- Opowiadanie: Kildezak - Genesis

Genesis

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Genesis

Genesis

 

 

Ta skalista planeta, to obecnie mój dom. Niesamowite miejsce. Tak, Genesis jest niezwykła. I to nawet bardziej niż to sobie wyobrażałem. Nazwa nie wzięła się z nikąd. To właśnie na tym obiekcie miał rozpocząć się proces wydobycia plasty, kosztownego kruszcu droższego kilkaset razy od platyny. Rzeczywiście, tu wszystko się zaczęło.

 

Rozpoczęto od stworzenia przystępnych człowiekowi warunków do życia. Powstały sztuczne ekosystemy osłonięte przez szklane kopuły. Rośliny produkujące tlen, zwierzęta, wszystko na wzór tych ziemskich. Umożliwiało to w miarę normalne funkcjonowanie, mimo, że było się lata świetlne od domu.

 

Byłem jednym z pierwszych żołnierzy eskortujących naukowców, sprzęt do wydobycia złóż oraz górników z korporacji „Crysis”. W ogóle, co to za nazwa? Miała odnosić się to walki ze światowym kryzysem ekonomicznym. Bezsens. Zresztą, mniejsza z tym. Moim zadaniem było dostarczenie bezpiecznie „towaru” do celu, wraz z innymi chłopakami założyć wszystkie zabezpieczenia, a następnie przekazać obowiązki kolejnej załodze. Rutynowe działania, lecimy robimy, co trzeba, odbieramy kasę i żyjemy sobie beztrosko przez najbliższych kilka miesięcy. Błahostka.

 

Już od pierwszych dni funkcjonowania bazy na Genesis wydobycie szło w błyskawicznym tempie. Korporacja miała ogromne zyski ze sprzedaży plasty, której było tu mnóstwo. Nie ma się co dziwić skoro posiadała monopol na ten kruszec, a celebryci na wyroby z niego rzucali się jak sroka na świecidełko. Dodatkowo niemniej zarobiono dzięki szerzeniu turystyki kosmicznej. Każdy kto liczył się w show biznesie w końcu tu przybywał, chociaż na kilka dni.

 

Sielanka trwała przez kolejne trzy miesiące. W ostatni dzień mojej służby w bazie zaczęły się problemy. Wszyscy poczuli się chyba zbyt pewnie i coś poszło nie po ich myśli. Korytarz do wydobycia złóż plasty poprowadzono zbyt daleko i część budynku zstąpiło w głąb planety Oczywiście musiała to być ta część, w której tego dnia sprawdzałem stabilność kamer. Kurwa, to trzeba mieć pecha. Brakowało mi zaledwie kilku godzin, aby odlecieć z tego przeklętego miejsca.

 

Dotarłem do laboratorium, czyli od tego momentu naszego centrum dowodzenia. Na szczęście zasilanie jakimś cudem działało. Straciliśmy jednak jakikolwiek kontakt z centralą. W laboratorium czekał już Kpt. Michalicki. Przegrupowaliśmy się. Razem było nas zaledwie szesnaście osób: dwunastu żołnierzy i czterech naukowców, w tym dr Grecki, pomysłodawca całego projektu.

 

Kpt. Michalicki podzielił wszystkich na trzy zespoły. Dwie drużyny po sześciu chłopaków plus jeden uczony. Dr Greckim i jego zastępca pozostali w centrum dowodzenia. Mieli za zadanie szukać sposobu na połączenie się z centralą. Dwie pierwsze grupy zeszły do szybów. Mieliśmy sprawdzić czy ktokolwiek z górników przeżył. Moja ekipa przeczesywała lewy korytarz. Załoga Kpt. Michalickiego miała więcej pracy. Prawa część rozgałęziała się na wiele odnóg, przez co mieli do przeczesania ładnych kilkanaście kilometrów.

 

Schodziliśmy powoli coraz głębiej. Reflektory zainstalowane na stropie oświetlały dokładnie cały tunel, dzięki czemu mieliśmy pewność, że nikogo ani niczego nie przeoczyliśmy. To co zobaczyliśmy po około czterystu metrach trasy było przerażające. Weszliśmy do dużej sali, która pełniła rolę maszynowni. Leżały tu ciała naszych ludzi, nikt się nie ruszał. Rozpoznałem twarze większości z nich. Wielu przez okres tych trzech miesięcy polubiłem, a z kilkoma nawet się zaprzyjaźniłem. Teraz musiałem ich oglądać często bez kończyn lub przygniecione przez ciężki sprzęt.

 

Padłem na kolana, nie wierzyłem w to co widzę. Czułem jak zimny pot spływa po moich plecach. To był jakiś koszmar, którego nie potrafiłem ogarnąć w swojej głowie. Był to widok straszny nawet dla żołnierza. Wydawało mi się, że to już koniec. Widziałem po minach reszty chłopaków, że czują dokładnie to samo.

 

Nagle usłyszałem kaszlnięcie, rozejrzałem się i moim oczom ukazał się cud. Prawdziwy cud, taki, który świadczy, że czuwa ktoś tam nad nami. Przy przejściu do kolejnego korytarza leżał jeden z górników, co najważniejsze nadal żywy. Wezwałem chłopaków z drużyny i szybko podbiegłem do rannego. Był na wpół przytomny, lecz odzyskiwał świadomość.

 

– Co tu się stało? – krzyczałem nerwach płacząc jednocześnie ze szczęścia, że ktokolwiek przeżył.

 

Nie wiem czemu, ale nie myślałem o tym, aby zapytać się co mu jest, jak się czuje. Co tu się stało – to było jedyne co przychodziło mi do głowy.

 

– Przedłużaliśmy korytarz, byłem przy tym. Nagle… – Znów zaczął kaszleć. – Nagle odcinek zaczął się walić, ledwo co uszedłem z życiem. Gdy tu wróciłem on już nie żyli. – Wskazał na ciała leżące wkoło i zalał się łzami trząść się jednocześnie.

 

– Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Wyciągniemy Cię stąd. – Próbowałem go pocieszyć, choć w takich chwilach słowa nie pomagają. Co mogły one znaczyć przy takiej tragedii? Zginęli jego przyjaciele, których znał o wiele dłużej niż ja.

 

– To nie wszystko. – Złapał mnie mocniej jakby nagle odzyskał siły. – Jest coś jeszcze.

 

– Co takiego?

 

– Nie jesteśmy tu sami. Tutaj coś żyje. Gdy przyszedłem jakieś zwierze mnie zaatakowało.

 

Zaciągnął rękaw od koszuli i odsłonił prawe ramie. Widać było na nim miejsce kłów. Skóra wokół zazieleniła się. Była barwy młodej, wiosennej trawy.

 

– Jak to się stało!? – krzyknąłem z niedowierzaniem.

 

-To coś mnie ugryzło, gdy sprawdzałem czy ktoś przeżył. Najpierw był tylko ślad po ugryzieniu, a teraz coś się ze mną dzieje.

 

Usiadłem przy rannym. Trzeba było działać. Robotnik potrzebował pomocy, a jednocześnie jakieś zwierze grasowało w podziemiach i atakowało ludzi.

 

– Wiesz chociaż gdzie to polazło?

 

– Stałem tyłem do korytarza, w którym wierciłem przed tą całą katastrofą. Jedyna droga tutaj to był właśnie ten korytarz. – Zemdlał po tych słowach.

 

Nie było czasu, musieliśmy się tym zająć. Wstałem, spojrzałem na chłopaków.

 

– Dobra! Nie będziemy tu stać w nieskończoność! Michalski, Łazanek, bierzecie rannego na nosze i doprowadzacie go do centrum dowodzenia! Boryczkowski, asekurujesz ich. Gdyby Was coś zaatakowało nie oszczędzaj amunicji! Reszta idzie ze mną! – rozkazałem w przypływie adrenaliny, mimo, że Boryczkowski był wyższy stopniem.

 

Nikt nawet nie próbował się przeciwstawiać. W takiej sytuacji chyba żaden z nich nie chciałby brać na swoje barki takiej odpowiedzialności. Od każdej decyzji mogło decydować nasze życie.

 

Zanurzyliśmy się w głąb ciemnego, mrocznego korytarza. Tylko gdzieniegdzie świeciły się pojedyncze żarówki przymocowane to stropu. Nie dawały jednak wystarczająco dużo światła. Z każdą chwilą powietrze jakby gęstniało i widoczność była coraz to gorsza.

 

Włączyliśmy latarki. Może nie dało to ogromnego efektu jednak wprowadziło to uczucie lekkiego uspokojenia. Nie byliśmy już uzależnieni od kilku losowych źródeł światła zamocowanych w stałych punktach.

 

Szliśmy długo, bardzo długo. Cisza zamiast wprowadzać stan spokoju przyniosła jeszcze więcej nerwów. Niby jest okej, nic się do nas nie zbliża, z drugiej strony, kto wie czy coś nie czai się tu na nas i wyskoczy w momencie, gdy nie będziemy nawet niczego podejrzewać. Dodatkowo na pewno nie pomagał nam dźwięk stukania zębów naukowca, który z nami szedł.

 

W końcu mignął nam przed oczyma niebieski poblask. Przyspieszyliśmy. Im szliśmy dalej w głąb korytarza tym wrażenie świetlne było coraz mocniejsze. Po kilku minutach dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy do ogromnej jaskini, pokrytej kryształami. Było ich całe mnóstwo gdziekolwiek się nie spojrzałem. To właśnie ich światło doprowadziło nas tutaj.

 

Stałem oniemiały, nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego. Miejsce to było jak ze snu. Niebieska poświata przykrywała wszystko wokoło, w moim umyśle nie było już innych barw, innych miejsc. Tylko ta jedna, jedyna jaskinia na planecie Genesis. Zapomniałem już, po co tu przyszliśmy, zapomniałem o martwych robotnikach, rannym, bestiach. Nie interesowało mnie nic poza tą jaskinią. Mogłem tutaj pozostać na wieki, trwać zapatrzony w magię tego miejsca.

 

Mój zachwyt przerwał obijający się o mnie naukowiec kierujący się w stronę miejsca, którego wcześniej nie zauważyłem. Dno groty pokryte roślinną szatą. Uczony wyjął skalpel i probówkę. W momencie, gdy zaczął nacinać badany obiekt trysnęła brązowa ciecz. Roślina zaczęła się poruszać przybierając coraz to dziwniejsze kształty.

 

Wszyscy staliśmy w bezruchu. W końcu Lipiński nie wytrzymał napięcia. Uniósł karabin, wycelował i wystrzelił w zieloną formę. To był błąd, za który zapłacił nic nie winny naukowiec. Z Roślinnej masy powstały niemal równocześnie setki postaci postury człowieka. Gdyby nie ich odmienna barwa skóry oraz brunatno-brązowe żyły nie dałoby się ich odróżnić od zwykłego homo sapiens. Jeden z nich złapał uczonego i wczepił się kłami w jego szyję. W jaskini rozległ się przeszywający zmysły krzyk pełen bólu i strachu. Z jego aorty tryskała krew, nie miał już szans.

 

– Ognia! – rozkazałem natychmiast i jako pociągnąłem za spust karabinu.

 

W kierunku roślinnych postaci posypał się grad kul. Naboje przeszywały ciała oponentów na wylot. Z miejsc, w które trafiono w bestie wylewała się brunatna ciecz zasychająca w mgnieniu oka. Przeciwnikom nic się nawet nie stało i kontynuowali konsumpcję rzucającego się w ostatnich tchnieniach życia naukowca. Reszta zielonych zaczęła kroczyć powolnie w naszą stronę.

 

– Odwrót! Do centrum dowodzenia, już! – krzyczałem przerażony.

 

Żadnemu z chłopaków nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zaczęliśmy biec do bazy. Po zaledwie chwili byliśmy już w korytarzu gdzie spotkaliśmy rannego robotnika. Nie wiem jak to możliwe, że przebyliśmy ten odcinek w tak krótkim czasie. Może narzuciliśmy takie ostre tempo, może stres spowodował, że poprzednio droga wydawała mi się taka długa. Nie był to jednak w tym momencie mój główny problem. Pędziłem dalej, mimo, że czułem już ból nie odpuściłem. Zauważyłem, że z Lipińskim jest gorzej, wyraźnie zwalniał, nie wytrzymał tempa, które sam narzucił. Przez kilka sekund biegł równo ze mną i nagle zniknął z mojego pola widzenia. Przewrócił się. Zanim zdążyłem się zatrzymać nad Lipińskim stały już bestie. Nie miał już żadnych szans, gdy zieloni rzuciły się na niego. Maćkiewicz wystrzelił kilka serii z karabinu w kotłujące się przy ciele potwory. Skutek był identyczny jak poprzednio. Wyciekła masa brunatnej posoki, która momentalnie zaschła.

 

– Biegniemy, nie pomożesz mu już! – zawołałem do Maćkiewicza.

 

Ruszyliśmy do bazy. Po chwili byliśmy już przy wrotach do centrum dowodzenia. Drzwi były zablokowane od środka. Zawsze otwierały się automatycznie, teraz nawet nie drgnęły. Zacząłem walić w nie pięścią. Nie było jakiegokolwiek odzewu. Spojrzałem na Maćkiewicza. Stał z lunetą od karabinu przy oku gotowy do strzału. Nadal żył chyba nadzieją, że to coś da. Spostrzegłem, że zieloni znów kierują się w naszą stronę.

 

– Otwierać kurwa! – Zacząłem walić ponownie w drzwi. – To ja Gryc. Słyszycie?! Porucznik Gryc. Otwierajcie!

 

Był odzew. Diody zaświeciły się na niebiesko. Wejście stało przed nami otworem. Wbiegliśmy do laboratorium. Pierwsze, co zrobiłem to odbezpieczyłem granat i rzuciłem go w stronę zielonych. Po kilku sekundach nastąpiła eksplozja. Z korytarza posypały się olbrzymie ilości skał i tumany kurzu. Lewe dojście do centrum dowodzenia było zablokowane.

 

Obejrzałem się po obecnych w pomieszczeniu. Chłopacy z górnikiem byli na miejscu. Rannym zajmował się dr Grecki. Brakowało drużyny kapitana Michalika. Zanim zdążyłem zapytać, co się z nimi dzieje usłyszałem strzały dobiegające z prawego tunelu. Uruchomiłem najszybciej jak to było możliwe konsolę otwierającą przejście do korytarza, z którego dobiegały dźwięki. Moim oczom ukazał się obraz bestii, które pożerały naszych. Nie było nawet cienia szansy, aby im pomóc. Wszyscy byli w szponach potworów identycznych do tych, które zaatakowały moją grupę.

 

Wcisnąłem po raz kolejny przycisk na konsoli. Mogłem już tylko bezradnie obserwować jak za zamykającymi się drzwiami giną moi przyjaciele. Ostatnie, co widziałem to twarz pełną cierpień kapitana Michalika. Czułem jak bez słów prosi o pomoc. Czułem się bezradny, nie mogłem nic zrobić. Dosłownie nic.

 

Kolejne godziny spędziliśmy w ciszy. Jedyne, co ją zakłócało to krzątający się po laboratorium dr Grecki badający rannego robotnika.

 

– Wiadomo, co to? – odezwałem się w końcu. – Słyszał Pan kiedykolwiek o czymś takim?

 

– Pierwszy raz obserwuję taką istotę – odpowiedział niepewnie spoglądając na mnie przez swoje okulary. – Wygląda to na organizm roślinny, którego komórki posiadają organelle zwierzęce. Nie wiem jak to możliwe, jak to funkcjonuje. Nie wiem nic. Nawet płyny ustrojowe mają postać ciekłej, rzadkiej żywicy, w której krążą cząstki identyczne do naszych płytek krwi.

 

Zaniemówiłem. Może nie byłem orłem z biologii, ale wiedziałem, że nigdy czegoś takiego nie zaobserwowano. Ba, z wielu powodów jest to niemożliwe.

 

– Chyba, że… – Zaczął znów mówić uczony.

 

– Że co? – Spojrzałem na doktora z niedowierzaniem, że może być na to jakiekolwiek wytłumaczenie.

 

– Chyba, że owe organizmy zanim były tym, czym są przejęły materiał genetyczny ludzi i roślin. Co za tym idzie mogły w jakiś sposób dopasować odpowiednie cechy do swoich potrzeb.

 

– To nie możliwe! Jesteśmy tu pierwszą ekipą. – Od razu odrzuciłem ten pomysł.

 

– Drugą.

 

– Jak to?! – Nie wierzyłem w to, co słyszę.

 

– Ktoś to przecież musiał wybudować. Transport robotów i ich wykorzystanie było zbyt drogie. Dlatego przysłano tu ponad setkę fachowców. Nie wrócił jeden, spadł w przepaść. Prawdopodobnie od niego to coś musiało przejąć ludzkie DNA.

 

To było dla mnie za wiele. Trzy miesiące poza domem, oddzielony od rodziny, jakieś gówno pochłaniające nasze geny, a do tego nie mamy jak się stąd wydostać. Świetnie po prostu świetnie. Siedziałem długo w bezruchu, nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć, a co gorsza nie wiedziałem, co z tym zrobić. Zapychając sobie głowę tymi i innymi pytaniami w końcu wpadłem w ramiona Morfeusza.

 

Przebudziły mnie krzyki. Otworzyłem leniwie oczy i zdębiałem. Robotnik, którego moja drużyna uratowała w tunelu nie był już tą samą osobą. Był jednym z zielonych. Jedyne, co pozwoliło mi go rozpoznać to strzępki ubrań, które pozostały na jego ciele. Michalski i Łazanek leżeli już na podłodze zalani krwią po ugryzieniach bestii. Boryczkowski wycelował w stwora i zanim zdążyłem zareagować wystrzelił serię z karabinu. Kule przeszły agresora na wylot znów nie dając żadnego efektu i trafiły w konsolę. Przejście do tunelu otwierało się powoli. Widać już było zbliżających się kolejnych oponentów. Złapałem za broń i z całej siły uderzyłem nią wgryzającego się w ciało Boryczkowskiego potwora. Oponenta odrzuciło na kilka kroków.

 

– Do składu! Szybko! – zawołałem do reszty.

 

Biegliśmy przez kolejne pomieszczenia a tuż za nami pełno zielonych. Było nas już tylko czterech: Ja, Maćkiewicz, dr Grecki i jego pomocnik, nie pamiętam jak się nazywał. Nawet ani raz z nim nie rozmawiałem, a później nie było już okazji. Był najwolniejszy z naszej czwórki. Nie trwało to długo zanim dostał się w szpony goniących nas bestii. Maćkiewicz widząc to strzelił jeszcze w stronę zielonych, lecz jak zwykle nic to nie dało. Targał się bezmyślnie na życie. Miał tego dnia jednak więcej szczęścia niż rozumu i dotarł z nami do składu.

 

Zablokowałem drzwi, na wszelki wypadek zamknąłem je również systemem ręcznym. Zieloni dobijali się do nas jednak zapora była dla nich nie do przebrnięcia. W naszej kryjówce mieliśmy wszystko, czego było nam potrzeba: roczny zapas jedzenia i wody dla kilkunastu osób, masę butli tlenowych w wypadku awarii systemów produkujących i dostarczających nam tlen oraz mnóstwo różnego rodzaju sprzętu. Do tego ogromne ilości broni i amunicji, szkoda tylko, że była bezskuteczna na naszych wrogów. Mieliśmy, więc to, co było potrzebne do przeżycia. Wszystko poza jakże cenną wolnością.

 

Usiadłem pod ścianą. Dr Grecki podszedł do mnie i przykucnął obok.

 

– Myśli Pan, że wyciągną nas stąd? – zapytałem z nadzieją w głosie.

 

– Na pewno. Jestem pewien, że już schodzi tu ekipa ratunkowa. Zresztą tak czy owak zeszliby. Za dużo pieniędzy włożyli w tę bazę, aby pozostawić ją bezużyteczną.

 

– A to coś? – Kiwnąłem głową w stronę drzwi. – Jak to możliwe, że nigdy nie zaobserwowaliście takich procesów?

 

– Widzisz chłopcze. – Doktor zaczął muskać brodę. – Myśleliśmy, że o naturze wiemy wszystko. Uważaliśmy, że jesteśmy już panami całego świata. – Spojrzał w stronę gdzie znajdowali się zieloni. – Okazało się, że o naturze wiemy tak naprawdę niewiele i daleko nam, aby nią zawładnąć. – Wstał i odszedł do swojego mikroskopu.

 

Ja pozostałem na miejscu i czekałem, czekałem na ratunek.

 

 

 

Kilka miesięcy później.

 

Nadal czekamy w składzie. Ktoś pomyślałby sobie, że dr Grecki się mylił i Ci wyżej olali nas. Nie olali, nadal o nas pamiętali, choć pewnie zarządowi bardziej zależało na bazie niż na nas. Co kilka dni słychać było strzały i odgłosy walki jednak nikt po nas nie przyszedł. Zapewne skończyli tak jak Boryczkowski, Lipiński i reszta chłopaków.

 

Z naszej ocalałej trójki pozostałem jedynie ja z dr Greckim. Maćkiewicz po kilku dniach strzelił sobie w łeb. Nie wytrzymał nerwowo. Leży teraz w beczce po żarciu w zamrażarce. A może wiedział, co robi? Nie musi siedzieć już tutaj bezczynnie ze złudną nadzieją na lepsze jutro, które pewnie i tak nie nadejdzie. Choć jak to mówią nadzieja umiera ostatnia. On chyba jednak nie wyznawał tej zasady.

 

Doktor ciągle opisuje tylko wyniki swoich badań. Nic więcej go nie obchodzi. Czasami tylko napomknie sam do siebie o jakimś spektakularnym znalezisku. Co prawda odkrył nową formę życia, ale jakim kosztem. Pewnie nawet nie pomyślał ani razu o ludziach, którzy tu zginęli. Jeżeli stąd wyjdziemy to za swoje odkrycie otrzyma pewnie Nobla, ale czy warto było? Uważam, że nie.

 

A ja? Ja czasem oglądam tylko zdjęcie rodziny, mojej żony, dzieci. Co mogę więcej robić? Jedyne zajęcie tutaj to oczekiwanie na pomoc, a raczej na śmierć, bo raczej nikt nie zdoła nas ocalić. Natura okazała się silniejsza.

Koniec

Komentarze

Pierwsze zdanie - pierwszy błąd. Na razie tylko (a może aż) interpunkcyjny.

Ta skalista planeta, to obecnie mój dom. - przecinek zupełnie zbędny.

Ale czytam dalej. Zobaczymy, może będzie wszystko w porządku ;)

Niezłe, takie trochę w starym stylu.

Językowo, dwie rzeczy mnie ubodły:

Od każdej decyzji mogło decydować nasze życie.

Jedyne zajęcie tutaj to oczekiwanie na pomoc, a raczej na śmierć, bo raczej nikt nie zdoła nas ocalić. 

Poza tym:

Podwładny nagle wydający rozkazy przełożonemu - nienaturalne i IMO zupełnie nieuzasadnione

Naukowiec, który po pięciu minutach z całkowitą pewnością tłumaczy dziwne zjawisko. Taka scena pojawia się bardzo często i prawie zawsze jest naciągana. Minus.

Ludzie, po ugryzieniu potwora przemieniający się w takie same potwory. Za pierwszym razem pomysł był dobry.

Potwory, których nie da się zabić. Znowu...

Podsumowując: słabo, bo mało pomysłów.  

No dobra, przeczytałem całość, oto co udało mi się wyłapać:

 

Nazwa nie wzięła się z nikąd. - no właśnie ta nazwa mi nie pasuje. Genesis, a rozpoczęcie wydobycia jakiejś tam substancji?

Miała odnosić się to walki - literówka

Moim zadaniem było dostarczenie bezpiecznie „towaru” do celu, wraz z innymi chłopakami założyć wszystkie zabezpieczenia, a następnie przekazać obowiązki kolejnej załodze. - było dostarczenie (...) założyć (...) przekazać

a celebryci na wyroby z niego rzucali się jak sroka na świecidełko. - no coś mi trudno uwierzyć, że takie ekspedycje wielkie, kosztowne, żeby produkować biżuterię

Dodatkowo niemniej zarobiono dzięki szerzeniu turystyki kosmicznej. Każdy kto liczył się w show biznesie w końcu tu przybywał, chociaż na kilka dni. - ja to bym na miejscu rządu zamknął tę planetę dla cywili

Teraz musiałem ich oglądać często bez kończyn lub przygniecione przez ciężki sprzęt. - oglądać ich (...) lub przygniecone

Padłem na kolana, nie wierzyłem w to co widzę. - w to, co widzę

Czułem jak zimny pot spływa po moich plecach. - czułem, jak

Był to widok straszny nawet dla żołnierza. - no kto jak kto ale żołnierz powinien być przyzwyczajony

dźwięk stukania zębów naukowca, który z nami szedł. - no ja to bym naukowca puścił z tamtą grupą do bazy, akurat...

To był błąd, za który zapłacił nic nie winny naukowiec. - ... i miałbym rację ;)

brunatno-brązowe żyły - kurde, to wiedzieli nawet jakie żyły tamci mają

Z jego aorty tryskała krew, - z aorty krzyku?

gdy zieloni rzuciły się na niego. - chyba rzucili

kapitana Michalika - kapitan to był Michalicki

Nawet ani raz - albo nawet raz, albo ani razu

Targał się bezmyślnie na życie. - że co proszę?

- Myśli Pan, że wyciągną nas stąd? – zapytałem z nadzieją w głosie. - no to akurat głupie pytanie i sam powinien to wiedzieć

- Na pewno. Jestem pewien, że już schodzi tu ekipa ratunkowa. - i jest po drodze pożerana

 

Ogólne wrażenie, nawet niezgorzej, wciągnęło mnie na tyle, że potykając się czasem o błędy, przeleciałem cały tekst z zainteresowaniem

Zerknąłem na twoje poprzednie opowiadanie, Autorze i muszę powiedzieć, że, przynajmniej jak dla mnie, jest lepiej ;)

Przeczytałam.

Niestety, ale styl jakim jest pisana całość przypomina szkolne wypracowania. Jeżeli, Autorze, jesteś jeszcze uczniem - to ok, nie przejmuj się, trochę pracy i dobrych lektur i styl powinien się poprawić. Jeśli masz więcej niż 20 lat to najwyższa pora oczytać się w dobrej literaturze. Weźmy sam początek: "Ta skalista planeta, to obecnie mój dom. Niesamowite miejsce. Tak, Genesis jest niezwykła. I to nawet bardziej niż to sobie wyobrażałem." - naprawdę, przez powtórzenie 'niesamowite/niezwykła' nie sprawisz, Autorze, że czytelnik Ci w ową niezwykłość uwierzy. To tylko słowa, dość wyświechtane i bardzo często używane przez początkujących pisarzy. Jeśli chcesz przekonać czytelnika, że planeta jest niezwykła, to opisz, co niezwykłego bohater na niej zobaczył! Użyj wyobraźni. Albo po prostu - jeśli chcesz się skupić na akcji (jak wynika z dalszej części opowiadania) - zostaw te 'niezwykłości' w spokoju i po prostu wrzuć czytelnika w środek akcji. Zresztą, tak bym nawet zalecała - bo wstęp mocno przynudza i nie porywa ani stylistyką ani pomysłami. Naprawdę, nie trzeba zaczynać opowiadania od schematu 'tu mamy planetę (niezwykłą, koniecznie!), na planecie coś rośnie/są jakieś superniezwykłe złoża/jakaś kolonia/baza, historia przybycia człowieka/zasiedlenia/skolonizowania w skrócie przedstawia się tak i tak, a teraz, Czytelniku uważaj, bo przechodzimy do właściwej części opowiadania'. Historię planety można umieścić w dialogach między bohaterami, w przemyśleniach bohatera, który jest odcięty i ma mnóstwo czasu na rozmyślania, w zapiskach z dzienników poprzednich ekip, no, sposobów jest mnóstwo. Druga stylistyczna bolączka tego tekstu to dialogi i komentarze narratorskie pomiędzy nimi. Całość brzmi bardzo sztucznie. Weźmy sobie fragmencik:

"- Pierwszy raz obserwuję taką istotę – odpowiedział niepewnie spoglądając na mnie przez swoje okulary. – Wygląda to na organizm roślinny, którego komórki posiadają organelle zwierzęce. Nie wiem jak to możliwe, jak to funkcjonuje. Nie wiem nic. Nawet płyny ustrojowe mają postać ciekłej, rzadkiej żywicy, w której krążą cząstki identyczne do naszych płytek krwi.

Zaniemówiłem. Może nie byłem orłem z biologii, ale wiedziałem, że nigdy czegoś takiego nie zaobserwowano. Ba, z wielu powodów jest to niemożliwe.

- Chyba, że… - Zaczął znów mówić uczony.

- Że co? – Spojrzałem na doktora z niedowierzaniem, że może być na to jakiekolwiek wytłumaczenie.

- Chyba, że owe organizmy zanim były tym, czym są przejęły materiał genetyczny ludzi i roślin. Co za tym idzie mogły w jakiś sposób dopasować odpowiednie cechy do swoich potrzeb.

- To nie możliwe! Jesteśmy tu pierwszą ekipą. – Od razu odrzuciłem ten pomysł.

- Drugą.

- Jak to?! – Nie wierzyłem w to, co słyszę."

Pierwsza zacytowana wypowiedź i mamy w narracji 'mnie/swoje'. Doktor mówi jak to nic nie wie, podkreśla to w wypowiedzi parę razy, ale jednak ostatnie zdanie jego wypowiedzi jest dość istotnym i ważnym stwierdzeniem, co do którego jest pewien. To w końcu nic nie wie, czy jednak coś wie?
Dalej 'zaczął znów mówić uczony' - przeczytaj sobie na głos i pomyśl, jak to brzmi.Nie ma potrzeby po każdej wypowiedzi wstawiania określenia sposobu w jaki wypowiedź została wypowiedziana ani kto ją wypowiedział, na ogół wynika to z kontekstu. Opisy kto i w jaki sposób coś powiedział dajemy wtedy, gdy jest to niezbędne. Ten przypadek tu nie zachodzi - rozmawiają we dwóch, doktor kontynuuje poprzednią myśl. 'Zaczął znów mówić uczony' - do wyrzucenia.
Dalej, to samo tyczy się komentarza po 'że co?'. Wiadomo jest, jeśli człowiek mówi 'że co?' - znaczy, że nie dowierza. Wiadome jest też z jakiego powodu nie dowierza, bo przed chwilą sobie myślał, że to niemożliwe. 'Od razu odrzuciłem ten pomysł' - ależ doktor nie rzucił pomysłu, tylko hipotezę naukową. 'Odrzucanie pomysłu', to gdyby zaproponował 'a może pójdziemy się z nimi pobawić?'. Tak, zgadłeś Autorze, ten komentarz też najlepiej usunąć. Jak równieżi ostatni 'nie wierzyłem w to co słyszę' - naprawdę, 'Jak to?!' z pytajnikiem i wykrzyknikiem dostatecznie wyraża emocje związane z niedowierzaniem i absolutnie nie ma potrzeby podkreślania tego, że bohater nie wierzy. Czytelnik już wie i rozumie.
W szczególności uwierają te komentarze w dialogach w scenach akcji, bo powodują spowolnienie i 'rozmydlenie'.
Z samego pomysłu, gdyby podszkolić warsztat, może i dałoby się coś wycisnąć, w tej formie niestety jest do napisania od nowa. Nie podoba mi się również zrobienie z bohaterów półgłówków rodem z filmów akcji USA, gdzie zamiast myśleć to wyciągają broń i strzelają na oślep.

Aha i jeszcze jedna rzecz - czy nazwa owej tajemniczej, cennej substancji 'plasta' to nawiązanie do plastydów (struktur komórkowych charakterystycznych dla roślin)? Miałoby to przewrotny sens, że ludzie wydobywali i wywozili owe plasty więc roślinopodobni mieszkańcy planety postanowili sobie brakujące organelle pobrać od ludzi ;) - jeżeli taki jest sens tego opowiadania, to należy to jakoś wyeksponować i dać wskazówki, bo nikt bez zacięcia sci Ci na to nie wpadnie.

Dziękuję za wszystkie komentarze, wykorzystam je przy poprawkach w tekście.

Jak napisała Bellatrix, za bardzo ma się wrażenie szkolnego wypracowania, ale z drugiej strony i tak jest lepiej, niż gorzej. Robisz proste błędy, które łatwo wyeliminować (mi się najbardziej rzuciły w oczy powtórki), więc z tekstu na tekst powinno być coraz lepiej. Historia, choć dosyć przewidywalna i schematyczna, to jednak ma sens. Tylko, błagam Cię, nie stosuj tanich chwytów - pseudogłębokich myśli, bo to tylko obniża wartość tekstu. 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka