- Opowiadanie: bemik - WYSPA

WYSPA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

WYSPA

WYSPA

 

– Głupie rymowanki to nie problem – Anka powiedziała to zdecydowanie. – Problem polega na tym, żeby zachować rytm, melodykę, no i oczywiście sens.

– Chcesz powiedzieć, że napiszesz w pięć minut wierszyk na każdy zadany temat? – Ewa pociągnęła potężny łyk z wysokiej szklanki.

– Jasne! A co w tym trudnego?

Siedziały we trzy w maleńkiej knajpce „U Bogusi”. Jak zwykle w piątek, po całym tygodniu pracy, spotykały się tutaj, żeby pogadać, zrzucić frustracje, poplotkować. To był babski wieczór. Przychodziły tutaj od trzeciej klasy liceum, przez całe studia i nawet praca nie zdołała im przeszkodzić.

– Skoro jesteś taka pewna – podjudzała Marysia – to napisz…. o właśnie, Ewka, co ona ma napisać?

Ewa rozejrzała się po pomieszczeniu i skoncentrowała wzrok na stole i stojącej tam pustej puszce po energetyku.

– Wiem! – wykrzyknęła radośnie. – Napisz dwuwersowy slogan opiewający zalety tego zielonego świństwa, które przed chwilą skończyłaś! Ogłosili konkurs!

Ania wyciągnęła z torebki notes i długopis, ułożyła wszystko na stole.

– Tylko nie drzyjcie się teraz – poprosiła. – Muszę się chwilkę skupić, a to, po tym różowym drinku, nie będzie łatwe.

– Już zaczynasz kręcić? – zaśmiała się Ewa. – Chcesz się wycofać?

– A niby z czego mam się wycofać? – zdziwiła się Ania. – Przecież o nic się nie zakładałyśmy! No dobra, buzia w ciup, bo biorę się do roboty.

Dziewczęta posłusznie zamilkły i wpatrzyły się w swoje szklanki. Nietypowa cisza sprawiła, że już po chwili chichotały. Anka tylko raz zerknęła na nie karcącym wzrokiem, po czym powróciła do swojego zajęcia.

– Mam! – podała im małą karteczkę.

– Niezłe – mruknęła Marysia. – Wyślesz?

– Jasne, nie mam co robić! – odpowiedziała z przekąsem.

– To ja wyślę, ok?

– A rób, co chcesz!

* * *

Dokładnie po czterdziestu dniach Anka odebrała dziwny telefon. Damski głos poinformował ją, że została zwyciężczynią konkursu na hasło reklamowe dla ich wiodącego produktu, energetyka o nazwie… itd. Dziewczyna nie mogła skojarzyć, o co chodzi. Dopiero po chwili dotarło do niej, że dziewczyny rzeczywiście wysłały jej hasło na konkurs, a ona zwyciężyła. Nigdy, przenigdy nie udało jej się niczego wygrać. Kobieta powiedziała, że skontaktują się z nią jeszcze, aby omówić szczegóły wycieczki. Wycieczki? Jakiej wycieczki? Nieważne, dowie się później. Natychmiast wybrała numer do przyjaciółki i powiadomiła ją o wszystkim. Ewka wydarła się tak głośno, że przez chwilę brzęczało jej w uszach.

-Ty farciaro, wygrałaś rejs na Wyspy Zielonego Przylądka!

– Że jak?

– Że płyniesz na wyprawę swojego życia – powtórzyła głośno i wyraźnie przyjaciółka. – Na Wyspy Zielonego Przylądka. Bo taka jest nagroda główna!

Kolejny miesiąc minął na załatwianiu różnego rodzaju formalności, podpisywaniu dokumentów, wyrabianiu w przyspieszonym tempie zezwoleń, przyjmowaniu szczepionek i Bóg jeden wie, czego jeszcze. Po tym czasie rozentuzjazmowane przyjaciółki wepchnęły ją do samolotu

(w przenośni oczywiście) i wzbiła się w powietrze (tym razem dosłownie). Dobrze, że lot do Hamburga nieco trwał, więc zdołała ochłonąć i udzielać przytomnych odpowiedzi osobie towarzyszącej z ramienia firmy. Ową osobą był bardzo atrakcyjny, młody człowiek o dość nietypowym imieniu Gwidon. Po wypiciu dwóch drinków na odwagę, zaserwowanych przez przemiłą stewardessę, nie omieszkała zapytać, skąd mu się to wzięło.

– Co skąd mi się wzięło? – dopytywał się zdezorientowany nieco chłopak. Nie posiadał bowiem takiego rodzaju telepatii, jak jej przyjaciółki, z którym rozumiała się w mig, ani też wiedzy, że Ani nie należy podawać więcej niż jednego drinka, bo rozmiękcza to nie tylko jej ciało, ale przede wszystkim umysł.

– No, ten twój Gwidon! Skąd się wziął? – spróbowała sprecyzować swoje pytanie.

– Aaa – chłopak nareszcie zrozumiał. – Mój tata pałał uwielbieniem dla takiego rysownika i karykaturzysty, Gwidona Miklaszewskiego. I to stąd!

Dziewczyna skwitowała wyjaśnienie krótkim mruknięciem i zapadła w sen, a właściwie w koszmar. W czasie niezbyt długiej drzemki nawiedził ją obraz szalejącego morza i malutkiej, kruchej łupinki, w której ona i Gwidon, ciasno spleceni ramionami, usiłowali walczyć z siłami natury. Po przebudzeniu nie była pewna, jak zakwalifikować te majaki, bo z jednej strony przerażał ją ryczący i zalewający ocean, ale z drugiej było jej bardzo przyjemnie w tych uściskach. Rozważania postanowiła przełożyć na później, jako że zbliżali się do lądowania. Potem zaś przejście przez odprawę, dojazd i zakwaterowanie na luksusowym jachcie dalekomorskim sprawiły, że całkiem jej wyleciały z głowy owe dylematy.

Wejście na statek nie było takie proste, jak mógł to sobie wyobrażać Gwidon. Ania zaparła się tuż przed trapem i stwierdziła kategorycznie, że po czymś takim to ona nie wlezie.

– Dlaczego nie wleziesz? – zdziwił się szczerze, spoglądając na solidny, szeroki i dobrze umocowany pomost.

– Bo to się chwieje i w każdej chwili grozi zawaleniem! – wyznała lękliwie.

– Po tym niedawno wchodził słoń – zapewnił ją. – Jest teraz w luku bagażowym. O, spójrz, widać nawet jego trąbę!

Przekonana argumentem takiej wagi, pozwoliła się wepchnąć na deski i trzymając się kurczowo barierki poczłapała na górę, popychana tylko od czasu do czasu delikatnym szturchnięciem Gwidona. Kiedy dotknęła stopami pokładu, odetchnęła kilkukrotnie i wróciła jej przytomność umysłu.

– Tu nie było żadnego słonia! Oszukałeś mnie! – oburzyła się.

– Owszem, ale dzięki temu udało ci się tu wdrapać! – potwierdził jej towarzysz. – A teraz nie narzekaj, tylko rusz tyłek i znajdźmy nasze kajuty.

Ich apartament składał się z dwóch oddzielnych sypialni, do których wchodziło się przez całkiem spory salonik.

– Kurczę, w takim czymś jeszcze nie mieszkałam – powiedziała z zachwytem, ale zaraz zmieniła temat. – Kiedy kolacja?

– Za pół godziny. Mamy czas na umycie i przebranie.

Jadalnia była szczytem elegancji. Niewielkie, czteroosobowe stoliczki nakryte były bordowymi obrusami, na których leżały śnieżnobiałe serwetki. Do tego piękna zastawa, sztućce i atrakcyjni, ciemnoskórzy kelnerzy.

– Cholera – zaklęła po cichutku – nie dogadam się z nimi. Tu wszyscy szprechają po angielsku. A ja znam ten język tylko ze słyszenia.

– Ja znam i mogę ci pomóc!- zaoferował się Gwidon.

Spojrzała na niego z politowaniem, ale nie odezwała się głośno. Jak miałby jej pomóc? Romantyczna randka na pełnym morzu, przy świetle księżyca, a on w roli pomocnika? Będzie tłumaczył nawet takie wypowiedzi, jak: „spójrz, jakie piękne gwiazdy nad nami…” Bzdura. Wzruszyła ramionami i oddała się innej, dostępnej jej rozpuście cielesnej w postaci znakomitego jedzenia.

Przez kilka dni i nocy od wypłynięcia z portu zachwycała się wszystkim. Cudowne było morze, niebo, fale, kajuty, posiłki, kapitan, marynarze, obsługa. Po kilku dniach odmieniło jej się zupełnie. A to za sprawą pogody. Zbliżał się sztorm i jachtem zaczęło niemiłosiernie kołysać. Anka dostała choroby morskiej, a to wydatnie pogorszyło jej humor. Nie mogła jeść, nie mogła spać, tylko siedziała w saloniku z miską na kolanach i co godzinę łykała jakiś specyfik, który ponoć miał złagodzić niemiłe objawy. Kiedy Gwidon oznajmił jej, że wkrótce znajdą się w samym centrum nawałnicy, było jej to zupełnie obojętne. Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem i kolejna porcja zawartości jej żołądka powędrowała do miednicy.

Północ zastała Annę na posterunku. Nawet wycie syren i komunikat, jaki usłyszała z głośników, nie był w stanie wytrącić jej z apatii, w którą popadła. Gwidon wyskoczył z kajuty i nakazał dziewczynie natychmiast założyć kamizelkę ratunkową.

– Musimy jak najszybciej stawić się na pokładzie – tłumaczył łagodnie, ubierając ją w pomarańczowy kapok. – To nie ćwiczenia! Chodź!

Złapał ją za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. Kiedy stanęła na progu, oprzytomniała nieco. Wyrwała dłoń i potruchtała z powrotem do sypialni. Gwidon stał przez chwilę oniemiały, po czym ruszył za nią pędem. Zatrzymał się w drzwiach. Anka klęczała przed szafką i chaotycznie wywalała z niej ubrania.

– Co ty wyprawiasz?! Grozi nam zatonięcie, a ty martwisz się ciuchami! – ryknął gniewnie. Ale dziewczyna właśnie znalazła to, czego tak gwałtownie poszukiwała. Była to paczka wielkości sporej książki, szczelnie otulona w folię. Schowała skarb za pazuchę i już posłusznie pobiegła za chłopakiem.

Na pokładzie było względnie normalnie, o ile nie liczyć szalejącej wichury i lejącego się strugami deszczu. Pasażerowie stali w niewielkich grupkach, a każdej towarzyszył ktoś z obsługi. Sprawnie zapakowano ich do szalup i spuszczono na wodę. Łódką szarpało, przelewały się nad nią tony wody, w huku nie słychać było nawet komend wykrzykiwanych przez dowódcę ich małej jednostki ratowniczej. Gwidon pociągnął Ankę na dno szalupy, sam usiadł obok i otoczył ją ramieniem. Nie miało znaczenia, że na dnie zbierała się woda. I tak byli mokrzy. Dziewczyna namacała dłonią kawałek liny, który uwierał ją mocno w siedzenie. Wyciągnęła ją spod siebie i już chciała wyrzucić za burtę, kiedy błysnęła jej pewna myśl. Wyswobodziła się na chwilę z uścisku chłopaka, przeciągnęła sznur pod ramionami obu ich kamizelek i zawiązała mocny supeł. Potem znów klapnęła na dno i zapadła w letarg.

Nie wiedzieli, ile czasu byli rzucani kaprysami burzy, ale zdążyli tak przemarznąć, że znaleźli się na granicy hibernacji. I wtedy nadeszła ogromna fala. Dowódca nie zdołał ustawić szalupy dziobem do fal. To, co nadciągnęło, przetoczyło się po nich, przewróciło łódkę i spłukało w odmęty. Anka i Gwidon tylko dlatego, że byli związani liną, utrzymali się razem. Ale znaleźli się pod wodą. I trwało to na tyle długo, że płuca zaczęły palić z braku tlenu, a mózg rozpaczliwie domagał się, aby otworzyć usta i zaczerpnąć powietrza.

* * *

– Żyjesz? – Dziewczyna słyszała głos i czuła szarpanie, ale nie miała sił, żeby odpowiedzieć. Wreszcie zdobyła się na ogromny wysiłek i udało jej się otworzyć oczy. Świat dookoła zmienił się radykalnie. Świeciło słońce, ocean kołysał się łagodnie, a oni tkwili w swoich kamizelkach po szyję w wodzie.

– Żyję. Jak na razie – powiedziała słabo i wypluła wodę, która chlapnęła jej do ust. – I jeśli przeżyję, to nigdy w życiu nie wsiądę na żaden statek, a po powrocie zatłukę te dwie kretynki, przez które tu jestem!

– O kim mówisz? – zainteresował się Gwidon. Uznał, że pogada z dziewczyną, bo i tak nie ma nic lepszego do roboty.

– Te dwie, dzięki którym jesteśmy jak spławiki na środku oceanu – powiedziała ze złością i miała zamiar zamilknąć, ale ponieważ wykazał zainteresowanie, opowiedziała mu całą historię.

– Też je zabiję – stwierdził na zakończenie.

– Ty? Dlaczego?

– Bo gdyby wygrał jakiś facet, co było bardziej prawdopodobne, bo to zwykle faceci pijają energetyki, to pojechałaby Elwira i teraz ona tkwiłaby tutaj zamiast mnie.

Zamilkli i pogrążyli się we własnych myślach. Słychać było tylko szum oceanu. I krzyk ptaków. Anka poruszyła się niespokojnie.

– Słyszysz to co ja? – spytała i próbowała się odkręcić, aby zerknąć za siebie.

– Co masz na myśli?

– Ptaki. Drą się. A to oznacza, że w pobliżu jest jakiś ląd!

Zaczęli gwałtownie machać rękami, co miało tylko ten skutek, że kręcili się w miejscu.

– Przestań. Musimy się rozwiązać!

Niestety, węzeł zacisnęła tak mocno, że nie mogli go rozplątać. W końcu Gwidon rozpiął kamizelkę i pozwolił jej swobodnie bujać na falach.

– Tam! – wskazał ręką kierunek. – W tamtą stronę lecą! Płyniemy za nimi.

Trochę to trwało, ale Gwidon okazał się niezłym pływakiem, a ocean był spokojny. Anka znalazła się w lepszej sytuacji, bo pomagała jej kamizelka i choć kapok chłopaka nieco hamował jej ruchy, udało im się dopłynąć do plaży. Wypełzli na brzeg i rozkoszowali się ciepłem piasku i słońca.

– Masz pojęcie, gdzie jesteśmy? – spytała, odwracając się na plecy.

– Nie. A ty?

– Żartujesz? Gubię się w hipermarkecie, a ty chcesz, żebym określiła nasze położenie. Fizycznie niemożliwe!

Podnieśli się z trudem i rozejrzeli. Okolica była przepiękna. Palmy powiewały pióropuszami, złoty piasek skrzył się w słońcu, lekka, ciepła bryza suszyła im włosy i ubrania. Za pasmem zieleni wyrastała potężna, kamienna góra, która wyglądała trochę jak lody, które zaczęły się rozpuszczać, a potem zostały gwałtownie zamrożone. Jedynie kolor odróżniał ją od tego smakołyku – była szaro-czarna.

Anka pozbyła się ciężkiej kamizelki i wskazała drzewa.

– Chodźmy tam – powiedziała. – Pod palmami powinny leżeć kokosy. Nie ma bata, taka burza musiała choć trochę obtrząsnąć.

Dotarli pod drzewa i zgodnie z zapewnieniem dziewczyny znaleźli masę orzechów.

– Super! Tylko jak to cholerstwo otworzyć?

Anka rozpięła bluzę i wyciągnęła zza pazuchy tajemniczą paczkę.

– Na wszelki wypadek! – powiedziała z uśmiechem. – Tyle naczytałam się książek o przygodach rozbitków, że byłabym głupia, gdybym nie przygotowała sobie czegoś takiego na ten rejs.

Nie wspomniała tylko, że robiła to w głębokiej tajemnicy, żeby nie narazić się na kpiny. Rozerwała folię i otworzyła pudełko. Zdumiony Gwidon ujrzał tam zapałki, zapalniczkę, nóż, ostry, trójkątny szpikulec i parę tabliczek czekolady. Oraz niewielki, cyfrowy aparat fotograficzny i zapas baterii. Na dnie były jeszcze plastry, bandaż, jakiś środek antyseptyczny i kilka pudełeczek z lekarstwami, a także nieduża latarka.

– Masz! – podała mu nóż i szpikulec. – Spróbuj otworzyć te orzechy. Tylko uważaj, żebyś nie wylał mleka.

Po czujnym okiem Anki Gwidon stanął na wysokości zadania. Używając szpikulca i kamienia zamiast młotka, udało mu się dobrać do wnętrza kokosów. Napili się mętnego płynu i posilili tabliczką czekolady.

– Wiesz, powinniśmy wspiąć się na tę górę i sprawdzić, czy znajdziemy jakiś ludzi – powiedziała sennie dziewczyna. – Ale na razie nie mam siły. Chyba utnę sobie drzemkę i dopiero potem pójdziemy, co?

Gwidon zgodził się z nią. Podłożyli sobie kamizelki ratunkowe pod głowy i błyskawicznie zasnęli kołysani szumem fal i szmerem palmowych pióropuszy.

Kiedy ocknęli się, słońce chyliło się już za horyzont. Zebrali kilka orzechów i przesunęli swoje obozowisko poza linię palm, tuż u podnóża góry. Rosły tam niższe, nieznane im drzewa i masa krzaczorów.

– Prawie jak na biwaku! – dziewczyna zaśmiała się, kiedy udało jej się rozpalić ognisko. Podała Gwidonowi kolejną połówkę czekolady. – Tylko drażnią mnie te odgłosy. Te małpy drą się, jakby je kto ze skóry obdzierał.

– A widziałaś tu gdzieś małpy? – spytał lekko drżącym głosem chłopak.

– Mówiąc „małpy” miałam na myśli wszystkie żyjące tu stwory – wyjaśniła mu. – Ptaki i … no, ptaki!

Rzeczywiście, zewsząd dobiegały ich niesamowite głosy. Zupełnie im nieznane. Poczuli się nieswojo.

– Wiesz, oglądałam kiedyś taki program przyrodniczy. Pokazywali jakąś cykadę, albo coś podobnego, jakiegoś owada. Takie nieduże coś, a ryczało jak ogromna krowa – Anka próbowała uspokoić zarówno chłopaka, jak i siebie. Mimo to nie byli w stanie zasnąć. Całą noc, na szczęście krótką, czuwali i reagowali nerwowymi ruchami na co głośniejsze wrzaski. Dopiero, gdy nadszedł świt, zapadli w drzemkę.

Obudzili się późno. Słońce stało już wysoko na niebie. Zdecydowali, że muszą wdrapać się na górę i rozejrzeć po okolicy. Wspinaczka nie była łatwa. Wprawdzie szczyt wznosił się tylko kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza, ale cały był popękany i poprzecinany szczelinami. Nie rosły na nim żadne większe drzewa, tylko niewielkie krzewinki, które zagnieździły się w rozpadlinach skalnych, gdzie wiatr nawiał nieco ziemi. Na wierzchołek dotarli po godzinie. Byli na wyspie. Jak okiem sięgnąć otaczało ich morze. Sama wysepka nie była duża. Nigdzie dymu, ani śladu ludzkiej bytności. Anka uwieczniła to wiekopomne odkrycie kilkoma fotkami, a potem przysiadła na płaskim kamieniu i rozryczała się. Gwidon nieporadnie próbował ją pocieszyć, ale szło mu niezbyt dobrze, bo on również poczuł strach.

– Mam, co chciałam! – chlipała mu w rękaw dziewczyna.

– Możesz mówić jaśniej?

– Zawsze, kiedy czytałam książki o rozbitkach, no wiesz – Robinson Crusoe i takie tam, marzyłam, że kiedyś coś takiego mnie się też przytrafi. Ale wiesz, fajnie było sobie wszystko wyobrażać, kiedy leżało się na łóżku, a w zasięgu ręki stała szklanka z herbatą i talerz pysznych kanapek… – i znowu zaczęła wyć.

– No już, przestań – chłopak próbował opanować sytuację. – Na pewno nas szukają!

– I co z tego? – warknęła na niego, jakby to on wszystkiemu był winny. – Jesteśmy na jakiejś cholernej, wulkanicznej wyspie! Nie wiadomo, gdzie rzucił nas prąd. I nie mogę stąd zadzwonić! – Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła w jego kierunku komórkę. – Tu nie ma zasięgu!

– E tam, teraz mają takie urządzenia, że błyskawicznie ustalą siłę, kierunek prądów i przybliżone miejsce, gdzie mogło nas wyrzucić. Musimy tylko być przygotowani, żeby dać jakiś sygnał, kiedy do nas dotrą!

– Myślisz? – Gwidon z ulgą usłyszał, że jej głos wraca do normy i przestaje histeryzować. – Trzeba zebrać drewno i ułożyć duży stos.

Ożywiona nową myślą rzuciła się do działania.

Szczęście im sprzyjało. Przy okazji znoszenia opału na plażę natknęli się na fragment oceanu odgrodzony od otwartego akwenu ścianką niewysokich, ostrych skałek. Trwał odpływ i w baseniku zobaczyli masę ryb, które rzucały się na płyciźnie. Gołymi rękoma wyłowili cztery. Na brzegu Gwidon rozprawił się z nimi. Nie poszło mu zbyt sprawnie, bo nigdy nie czyścił ryb, ale w końcu udało się. Tę noc postanowili spędzić na plaży. Najedzeni i zmęczeni przeżyciami zasnęli błyskawicznie i nie dręczyły ich żadne koszmary. Choć ich zmysły nadal drażniły odgłosy dobiegające z lasu.

Nazajutrz, po śniadaniu złożonym z resztek ryb, czekolady i kokosów, postanowili dokładniej rozejrzeć się po okolicy.

– Patrz na ptaki! – Anka znowu wykazała się wiedzą nabytą z lektur podróżniczych książek. – Z reguły to, co one jedzą, będzie nadawać się i dla nas.

Oprócz bananów w różnych fazach rozwoju, znaleźli jeszcze kilka innych rodzajów krzewów, na których z dużą lubością posilały się różne skrzydlate stworzenia. Poza papugami była tu masa ptaków, ale wszystkie okazały się zbyt egzotyczne, żeby przypisać im jakieś nazwy. Nie pomogła nawet wiedza dziewczyny zaczerpnięta z Animal Planet. Nie spotkali za to małp, ani żadnych innych większych stworzeń. Tuż przed południem zostawili swój rajski ogród i powędrowali po kolejną porcję ryb. Postanowili nie wracać na plażę, żeby brzegiem dotrzeć do rybnego stawu, jak nazwał to miejsce Gwidon, tylko przedzierali się na przełaj przez las. Dzięki temu natknęli się na jaskinię. Przejście zarośnięte było lianami i krzakami, ale ich uwagę zwrócił dobiegający, z wydawałoby się jednolitej ściany, szum. Rozgarnęli zarośla i ich oczom ukazała się przestronna nisza. Po jej tylnej ścianie płynął strumyk, który niknął gdzieś między odłamkami skalnymi. Po pobieżnych oględzinach postanowili przełożyć eksplorację jaskini na później, żeby nie przeoczyć odpływu i zdobyć zapas pożywnego rybiego mięsa. Po południu przenieśli się do groty. Zapewniała im ochronę przed deszczem i wiatrem, a ewentualnie także przed drapieżnikami, gdyby się jednak okazało, że takowe grasują na wyspie. W prostej linii do plaży mieli dosłownie kilka metrów i Gwidon obiecał, że nazajutrz oczyści im ścieżkę z wszelkiego roślinnego tałatajstwa. To była pierwsza noc, którą spędzili naprawdę spokojnie. Ściany tłumiły odgłosy puszczy, ognisko dawało ciepło, a na kamizelkach i posłaniach z liści palmowych spało się wygodnie. Tylko raz Anka przebudziła się. Nie wiedziała, co ją zbudziło, ale ponieważ nic się nie działo, ponownie zapadła w objęcia Morfeusza. Gdzieś na granicy jawy i snu wydawało jej się, że słyszy skowyt, ale nie była już w stanie otworzyć oczu.

Kolejne dni upłynęły im na zajęciach gospodarskich. Gromadzili opał na plaży, Gwidon karczował ścieżkę, Anka „sprzątała” jaskinię, wspólnie łowili ryby i zbierali owoce. Dziewczyna, ogarnięta pasją dokumentowania ich przygody, co rusz pstrykała fotki. Później zmęczeni, sadowili się przy ognisku i gapili w gwiazdy. Tego wieczoru przez chwilę rozmawiali, ale potem zamilkli i każde pogrążyło się w swoich myślach. Dlatego Anka wydała z siebie oburzony okrzyk, kiedy poczuła dźgnięcie patyka w łydkę.

– Odbiło ci? – oderwała spojrzenie od płomieni pożerających kolejne suche szczapki. – Dawno nikt ci nie przyłożył po łbie?

– Ciii – uciszył ją chłopak – spójrz na ścieżkę!

Ton jego głosu sprawił, że zaniechała złorzeczeń i spojrzała we wskazanym kierunku. W ciemnościach błyszczało dziwną poświatą dwoje oczu. Intensywnie wpatrywały się w nich, a do tego mrugały niezależnie od siebie. Anka poczuła, że cierpnie jej skóra.

– Ki diabeł? – wyszeptała przez ściśnięte ze strachu gardło. – Co to jest?

– Nie mam pojęcia – odpowiedział jej nieco schrypniętym głosem – ale gapi się na nas od dobrych paru minut.

Nie wiedzieli, co mają zrobić, bo strach paraliżował myśli. W końcu Anka chwyciła z ogniska płonący patyk i wojowniczo wyciągnęła rękę w kierunku niezidentyfikowanego napastnika. Nie wiadomo, czy obcy wystraszył się ognia, czy po prostu znudziło mu się gapienie na dwójkę przybyszów, bo w pewnym momencie jedno oko powędrowało wysoko w górę, a drugie zapadło się w krzakach.

– Dżizus – wykrztusił chłopak – co to było?

– Chyba jakieś świecące robale – odpowiedziała niepewnie.

– Chodźmy już spać – poprosiła Anka. – Mogę dziś przysunąć się do ciebie ze swoim posłaniem? Mimo, że wiem, że to były tylko owady, jakoś nie czuję się pewnie.

Gwidon oczywiście wyraził zgodę, bo poczuł się doceniony jako mężczyzna, u którego boku słaba kobieta szuka ciepła i opieki.

Wraz ze słońcem powrócił im spokój i dobry humor. Anka postanowiła wymieść jaskinię. Zrobiła miotłę z gałęzi i z wielkim zapałem wygarniała zeschłe liście wraz ze wszelkiego rodzaju insektami. Zaczęła oczywiście od najdalszego końca groty. Tam też odkryła niedużą skalną półkę, a na niej ustawiony czarny, wypolerowany kamień. Był wysoki na kilkanaście centymetrów i kształtem przypominał zwykłe pudełko na pastę do zębów. Zanim wzięła go do ręki, cofnęła się po aparat, żeby uwiecznić swoje znalezisko. Dopiero po kilku ujęciach zdjęła go i dokładnie obejrzała. Nie mogła się zdecydować, czy jest to twór ludzkiej ręki czy natury. Zmiotła liście z półeczki i odstawiła swój skarb z powrotem na miejsce. Pod nogami chrzęściła jej gruba warstwa ściółki. Kiedy zaczęła zamiatanie, odkryła, że ma pod stopami masę różnokolorowych kamieni ułożonych w przedziwny wzór. Najmniejsze kamyki były najjaśniejsze, prawie białe, miały wielkość monety i były ułożone po okręgu. Im bliżej środka, tym kamienie robiły się większe i ciemniejsze. Ale w samym centrum leżał wielki jaki talerz, płaski i biały, kamienny dysk. Kucnęła i ostrożnie, tak, żeby nie naruszyć struktury układu, zaczęła usuwać nagromadzone liście. Zrobiło jej się zimno. Pomyślała, że tu zapewne jest jakiś ciek wodny, który schładza ten fragment jaskini i że będzie to świetne miejsce do przechowywania owoców. Postanowiła jeszcze uwiecznić odkrycie aparatem i pstryknęła fotkę. Od niewygodnej pozycji nieco zdrętwiała, więc kiedy się podnosiła, podparła się ręką na największym kamieniu. Ta króciutka chwila pozbawiła ją tchu. Pociemniało jej w oczach i zrobiło jej się słabo. Wiedziała jednak, co musi zrobić. Zawsze, kiedy pozostawała zbyt długo w kucki, miała takie objawy. Wyprostowała się i zaczerpnęła kilka głębszych oddechów. Po kilkudziesięciu sekundach mroczki zniknęły jej sprzed oczu. Tylko słabość nie mijała. Postanowiła położyć się na chwilę i odpocząć. Przypuszczała, że wreszcie podziałał na nią tropikalny upał. Zasnęła kamiennym snem.

Kiedy Gwidon wrócił do jaskini z naręczem owoców, zastał ją na posłaniu. Jęczała i rzucała się niespokojnie, dlatego postanowił ją obudzić. Długo dochodziła do siebie, a kiedy wreszcie otworzyła oczy, nie pamiętała nic, co jej się śniło.

Anka pokazała mu swoje odkrycie, ale na nim nie zrobiło to żadnego wrażenia. Przytaknął, że jest niesamowite i piękne, po czym ułożyli owoce na skalnej półce i zajęli się zbieraniem gałęzi na wieczorne ognisko.

Na plaży też rósł stos drewna. Codziennie do wyschniętych gałęzi donosili trochę zielonych, żeby w razie czego ich ognisko nie tylko płonęło jasnym blaskiem, ale też wydzielało dużo dymu. W samym centrum, na dole, jako podpałkę, ułożyli próchno, wysuszony mech i drobniutkie gałązki, a całość zabezpieczyli przed deszczem daszkiem z liści bananowca. Leżała tam też zapalniczka. Bo Anka powiedziała, że lepiej, żeby wszystko było w jednym miejscu, kiedy nadejdzie wreszcie ta chwila i ujrzą gdzieś na horyzoncie ratunek. Bieganie i szukanie zapałek, organizowanie suszu do podpalenia, może trwać zbyt długo i okazja przeleci lub przepłynie im koło nosa. Gwidon słuchał jej uważnie i podziwiał, jak wiedzę książkowego mola potrafi zastosować w praktyce. Podziwiał ją zresztą nie tylko za to. Po początkowym okresie histerii, nastąpiła apatia, która w zadziwiająco krótkim czasie minęła i została zastąpiona pozytywnym myśleniem. Dziewczyna nie dopuszczała do siebie myśli, że zostaną tu na zawsze. Gwidonowi zaś, wraz z upływem dni, coraz częściej przychodziły do głowy myśli o tym, że już nigdy nie napije się z kumplami zimnego piwa, ani nie pogra w Call of Duty. Nie mówił o tym głośno, żeby nie straszyć swojej towarzyszki. Perspektywa pozostania na wyspie tylko z Anką nieco go przerażała. Nie, żeby dziewczyna była jakaś odrażająca. Wręcz przeciwnie, nawet go pociągała. Ale chciałby mieć jakiś wybór. Tu nie było żadnego. Jedna baba i szlus. Pozbawiony dostępu do rzeczy tak zwykłych jak internet, komórka czy telewizja cyfrowa, czuł się niezbyt komfortowo. Na początku było jeszcze jako tako, bo wszystko było nowe i intrygujące. Ale z biegiem czasu spowszedniało. W ciągu dnia wynajdował sobie różne zajęcia, ale najgorsze były wieczory. Buntował się. Przeciwko rozmowom, które z konieczności wnikały coraz bardziej w jego intymność. Z drugiej strony zauważył, że z Anką czuje się bardziej związany niż z jakąkolwiek inną kobietą w swoim życiu. I wie o niej więcej niż sumarycznie o wszystkich tych, z którymi był dotychczas.

– Ty mnie w ogóle słuchasz? – jak przez mgłę dotarło do niego pytanie Anki.

– Przepraszam, zamyśliłem się trochę. Co mówiłaś?

– Mówiłam, że to wszystko przeze mnie!

– Przez ciebie? Jak przez ciebie?

– Bo moje marzenia ziszczają się w bardzo pokrętny sposób.

– To znaczy?

– Podam ci parę przykładów. Zawsze chciałam być dziennikarką. I zostałam, tylko że teraz siedzę w redakcji małego biuletynu i zamiast robić wywiady z gwiazdami, grzebię się w artykułach całej wychodzącej prasy na temat różnych wyznań religijnych. I piszę notatki, które czyta bardzo ograniczone grono osób zainteresowanych. Przykład drugi – chciałam mieć domek na wsi. I mam – starą, drewnianą chałupkę, którą odziedziczyłam po babci i która pochłania wszystkie moje oszczędności, a mimo to wcale nie wygląda jak dom marzeń. Raczej jak rudera, która trzyma się kupy dzięki mojej sile woli. No i teraz to! Chciałam przeżyć przygodę życia – wiesz, scenariusz z grubsza jak to, co nam się przydarzyło. Tylko, że miało to być kilka, góra kilkanaście dni emocjonujących przygód, potem ktoś miał mnie wyratować z opresji, a później seria wywiadów, może jakaś książka na podstawie wydarzeń, albo film… A tu nic! Siedzimy, żremy owoce i ryby, nic się nie dzieje. Ech, szkoda gadać…

– Tak a propos, zjadłbym tych pomarańczowych śliwek, co nazbieraliśmy dzisiaj. Przynieść ci też?

– Przynieś! – zgodziła się z rezygnacją.

Gwidon powędrował w głąb jaskini. Przyświecił sobie latarką i odszukał na skalnej półce owoce. Wybrał kilka, ale przy okazji udało mu się zrzucić czarny kamień, który Anka odstawiła nieco na bok, żeby było więcej miejsca na ich zapasy. Wydało mu się, że czuje podmuch zimnego wiatru, ale wrażenie trwało tylko chwilę. Zerknął na ziemię, lecz w mroku nie mógł nic dostrzec. Wzruszył ramionami i postanowił, że poszuka kamienia jutro. Teraz szkoda mu było baterii. Wrócił do ogniska i podał dziewczynie dwie śliwki. Wgryzła się w soczysty miąższ. Nie powróciła do przerwanego tematu.

Ranek powitał ich niespotykanym chłodem. Na niebie pojawiły się ciężkie, granatowe chmury, które wiatr z dużą prędkością nawiewał nad ich wyspę.

– Myślisz, że to kolejny sztorm, czy może tutaj nadchodzi pora deszczowa? – spytała dziewczyna.

– Nie mam pojęcia. To ty jesteś znawcą tropików.

– Yhm, znawca z telewizji i książek!

– I tak jesteś lepsza ode mnie. Ja nawet takiej wiedzy nie posiadam.

Ponieważ Anka powiedziała, że w tropikach burze mogą trwać po kilka dni, postanowili zapewnić sobie nieco większy zapas żywności. Gwidon powędrował po ryby, a Anka miała nazbierać owoców i drewna. Dwa razy obracała, najpierw z naręczem owoców, a potem suchych gałęzi. Zwaliła wszystko pod ścianą, tuż przy wejściu i przysiadła w oczekiwaniu na chłopaka. Niebo przybrało ciemnogranatowy kolor, wiatr szarpał czuprynami palm i chichotał w załomach skalnych. Zrobiło jej się nieswojo. Powietrze robiło się ciężkie i wilgotne. Mimo, że deszcz jeszcze nie spadł, miała wrażenie, że już jest mokra. Chciałaby, żeby Gwidon wrócił. Przy nim mniej się bała, a jego obecność dawała jej kopa do konstruktywnego myślenia. Wreszcie ujrzała znajomą postać na ścieżce. Musiała bardzo się powstrzymywać, żeby nie rzucić mu się na szyję. Sama nie rozumiała swojego strachu. Już nieraz zostawała sama w jaskini.

Schronili się w grocie tuż po zapadnięciu zmierzchu, kiedy pierwsze krople zaczęły spadać na ziemię. Najpierw uderzały rzadko, potem coraz gęściej, aż w końcu lunęło jakby morze znalazło się przez pomyłkę w górze i teraz usiłowało wrócić na swoje miejsce. Cofnęli się w głąb jaskini i rozpalili ognisko. Z zewnątrz dobiegały ich grzmoty, a błyski piorunów rozświetlały nieprzeniknioną ciemność. W ich świetle ujrzeli cztery ogromne postacie. Unosiły się kilka centymetrów nad ziemią i chwiały wraz z podmuchami wiatru.

– Powiedz, że to tylko woda i liście – Anka przysunęła się do Gwidona, a on przytulił ją.

– To złudzenie wzrokowe – potwierdził niepewnie i dorzucił kolejną suchą gałąź do ogniska.

Ogień zajaśniał mocniejszym blaskiem przez co to, co było na zewnątrz, przestało być widoczne. Anka dygotała.

– Co to było? – spytała szczękając zębami. Przed oczami nadal miała cztery zjawy w długich strojach jakby utkanych z mlecznej mgły. I twarze, których nie sposób było opisać. Czarne, ale ta czerń miała różne stopnie nasycenia i dzięki temu tworzyły się zarysy kształtów – szerokie nosy, ogromne dziury tam, gdzie powinny być usta. I oczy – świecące jak wypolerowany antracyt, przez które wydawało się, że można zajrzeć do głębin piekła.

Ciągle dorzucali gałęzi do ogniska, aby płonęło najjaśniejszym blaskiem, bo to odganiało koszmar z zewnątrz. Zdawało im się, że kiedy tylko odrobinę przygasa, widma nabierają odwagi i zbliżają się do nich. Tak doczekali świtu. Ale tym razem nie powitało ich słońce. Nie miało siły, żeby przedrzeć się przez zasłonę grubych chmur. Wysunęli się ostrożnie z jaskini. Okolica wyglądała jak zwykle, tylko gałęzie chyliły się ku ziemi, ciężkie od wilgoci. W miejscu, gdzie w nocy widzieli zjawy, nie było nic. Może tylko mocniej postrzępione liście. Wyglądały, jakby w tym miejscu bardziej szalała nawałnica.

– Musimy znowu nazbierać gałęzi – tym razem Gwidon przejął dowództwo, bo Anka nie nadawała się do życia. – I to naprawdę dużo. Złożymy je w jaskini, żeby obsychały. Na szczęście zostało sporo z wczoraj.

– Wiesz co – Anka powoli wracała do siebie – wyrzućmy te śliwki. One mają chyba właściwości lekko halucynogenne. Dlatego wczoraj widzieliśmy te zjawy.

– Nie ma sprawy – zgodził się z nią bez protestów i powędrował do spiżarki. Zebrał cały pozostały zapas. Wychodząc zaczepił nogą o czarny kamień, który wczoraj strącił z półki.

– Cholera! – rozglądał się bezradnie, zastanawiając się, jak go podnieść nie upuszczając śliwek. Zaklął jeszcze raz, bo nastąpił nogą na krąg kolorowych kamieni i nieco zburzył porządek okręgów

– Aj tam, później tu wrócę i zrobię porządek! Albo powiem Ance, niech ona się tym zajmie!

W następnej chwili zapomniał o całej sprawie, bo kiedy wyszedł przed jaskinię i właśnie pozbywał się owoców, dobiegł go przeraźliwy krzyk dziewczyny. Bez namysłu rzucił się w kierunku, skąd dobiegał. Anna stała bez ruchu, w obronnym geście przyciskając do piersi zaciśnięte dłonie. Gwidon dopadł do niej i otoczył ramionami. Spojrzał jej w twarz i zobaczył bezgraniczne przerażenie. Nie płakała, choć wstrząsały nią spazmy, źrenice miała nienaturalnie rozszerzone i wpatrywała się w jedno miejsce. Podążył za jej spojrzeniem i zmartwiał. Niewielka przestrzeń pełna była połamanych i rozdeptanych krzewów, a wśród nich walała się masa kolorowych piór, łebków z wytrzeszczonymi ślepiami, łapek, wnętrzności i posoki. Nad wszystkim unosił się zatęchły odór śmierci.

– Co tu się stało? – pytał sam siebie, bo Anka zapadła w taki stan, że wydawała się niezdolna do jakiejkolwiek odpowiedzi. – Siedziały razem w kupie, chroniąc się przed burzą i uderzył w nie piorun?

– A widziałeś kiedyś, żeby piorun rozrywał stworzenia od środka? – dziewczyna odezwała się zmienionym głosem. – To te upiory dopadły je wczoraj. Chodźmy stąd, bo zaraz zwymiotuję.

Mimo tych słów nie ruszyła się z miejsca. Dlatego Gwidon chwycił ją za rękę i bezwolną pociągnął w kierunku morza. Na otwartej przestrzeni oddychało się łatwiej. Dziewczyna przysiadła na piasku i otoczyła ramionami kolana. Oddychała głęboko i kiedy wydawało się, że już uspokoiła się całkowicie, wybuchnęła rozpaczliwym, niepohamowanym łkaniem. Gwidon znowu ją przytulił, ale nie znalazł w sobie słów pocieszenia. On też się bał.

– Czuję się brudna – powiedziała, kiedy wreszcie udało jej się stłumić płacz. – Mam ochotę się wykąpać. Idziesz?

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, podniosła się i w ubraniu zaczęła się zanurzać. Pobiegł za nią w obawie, że może sobie coś zrobić. Ale ona najpierw spłukała ramiona i twarz, a potem położyła się na falach i pozwoliła sobie swobodnie dryfować. Zostawił ją w spokoju, obserwując tylko z oddalenia.

Coś nagle stuknęło ją w plecy. Było to tak nieoczekiwane, że zesztywniała ze strachu. Przed oczami pojawiły jej się wizje nocnych zjaw. Wpadła w panikę, a kolejna fala zalała jej usta. Poczuła, że tonie. I mimo, że rozpaczliwie waliła rękoma dookoła siebie, nie mogła się wynurzyć, żeby zaczerpnąć powietrza. Płuca jej rozsadzało, a ona nie miała pojęcia gdzie góra, gdzie dół. Pod powiekami zaczęły migotać mroczki. Wreszcie wszystko jej zobojętniało. Przestała walczyć. I wtedy poczuła, że coś ją podpycha do góry. W zakamarkach umysłu kołatała jej ostatnia przytomna myśl, że to Gwidon wyciąga ją z otchłani. Dotarła wreszcie do powierzchni i rozkasłała, próbując pozbyć się wody z płuc i jednocześnie zaczerpnąć tlenu. Gwidona ujrzała przy brzegu. Zajęty był płukaniem swojej koszulki. Nawet nie zauważył, że zniknęła pod wodą. Rozejrzała się dookoła i wkrótce zauważyła podłużny kształt, który opływał ją w odległości kilku metrów. Już się nie bała. Nie po to ktoś ją ratował, żeby teraz zrobić krzywdę. Uderzyła kilka razy płaską dłonią o powierzchnię wody. To coś podpłynęło bliżej i już była pewna. Delfin! Zwierzę opłynęło ją jeszcze parę razy, aż wreszcie zdecydowało się na bliższą znajomość. Anka poczuła pod ręką okrągły nos, który wydmuchiwał bąbelki powietrza prosto w jej dłoń. Roześmiała się. Głaskała gładki grzbiet naznaczony gdzieniegdzie głębokimi karbami. Domyśliła się, że to ślady po zębach jakiegoś drapieżnika, może rekina. Niezbyt głośno zawołała Gwidona. Kiedy na nią spojrzał, przywołała go. Chłopak został zaakceptowany i przyjęty do zabawy. Łapali delfina za płetwy i pływali z nim. Głaskali uśmiechnięty pysk i drapali po grzbiecie. Wreszcie delfin zaczął od nich odpływać. Dał do zrozumienia, że na dziś koniec zabawy.

– Jeśli jutro przypłyniesz – obiecała mu Anka – to przyniosę ci rybkę. O ile jutro zdołamy tu dotrzeć – dodała ciszej.

Zwierzę wyczuło chyba zmianę nastroju, bo jeszcze raz powróciło. Stuknęło ją lekko w plecy, jakby nakłaniając do wyjścia z wody i zaterkotało przy tym śmiesznie.

– Mówi, żebyśmy się nie przejmowali – próbował przetłumaczyć Gwidon. – I że jutro będzie na nas czekał.

Delfin, jakby rozumiał, bo pokiwał energicznie głową i znowu popchnął dziewczynę.

– Dobrze, do jutra! – Na pożegnanie Anka wycisnęła soczystego całusa na butlowatym nosie.

* * *

Zaszyli się w jaskini na długo przed zachodem słońca. Przygotowali ognisko, ułożyli w pobliżu drewno, a potem w milczeniu usiedli i czekali.

– A może powinniśmy zostać na plaży? – odezwał się w końcu Gwidon.

– Nie, raczej nie. Mam niejasne wrażenie, że ta jaskinia nas w jakiś sposób chroni. A do tego mamy tu ognisko, które odstrasza to coś.

– A wiesz, przypomniało mi się. Rozwaliłem dzisiaj te kolorowe kamienie. Może je poukładamy? I tak nie mamy nic lepszego do roboty, a do zmierzchu jeszcze trochę czasu.

Oboje udali się w kąt groty. Przy świetle latarki usiłowali odtworzyć dawny układ okręgów, ale nie wychodziło im to zbyt dobrze. Wreszcie Anka stuknęła się ręką w głowę i pobiegła po aparat. Wyszukała odpowiednie zdjęcie i teraz poszło jak z płatka. Na koniec Gwidon odkrył, że w największym kamieniu jest wyżłobiony kwadratowy otwór. Dokładnie taki sam, jak podstawa antracytowego obelisku. Pokazał to dziewczynie, a kiedy ta skinęła przyzwalająco głową, wcisnął go w podstawę. Dokładnie w tym samym momencie rozszalała się burza. Zostawili kamienie i pobiegli do ogniska, żeby dorzucić gałęzi. Wiatr i ulewa szalały jeszcze gwałtowniej niż poprzedniego wieczora. Przez długie minuty, a może nawet godziny nic się nie wydarzyło. Już zaczęli wierzyć, że dziś nic się nie stanie, kiedy mrok poza jaskinią zaczął mętnieć. W świetle piorunów znowu ujrzeli cztery postacie. Były wyraźniejsze niż poprzedniego wieczora i chyba zyskały na sile. Wprawdzie nie odważyły przedrzeć się przez ognisko, ale wyciągały w ich kierunku ręce i cofnęły się z wściekłym wizgiem, kiedy wystraszony Gwidon dorzucił całe naręcze suchych szczap. Swoją złość wyładowały na otoczeniu – drzewa i krzewy pękały pod ich uderzeniami jak zapałki. Kiedy ogień odrobinę przygasł, znów przysunęły się do wejścia. Anka przerażona, odsunęła się nieco i wtedy poczuła, że ściska w dłoniach aparat. Wyciągnęła go i kiedy zjawy przybliżyły się odrobinę, włączyła flesz i zrobiła zdjęcie. Upiory runęły do tyłu, jakby uderzyła w nie ściana. A potem rozpętało się piekło. W stronę jaskini poleciały kawałki gałęzi i kamienie. Ale pociski lądowały przed wejściem. Jakby tu ustawiona była bariera. Tuż przed świtem wszystko ucichło, burza odchodziła gdzieś w głąb oceanu, a na pożegnanie strzelała malowniczymi piorunami. Zdawało im się, że usłyszeli jeszcze jakieś wrzaski, ale byli zbyt zmordowani, żeby się nad tym zastanawiać.

Wraz ze wschodem słońca opuścili grotę. Ustalili, że najpierw pójdą po ryby, a potem na swoją plażę. Mieli nadzieję, że delfin znów przypłynie. Po drodze natknęli się na kolejne miejsce rzezi ptaków.

– Wiesz, one chyba tak zyskują na sile – powiedziała słabym głosem Anka i zwymiotowała, bo widok i smród dochodzący z tego miejsca był straszliwy.

Delfin już na nich czekał. Z radością, ale nie łapczywie, przyjął przekąskę w postaci kilku rybek, a potem oddali się zabawom. Obecność tego zwierzęcia napawała ich otuchą i w dziwny sposób napełniała nadzieją. Pluskali się na płytkiej wodzie, a potem, na zmianę, zaczęli z nim nurkować. Anka chwyciła mocno płetwę grzbietową i pozwoliła pociągnąć się w głębinę. Delfin zawsze w odpowiednim momencie zawracał. Tym razem jednak było inaczej. Dziewczyna poczuła, że za chwilę zabraknie jej powietrza. Pod powiekami zaczęły pojawiać się rozbłyski, a delfin nadal ciągnął ją w dół. Puściła go i próbowała sama wydostać się na powierzchnię, ale natrafiła na przeszkodę. Zwierzę własnym ciałem spychało ją coraz niżej. Poczuła strach i zwątpienie. Zaufała mu, a on teraz z niewiadomych przyczyn chciał ją utopić. Na granicy przytomności zaczęły pojawiać się w jej mózgu przeróżne wizje. A chwilę później poczuła, że delfin wypycha ją błyskawicznie do góry. Straciła przytomność. Potem zaczęło do niej docierać, że ktoś nią szarpie. To Gwidon usiłował przywrócić ją do życia. Powoli udało jej się wykrztusić wodę i nabrać powietrza.

– Zatłukę to bydle – darł się chłopak. Podtrzymywał ją i spoglądał w kierunku morza, skąd wystawał łeb delfina. Zwierzę jakby przyglądało się efektom swojego działania.

– Nie – szepnęła słabo Anka. – Nie. On wiedział, co robi.

Gwidon pozwolił jej jeszcze przez chwilę odpoczywać, po czym kategorycznie zażądał wyjaśnień.

– Kiedy byłam na granicy – zaczęła Ania – w moim umyśle pojawiły się różne sceny. On chce nam pomóc.

– Jasne! I dlatego o mało cię nie utopił!

– Tak. To była jedyna możliwość, żeby mógł mi przekazać to, czego był świadkiem.

Powoli i z namysłem opowiedziała mu, co widziała i czego się domyślała.

– No dobra, ale co to ma wspólnego z nami?

– Zaczekaj, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Gdzieś na wyspie pozostał pierwotny krąg. Potwory potrzebują czarnego obelisku, żeby uzyskać pełnię mocy. Na razie chroni nas kolorowa mozaika w jaskini. Niepotrzebnie wtykaliśmy ten czarny kamień, bo zakłóciliśmy równowagę. Chociaż może i dobrze!

– Nie rozumiem!

– Ten płaski kamień, ułożony w środku, symbolizuje Ziemię, a ten podłużny – deszcz. Zły deszcz spada na dobrą Ziemię. Dlatego musimy zdobyć biały obelisk, odszukać czarny krąg i zbudować odwrotną sytuację. Wtedy wróci równowaga, a demony stracą moc.

– Ok, skoro tak twierdzisz… Tylko jak odszukać, do cholery, ten biały kamień?

– On nam pomoże – dziewczyna machnęła głową w kierunku morza.

– Chcesz znowu spotkać się z tym bydlakiem? – wykrzyknął oburzony. – Mało ci jeszcze?

– Już ci mówiłam – on nam pomaga!

– A jaki ma w tym interes? – Gwidon nawet nie zauważył, że zaczął przypisywać zwierzakowi ludzkie cechy.

– On i jego pobratymcy też cierpią. Tu była ich przystań, ale demony skutecznie przetrzebiły stado i musiały stąd odpłynąć.

– Dobra – zgodził się w końcu – ale tym razem to ja popłynę!

Delfin czekał na nich. Kiedy Gwidon wszedł do wody, plasnął zadowolony ogonem, aż pod niebo wzbiła się fontanna srebrzystych kropel. Chłopak uczepił się jego płetwy i pozwolił się pociągnąć na otwarte morze. Tam zwierzę zanurkowało. Kilkakrotnie zademonstrowało swoje zamiary i kiedy wreszcie miało pewność, że człowiek zrozumiał, co ma zrobić, podpłynęło blisko. Delfin poczekał, aż poczuje mocny uścisk na grzbiecie i zaczął błyskawicznie zanurzać się. Gwidon miał tylko nadzieję, że nie przecenia jego możliwości i nie zejdą zbyt nisko. Na szczęście mądre zwierzę wiedziało, co robi. Na dnie chłopak zrozumiał, dlaczego ich przyjaciel sam nie wydobył kamienia. Obelisk utkwił między skałami, a do tego obrosły go jakieś muszle. Nie udało się wyrwać go za pierwszym razem. Dopiero za trzecim, po usunięciu morskich żyjątek, Gwidon poczuł, że jest w stanie go obruszać i wyciągnąć. Delfin odtransportował go na brzeg.

– Co teraz?

– Teraz musimy odszukać czarny krąg! – stwierdziła bardzo pewnie Anka i podniosła się z piasku.

Delfin cały czas czekał. Zaczął wykonywać gwałtowne ruchy, jakby zapraszał ich, aby poszli za nim. Ruszyli wzdłuż brzegu. Po dwóch godzinach znaleźli zatoczkę podobną do tej, nad którą mieszkali. Tuż za linią palm odszukali kamienny krąg. Gwidon chciał natychmiast wetknąć obelisk w czarny kamień, ale Anka powstrzymała go.

– Nie. Musimy to zrobić w nocy. I musimy się do tego przygotować.

Gwidon nie protestował. Zaczęli zbierać gałęzie i układać je wokół mrocznej mozaiki. Jednak mieli zbyt mało czasu. Nie zdążyliby przed zapadnięciem zmierzchu.

– Trudno, wrócimy tu jutro i dokończymy.

Z żalem i trwogą udali się w drogę powrotną. Czekała ich jeszcze jedna koszmarna noc. Wyglądała podobnie do dwóch poprzednich. Deszcz lał się strugami, pioruny waliły gdzie popadło, a przed nimi zmaterializowały się cztery postacie. Ale Anka i Gwidon już się tak nie bali. Zasłonięci ścianą ognia gapili się na wściekłe demony, które usiłowały wykorzystać każde przygaśnięcie ognia. Ale wtedy Anka błyskała fleszem i cofały się jak niepyszne. Dotrwali do ranka. Skoro świt ruszyli do czarnego kręgu. Przed wyjściem dziewczyna wymieniła baterie w aparacie. Cały dzień zbierali opał i układali naokoło. Zapadający zmierzch powitali z walącymi sercami. Ta noc miała okazać się decydująca.

– Kurczę – zaniepokoił się nagle Gwidon – co będzie, jak deszcz zagasi nam ognisko?

Oboje poczuli strach. Nie pomyśleli o tym. Na szczęście ich stanowisko otaczały różne drzewa, w tym dużo bananowców o szerokich, płaskich liściach. Gwidon ściągnął koszulkę, podarł ją na pasy i wykorzystał jako sznurek. Ponaginał czubki i związał ze sobą tak, że powstał namiot. Bardzo dziurawy, ale jednak.

– Musimy wytrwać do północy! – powiedziała Anka z obawą lustrując konstrukcję. – Dopiero wtedy możemy wetknąć ten obelisk.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem skąd wiem, ale wiem. To znaczy, wydaje mi się, że wiem to od delfina.

Gwidon pokręcił z powątpiewaniem głową, ale nie skomentował. Nie zapytał też, skąd będą wiedzieć, że jest już właściwa pora.

I tym razem burza nie starała się im pomóc. Wiatr szarpał koronami drzew, z nieba lały się strumienie wody, a oni mogli tylko z niepokojem obserwować swoją konstrukcję. Demony nie pojawiały się. Wreszcie usłyszeli skowyty i wycie. Wtedy Gwidon podpalił drewno. Przeżyli chwile dodatkowego strachu, bo zapalniczka gasła w podmuchach wichury. Kiedy w końcu udało się, odetchnęli z ulgą. Ich prowizoryczna konstrukcja zabezpieczyła wystarczająco dużo suchego opału, żeby ogień rozprzestrzenił się i zaczął pochłaniać również mokre gałęzie. Gwidon co chwila dorzucał kolejne porcje. Kiedy zjawy miały ochotę wkroczyć do środka ognistego kręgu, Anka błyskała fleszem i mieli przez chwilę spokój.

– Kiedy? – wysapał pytanie zmęczony Gwidon. Bez przerwy podgarniał żar i podsycał płomienie. Z niepokojem patrzył na błyskawicznie topniejący zapas.

– Jeszcze nie!

– To nie my powinniśmy z nimi walczyć, tylko ci, co ich przywołali – poskarżył się chłopak i przypomniał sobie opowieść Anki.

Na tę wyspę przypłynęli kiedyś ludzie, żeby odprawić rytuał. Chodziło o panowanie nad deszczem. Ale nie byli świadomi mocy, z którymi zadzierali. Ułożyli kamienny krąg. Cały z czarnych kamieni. Kiedy wetknęli ciemny obelisk w środkowy kamień, nadciągnęła burza, a wraz z nią te cztery postacie. Zmasakrowały wszystkich. Tylko jednemu udało się przeżyć. Schronił się w jaskini i doczekał świtu. Potem odpłynął. Ale za jakiś czas powrócił. Przywiózł ze sobą inne kamienie i ułożył nowy krąg, kolorowy. Ze starego zabrał tylko ten podłużny kawałek. Ale wyglądało na to, że rytuał nie jest jeszcze skończony. Pod wieczór pojawiła się na horyzoncie łódka. To na nią czekał. Coś jednak poszło niezgodnie z planem, bo dopływała już po zapadnięciu zmroku, kiedy upiory zaczynały swoje życie. Dopadły samotnego żeglarza i rozszarpały i jego, i tę skorupkę, którą przypłynął. Na dno morza spadły resztki. Między innymi biały obelisk. Właśnie na to czekał człowiek na wyspie. Widział, co się wydarzyło. Przetrwał noc, a potem odpłynął pozostawiając kolorowe kręgi ułożone w jaskini i czarny obelisk na półce.

W jednym miejscu ich konstrukcja nie wytrzymała naporu burzy i pękła. Woda zalała spory fragment ogniska. Tamtędy demon wsunął swoje uzbrojone pazurami macki i sięgnął Gwidona. Anka zareagowała błyskawicznie na krzyk chłopaka. Błysnęła kilka razy fleszem. Potwór cofnął się. Ale ramię Gwidona spływało krwią. Krzyknął jednak, że da radę i odbudował linię ognia.

Kiedy zdawało się, że dłużej nie dadzą rady, dziewczyna wreszcie wyjęła zza pazuchy biały, podłużny kamień. Demony zawyły przeraźliwie i runęły w ich kierunku nie bacząc na płomienie, które spalały ich mgliste ciała. Anka jedną ręką wciskała bez przerwy lampę błyskową, a drugą wpychała kamień w czarną podstawę. Z pośpiechu nie mogła wcelować. Na szczęście pomógł jej Gwidon. Osłabiony, przewrócił się na kamienny krąg. Nie był już w stanie podsycać ogniska, ale widział desperackie wysiłki dziewczyny. Nakierował obelisk i oboje wcisnęli go w czarną podstawę.

Przez chwilę zapanowała całkowita cisza. Ustał deszcz i wiatr. Nawet morze zamarło. A potem usłyszeli przeraźliwy, wibrujący gwizd i ujrzeli, jak mleczną mgłę wsysa kamienny krąg. Mało, że wciągnął demony, w otchłań poleciały wszystkie niewielkie przedmioty, gałązki, latarka i aparat Anki, który wypadł jej z dłoni. Na koniec zostały wciągnięte czarne kamienie i biały obelisk. Potem wszystko wróciło do normy. Deszcz kapał, wiatr powiewał, morze szumiało, a Anka ryczała.

– Udało się – wyszeptała wreszcie i zobaczyła, że Gwidon ledwie zipie. Ściągnęła bluzę i obwiązała mu rany. Miał poszarpane całe ramię. Ale miała przecież środek antyseptyczny i leki przeciwbólowe. W ich jaskini wir też wciągnął kolorowe kamyki, czarny obelisk oraz wszystko, co znajdowało się wystarczająco blisko.

* * *

Gwidon wyzdrowiał, na pamiątkę pozostały mu bardzo męskie blizny. Na wyspie spędzili jeszcze kilka tygodni i zacieśnili więzy przyjaźni. Wreszcie ujrzeli na horyzoncie statek i rozpalili swoje ognisko. Nigdy nikomu nie opowiedzieli o przygodach z demonami, tym bardziej, że aparat, a wraz z nim wszelkie dowody, uległy unicestwieniu.

Koniec

Komentarze

czy wiesz, że termin na Duchy 2012 upłynął dwa dni temu?

Zapomniałam. Już usunęłam dopisek.

Od razu mówię, że wcięcia akapitowe miałam, jak trzeba, ale zniknęły po wklejeniu tekstu. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie umiem powiedzieć, czy Twoje opowiadanie podoba mi się, czy nie. Z jednej strony napisane dość sprawnie, zwłaszcza początek, ale z kolejnymi akapitami miałam coraz więcej zastrzeżeń. Liczne błędy nie pozwalały mi skupić się na treści. Może, kiedy przeczytasz uwagi, zrozumiesz co mi przeszkadza.

...slogan opiewający zalety tego zielonego świństwa, które przed chwilą skończyłaś... - mówi Ewa do Anny, a za moment Anna stwierdza Muszę się chwilkę skupić, a to, po tym różowym drinku... - To co w końcu wypiła Anka? Zielone świństwo czy różowego drinka? 

...jako że zbliżali się do lądowania. - Moim zdaniem mogli się zbliżać do momentu lądowania.

Północ zastała JĄ na posterunku. Nawet wycie syren i komunikat, jaki usłyszała z głośników, nie był w stanie wytrącić JEJ z apatii, w którą wpadła. Gwidon wyskoczył ze SWOJEJ kajuty (a z czyjej miał wyskoczyć?) i nakazał JEJ natychmiast założyć kamizelkę ratunkową. - Musimy jak najszybciej stawić się na pokładzie - tłumaczył JEJ łagodnie, ubierając JĄ w czerwony kapok. - Niewiarygodne nagromadzenie zaimków w jednym fragmencie. A jest takich więcej. Poza tym zdaje mi się, że kamizelki ratunkowe są pomarańczowe.

Kiedy stanęła na progu, oprzytomniała nieco. Wyrwała mu rękę i potruchtała z powrotem do sypialni. - Czy potruchtała trzymając, krwawiącą zapewne, wyrwaną mu rękę?

Przeciągnęła sznur pod ramionami obu ich kamizelek... - A od kiedy to kamizelki mają ramiona.

...ustawić szalupy dziobem pod prąd. - Nie mam pojęcia o sterowaniu jednostkami pływającymi, ale wydaje mi się, że pod prąd, to raczej na rzece. Na oceanie to chyba dziobem do fali.

...a oni tkwili w swoich kamizelkach po szyję w wodzie. - Kamizelki ratunkowe skonstruowane są z materiałów niezatapialnych (korek, kapok). Niemożliwe jest zanurzenie się po szyję.

...pozbyła się ciężkiej, nasiąkniętej wodą kamizelki... - Patrz wyżej. Kamizelka ratunkowa nie ma prawa nasiąknąć wodą. Nie wierzysz? Wrzuć do naczynia z wodą prawdziwy korek (np. od wina) i czekaj aż zatonie.

...na kamizelkach i posłaniach wymoszczonych z liści palmowych... - Albo ...na kamizelkach i posłaniach wymoszczonych liśćmi palmowymi..., albo ...na kamizelkach i posłaniach z liści palmowych...

...nie napije się zimnego piwa z kumplami... - ...nie napije się z kumplami zimnego piwa...

...zjadłbym tych pomarańczowych śliwek, co nazbierałem dzisiaj. - ...zjadłbym tych pomarańczowych śliwek nazbieranych dzisiaj.

...burza odchodziła gdzieś w głąb oceanu... - Czy burza zanurzała się w wodzie? Może: ...burza odchodziła gdzieś nad ocean...

...demony skutecznie przetrzebiły stado i musieli stąd odpłynąć. - ...musiały...

Kilkukrotnie zademonstrowało... - Kilkakrotnie zademonstrowało... Ten zwrot powtarzasz kilka razy.

Ponaginał czubki drzew... - Z treści wynika, że Gwidon skonstruował osłonę z bananowców, z uwagi na ich szerokie liście. Tyle, że bananowce to nie drzewa a byliny.

...konstrukcja zabezpieczyła wystarczająco dużo suchych miejsc, żeby ogień rozprzestrzenił się i zaczął pochłaniać również mokre. - Ogień nie pochłania miejsc, ani suchych, ani mokrych. Proponuję: Konstrukcja osłoniła wystarczająco dużo suchego drewna aby ogień, rozpaliwszy się, pochłaniał również mokre.

Na dno morza spadły resztki. - Proszę o konsekwencję. Albo morze, albo ocean. U Ciebie te nazwy występują jakby znaczyły to samo, a tak nie jest.

...aparat, a wraz z nim wszelkie dowody uległ unicestwieniu. - ...aparat, a wraz z nim wszelkie dowody uległy unicestwieniu.

bemik, wiem, że jest tego sporo. Jeśli w ten sposób jakoś pomogłam, cieszę się i czekam na kolejne opowiadanie. Ja również lubiłam rysunki pana Gwidona Miklaszewskich, szczególnie przygody Profesora Filutka, na ostatniej stronie "Przekroju".




Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za uwagi. Jest tego rzeczywiście sporo. Z większością się zgadzam, ale kielka zostawię.

Dziewczyny siedzą w knajpie, a wtedy - wiadomo - pije się nie jedną rzecz, więc wypiła energetyk i różowego drinka

Potocznie mówi się (zresztą kapitan na pokładzie tez tak mówie) "zbliżamy się do lądowania.

Fragment z zaimkami - absolutnie masz rację!

"pod ramionami kamizelek" - a jak inaczej opisać ten fragment garderoby?

Prądy są zarówno w rzekach, jak i morzach, ale tu masz rację

Owszem - kamizelki są wodoodporne, ale ściągają się nieco i delikwent ma z reguły nad wodą tylko głowę

Zjadłbym tych pomarańczowych śliwek, co nazbierałem dzisiaj - to mowa potoczna. Nikt w rzeczywistym dialogu nie dba aż tak o poprawność językową.

Bananowce to nie drzewa, ale są wystarczająco duże, żeby jes za takie uważać. Ale ok - wywalę "drzewa"

Dzięki. Biorę się za poprawianie.

Już dawno zauważyłam, że choćbym czytała własny tekst milion razy - błędy mi umykają. Łatwiej wychwytuje je ktoś obcy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie wiem jak mogłam napisać taką bzdurę??? Wszak pisałam przed północą, a tu taki BABOL. Pzygody Profesora Filutka, owszem w "Przekroju", rysował Zbigniew Lengren. Jak widzisz, bemik, człowiek poprawia innych a sam u siebie znajduje błędy. Wniosek - więcej pracy nad sobą! Mam na myśli siebie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Droga bemik. To jest Twoje opowiadanie, Ty decydujesz jakie treści zawiera, jaki będzie jego kształt ostateczny.

Zamiast "pod ramionami kamizelek" napisałabym, żę Anka przeciągnęła linkę przez otwory na ręcę.

Twoje pojęcie o mowie potocznej bulwersuje mnie. Dlaczego w normalnej, codziennej rozmowie niechlujstwo językowe  jest dopuszczalne? Bo inni tak mówią, to Ty też? W jakich okolicznościach starasz się mówić poprawnie?

Nie każda roślina wyrastająca na znaczną wysokość może być uważana za drzewo. Taki np. bambus jest wysoki a pozostaje trawą. To tylko dodatkowy przykład.

Pozdrawiam i życzę sukcesów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dłużyło mi się to opowiadanie. Napisane jest tak sobie - regulatorzy (czemu nie regulatorka?) wymieniła tylko niewielką część błędów.

Fabularnie mi się nie podobało. Całość jest dość naiwna i nieprzekonująca. Postaciom, które znalazły się nagle bez żadnego ekwipunku na bezludnej wyspie i nie są do życia w dziczy w żaden sposób przystosowane, wszystko przychodzi magicznie łatwo. Głodni byli - to rękami(!) ryb nałapali (proponuję spróbować kiedyś tej sztuki i życzę powodzenia), okoliczności zabrania survivalowego pudełeczka są lekko mówiąc naciągane. Ogólnie rzecz biorąc,jeśli zagłębić się w szczegóły, to mnóstwo rzeczy nie gra.

 

Dużo pracy przed Tobą.

 

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka