- Opowiadanie: Coldstream - PzW 717

PzW 717

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

PzW 717

UWAGA: zawiera wulgaryzmy

PzW 717

Ledwo słyszalny stukot rozbrzmiał gdzieś w ciemnościach, wśród szumu zimowej zamieci.

– Co to było, Peter?

– Niby co? – spytał, siedzący na wyższym poziomie kopuły obserwacyjnej, starszy mężczyzna.

– Słyszysz? Coś nadjeżdża drogą – powiedział z wyraźnym, bawarskim akcentem, drugi siwowłosy Niemiec, zajmujący stanowisko poniżej. – Zbliża się. Słuchaj!

Zacisnął dłonie na zimnej rurze peryskopu i docisnął oczodół mocno do okularu. W panującej ciemności, dodatkowo rozmazywanej padającym śniegiem, próbował wyłowić jakikolwiek kształt.

– Ja tam nic nie słyszę. Wydaje ci się, Klaus – odrzekł towarzysz nie przerywając, zajmującego go bez reszty, dłubania w nosie. – Nie dość, że ciemno to jeszcze śnieg zacina. Cholerna nawałnica. Nic nie widać. Wieje przez te otwory, że mi zaraz chyba uszy odpadną – dodał wpatrując się wpozyskane z głębi nozdrzy gile.

Przygłuchy, cierpiący na reumatyzm Peter Bartelmeier obtoczył między dwoma palcami oślizgłą maź i przylepił ją do jednej z nóżek siedziska.

– Przysłuchaj się, Peter.

Nie zwracając uwagi na narzekania towarzysza, Bawarczyk wsłuchiwał się w coraz wyraźniejszy niepokojący odgłos.

– Mówię ci, coś jedzie drogą – rzekł podenerwowany. – Jest coraz bliżej. Słyszę wyraźnie.

Klaus Himmelwitt, nowo-wcielony do „Wunderwaffe” był wyraźnie przejęty. Tak bowiem, weteran Wielkiej Wojny, zpogardą i nieukrywanym sarkastycznym tonem, nazywał tą formację, dumnie prezentując przy tym opaskę z napisem: „Deutscher Volkssturm – Wehrmacht”.

– Cholerna śnieżyca – powtórzył Bartelmeier, penetrując z zapałem drugi otwór w grubym, orlim nosie.

Niemal jednocześnie poznali metaliczne dudnienie o bruk. Mrożący krew w żyłach, metaliczny chrzęst. Chrzęst gąsienic, rozbrzmiewał złowrogo i niósł niepewność. Był coraz wyraźniejszy. Coraz bliższy.

– Słyszę – przerwał ciszę Bartelmeier.

Przestał dłubać w nosie. Wytarł palce wprzydużą bluzę munduru. Nadstawił uszu iwytrzeszczył, teraz jeszcze bardziej wyłupiaste, oczy.

– Jakaś kolumna. – W głosie starego weterana Wielkiej Wojny, dało się słyszeć nutę zawahania i rosnące z każdą chwilą podenerwowanie. – Dużo pojazdów.

– Pewnie znowu nasi – rzekł Peter z obojętnością patrząc w mrok. – Ostatnimi czasy mamy ruch jak na defiladzie w urodziny Fuhrera.

Bawarczyk uśmiechnął się smutnie, kurczowo obejmując peryskop. Nie podzielał beztroskiego zachowania kolegi. Miał dziwne przeczucia. Dowództwo nie uprzedziło ich o żadnej wycofującej się jednostce. Chociaż z drugiej strony, w ciągu kilku ostatnich dni, już kilka zmotoryzowanych kolumn przejechało tędy i o prawie żadnej dowództwo nie wiedziało.

Sznur pojazdów, jak trafnie odgadli, zatrzymał się przed blokadą drogową, w odległości dwustu metrów od nich. Wyrazisty ryk wielu silników wybijał się ponad odgłosy zamieci.

– Odsuwają blokadę – grubo-nosy Niemiec skomentował ledwie widzialny ruch wielu czarnych sylwetek na wysokości pierwszego pojazdu kolumny wojskowej,. – To nasi. Miałem rację – dodał niemal triumfalnie.

Himmelwitt próbował nasłuchiwać głosów, stłumionych przez wycie wiatru i pracę silników. Nadaremnie.

– Może warto podejść do nich? – powiedział wahając się. – Może wkońcu dowiedzielibyśmy się czegoś? Front blisko, muszą mieć świeże wiadomości.

– Daj spokój. Chce ci się wychodzić? Z barykadą sami sobie poradzą – skrzywił się obserwator na wyższym poziomie kopuły. – Raz, że nas nie widzą; dwa, że pewnie i tak się spieszą. Nie łudź się, że będą chcieli tracić czas na pogawędki z tobą, na mrozie.

– Może jednak warto spróbować?

– Odpuść. Jest ciemno. Zawieja. Jeszcze wezmą cię za bolszewika i zastrzelą. Nie warto.

Klaus zamyślił się.

– Co się dzieje? – W otworze wejściowym pojawiła się pyzata twarz młodego chłopca.

– Florian? – odpowiedział głos z góry. – Gdzieś się podziewał? Miałeś nam przynieść kawy.

– Nie jestem waszym sługą – odrzekł hardo chłopiec z rudawą, wydatną czupryną. – Mam ważniejsze obowiązki na głowie: czyściłem granatnik – dodał wycierając dłonie w ręcznik.

Weteran Wielkiej Wojny spojrzał z politowaniem na szesnastoletniego Floriana Kocha. Żal mu było zwłaszcza, wypisanej na jasnej twarzy, naiwnej ufności w Fuhrera i ostateczne zwycięstwo. Klaus kiedyś też widział tą samą dumę i tą samą bezgraniczną wiarę. Oni, podobnie jak rudy nastolatek, również byli młodzi i pełni życia.

– Co się dzieje? Co to za odgłosy? – młody volkssturmista powtórzył pytanie.

– To nasi – odezwał się ponownie głos z góry. – Kolejna kolumna.

– Trzeba zameldować do dowództwa – stwierdził podekscytowany młodzieniec – ipowiadomić dowódcę.

– Leć do sierżanta i zamelduj – odezwał się Klaus. – Daj po radiu do dowództwa, żeby znowu nie byli zaskoczeni.

Florian Koch energicznym ruchem już wycofywał się z pomieszczenia, gdy Himmelwitt chwycił go za wątłe ramię.

– I najważniejsze – rzekł. – Zbudź tych nierobów: Luttwitza i Zeltmana. Już pięć minut temu mieli nas zmienić.

Nastolatek spojrzał spod łba na starca. Miał już odpowiedzieć coś opryskliwego, ale złość ustąpiła przed wyraźnym poruszeniem. Znikł w korytarzu.

Puścił się biegiem po schodach w dół przeskakują co dwa stopnie. Znalazł się na niższym poziomie podziemnego obiektu. Po obu stronach wąskiego korytarza znajdowały się wejścia do kilku pomieszczeń. Stanął na dość wysokim progu pierwszego. Stary mężczyzna powoli zwlekał się z łóżka.

– Himmelwitt kazał się wam pospieszyć – rzucił od niechcenia chłopiec. – Gdzie Luttwitz?

– Dostarcza materiału na brykiet, żeby było czym grzać – odparł otyły volkssturmista zuśmiechem na twarzy, okręcając wokół szyi różowy szal.

Chłopiec szczerze nienawidził tego grubasa. Opowiadającego wciąż sprośne dowcipy iprzechwalającego się, jak to będąc kierownikiem sierocińca, dobierał się tłustymi paluchami do nieletnich dziewcząt.

Młody Niemiec pobiegł dalej, puszczając mimo uszu dowcip, którym żyła cała załoga. Cała, oprócz jego i dowódcy. Biegł do jedynego człowieka, którego darzył szacunkiem. Jedynego, który podzielał jego zdanie w kwestii wydawałoby się bezspornej: miłości do ojczyzny.

Minął pomieszczenie łączności. Stara radiostacja jak zawsze trzeszczała w najlepsze. Nie zatrzymał się jednak, aby nadać meldunek. Przy toaletach wpadł na wychodzącego właśnie łysego okularnika.

– Uważaj, mały – zwrócił mu uwagę stary mężczyzna, poprawiając grube bryle.

Ten, cyniczny do szpiku kości, volkssturmista był, według Floriana, pozbawiony jakichkolwiek pozytywnych cech. Ojczyzna dała mu szansę odkupienia dawnych grzechów, zamieniając wyrok więzienia na wojsko.

Florian Koch nie zatrzymał się, pobiegł parę kroków dalej i stanął przed zamkniętymi drzwiami do izby dowódcy załogi.

Zapukał. Nikt nie odpowiedział. Przesuwane na prowadnicach, żelazne drzwi wejściowe do pokoju dowódcy, zaskrzypiały piskliwie. Chłopiec przekroczył próg.

Jak zwykle, jego uwagę przykuł, zawieszony na ścianie, plamiasty mundur grenadiera pancernego, z naszywką Dywizji Pancernej „Lehr”. W drugiej kolejności popatrzył na dwa zdjęcia znajdujące się na szafce, przy łóżku. Stanowiły pamiątki z walk w Normandii. Z dziesięciu osób widniejących na fotografiach, żył tylko sierżant Gunter Schlinke; ciężko ranny, wyrokiem lekarzy, jako niezdolny do służby w swojej formacji, mianowany dowódcą Bunkra numer 717.

Florian Koch oderwał maślany wzrok.

– Panie, sierżancie! – zwrócił się najgłośniej jak potrafił, do skulonego iodwróconego plecami człowieka o wątłej posturze. – Melduje, że właśnie mija nas kolumna pancerna!

Śpiący dotąd mężczyzna poruszył się nerwowo. Wraz z ruchem jaki wykonał, pusta butelka po koniaku wytoczyła się spod koca i poturlała z brzękiem pod przeciwległą ścianę.

– Co mówisz? – obrócił głowę Schlinke mrużąc przekrwawione oczy i trąc dłonią po kilkudniowym zaroście na twarzy.

– Melduję, że właśnie mija nas kolumna naszych wojsk – powtórzył już ciszej posłaniec.

– Ach… – wydobył z siebie niewyraźny dźwięk zachwytu.

Niepewnym ruchem siadł na łóżku. Był pijany.

– Kolumna pancerna, mówisz… – wybełkotał pod nosem.

Przez dłuższą chwilę spoglądał na bok błędnym spojrzeniem, kołysząc się przy tym, jakby zaraz miał z powrotem zalec na pryczy.

– Opowiadałem ci jak wNormandii spotkałem sławnego Michaela Wittmanna? – podjął zwielkim trudem, tępo patrząc się wpodłogę. – To było w czasie jego największego zwycięstwa, pod Villers-Bocage. Pamiętam jak dziś. Postawnego mężczyznę energicznie wyskakującego z Tygrysa. Jego czarny mundur i błyszczący Żelazny Krzyż. To spojrzenie… Nie do zapomnienia, jak jarząca gwiazda na tle czarnego nieba…

Dowódca załogi zamilkł na chwilę. Młodzieniec, pomimo iż uwielbiał tę opowieść, chciał wykorzystać ten moment, aby coś powiedzieć, ale nie zdążył.

– Zameldowałem mu o kolumnie brytyjskich pojazdów, która zatrzymała się na odpoczynek – ciągnął sierżant Schlinke, z trudem utrzymując bezwładnie opadającą głowę. – Kazał się prowadzić na szczyt wzgórza. Dłuższą chwilę obserwował w skupieniu Brytoli. „Co pan zrobi, panie kapitanie?” spytałem, nie mogąc wytrzymać. On, uśmiechnął się paskudnie, i odpowiedział: „Rozpierdolę ich wszystkich, sierżancie”.

Schlinke, z uśmiechem na twarzy, opadł plecami na ścianę.

– Chciałbym być takim facetem jak on… – rzekł cicho. – Chciałbym być bohaterem… Gdyby tylko pozwolili mi wrócić…

– Panie, sierżancie – nastolatek odezwał się po chwili ciszy.

Sierżant Gunter Schlinke nic nie odpowiedział.

Chłopiec stał jeszcze przez moment, po czym wyszedł, zostawiając za zasuniętymi drzwiami stłumione chrapanie dowódcy Bunkra numer 717.

***

– Chyba ruszają. – Głos grubonosego towarzysza wyrwał Klausa Himmelwitta zzamyślenia.

– Może się zatrzymają, gdy będą nas mijać? – odrzekł Bawarczyk z nadzieją w głosie.

– Jak tam? – spytał nagle łysy Luttwitz, gdy stanął w drzwiach.

– Nasza kolumna pancerna właśnie nas mija – odparł głos z góry.

– Na poprzedniej zmianie przejeżdżały dwie – odezwał się otyły Niemiec, z owiniętą szczelnie wełnianym szalem szyją. – Chcieliśmy z nimi pogadać, ale zanim dotarłem do barykady, odjechali – dodał, próbując przecisnąć się obok partnera, trącego ściereczką grube szkiełka okularów.

– Uważaj, Zeltman! – zganił go tamten. – Moja ostania para. Cholera, najpierw ten gówniarz, teraz ty. Wiesz dobrze, że bez nich jestem ślepy jak kret?!

Bawarczyk z wysiłkiem minął grubego Niemca, który zajął jego miejsce na stanowisku obserwacyjnym.

– Idę nadać meldunek – rzekł Klaus zatrzymując się w korytarzu. – Młody pewnie zamiast to zrobić, od razu pobiegł do Schlinke.

– Klaus, poczekaj też już idę – powiedział Peter Bartelmeier schodząc w dół.

Obaj zeszli na dolny poziom.

***

Luttwitz siedząc na wyższym poziomie kopuły, uporczywie próbował wyczyścić masywne bryle.

Nagle, odgłos długiej serii z karabinu wybił się nad wycie wiatru.

Łysy volksstrumista nerwowym ruchem obrócił się do tyłu. Rozdygotanymi dłońmi założył okulary i spojrzał przez otwór obserwacyjny. Długa przerywana, smuga czerwonego światła zakreśliła idealną linię wśród ciemności, kończąc swój lot na pierwszym pojeździe kolumny.

– Strzelają do naszych? – zdziwił się zajmujący stanowisko niżej i również obserwujący zajście, przez wysuwany ponad kopułę peryskop, Zeltman.

– Durniu! – z przerażeniem rzucił łysy okularnik. – To nie nasi, to bolszewicy!

– Klaus! Peter! – pomimo chorego gardła, głos grubego Niemca zagrzmiał potężnie.

Tymczasem długa kolumna ziała ogniem. Huk wystrzałów i eksplozji, niesiony po tej płaskiej, bezdrzewnej, lodowej okolicy, napawał lękiem.

– To nie byli nasi! – krzyknął Luttwitz, gdy zjawili się nawoływani towarzysze. – Przepuściliście kolumną pancerną sowietów!

– Zatrzymali się, aby otworzyć sobie barykadę – tłumaczył zdziwiony grubonosy volkssturmista. – Sowieci przecież by tak nie postąpili?

– A jednak – rzekł z góry obserwator. – Z tego wynika, że nawet nie wiedzieli gdzie się znajdują. Nie mieli pojęcia, gdzie dotarli.

– Teraz już wiedzą – wtrącił się gruby Zeltman. – Chłopaki z placówki na moście ich uświadomili.

– Ta kolumna to pewnie awangarda – trafnie odgadywał Luttwitz. – Zaraz nadciągną siły główne ta sama drogą. Będziemy otoczeni. – zamyślił się przez chwilę. – Ja widzę tylko jedno wyjście: uciekajmy stąd zanim Ruscy zorientują się, że ominęli główną linię obrony i wrócą zdobyć bunkry, albo przybędą siły główne i uderzą na nas od czoła.

– No to już po nas – stwierdził Zeltman, trzęsąc się jak galareta.

– Co robimy? – To mówiąc Peter Bartelmeier zauważył, że brakuje jego towarzysza. – Klaus, gdzie jesteś?

– Jestem – odpowiedział mu głos z głębi korytarza. – Łączność zerwana. Nie mogę się połączyć, ani z dowództwem, ani z sąsiednimi bunkrami.

– Pewnie zwiali – stwierdził łysy okularnik schodząc z posterunku. – Nam też czas wdrogę.

– Racja – zawtórował owinięty szalem volkssturmista.

– A co ze Schlinke? – odezwał się Himmelwitt, stając w progu.

– Chyba nie chcesz go pytać o pozwolenie, co? – rzekł obojętnym tonem Luttwitz.

– Nie możemy go zostawić.

– I co, będziesz go targał na plecach? Sam nie pójdzie. Nie jest w stanie, pijaczyna.

– Pieprzyć go – wtrącił się Zeltman, któremu wyraźnie było śpieszno, co zdradzał przez coraz większe drgania szarpiące jego tłustym ciałem. – Obudzimy go, a on rozkaże nam obsadzić stanowiska i stawić opór. Róbcie jak uważacie, ale ja nie chce zdechnąć w tej betonowej kopule. Mam dla kogo żyć.

– Młodego musimy jednak wziąć – powiedział Klaus Himmelwitt. – Nie pozwolę, aby tu zginął.

– Młody – chłopięcy głos wydobył się zza ich pleców – nigdzie nie idzie.

– Zginiesz – powiedział Bawarczyk. – Tylko to cię czeka jeśli zostaniesz.

Już kiedyś widział takie spojrzenie. Taka dumę. Wtedy nie mógł zapobiec tragedii; teraz miał okazję i chciał ja wykorzystać.

– Czasami trzeba ponieść najwyższą ofiarę. Tego wymaga od nas Fuhrer i ojczyzna – wyrecytował nastolatek.

– Co ty kurwa możesz widzieć o najwyższej ofierze, gnoju?! – niespodziewanie Himmelwitt wybuchł gniewem. – Chcesz? Pokażę ci najwyższą ofiarę! Trzy razy ją poniosłem: wGrecji, w Afryce i pod Kijowem.

Weteran Wielkiej Wojny nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął trzy, zgięte w pół, niewielkie kartki. Otworzył po kolei każdą pokazując nastolatkowi. Na każdej, z lewej strony widniała fotografia żołnierza w hełmie, zaś druga strona zawierała, naniesioną ozdobnym drukiem, treść dokumentu:

„Z przykrością informujemy, że porucznik Jurgen Himmelwitt, Dywizja Pancerna „Grossdeutschland”, poległ bohaterską śmiercią na polu chwały za Fuhrera i Ojczyznę…”

„Z przykrością informujemy, że szeregowy Franz Himmelwitt, 21. Dywizja Pancerna, poległ bohaterską śmiercią na polu chwały za Fuhrera i Ojczyznę…”

„Z przykrością informujemy, że kapral Helmut Himmelwitt, 35. Pułk Artylerii, poległ bohaterską śmiercią na polu chwały za Fuhrera i Ojczyznę…”

Bawarczyk wyraźnie stracił panowanie nad emocjami. Ręce mu drżały, a oczy zionęły pustką.

Młody Niemiec nawet nie drgnął.

– Musimy bronić tego bunkra. To nasza powinność. Taki mamy rozkaz. Ani kroku w tył!

– Pierdoli jak Joachim z radioodbiornika – wtrącił się Luttwitz, wyraźnie rozbawiony tą sceną.

– Teraz ja tu dowodzę – Bawarczyk puścił mimo uszu kąśliwą uwagę łysego okularnika. – Jestem najstarszy stopniem i musisz się mnie słuchać.

– Naszym dowódcą jest sierżant Schlinke – zaprotestował chłopiec. – Obudźmy go, niech decyduje.

– Nie – wtrącił się stanowczo Luttwitz, z którego twarzy znikł głupawy uśmieszek. – Nie będziesz go budził – zmarszczył brwi. – Nie pozwolę, by onaszym losie decydował jakiś przepity, frontowy pseudo-bohater.

Bawarczyk uspokoił łysego volkssturmistę krótkim gestem dłonią.

– Florian zrozum, Schlinke namieszał ci w głowie swoimi zmyślonymi bajkami. Większość to pijackie brednie. Owszem, służył w „Lehr”, ale był tam pisarzem batalionowym. Nosa ze sztabu nie wychylał. Oberwał w czasie niespodziewanego nalotu.

Klaus przestał na moment, oczekując reakcji ze strony chłopca.

– Takiego dowódcy chcesz się słuchać? – spytał po chwili.

– Tutaj, na tej linii, zatrzymamy bolszewików – dumnie stwierdził Florian nie reagując na wypowiedziane słowa.

Trzej starzy mężczyźni wybuchli śmiechem. Tylko Klaus zachował powagę. Nie dlatego, że to co powiedział chłopiec było nonsensem, ale dlatego, iż w tej właśnie chwili zrozumiał, że młodzieniec naprawdę wierzy w to co mówi.

– Jak chcesz tego bronić? – spytał, z powagą w głosie, weteran Wielkiej Wojny. – Ten bunkier jest przeznaczony dla osiemdziesięcioosobowej załogi. Nas jest ośmiu. To raz. Dwa: ta linia już w roku trzydziestym ósmym została uznana za ciąg fortyfikacji bez znaczenia strategicznego. Od lat wykorzystuje się podziemia jako fabryki części zamiennych dla naszych samolotów myśliwskich.

– Jak chce tego bronić? – nadął się młody, rudy Niemiec. – Powiem ci jak: niezłomnym duchem naszego narodu i miłością do ojczyzny! Czymś o czym wy, staruchy, nie macie pojęcia.

Trzej starzy mężczyźni ponownie wybuchli śmiechem. Klaus ponownie zachował powagę.

– Przestań śnić snem propagandy, Florian – rzucił ostro Bawarczyk. – Czas się obudzić zletargu. Wojna jest przegrana i my w tej kwestii nic nie zmienimy. Jesteś młody; nic nie rozumiesz. Na wtykali ci do głowy bredni obtoczonych w miłość do ojczyzny. Kochasz naszą ojczyznę, więc zrób coś dla niej; przeżyj! Będziesz potrzebny krajowi gdy wojna się skończy. Potrzebny, aby go odbudować.

– Jesteś tchórzem! – Policzki młodego Niemca stały się czerwone, a oczy płonęły. – Wszyscy jesteście tchórzami! Idźcie do diabła. Sam zostanę na posterunku. Wolę walczyć wpojedynkę niż patrzeć na wasze blade gęby, w których widzę tylko strach. Idźcie do diabła! Wszyscy!

Florian Koch zerwał się, przecisnął przez stojących mężczyzn i pobiegł w stronę schodów prowadzących na dolny poziom.

– Zostaw tego durnia – powiedział Luttwitz powstrzymując Bawarczyka za rękaw. – Niech zostanie. Niech rozsławia niemiecki oręż samotną, bohaterską obroną, jeśli tak bardzo tego chce. Kretyn – pokiwał pogardliwie głową.

Okularnik splunął demonstrując brak szacunku dla chłopca.

– Mylisz się, jeśli twierdzisz, ze jego śmierć będzie ujmą dla Niemiec – stwierdził. – Czas na nas. Chodź.

***

– Sierżancie! Sierżancie! – wydzierał się rudy chłopiec, szarpiąc za drzwi. – Sierżancie!

Florian wpadł jak pocisk do środka.

– Niech pan się obudzi!

Schlinke otworzył przekrwione oczy i obrócił się w stronę nachalnie szarpiącego go chłopca.

– Bolszewicy nas okrążają! – wrzeszczał młodzieniec. – Ta kolumna, to nie byli nasi.

Dowódca załogi oprzytomniał natychmiast.

– Ogłoś alarm bojowy – powiedział zrywając się z łóżka. – Wszyscy na stanowiska.

– Ale… Tylko ja zostałem – wybąkał Florian Koch.

Schlinke zamarł z plamiastą bluzą od munduru w dłoniach. Usta otwarły mu się samoczynnie.

– Ci tchórze, zdrajcy ojczyzny, uciekli! – grzmiał wyraźnie wzburzonym głosem młody Niemiec.

Jednak w tym głosie, Schlinke, rozpoznał coś jeszcze: wahanie i strach.

Położył dłoń na ramieniu pyzatego nastolatka.

– Ty jednak zostałeś?

– Panie, sierżancie – odparł chłopiec prężąc się dumnie. – Nie było rozkazu opuszczać bunkra.

Dowódca zamyślił się. Florian patrzył na niego z coraz większą niepewnością. Bardzo się bał inie umiał tego ukryć.

– Co pan teraz zrobi, sierżancie? – spytał obawiając się jakiejkolwiek odpowiedzi.

Schlinke spojrzał na niego. Zmrużył oczy, uśmiechnął się krzywo i powiedział przez zęby zapinając bluzę munduru:

– Rozpierdolę ich wszystkich!

***

– Musze po niego wrócić – stając nagle po pas w śniegu, odezwał się Klaus Himmelwitt.

Idący za nim Bartelmeier nie zdążył zareagować i wyrżnął grubym nosem w jego plecy. Bawarski volkssturmista stał niewzruszony, wpatrzony w bijącą gdzieś w oddali łunę czerwonego światła. Maszerujący przodem Luttwitz i Zeltman nie zatrzymali się.

– Muszę po niego wrócić – powtórzył odwracając się jednocześnie.

Peter złapał go za rękaw płaszcza.

– Klaus, nie idź. On jest stracony. Zginiesz.

– Muszę – odparł Himmelwitt wpatrując się w zasypany śniegiem pagórek. – Nie byłem wstanie ocalić moich synów, ale teraz mam szansę. Uratuję tego chłopaka.

Weteran Wielkiej Wojny wahał się przez chwilę, po czym ruszył przed siebie.

***

Sierżant Gunter Schlinke obserwował bacznie rejon barykady. Wciąż padający śnieg zrzedł. Wiatr stracił na sile. Mroźne, orzeźwiające powietrze muskało nieruchomą twarz dowódcy załogi. Zacisnął nerwowo dłonie na rękojeści MG 34.

Nagle, pojawił się pluton radzieckiej piechoty, poruszający się wzdłuż drogi w kierunku barykady.

Odgłos długiej serii karabinu maszynowego, ze skrajnej kopuły rozdarł ciszę.

Grupa żołnierzy poruszająca się dotąd wzdłuż drogi natychmiast rozdzieliła się na dwie. Jedni, skuleni, stłoczyli się w przydrożnym rowie. Inni puścili się biegiem w kierunku pobliskiego stanowiska na karabin maszynowy. Tam, chyląc głowy, wskoczyli do transzei prowadzącej głębokim rowem ku wzgórzu. Rozpoczęło się natarcie.

Rozległy się gromkie komendy dowódców. W ruch poszły granaty dymne. Targana wiatrem, biała zasłona, przylgnęła do ziemi i rozciągnęła się znacznie, kryjąc, poruszające się naprzód, sylwetki żołnierzy.

Za piechotą, wyjechały trzy czołgi w kolumnie. Posuwały się wolno. Kolejny pluton szturmowy, kryjąc się za pancerzami, podążał w ich tempie. Zdługich luf, pancernych kolosów, co jakiś czas, ział ogień. Towarzyszący wystrzałom huk, zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Eksplozje wstrząsały wzgórzem. Jednak trafiające w strop bunkra pociski nie czyniły żadnych uszkodzeń w betonowej konstrukcji.

Naraz, z drugiej kopuły, wystrzelił pocisk. Czerwona kula, mknąc łukowym torem, upadła między pierwsze dwa czołgi. Siła wybuchu wyrwała sporą część brukowanej drogi. Krzyki wyrzuconych w powietrze żołnierzy zostały stłumione przez potężny huk.

Pancerna kolumna stanęła. Odpowiedziała ogniem.

Trzeci pocisk trafił w kopułę. Nie przebił pancerza, lecz spowodował potężny pogłos, niczym wewnątrz ogromnego dzwona. Florian Koch, który akurat w tym momencie miał zamknięte usta, został porażony falą dźwięku. Upadł na podłogę, kuląc się niczym płód w łonie matki. Jedyne co słyszał to jednostajny szum w głowie. Odruchowo chwycił się za uszy. Poczuł lepkość pod dłońmi. Odsłonił uszy i spojrzał na ręce. Były zakrwawione.

Zapłakany krzyknął, lecz nie słysząc własnego wołania, przeraził się jeszcze bardziej. Wpadł w panikę. Chciał się podnieść, ale nogi miał jak z waty. Zupełnie bezwładne.

Niespodziewane, kolejne natężenie piskliwego dźwięku, przeszyło go na wskroś. To był decydujący cios. Nie wytrzymał. Zwymiotował, zaraz potem stracił przytomność.

***

Klaus Himmelwitt wracał udeptaną w śniegu, przez uciekinierów, ścieżką. Spiesznym krokiem kierował się w stronie bunkra. Co jakiś czas, spoglądał w lewo; na ledwie widoczny wśród ciemności nasyp i biegnącą na nim drogę. Gdzieś za plecami, w oddali, cichły odgłosy walki. Rosjanie zdobyli most lecz większość pojazdów stała przed nim, w kolumnie marszowej.

Bawarczyk, będąc już w niewielkiej odległości od celu, zwolnił i pochylił się. Obawiał się żeby nie zostać wziętym za przeciwnika i zastrzelonym ze stanowiska karabinu maszynowego, chroniącego wejścia. Jednak, ledwie widoczny w niewielkim otworze wylot lufy, trwał niewzruszony. Volkssturmista dotarł do tylnej ściany bunkra, jedynej nie odsypanej ziemią. Kiedy naciskał zimną klamkę wejściowego włazu.

Odgłos długiej serii z MG 34 przerwał ciszę. Rozpętało się piekło. Nie bacząc na to, wszedł do środka.

Wiedział gdzie szukać nastoletniego Niemca. Nie pomylił się. Znalazł go leżącego na podłodze, przy stanowisku granatnika. Chłopiec leżał we własnych rzygowinach z zakrwawionymi uszami. Bawarczyk wyciągnął go na korytarz. Przyklęknął. Sprawdził tętno i oddech.

– Nie martw się, mały. Wyciągnę cię stąd.

– Nie wydaje mi się, Himmelwitt. – Klaus usłyszał złowrogi ton za plecami.

Dowódca załogi stał kilka kroków w głębi korytarza mierząc do niego z MP 40.

– Zwariowałeś, Schlinke?! – weteran Wielkiej Wojny marszcząc brwi, wycedził przez zaciśnięte zęby.

– Jesteś dezerterem, Himmelwitt, a dezerterów karze się śmiercią.

– Całkiem ci odbiło! Od koniaku chyba postradałeś zmysły. – Bawarczyk wstał. – Zejdź mi zdrogi Schlinke! Zabieram młodego, póki jeszcze czas.

– Nigdzie nie pójdziesz – sierżant położył palec wskazujący na języku spustowym. – Mamy rozkaz bronić bunkra. To nasze zadanie. Nasz obowiązek.

– Odezwał się wzorowy dowódca – zakpił Klaus.

– Zamknij się, Himmelwitt! – piskliwie krzyknął sierżant w mundurze grenadiera pancernego. – Ten chłopak przynajmniej wierzy w naszą ojczyznę. Chce walczyć, aby ją uratować. Nie to co ty i reszta tych starych pierdzieli.

– Kurwa, Schlinke! – ryknął Bawarczyk łapiąc się za głowę. – O czym ty mówisz, człowieku?! Czy ty naprawdę jesteś taki tępy? Myślisz, że wciśniesz mi poczucie winy? Zaimponowałeś naiwnemu chłopcu, opowiadając mu zmyślone historie o chuju ipaproci. Tylko po to żeby nareszcie poczuć się kimś poważanym i darzonym szacunkiem. Jesteś żałosny.

W jego głosie nie było nawet krzty niepewności.

– W imię tego chcesz poświęcić swoje i nasze życia? – dodał po sekundzie. – Chcesz zostać bohaterem, tak? Proszę bardzo, droga wolna. Idź, pozabijaj kilku Ruskich. Może dadzą ci za to upragniony Żelazny Krzyż – pośmiertnie! Zrób to, ale bez nas. Nie masz prawa nas zatrzymywać ikazać umierać razem z tobą w tym zasranym bunkrze.

– Mam takie prawo; jestem dowódcą! – głos sierżanta załamał się.

– Nie rozśmieszaj mnie, Schlinke. – Bawarczyk mówił powoli, łagodnym tonem. – Powiedzieć ci kim jesteś? Jesteś pijakiem, kaleką oniespełnionych ambicjach, który postanowił skończyć swój nędzny żywot, okrywając się chwałą bohatera, w pojedynkę, stawiając czoła masom nieprzyjacielskich żołnierzy. Mdli mnie na twój widok – Klaus przerwał na moment. – Najbardziej żałosne jest to, że ty w to wierzysz.

Bawarczyk spuścił wzrok i pokiwał głową.

Sierżant Schlinke stał blady. Bezsilny. Chciał cos powiedzieć, ale nie umiał znaleźć żadnego argumentu.

– Obudź się! – krzyknął niespodziewanie, aż dowódca załogi cofnął się pół kroku. – Zdechniesz w tym bunkrze, a miejscowi pochowają cię bezimiennie w przydrożnym rowie. Myślisz, że kogoś obchodzi ta zasrana linia? Pomyśl trochę: obsadzili ją dziećmi, starcami i kalekami izostawili na pastwę losu. Na pewną śmierć, w nadziei, że znajdzie się kilku głupców, którzy stawią opór, a dowództwo zyska przez to cenny czas. Chcesz umrzeć w imię tego? Powtarzam: proszę bardzo. Ale ja zabieram młodego i idę. Zejdź mi z drogi.

Weteran Wielkiej Wojny zarzucił nieprzytomnego nastolatka przez lewy bark i ruszył pewnym krokiem przed siebie.

Dowódca załogi stał ze wzrokiem tępo wlepionym w podłogę. Nie podnosząc głowy, zrobił przejście. Klaus z przerzuconym przez plecy chłopcem zatrzymał się przed sierżantem.

– Chodź z nami, Gunter – powiedział łagodnym głosem.

Schlinke podniósł zaszklone oczy. Pokiwał przecząco głową mrużąc powieki.

Weteran Wielkiej Wojny chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle doszły go głosy dobiegające z wejścia do bunkra.

– Uciekajcie – odezwał się sierżant. – Uciekajcie dołem. Do dworca, idalej do 716. Tam Ruscy jeszcze nie dotarli.

– Chodź z nami.

– Nie, Klaus. Ja zatrzymam Ruskich. Dam wam czas na ucieczkę. – Dowódca bunkra numer 717 zamilkł na moment. – Wszystko co mnie powiedziałeś to prawda. Choć na koniec zachowam się jak mężczyzna, którym zawsze chciałem być. Powodzenia.

Nie czekając na odpowiedź, pobiegł korytarzem do wejścia.

– Powodzenia, Gunter – rzekł cicho Klaus i ruszył w przeciwną stronę.

Kiedy znalazł się przy zejściu na dolną kondygnację, huk eksplozji rozniósł się echem po obu piętrach głównego obiektu. Bawarczyk zatrzymał się na chwilę, po czym zszedł po schodach, udając się do zejścia do podziemnych korytarzy.

Z trudem, jedna ręką, odsunął drzwi. Stanął nad ogromnym szybem o przekroju koła, biegnącym, jakieś trzydzieści metrów, w dół. Przy wejściu znajdowała się dobudowana płaska ściana, a do niej przyklejone schody, biegnące pionowo zygzakiem, ku ukrytemu w ciemnościach dnu.

Zaczął uporczywe i mozolnie schodzić po betonowych stopniach. Mniej więcej w połowie dystansu, usłyszał nad sobą odgłosy sowieckich żołnierzy. Podążali za nim.

Klaus przyspieszył kroku, zmuszając się do ogromnego wysiłku. Ciężko sapiąc stanął na dnie. Poprawił ułożenie nieprzytomnego chłopca na barku.

Rozejrzał się. Prostopadle do schodów rozchodził się wysoki korytarz o owalnym przekroju. Na dnie tunelu położono chodnik, podsypany gruzem i piachem. Przez środek biegły wąskie szyny kolejki elektrycznej dowożącej zaopatrzenie.

Klaus Himmelwitt wiedział, że to już koniec. Nie miał sił na dalszą ucieczkę. Był potwornie zmęczony. Poza tym, wtunelu i tak nie miałby gdzie się ukryć. Położył delikatnie bezwładnego młodzieńca na ziemi. Tuż za plecami usłyszał uderzenia ciężkich butów o betonowe stopnie. Żołnierze radzieccy krzyczeli. Wiedział co mówią. Wróciły bolesne wspomnienia z Wielkiej Wojny.

Uniósł ramiona wysoko.

– Nie strzelać! – powiedział po rosyjsku odwracając się powoli. – Poddajemy się!

Grupa żołnierzy, ubranych w długie płaszcze i futrzane czapy, zaczęła obchodzić dwóch volksstrurmistów mierząc groźnie bronią.

Niespodziewanie, skulony na podłodze Florian Koch obrócił się energicznie. Spod bluzy momentalnie dobył pistolet.

Odgłos terkoczących pepeszy rozbrzmiał w ciemnych korytarzach Bunkra numer 717.

KONIEC

Koniec

Komentarze

Dzień dobry / dobry wieczór
Z założenia nie wystawiam ocen, ale gdybym to czynił, dałbym piątkę z plusem. Do szóstki brakuje okruszyny (rozsądnej!) fantastyki...

Adam, dzięki za komentarz do opowiadania. W założeniu miało być "nie-fantastyczne" także wiem, że pod tym kontem rozczarowuje (w końcu to strona Nowej Fantastyki). Następne będą już typowo fantasy. Pozdrawiam, Cold.

To poproszę SF, fantasy, steampunk, new weird, lub cokolwiek fantastycznego i będzie super.
Pozdrawiam. 

Jakub, reprymendę przyjmuję z pokorą.

Opowiadanie fantasy dziś będzie gotowe. Zanim jednak pojawi się na portalu musi "odleżeć swoje". Ponadto czeka mnie praca nad poprawkami w tekście.

Pozdrawiam.

OK. :-)

Bardzo słuszna decyzja. Odleżakować, poprawić... Żeby tym razem nie można było znaleźć ani jednego błędu. A to się liczy.

Adam, zawsze się jakieś błędy znajdą, choćbym pod pistoletem kilku korektorów przez parę dni i nocy trzymał :)

Ale faktem jest, że tekst, gdy trochę "poleży" jest przez autora inaczej postrzegany i łatwiej dokonać poprawek.

Lepiej jednego pod kilkoma pistoletami. Ale z przerwami na sen i posiłek, miej serce...

Nowa Fantastyka