. Usta miał otwarte, brakowało w nich kilku zębów. Popękane wargi poruszały się bezgłośnie. Lustrował otoczenie bystrym, lodowatym spojrzeniem błękitnych oczu.
– Ty… – powiedział nieznajomy dźwięcznym głosem. Garbił się, lecz teraz przybrał wyprostowaną postawę. Był słusznego wzrostu, spod płaszcza wyślizgnęła się opięta prostą tuniką szeroka pierś. Grube, zgrzybiałe dłonie położył na wysłużonym pasie.
Zamilkł. Joruiel ścisnął w dłoni miecz, gwałtownym ruchem wbił go w ziemię i podniósł obolałe ciało.
– Ktoś ty i czego chcesz ode mnie…? – zapytał ochryple.
Obcy nie wyglądał na barbarzyńcę, ani na królewskiego żołnierza. Prócz nich po prowincji wędrowali tylko czarodzieje. Joruiel poczuł, jak chłód przenika jego ciało. Dość usłyszał o wyklętych z magicznej społeczności szaleńcach praktykujących zakazane sztuki. Nie miałby szans, gdyby starzec dał upust sile drzemiącej w jego żyłach.
– Chciałem ci się przyjrzeć… – odparł nieznajomy. – Mówił o tobie. Bez przerwy. A ja myślę, że cuchniesz. Cuchniesz i zginiesz na tym śniegu. Obiecuję ci to.
Joruiel powoli wycofał się w stronę kuca. Starzec przestąpił nagle krąg pochodni i zaczął iść w jego stronę.
– Ani kroku, bo zatopię go twoim gardle – warknął zakonnik wznosząc klingę. Trzymał ją fachowo. Tak, aby obcy myślał, że ma do czynienia z zawodowym szermierzem. – Nigdy się nie spotkaliśmy. Musisz mnie z kimś mylić. Odejdź, zanim spotka cię coś złego.
– Zginiesz… – starzec przyspieszył. W oczach tlił mu się amok. – Przysięgam na niego, że to twoje ostatnie zwycięstwo…
Joruiel dopadł sakwę, rzucił miecz na ziemię i sięgnął ku naładowanej kuszy. Po co ryzykować? Skórzane rękawice skrzypnęły w zetknięciu z szorstkim drewnem.
Bełt z ogromną prędkością wbił się w niczym nie chronioną pierś nieznajomego. Człowiek upadł do tyłu, z ust chlusnęła mu czerwona wstęga, barwiąc tunikę na piesi. Joruiel opuścił broń, uważnie przypatrując się dogorywającemu mężczyźnie. Krew stopniowo wyciekała spomiędzy jego warg. Wstrząsnął nim spazm. Ostatkiem sił wyksztusił z siebie słowa.
– Sczeźniesz… Naj… najpierw on… Potem… Ty…
Splunął krwią, zacharczał, znieruchomiał. Joruiel usłyszał za sobą jak coś ciężkiego zwala się na ziemię. Gorączkowo przeszukał wzrokiem ciemności.
Kuc leżał w zaspie z pękniętym brzuchem, martwy. Jakby coś eksplodowało w trzewiach nieszczęsnego zwierzęcia uśmiercając je od razu. Zakonnik ostatni raz spojrzał na resztki upiora i przeszytego bełtem starca.
Otarł wilgoć z czoła. Dźwignął się z kolan, zarzucił płaszcz na barki i poprawił sakwę na ramieniu.
Do Mjor’ad kawał drogi.
Rozdział 2
Światło poranka…
… jasnym strumieniem sączyło się przez brudne okienne szyby. Roztańczone drobinki kurzu wyglądały w jego smugach niemal magicznie.
Joruiel siedział przy drewnianej ławie, nachylony nad talerzem pełnym gęstej, parującej polewki. Stojący w rogu chaty piecyk dzielnie walczył z przeciekającym przez szpary chłodem. Jasnowłosy mężczyzna w kolczym kaftanie i burej tunice zajmujący taboret naprzeciwko powoli gładził dorodne wąsiska, wodząc spojrzeniem szarych oczu po pobladłej twarzy zakonnika. Milczał, uśmiechając się delikatnie. Lecz Joruiel wiedział, że stary, dowodzący posterunkiem kapitan przytupuje z niecierpliwości, pragnąc usłyszeć jak najdokładniejszą relację z wydarzeń przy kurhanie.
– Jedzcie, należy wam się… – powtarzał co jakiś czas pożerając wzrokiem wygłodniałego Magistra.
Joruiel przywykł do okazywania mu wdzięczności w różnych formach. Ale wrażenia, że z jego powrotem rozwiewa się gęsta jak dym ciemna chmura strachu doświadczył po raz pierwszy. Widział łzy ulgi w oczach oczekujących go ludzi. Wyczytywał tę wdzięczność w milczących twarzach wartowników, słyszał w ciszy błąkającej się po pustych chatach. Zbyt wielu zginęło, by Mjor’ad hucznie świętowało zwycięstwo.
Kapitan Whelh wyprostował się na zydlu kładąc dłonie na sklejonej od brudu ławie. Joruiel otarł w końcu usta, odsuwając na bok puste gliniane naczynie. Przymknął oczy, łaknące snu.
– Piwa? – spytał nagle żołnierz.
– Reguły zabraniają – odparł krótko zakonnik. Czoło kapitana zmarszczyło się na krótko. Mężczyzna szybko jednak się rozchmurzył spostrzegając okazję do zaspokojenia swojej ciekawości.
– Oddaliście tym ziemiom nieocenione usługi – zaczął niewinnie. – Ale powiedzcie… Magistrze, tak? Wielu wciąż myli was z kapłanami… Byliście tak blisko niego… Zdradźcie chociaż jak on wyglądał!
– Naprawdę tak bardzo was to ciekawi?
– Bardzo. To jest… Żałuję, że tak wielu zginęło… To byli dobrzy ludzie. Świetni żołnierze. Ale cholera, jak potężne musiało być to bydle, żeby napadać na całe patrole? Ba, pamiętam to jego wycie, kiedy szalał po zamglonych równinach. Taka agresja, taka siła… To normalne dla ożywieńca?
– Kurhanowców nie do końca należy utożsamiać z nieumarłymi. I nie, taka agresja nie jest dla nich normalna. Właśnie dlatego poprosiłem was, żeby…
– Nie mam pojęcia o żadnym z incydentów, o którym wspominaliście – uciął Whelh. – Jestem prostym żołnierzem, dbam, żeby na przydzielonych mi ziemiach nie grasowali zbójcy i złodzieje… Nie zajmuję się mistycznymi praktykami, ani nieziemskimi rytuałami i nie wiem skąd to gówno się tutaj wzięło, słowo. Tubylcy nie chcą z nami o tym rozmawiać. Przebudził się i tyle.
– To nie takie proste.
– Nie żyje. Jest trupem. Znowu. I to dzięki wam – kapitan machnął dłonią. – Tylko to się teraz liczy. Dajcie temu spokój. Przecież zgodnie z tym, co mówiliście wcześniej, co już padło, po raz wtóry zresztą… nie powstanie, zgadza się? Czym się tutaj martwić? Tylko nie plećcie mi więcej bajek o oszalałych starcach. Albo się wam przewidziało, albo jakiś włóczęga zawędrował o jedną milę za daleko.
– Nie wydaje mi się, żeby był to zwykły włóczęga.
– Kimkolwiek był, też już nie żyje. I znów dzięki wam.
Whelh westchnął głęboko.
– Nadeszły popaprane czasy… – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Niech bogowie mają nas w swojej opiece.
Joruiel milczał, wędrując wzrokiem po rozświetlonych bladym słońcem szybach.
– Magistrze…? – dowódca odezwał się znów, tym razem ciszej.
– Słucham, kapitanie.
– Cóż… – Whelh odchrząknął niepewnie. – Pańskie… dziedzictwo dość… wydatnie ujawnia się w waszych rysach, że tak się wyrażę… Czy to prawda, że…
Joruiel zdobył się na słaby uśmiech. Powłóczysta, blada twarz o gładkiej, choć naznaczonej przez mróz i wiek cerze, bursztynowe oczy, proste ciemne włosy i lekko spiczaste uszy istotnie były celem licznych komentarzy i plotek gdziekolwiek się pojawiał.
– Niestety po moich elfich przodkach pozostały mi tylko one – odrzekł pocierając lekko podbródek. – W żadnej kropli mojej krwi nie znajdzie pan ani grama magii…
– Przydałaby się wam. W rzemiośle.
– Jeszcze jak.
– Tam u was, na południu, dobrze traktują półelfów?
– Jestem raczej ćwierćelfem. Odsetek elfiej krwi w moich żyłach jest, jak już wspomniałem, bardzo niewielki. Nie, nie przeszkadza mi moje dziedzictwo. Tam skąd pochodzę stanowi to nawet… pewien atut.
– Ach, czyżby chodziło o…
Kapitan poczynił dwuznaczny gest poruszając ramionami wprzód i w tył. Joruiel zmarszczył brwi.
– No wiecie… – żołnierz błysnął zębami. – Reguły Zakonu zabraniają picia trunków, ale… To samo nie musi dotyczyć innych przyjemności. Wydaje mi się, że elfowie są chyba dość… pociągający z punktu widzenia płci pięknej, więc…
– Za dużo się wam wydaje, kapitanie – uciął zakonnik domyślając się do czego zmierza stary żołnierz. – Na zewnątrz…
– Słucham? – dowódca posterunku jakby wyrwał się z transu, czerwieniejąc lekko.
– Na zewnątrz słyszałem konie.
– To pewnie nasz zwiad – mężczyzna odkaszlnął kryjąc zażenowanie. – Długo im zeszło, musieli zabrać chłopaków… I waszego kuca. Na przyszłość prosiłbym o ostrożność, takie zwierzęta kosztują nas sporą sumę. Barbarzyńcy niechętnie się z nimi rozstają.
– Mówiłem już, że to…
– Ubierzcie się.
Gdy Joruiel przekroczył próg chaty, chłód osiadł mu na skórze swoim lepkim oddechem. Zmrużył oczy, chroniąc je przed ostrym, białym słońcem. Szybko zaczęły łzawić. Podchodzący do grupy okutanych w płaszcze żołnierzy kapitan Whelh wydawał się lekceważyć przenikliwy ziąb. Północne wichry zdążyły uodpornić sędziwego dowódcę na najgorsze mrozy katujące prowincję.
Czterech żołnierzy ciężko wylądowało na ziemi opuszczając siodła swoich wierzchowców. Jeden z nich wystawił na wiatr jasne, potargane włosy zdejmując stalowy hełm i rozluźniając materiał płaszcza otulający twarz. Nie był stary, lecz gdy zakonnik zbliżył się do wozu zauważył w jego oczach ten sam mrok, który cechował wielu wojennych weteranów spotkanych przez niego w trakcie podróży. Przez poczerwieniałą z zimna szyję żołnierza biegła okropna blizna. Sierżant Biergg z Warhano. Jedyny w Mjor’ad, który widział Upiora i przeżył. Magister starał się wypytać go o szczegóły tego spotkania. Nie dowiedział się jednak wiele od tej przerażonej, pokrytej przesiąkającą przez bandaże krwią karykatury człowieka. Nie przypuszczał też, że tak szybko stanie na nogi.
Biergg zamienił kilka słów z kapitanem. Czujny wzrok Whelha spoczął na trzech innych jeźdźcach, ubranych w kolczugi i długie, zdobione płaszcze. Joruiel ujrzał białe jak śnieg tuniki z wizerunkami czerwonego orła. Słyszał, że w pobliskim grodzie stacjonuje kilkunastu żołnierzy z armii Marszałka. Nie spodziewał się ich jednak ujrzeć tu, w Mjor’ad… Jeźdźcy bez słowa pojechali dalej, w głąb obozu. Whelh ponownie skupił uwagę na pękatym, nakrytym burą płachtą wozie, ciągniętym przez porośnięte grubą, kasztanową sierścią pociągowe konie. Sierżant oszczędnie pozdrowił nadchodzącego zakonnika, potem spuścił wzrok. Podniósł go dopiero, gdy odchylał obrośniętą warstwą szronu płachtę. Kapitan wzdrygnął się widząc szczątki żołnierzy spod kurhanu.
– To wszyscy…? – spytał.
– Wszystko, co znaleźliśmy – odparł ochryple Biergg. – Na pewno Osberg i Czuły… Dla reszty będzie potrzebna zbiorowa mogiła.
– Dziękujemy, panie – usłyszał Joruiel od innego żołnierza. – Upiór… Leżał w śniegu, tam, gdzie wspominaliście.
– Co do waszego kuca, Magistrze – Biergg nareszcie spojrzał zakonnikowi w oczy – nie zostało z niego zbyt wiele.
– Wilki – wyjaśnił jeden z jeźdźców. – Mnóstwo tropów. Tylko do zjawy się nie zbliżyły, nie miały odwagi.
– A zwłoki starszego mężczyzny?
Biergg wydął usta.
– Ani śladu – rzekł – ślady krwi, wgnieciony śnieg… Nim też się pewnie zajęły, bestie skundlone.
– Rozumiem, dziękuję.
– Magistrze?
Joruiel miał odejść od wozu, kiedy sierżant nieoczekiwanie położył mu dłoń na ramieniu. Potem ją opuścił, jakby speszony.
– Wiemy, że nie zajmujecie się kapłańskimi obrządkami, ale…
– Trzeba ich godnie pochować – dokończył za Biergga inny żołnierz. – Moglibyście poprowadzić ceremonię?
– Oczywiście.
Jeźdźcy w milczeniu skłonili głowy.
Whelh odprawił podkomendnych, wóz ruszył z miejsca.
– To wiele dla nich znaczy, jeszcze raz wielkie dzięki – powiedział cicho. – Zostaniecie ze mną jeszcze przez chwilę, czy chcecie udać się na spoczynek?
– Za pozwoleniem kapitanie, chętnie zamienię słowo z tymi ludźmi – Joruiel wskazał na przybyszów z orlim emblematem.
– Taki i mój plan – odparł Whelh. – Biergg powiedział mi, że natknęli się na nich w połowie drogi do Mjor’ad. I raczej nie przyjechali tu z wizytą towarzyską.
– Co się stało?
– Sam chciałbym to usłyszeć.
Człowiek, który wyszedł im naprzeciw nie należał do młodzików, lecz z pewnością daleko mu było do zimy swojego życia. Wyprostowany jak struna, dobrze zbudowany mężczyzna miał czarne jak sadza włosy, rozwiewane przez słaby wiatr. Pod pachą niósł srebrny, wypolerowany na błysk hełm, na piersi nosił skórzany, podszyty futrem pancerz. Wystające spod niego rękawy kolczugi były lekko poszarpane. Dopiero teraz Joruiel dostrzegł blizny na pancerzu i poplamione czerwienią opatrunki na łokciach i przedramionach. Jakby żołnierz rozpaczliwie próbował się nimi zasłaniać przed czymś ostrym. Miecz kapitański kołysał się w rytm jego kroków. Zasalutowali sobie z Whelhem. Bystre spojrzenie żołnierza po chwili spoczęło na Joruielu.
– Magister Venhar jak sądzę – odezwał się mężczyzna skłaniając lekko głowę. Joruiel odwzajemnił powitanie.
– Magistrze, oto kapitan Vielh Bergsen, dowódca garnizonu w Grodzie Urma – przedstawił żołnierza Whelh. – Widzę, że sława naszej chluby i dumy roznosi się nadzwyczaj szybko.
– Słyszeliśmy o problemach na pustkowiu – przyznał Bergsen. – I o tym, że przysyłają kogoś na pomoc aż z Garrestag. Gratuluję, podobno zaradził pan jednemu z najgorszych i najniebezpieczniejszych wynaturzeń. Czy ta ziemia naprawdę jest przeklęta, jak powiadają w kraju?
– Nie zajmuję się dogłębnymi studiami nad istotą upiorów i nieumarłych – odparł Joruiel. – Zwykle wystarczy mi wiedza, którą dysponuję, aby zażegnać niebezpieczeństwo. Badanie natury tych kreatur Magistrat zostawia kapłanom.
– Takim jak wielebny Fienns? – spytał podnosząc ciemne brwi Vielh Bergsen.
– Ergo Fienns? – Joruiel wyraźnie się ożywił. – Znacie go?
– A pan, Magistrze?
– Ze słyszenia. Podobno jakiś czas temu wyruszył na północ.
– Zdziwi więc pana fakt, że jakiś czas temu zatrzymał się u nas?
– Gdzie, tu, w Grodzie Urma? Nie wiedziałem.
Kapitan przytaknął.
– Z początku myśleliśmy, że to jego przysłano do pomocy z upiorem.
– Wielebny Fienns to uczony, nie walczy w boju jak kapłani bitewni… – Joruiel zmarszczył czoło. – Swoją drogą mógłby nam rzucić nieco światła na ostatnie wydarzenia. Dość żywo interesował się tematyką nekromancji…
– Nekromancji? – zdziwił się zasłuchany Whelh. – Nie powiecie mi chyba, że cały ten bajzel to sprawka czarodziejów?
– To… możliwe – powiedział sucho Bergsen. – Tak przynajmniej ujął to wielebny.
– Wciąż u was gości? – spytał Joruiel.
– W noc poprzedzającą tę, w którą ubiliście upiora bez słowa spakował swoje księgi oraz ohydztwa gromadzone w słojach do toreb i odjechał.
– Wspomniał chociaż w którym kierunku?
– Mniej więcej w tym samym, z którego wypadł na nas oddział elfickich watażków.
– Elfowie? – Whelh nie dowierzał. – Tutaj?
– Bladzi – uściślił Bergsen opierając dłoń na mieczu. – Konno, opancerzeni i uzbrojeni jakby jechali na wojnę.
– Uderzyli? Ilu ich było?
Kapitan milczał.
– Zbyt wielu – rzekł po chwili.
– Gród padł?
– Tylko tylu nas zostało.
Whelh popatrzył na dwóch pozostałych żołnierzy pojących konie. Zaklął.
– Wyrżnęli nas jak cielęta – syknął żołnierz. – I polegli, co do jednego.
– Tutejsze grody to prawdziwe twierdze… – zauważył Joruiel.
– Wejdźmy do środka – zaproponował Whelh. – Wy i wasi ludzie, kapitanie. Opowiedzcie co tam się stało…
-----------------------------
Bergsen i jego ludzie opróżnili cały garniec z polewką. Byli bladzi i wykończeni. Cienie zalegające w kątach chaty nadawały ich twarzom upiorny wygląd.
– Brama wytrzymałaby nawet uderzenie tarana – mówił kapitan skończywszy jeść. – A oni nie mieli nawet łuków. Tym bardziej byłem zdziwiony, gdy przystąpili do ataku. Nie słyszałem rozkazów innych niż moje własne. Tylko jakiś dziwny odgłos narastający zza murów. W końcu zdałem sobie sprawę, że to wycie, które wydobywa się z ich gardeł. Nie zdążyłem rozstawić kuszników na wieżach kiedy pierwsi najeźdźcy już po nich biegali… Wleźli wspinając się na gołe ściany, po palisadzie. Inni wyrąbywali sobie drogę przez barykady. Zapanował chaos, tym większy, kiedy moi żołnierze zaczęli ginąć w sekundy, rozpłatywani na sztuki… Widziałem oczy tych elfów. Płonęły żywym ogniem…
– Magia? – spytał Whelh spoglądając na Joruiela.
– I ja tak myślałem – syknął Bergsen. – Walczyli jak demony, bez wytchnienia, okuci w te swoje ciężkie pancerze, czarne jak noc. Mimo to poruszali się zwinnie jak koty. Masakra. Stanęliśmy we trzech nad jedynym, który przeżył. Miotał się ranny w nogę, błyskał białkami oczu, w końcu znieruchomiał, dysząc jak niedźwiedź. Chcieliśmy go wziąć na spytki, ale pękł.
– Słucham? – Joruiel nagle wyrwał się z transu.
– Zwyczajnie, jakby go rozerwało. Gdyby nie pancerz, jego bebechy obryzgałyby cały dziedziniec… Magia, w dodatku piekielna, cóż innego? – mężczyzna potarł nos. – Wiedziałem, że nie można mu ufać…
– Komu? Wielebnemu?
– To też. Nie jadł, nie pił, z nikim nie rozmawiał. Tylko siedział za tym swoim stołem kartkując stare księgi, mamrocząc pod nosem. Mam wielkie poważanie dla świętych mężów, ale on przekraczał wszelkie granice. Nie, nie miałem na myśli wielebnego, tylko tego obleśnego starca z blizną łażącego pod naszymi murami.
Kapitan Whelh znacząco popatrzył na blednącego Joruiela. Bergsen uniósł brwi.
– Tutaj też przyszedł? – spytał ostrożnie.
– Spotkałem go po walce z upiorem, przy kurhanie – wyjaśnił zakonnik. – Mówił coś?
– Głównie łaził bez celu. Daliśmy mu jeść, to pożarł wszystko jak zwierzę. Tubylcy chcieli się go pozbyć, ja nie miałem nic przeciwko… Ale wielebny miał.
– Co zrobił?
– Zaprosił go do siebie. Siedzieli za zamkniętymi drzwiami dobre pół dnia. Potem starzec wyszedł i bez słowa opuścił gród. Następnej nocy mieliśmy atak. Sukinsyn… Powinniśmy byli go ustrzelić.
– Cóż… – odezwał się zamyślony Joruiel. – Mnie się to udało.
– Dobra robota – kapitan podrapał się po szczecinie – Trup?
Magister przytaknął.
– Ciało zniknęło – Whelh rozłożył ręce. – Moi ludzie nic nie znaleźli.
– Pewnie wilki go zjadły – mruknął Bergsen. – Albo ścierwojady. Przeklęty włóczęga. Może teraz będziemy mieli trochę spokoju.
– A wielebny? – Joruiel zabębnił palcami o ławę.
– Nie wrócił – Bergsen przeczesał czarną czuprynę. – Polazł na zachód, zabrał jedynie swój bagaż, wychudzonego konia i tyle go widziałem. Gród wygląda jak po oblężeniu. Nikt nie przeżył. Nikt. Na dziedzińcu płonie stos ciał… Muszę się zwrócić o pomoc do namiestnika. Jak ja mu to wyjaśnię?
– Chyba nie zamierzacie go szukać, co? – zagadnął Joruiela Welh pochylając się ku niemu. – Wielebnego?
– Upiór jest martwy, moje zadanie skończone – powiedział zakonnik. – Ale widziałem człowieka, o którym wspomniał kapitan. On i Fienns mają coś wspólnego z rzezią grodu. Myślę, że wielebny pod wpływem swoich studiów nieco oddalił się od Trójcy i jego nauk. Nieco za bardzo.
– Chce go pan zabić? – spytał znienacka Bergsen.
– Jeśli będzie to konieczne. Widział pan te księgi, kapitanie?
– Niestety nie.
– Chcę odnaleźć wielebnego Fiennsa i wyjaśnić co wie o upiorze i elfach. Oraz kim był starzec, który go odwiedził. Potem zdecyduję o następnych krokach.
– Podążył na zachód, jak już wspomniałem – podjął na nowo kapitan. – To nieprzejezdne pustkowia, musiałby jechać traktem, a ten prowadzi prosto do Grodu Urganów. Zamieszkują go rdzenni barbarzyńcy, jeden z tych wojowniczych ludów, które panowały tu zanim wojska króla przekroczyły Istriennę.
– Jak odnoszą się do królewskiej kampanii?
– O dziwo pozytywnie. To bitny ród, ale uzdolniony kupiecko. Dotychczas handlowali z nielicznymi plemionami na południu, a wojowali z każdym ludem na północy. Po interwencji armii Marszałka właściwie panują nad całą zachodnią tundrą. Nie przepadają za obcymi, ale jak słyszałem, również oni mieli zatargi z upiorami. Radziłbym wspomnieć o swoim zwycięstwie. Wtedy odpowiedzą na kilka pytań i nie odmówią strawy, czy napitku.
– Zapewne chcielibyście być eskortowani… – podjął kapitan Whelh.
– To zbyteczne – odparł Joruiel.
– Zwłaszcza, że władca ludu Urganów nie przepada za zbrojnymi pod swoimi murami – wciął się Bergsen. – Pan nie powinien jednak wzbudzić jego niechęci, radziłbym jednak nie ukrywać przed wartownikami żadnej broni.
– Daleko stąd do grodu?
– Niecały dzień drogi. Oczywiście najpierw trzeba dojechać do traktu.
– Będę wam towarzyszył – zaproponował Whelh. – Dam konia i prowiant. Co to waszej zbroi, Magistrze…
– Nie będzie mi potrzebna. Przechowacie ją dla mnie, kapitanie?
– Wiem jaka jest cenna. Będzie u nas bezpieczna.
– Dziękuję.
– Powodzenia i proszę na siebie uważać – rzucił Vielh Bergsen opierając łokcie o blat ławy. – Ostatnio nic nie jest takie, jakie się na pozór wydaje.
Rozdział 3
Barbarzyński gród…
… wznosił się przed nim na podobieństwo górskiego łańcucha. O drewniane mury uderzał lodowaty wiatr, świszcząc między szparami grubych jak drzewa bel. Chmurne niebo zwiastujące śnieżycę zwisało ciężko nad łopoczącymi na wietrze błękitnymi proporcami.
Powitały go niechętne spojrzenia rosłych wartowników wspartych na potężnych halabardach ukutych z ciemnego żelaza. Brunatne brody uplecione w warkocze trzymali zatknięte za szerokie pasy, wysokie hełmy zwieńczone białymi kitami skrywały ich milczące oblicza. Joruiel był świadom, że nie może pozwolić sobie na podobny luksus. Ściągnął kaptur, odpasał miecz, przekazał wór z kuszą. Ześlizgnął się z siodła na ziemię. Pozwolili mu przejść, towarzysząc krok w krok, aż do grodu.
W Urgan’or panowała grobowa cisza zakłócana przez monotonny gwizd wiatru i miarowe uderzenia kowalskiego młota. Ostre jak brzytwa i nieufne spojrzenia mieszkańców przebijały zakonnika na wylot. Być może Urganowie znosili namiestnictwo obcej monarchii, lecz wystarczyłaby jedna iskra, żeby znów zaprószyć płomień, który szybko przerodziłby się w pożogę kolejnej wojny. Patrzył na barczystych mężczyzn noszących jedynie skórzane spodnie i cienkie koszule z płótna, niewrażliwych na mróz i drwiących z niepogody. Widział bitewne tatuaże zdobiące ciała kobiet rąbiących drwa z siłą równą mężczyznom. Gdyby nie było ich tak niewielu, a spory między plemionami tak zaciekłe, armia królewska zostałaby zmiażdżona już podczas pierwszych bitew.
Dwór zbudowano na niewielkim wzniesieniu, w centrum grodu. Drewniane i żelazne ornamenty na głównych wrotach były pokruszone i naznaczone bliznami, przypominając o dawnych, niespokojnych czasach. Wartownicy odeszli w stronę bramy, Joruiel odprowadził ich wzrokiem. Ku barbarzyńskiemu królowi wiodło go teraz dwóch, okutych we wzorzystą stal posiwiałych weteranów uzbrojonych w obosieczne toporzyska. Straż wodza, elita wojowników. Potrafiący rozpłatać niedźwiedzia na pół, rozrąbać drzewo jednym ciosem.
Sala, w której się znaleźli uderzała swoją prostotą. Ciemny kamień lśnił w blasku ognia buchającego z olbrzymich, żelaznych czar rozstawionych przy przytrzymujących belkowany strop kolumnach. Ziemię wyściełały wilcze i niedźwiedzie skóry, ściany zdobiły poroża. W centrum znajdował się okrągły stół, przy nim stało kilka krzeseł. Na jednym z nich siedział król.
Strażnicy skłonili się, jeden podszedł do władcy i wypowiedział kilka słów. Chwilę później Joruiel został sam, patrząc dostojnemu barbarzyńcy prosto w oczy koloru ziemi. Ruda, przyprószona siwizną broda sięgała mu do pasa, wydatne brwi zachodziły niemal na zbrużdżone czoło. Długie włosy splecione w cztery warkocze spoczywały mu na plecach, nakrytych prostą, szarą opończą. Zgarbiony nad stołem władca z daleka wydał mu się stary i niedołężny. Dopiero teraz dojrzał sploty stalowych mięśni pod ogorzałą skórą i szeroką pierś wznoszącą się i opadającą pod ciężkim oddechem. Nosił skórzane odzienie z wysokim, futrzanym kołnierzem. Na palcu prawej dłoni wojownika lśnił srebrny sygnet, nadgarstki okuwały przyozdobione w szkliste klejnoty bransolety. Durmion Złotosercy, władca ludu Urganów milczał. W końcu Joruiel przerwał nieznośną ciszę panującą w sali tronowej.
– Arhol. Bądź zdrów panie Urgan’oru, królu Urganów, gospodarzu dworu – powiedział, kłaniając się nisko. – Jestem Joruiel Venhar, Magister Zakonu Balthazaara z Gremuine, twój pokorny sługa, doradca i przyjaciel.
– Masz dziwne rysy, tula – rzekł niespodziewanie król.
– Jestem… jomurel. Z krwi elfów.
Durmion skłonił głowę i oparł się o krzesło.
– Siadaj, jomurel – wskazał siedzisko obok siebie – i wybacz nam chłodne przyjęcie. Ostatnimi czasy tym ziemiom doskwierają różne troski, a obcy nieczęsto zaglądają w nasze progi. Bogom niech będą za to dzięki…
Król zastukał sygnetem o blat stołu. Joruiel posłusznie zajął swoje miejsce rozluźniając płaszcz i ściągając rękawice. W głębi sali otwarły się drzwi, z których wyszła jasnowłosa kobieta w ciemnoszarych, przetkanych złotymi nićmi szatach, dzierżąc w dłoniach tacę ze srebrnymi pucharami. Po chwili druga, trochę młodsza, przyniosła dwa gliniane dzbany. Jej złote loki zdawały się odbijać światło płomieni.
– Moje córki – powiedział władca, gładząc dłoń złotowłosej.
Joruiel skłonił lekko głowę.
Gdy dziewczęta wyszły, Durmion nalał gościowi odrobinę płynu wypełniającego jeden z dzbanów. Zakonnik chciał zaprotestować, lecz do jego nozdrzy szybko dotarł słodki zapach jagód i aromat korzeni.
– Wraz z kupcami z południa przybyły do nas opowieści i uczone księgi – wyjaśnił król nalewając do swojego pucharu krwistoczerwonego wina. – Szybko nauczyłem się rozpoznawać wasze pismo i uczyć języka. Znam obyczaje zakonnych w twoim kraju. Uszanowałeś naszą tradycję, właściwie się przedstawiając. Chętnie uszanuję zatem twoją. Ufam, że cenisz sobie soki wyciśnięte z owoców północy. Są doskonałe.
Joruiel upił łyk. Musiał przyznać królowi rację.
– Co cię sprowadza do tej krainy, tula? – spytał w końcu barbarzyńca. – Co cię sprowadza do mnie?
– Przysłano mnie, abym uporał się z miejscowym upiorem.
Król zmarszczył brwi.
– Nieopodal Mjor’ad przebudził się jeden – ciągnął zakonnik. – Zapewniłem mu spoczynek.
– Słyszałem pogłoski o potępieńcu. To wielki wyczyn.
– Podobno dawno temu też mieliście z nimi kłopoty.
– Dawno temu.
W oczach sędziwego wojownika zapłonął dziwny ogień.
Joruiel upił kolejny łyk. Starał się dobierać właściwe słowa.
– Po powrocie usłyszałem, że Gród Urma najechali bladzi elfowie – podjął, uważnie patrząc w królewskie źrenice. – W dużej liczbie. Według broniących fortu, opętani przez magiczne siły. Prócz trzech świadków nie przeżył nikt.
– Urm’or zniszczone?
– Tak.
Władca przeczesał palcami rudą czuprynę, wydymając w zamyśleniu usta.
– Czego chcesz ode mnie, tula? – spytał, kierując na gościa ciężkie spojrzenie.
– Upiór, rzeź – Joruiel machnął ręką. – Za wszystko może być odpowiedzialny jeden człowiek. Szukam kogoś, komu udało się z nim porozmawiać. Kto podąża jego śladami, wyraźnie nim zafascynowany. Tylko on może mi wyjaśnić co się tutaj dzieje.
– Szukasz samotnego kapłana z mrokiem w oczach.
– Był tu?
Król powoli skinął głową.
– Ostatni raz widziałem go dziś o świcie, jak znikał we mgle. Ludzie nie chcieli, żeby pozostał długo w grodzie. Wygnałem go.
– Skąd wiesz, panie, że był kapłanem?
– Tak się przedstawił. Spotkałem w życiu kilku świętych mężów głoszących słowo twojego boga, tula. Byli dobrymi ludźmi. W ich oczach widziałem iskrę błogosławieństwa, światła. W jego ziała ciemna pustka. Odkrył swoje ramiona, były pocięte ostrym narzędziem. To przeklęty człowiek. Stracony przez bogów.
– Dokąd się udał?
– Na zachód. Pieszo, koń padł mu tuż przed bramą. Wspomniałeś o kimś jeszcze.
– Tak, panie.
– Gdy nadeszła druga godzina po świcie, wartownicy dostrzegli samotną postać. Myśleli, że to kapłan wraca, zgubiwszy drogę.
Joruiel poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
– Jak wyglądał ten człowiek? – spytał.
– We mgle zdołali dostrzec tylko jego stary płaszcz, długie włosy i ciemną tunikę. Kilku utrzymuje że tunika nie była ciemna, tylko mocno poplamiona. Niedługo potem…
– Tak?
Król wciągnął nosem powietrze.
– Przejdźmy na dziedziniec.
------------------------------------------
Ciała leżały przysypane popiołem, po stosie pozostała jedynie wypalona ziemia i kilka kamieni. Poszarzałe, poszarpane nagie kończyny wyraźnie odcięto od tułowia. Joruiel dostrzegł jeszcze trzy zniekształcone czaszki, głowy oderżnięto tuż przy szyi. Przez warstwę popiołu niewiele było widać, lecz zakonnik nie musiał się długo przyglądać spalonym zwłokom.
– Gdy człowiek zniknął, pojawili się kolejni – mówił Durmion patrząc w chmurne niebo. Otaczający stos wartownicy zerkali niespokojnie na Joruiela grzebiącego w stosie kawałkiem drewna. – Jednak biegli na czworakach, jak zwierzęta. Nienaturalnie szybko, skowycząc, drapiąc ziemię. Białe ślepia, kły, jęki. Potępieńcy… Musisz mieć mocne nerwy, zakonniku, skoro stajesz oko w oko z taki koszmarem. Ktoś mówił, że te skrawki ubrania na jednym z umarlaków należą do kowala mieszkającego z rodziną kilka mil stąd. I że już dawno go nie widział.
Joruiel wstał, otrzepując kolana z pyłu.
– Co powiesz, tula? – zakończył król.
– Nie trzeba tu rytuału, są martwi – usłyszał lakoniczną odpowiedź. – Ogień dokończył dzieła.
– Skąd się biorą takie potwory?
– Nieumarłych dzieli się na dwie kategorie. Wynaturzenia powstałe w wyniku niewytłumaczalnych zjawisk, takie jak upiory czy ożywieńcy z Lasu Wiedźm oraz martwych poddanych wyczerpującemu, ale wykonalnemu dla wystarczająco zdolnego czarownika rytuałowi.
– Dokonał tego czarownik?
– Mag, czarodziej… Ktoś kto poznał sposób na pokonanie śmierci. Mówisz, panie, że poruszały się szybko?
– Spowalniały je tylko strzały i ostrza toporów – odparł król. – Wiły się nawet, gdy je rozczłonkowaliśmy.
– Zwykle są powolne. Potrzeba dużych umiejętności, żeby tak je wzmocnić… Ktoś został ranny?
– Dwóch zginęło. Spaliliśmy ich ciała na drugim stosie, na pogrzebowym wzgórzu.
Król wskazał brodą wzniesienie widoczne przez półotwartą bramę. Joruiel poprawił płaszcz, ziąb był okrutny. Durmion Złotosercy zwrócił wreszcie oblicze ku zakonnikowi.
– Posłuchaj mnie, jomurel – powiedział powoli. – Jeszcze możesz zawrócić. Wracaj na swoje ziemie, zanim mrok, który widziałem w źrenicach tego kapłana splami również twoje oczy. Pragniesz mierzyć się z wielką siłą, zakonniku. Czy starczy ci sił, żeby ją pokonać? Walczyłeś z potępieńcami, nie z tymi, którzy im rozkazują.
– Muszę odnaleźć wielebnego.
Wzmógł się wiatr, rozwiewając brodę władcy Urganów.
– Joruielu Venhar… – rzekł. – Twojego wielebnego już nie ma. Pragniesz ratować strzęp człowieka, cień jego dawnej chwały. Jeżeli polegniesz, staniesz się taki sam…
Król nachylił się mocno do przodu. Przyłożył rękojeść odebranego zakonnikowi miecza do jego piersi.
– A wtedy moi wartownicy będą mierzyć do ciebie.
Rozdział 4
Uschłe, zrakowiałe drzewo…
… pięło się w górę, oplatając poskręcanymi korzeniami niewielkie wzniesienie. Ziejące w nim otwory prowadziły w głąb zmarzniętej na kamień ziemi. Dawniej jaskinie służyły wyczerpanym mozolną drogą przez wyludnione pustkowia podróżnym. Teraz, w pustych i wilgotnych tunelach Joruiel Venhar pragnął poznać odpowiedzi na dręczące go pytania.
Magister mocnym szarpnięciem ściągnął wodze, przywołując konia do porządku. Zwierzę niespokojnie zaczęło bić kopytami o ziemię, wierzgając łbem jednoznacznie wskazywało, że nie życzy sobie pozostać tu ani chwili dłużej.
Zapadał zmrok. Zakonnik zsunął się z siodła, uważnie rozejrzał po okolicy. Chłód, żadnego wiatru. Najmniejszy podmuch nie przeszkodził mu w rozpaleniu pochodni i ogniska. Roztańczony płomień żarłocznie pożerał chrust nazbierany po drodze. Joruiel nakarmił go kilkoma kawałkami zwierzęcego tłuszczu ofiarowanego przez barbarzyńców. Musiał mieć pewność, że ogień będzie widoczny z daleka.
W gęstniejących ciemnościach naznaczone przez czas i choroby drzewo przypominało upiora wyciągającego ku niemu powykrzywiane kończyny. Dobył miecza, torbę z kuszą przewiesił przez tors. Koń z wdzięcznością powitał na swoim grzebiecie ciepłą okrywę zakonnego płaszcza. Niewiele zwlekając, Joruiel ześlizgnął się do pachnącej zgnilizną nory.
Błoto i odór zniknęły, gdy płomień ujawnił sękate bele podtrzymujące drewniany strop. Mężczyzna natrafił na twarde podłoże, kamienne płyty. Szlak wiódł dalej, w głąb ciemnego tunelu. Niedaleko pełzały cienie, pobudzane nieznanym światłem. Obok ział następny otwór, przejście do innych, bliźniaczych tuneli cuchnących mokrą ziemią i pleśnią. Wszystkie odnogi prowadziły w to jedno, rozświetlone ogniem miejsce. Zgasił pochodnię, zanurzając ją w ciemnym mule. Dzierżąc oburącz klingę ruszył przed siebie.
Wykopane w ziemi przejście przecinał nagle leżący w gruzach ceglany mur. Joruiel zdziwił się tym, co za nim zobaczył.
W komnacie panowało przyjemne ciepło. Ogromne palenisko stojące w jego rogu toczyło zwycięski bój z chłodem kamienia, w którym ją wykuto. Ze stropu zwisało kilka pajęczyn, podłogę zaściełał postrzępiony dywan. Jaskinia musiała być zamieszkana od dłuższego czasu. W środku pomieszczenia stał potężny stół z ciemnego drzewa, zawalony księgami i papierami. Na piętrzących się przy ścianie półkach błyszczało kilka słojów wypełnionych zielonkawym płynem. Wewnątrz pływały niezidentyfikowane kształty, ohydztwa, które zapewne miał na myśli kapitan Bergsen. Przy stole, na rozklekotanym krześle, siedział człowiek. Był odwrócony tyłem, zgarbiony, pochłonięty pracą. Nosił ciemną, znoszoną szatę, zsunięty kaptur ujawniał starannie ogoloną głowę.
Kapłan wyczuł obecność kogoś innego w komnacie. Wstał, oparł się o blat rozdygotanymi rękoma. Joruiel uznał, że czas przerwać podchody.
– Wielebny… – powiedział cicho. Kapłan zadrżał, zlękniony.
Odwrócił się, odsuwając od siebie krzesło. Oczom zakonnika ukazała się chuda, pociągła twarz oszpecona podkrążonymi oczami i wielotygodniowym zarostem. Zdobienia szaty wyblakły i rozpruły się, zamiast grubego, posrebrzanego kaftana, jaki zwykle nosili wędrowni kapłani, wielebny miał na sobie jakieś łachmany, podarte i naprędce połatane. Mężczyzna cuchnął. Joruielowi zrobiło się go żal. To nie ten stary, wymęczony wrak człowieka o zagubionym i przestraszonym spojrzeniu odpowiadał za szaleństwo elfów i atak ożywieńców.
– Gdzie jest starzec z blizną, wielebny? – spytał zakonnik.
– Nie powinieneś go tak nazywać… – odparł słabnącym, przywodzącym na myśl chrzęst popiołu głosem Fienns. – Robisz mu tym przykrość, naprawdę…
Joruiel spojrzał na poharatane przedramiona mężczyzny. Kapłan nieustannie je sobie masował, odchylając rękawy szaty.
– Co się tutaj dzieje? – zakonnik nie opuszczał miecza. – Księgi, słoje… Kaleczysz się, wyglądasz jak żebrak, jakie szaleństwo skłoniło cię, żeby tutaj przyjść?
Kapłan wyglądał na zdezorientowanego.
– Nie wiesz…? Myślałem, że przychodzisz od niego… Że cię w końcu przekonał. Skąd ten miecz, ta złość w oku?
– Przekonał? Co to za brednie, wielebny? Ty mu o mnie powiedziałeś? To od ciebie wiedział, gdzie mnie szukać?
– Nie, nie ja… Ja tylko…
Na ścianie wyrósł nowy cień. Joruiel wzniósł oburącz klingę, gotów uderzać z góry, z jak największą siłą. Stojący u progu komnaty starzec nie wyglądał na przejętego. Niewiele zmienił się od ostatniego spotkania. Był blady, brudny, oszpecony obrzydliwą blizną na policzku. W siwych kudłach plątał się śnieg, znoszony, ubłocony płaszcz szorował po ziemi. W tunice opinającej jego szeroką pierś ziała dziura otoczona ogromną, ciemną plamą.
– Zabiłem cię – wykrztusił Joruiel.
– Robaku – warknął staruch. – Mnie nie można zabić…
Lekceważąc zakonnika, mężczyzna utykając wszedł do komnaty, dysząc głośno.
– Patrz jak go skrzywdziłeś – jęknął kapłan biorąc się za głowę. – Jego nauki są bezcenne… Co będzie, kiedy w końcu przestanie oszukiwać śmierć?
Siarczysty policzek wymierzany przez starca rzucił wielebnego na podłogę. Nieznajomy dyszał coraz głośniej, z warg wypłynęła mu krew.
– Nie dojdzie do tego – mruknął.
– Przebudziłeś upiora? – głos wydobywający się z krtani Joruiela wydał mu się obcy.
– Tak.
– A elfowie? Atak na gród?
– Czujesz podziw dla moich talentów?
– Nie kłam… – wyksztusił kapłan, dźwigając się z ziemi. – Powiedz prawdę.
Staruch warknął jak zwierzę i podniósł pieść. Zakonnik zareagował błyskawicznie. Metalowe kółka kolczugi skrytej pod kaftanem zadźwięczały o kości kata, gdy szarżując, Joruiel zwalił go z nóg solidnym uderzeniem łokcia w szczękę. Mężczyzna zawył, padając na ziemię. Rozwścieczony Magister przypadł do niego przydeptując pierś obcasem.
– Przestań, dość! – krzyczał kapłan. – Nie rób mu krzywdy!
– Nieumarli u bram Urgan’or… Mój kuc… – syczał Joruiel przytknąwszy ostrze miecza do krtani powalonego starca. – To też twoja zasługa?
Dziad rzężał.
– Moja… I tylko moja! – staruch zaniósł się kaszlem. Spod ostrza popłynęła kropla jego krwi. – Nikogo więcej.
– Co miały znaczyć twoje słowa pod kurhanem?
– Nic.
– Powiedz mu wszystko… Na pewno zrozumie! – domagał się z tyłu wielebny.
– O co tutaj chodzi, kapłanie? – Joruiel zwrócił twarz w stronę Fiennsa. Lśniła od potu.
– On… – wielebny jakby bał się użyć stosownych słów – potrafi rozmawiać… z czymś naprawdę potężnym. Byłem tego świadkiem!
– Zamilcz, ścierwo! – ryczał starzec. – Kawale mięsa! Nędzarzu…
Miecz zagłębił się jeszcze bardziej w jego szyję.
– Mów – zachęcił Joruiel.
– Od dawna poszukiwałem źródła potęgi, którą tak nieopatrznie wyklęliśmy… – kontynuował ośmielony kapłan.
– Nekromancji?
– Czarodzieje, Zakon. Wszyscy się jej obawiają… Chciałem dowieść, jak bardzo się mylą. Szukałem w wielu miejscach. Natrafiłem na pewne ślady, które przywiodły mnie na północ. Straciłem nadzieję, że odkryję sekrety władzy nad potępionymi.
– Odrzuciłeś Słowo Trójcy.
– Niczego nie odrzuciłem! Jego nauki tak naturalnie zazębiają się z tym, co głosi sztuka nekromancji… Mówili, że bluźnię. Że sprowadzę na siebie zgubę.
– Czy nie tak się stało, wielebny? – Joruiel otarł spocone czoło, patrząc na starca. – Kim on jest? Kim jest ten człowiek?
– Nie znam jego imienia. Wiem, że dzięki swojemu intelektowi umie czerpać siłę ze źródła, którego tak pragnąłem odnaleźć. Żeby potwierdzić moją teorię potrzebowałem czegoś więcej, niż martwych stworzeń w słojach i ksiąg, w większości spisanych przez obłąkane umysły… Potrzebowałem kogoś, kto rozumie trudne sztuki magiczne i ma odpowiednie doświadczenie. Kiedy powiedział mi, że jest w stanie…
– Zamilcz! – krzyknął starzec.
– …wpuścić w swoje ciało wielką istotę skłonną przekazać mi swą wiedzę – dokończył kapłan – mógłbym dokończyć moje studia! Potrzebuję tego człowieka, zakonniku. Nikt inny nie potrafi zdzierżyć takiej mocy. Nikt inny nie mógłby mu służyć tak jak on!
– To nie ja mu służę…! – wycharczał starzec. – To on służy mi! Daję mi siłę, ucztuję na jego mroku… Należy do mnie!
– Nieprawda – wielebny Fienns siadł ciężko na krześle. – Rozgniewałby się, słysząc twoje słowa!
– Zatruwał mi myśli twoimi obrazami, mieszańcu – syczał rozłożony na ziemi mężczyzna spoglądając z nienawiścią na Joruiela. – Kazał mi cię podziwiać! Nie pozwolę mu siebie opuścić… Jest mój, tylko mój!
– Nawet nie zawahałeś się, gdy ten obłąkaniec skazał żołnierzy na śmierć? – warknął Joruiel spoglądając oskarżycielsko w stronę kapłana. – Jak przemienił bogom winnych ludzi w wygłodniałych potępieńców?
– Nie pragnąłem tego – Fienns ukrył w dłoniach twarz, unikając wzroku Magistra. – Ale on przekonywał, że to konieczne. Że tylko w ten sposób do nas przyjdziesz. Ten, który przemawia jego ustami.
Wielebny wyciągnął palec w stronę rozwścieczonego starca.
Joruiel z napięciem obserwował nienawiść tlącą się w szeroko otwartych, przekrwionych oczach. Słyszał pogardę brzmiącą w ochrypłym śmiechu wydobywającym się z piersi szaleńca.
– Ten strzęp człowieka jest mój… – wyksztusił dziad. – Błagał, abym go przyjął, nauczał… A ty niedługo umrzesz. Obiecałem ci to, pamiętasz?!
W oczach kapłana zabłysły łzy.
– Zniszcz go, proszę… – jęknął. – Nie mam już siły…
Zakonnik spojrzał na wijące się ciało starca, obojętnie przyjmując słowa udręczonego człowieka. Wzniósł miecz ponad głowę, cofnął but. Staruch wyrwał do góry wyciągając przed siebie zgrabiałe dłonie. Ostrze opadło na niego z ogromną siłą. Potem kolejny raz.
Ciepła krew spryskała twarz dyszącego z wysiłku zakonnika. Z trudem dźwignął drgające jeszcze ciało i przechylając zwłoki przez poręcz kotła wrzucił je do skwierczącego ognia. Iskry buchnęły aż pod strop.
Magister zatoczył się do tyłu, podparł schlapanym mieczem. Chwiejnie podszedł do kapłana zbierającego księgi ze stołu. Wyrwał mu je z rąk i cisnął w ogień.
– Zabieram cię do Garrestag – powiedział, ścierając kawałkiem materiału krew z ostrza. – Musisz stanąć przed obliczem Zakonu, i dać sobie pomóc zanim będzie za późno.
– Obaj wiemy, jaki wydadzą osąd – odrzekł ponurym tonem dostojnik. – I że nie ma już dla mnie ratunku.
Jeden ze słojów z głośnym hukiem zleciał na ziemię, rozpraszając na krótką chwilę zakonnika. Joruiel dostrzegł zagrożenie w ostatniej chwili.
Wymierzył łokciem cios w żołądek kapłana i poprawił uderzeniem rękojeści w potylicę. Wielebny jęknął cicho, osuwając się na postrzępiony dywan. Zakrzywiony sztylet z brzękiem upadł na posadzkę. Klnąc, Venhar wsunął miecz do pochwy i zacisnąwszy zęby zarzucił nieprzytomnego mężczyznę na plecy.
---------------------------------
Na zewnątrz zaległy ciemności. Padał gęsty śnieg, zwiastowany przez ciemne chmury nad Urgan’or. Przygaszone ognisko dawało niewiele światła, Joruiel siłował się przez chwilę z rzemieniami u siodła, próbując umieścić na protestującym wierzchowcu bezwładnego kapłana. Zerkał z niepokojem w stronę tunelu. Pod ziemią szalał pożar.
Nie przypuszczał, że ogień rozpęta tam aż takie piekło. Gorączkowo próbował sobie przypomnieć kierunek, z którego przybył. Śnieg osiadał mu na włosach, wlatywał do oczu i ust. Ogień wydawał się zbliżać. Poczuł strach, dziwne uczucie, którego rzadko doświadczał. Był przygotowany na starcie z grozą upiora i głodem ożywieńców. Temu, co wypełzło z tunelu nie stawił czoła jeszcze nigdy.
Pospiesznie rysował na ziemi kręgi runów. Wątpił, czy ostrze lub bełt kuszy uczynią jakąkolwiek krzywdę tej istocie.
Człowiek płonął. Otoczona ognistą łuną sylwetka nie miała już na sobie obdartego ubrania, ani siwych kudłów. Bliznę i tatuaż wypalił płomień, pozostawiwszy jedynie zwęgloną tkankę. Bił od niego okrutny żar, ślepia iskrzyły mu dziką czerwienią, spływając energią, z którą wpatrzony w chodzącą pożogę zakonnik nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Spróbował dosięgnąć kuszy, potem uciekać. Olbrzymia siła odebrała mu dech. Powoli osunął się na ziemię, bezbronny.
Patrzył jak demon wyciąga przed siebie dłoń, a jego pierś zaczyna puchnąć.
Epilog
Upiorów nie do końca należy utożsamiać z nieumarłymi…
…Często są gwałtowne i agresywne jak one. Przepełnia ich ten sam głód i gniew. Bezkresna rozpacz, krwawe szaleństwo. Powiadali, że w świetlistej, ubranej w strzępy futrzanego płaszcza i zmiażdżony pancerz istocie nie było gniewu. Że zbrojna w strzaskany, zakonny miecz milcząca postać nie pragnęła śmierci ani zniszczenia.
A zakopane głęboko pod ziemią tajemnice, których strzegła nie powinny zostać odkryte.
Koniec
oj cieżko, ciężko to idzie, już pierwsze zdania sprawiają sporo problemów czytelnikowi. Wśród tych opisów gubi sie jakoś sens zdań i trudno jest sobie zwizualizować to, co chcesz przedstawić.
Poza tym, sporo literówek od samego początku.
Radzę mocno usiaść nad tym tekstem.
Ja pierniczę, znów te porównania.
Przeczytałem i nawet mi się podobało. Ale:
1. Początek jest za długi i trochę psuje napięcie. Zresztą całe opowiadanie przydałoby się skrócić o jakieś 10 procent. Dłużyzn co prawda nie ma, ale w środku jakby tempo siada.
2. Postaci z pierwszego obozu domagają się lepszego wprowadzenia, bo tam ciężko właściwie określić, kto z kim rozmawia.
3. Gdzieniegdzie brakuje przecinków i wyskoczyło trochę językowych bubli.
4. Światu przedstawionemu jakby brakuje ikry, czegoś wciągającego. Jest sztampowy i pretekstualny --- a szkoda, bo wydaje się, że opowiadanie kosztowało sporo wysiłku. Poprawienie tego elementu znacznie podniosłoby jakość historii, a stan obecny wyraźnie psuje jakość czytania.
pozdrawiam
pozdrawiam
I po co to było?