- Opowiadanie: Septimus - Mocne postanowienie

Mocne postanowienie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mocne postanowienie

Mocne Postanowienie

 

Raz jeszcze spojrzał na zapisaną runami podłogę. Musiał upewnić się, że zaklęcie jest kompletne. Przez chwilę sprawdzał odległości między poszczególnymi znakami, po czym podszedł do leżącej na stole księgi i przerzucił parę kartek. Podrapał się po głowie mrucząc coś i znów badawczo popatrzył na podłogę. Krople potu poczęły spływać po jego twarzy.

 

– W mordę! – Wyrwało mu się, gdy zapalając świeczkę poparzył sobie palce. – Spokojnie, tylko spokojnie…

 

Nie był spokojny. Na tym polegał problem. Odłożył zapalony ogarek i jeszcze raz przerzucił parę kartek. Wilgotne, na niektórych osadziła się już cienka warstwa pleśni, zlepiając po kilka stron tak, że co jakiś czas musiał przerywać pracę i delikatnie je rozklejać. Nie mógł pozwolić sobie na uszkodzenie wolumenu. Nie miał czasu na szukanie innego egzemplarza „Księgi dla początkujących Nekromantów: Wezwij zmarłych, pokonaj wrogów (wersja uzupełniona o uwagi czytelników i ilustracje), tom II”.

I choć okoliczności wskazywały na coś zupełnie innego, Incogitatus nie był nekromantą. Magiem, tak. I interesował się nekromancją, ale z przyczyn czysto zawodowych*. A to, że w ciemnej, wilgotnej piwnicy przygotowywał zaklęcie wzywające Śmierć nie miało nic do rzeczy.

Poza tym piwnica nie była wystarczająco mroczna jak na porządnego nekromantę, stwierdził Incogitatus po namyśle. Bardziej przypominała dosyć spory składzik na wszystko, co nie miało swojego miejsca w domu, a niekoniecznie musiało zostać wyrzucone. Każda z czterech ścian zasłonięta była przez ogromne regały i szafy, po brzegi wypełnione najróżniejszymi przedmiotami. Była tam szklana kula, do połowy wypełniona wodą, stalowa rękawica, brykiety, grabie i dwie miotły, zepsuta pozytywka, trochę desek, książki o najróżniejszej wielkości, kolorze i tematyce, ale też pojedyncze kartki walające się po podłodze. I wiele rzeczy, których przeznaczenia nawet sam właściciel nie był pewien. Nie zmieniało to faktu, że kiedyś mogą okazać się całkiem przydatne. Wszystkie te rozrzucone po pokoju przedmioty tylko pogłębiały wrażenie kompletnego chaosu. Tym bardziej godnym podziwu był fakt, że na środku wydzielone zostało wystarczająco miejsca na narysowanie magicznego kręgu. W kącie, pod regałami, stał mały stoliczek, całkowicie przykryty ogromną księgą, a wsparty na jednej tylko, drewnianej nodze, tak cienkiej i przeżartej przez korniki, że sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała rozsypać się w drzazgi.

 

– „Ustawić świeczki w promieniu dwóch metrów.” – Przeczytał na głos Incogitatus, wodząc palcem za tekstem księgi. – „Uwaga: świeczki nie mogą być bliżej niż w promieniu półtora metra. W innym razie po materializacji Śmierci może dojść do podpalenia szat i sprowadzenia na Przywołującego bolesnych klątw.”

Położył ledwo tlące się ogarki świec w odpowiednich miejscach. Skroń pulsowała boleśnie. Przetarł czoło dłonią. Parę razy odetchnął głęboko, po czym ponownie spojrzał na opis zaklęcia.

„Po ustawieniu świeczników…”

Incogitatus jeszcze raz spojrzał na żałosne ogarki świec, po czym zaklął w myślach i ze zrezygnowaniem machnął ręką. Kto by zwracał na to uwagę.

„Po ustawieniu świeczników należy wypowiedzieć zaklęcie wzywające Śmierć. Ważnym jest pamiętać, aby po zmaterializowaniu się Mrocznego Żniwiarza nie popełnić Faux pas. Śmierć jest starsza rangą i wiekiem i to ona, o ile zapragnie, pierwsza wyciąga dłoń. Dobrym wyjściem jest delikatny ukłon i przedstawienie się. Uwaga: nie należy całować w rękę, niezależnie od postaci, w jakiej się zmaterializuje.”

 

– Cholernie mi to potrzebne – Incogitatus parsknął nerwowym śmiechem. – Faux pas już popełniłem.

 

„Wskazane jest również mieć w zanadrzu coś, co wręczymy Śmierci. Autorzy proponują butelkę dobrego, wytrawnego wina. Czerwone wino produkcji Trevis&Dostaszewski tylko 3 talary sztuka!” Incogitatus rzucił okiem na stojącą pod stolikiem butelkę samogonu, w połowie już opróżnioną. Powinna się nadać, stwierdził, ale dla pewności odkorkował i pociągnął łyk. Rzeczywiście, była w porządku.

Chwilę stał w bezruchu, nie mając pewności, czy nie zapomniał o jakimś składniku. W myślach jeszcze raz wyliczył wszystkie elementy. W końcu stanowczym ruchem zamknął księgę i wygiął palce, aż strzeliły w stawach. Jednocześnie z rąk poleciały mu iskry, sypiąc się na chaotycznie rozrzucone po podłodze papiery. Szybko zgasił je podeszwą buta.

 

– Jak tak dalej pójdzie, to spalę cały dom – sapnął, ponownie otarłszy czoło rękawem. Był już niemal cały mokry, choć w piwnicy panował chłód. – Opanuj się, jesteś profesjonalnym magiem. Nie masz powodu do obaw.

Właśnie, że masz, zaprzeczył w myślach. Masz jeden powód. Załatwiłeś w miasteczku taki burdel, że bez cudzej pomocy przez rok tego nie posprzątasz. Jesteś skończonym idiotą i nie potrafisz poradzić sobie sam, dlatego wpadłeś na genialny pomysł wezwania Śmierci. Jakby nie miała nic na głowie. Czaszce.

Incogitatus odchrząknął. Z podobnym nastawieniem na pewno sobie nie poradzi. Najwyższy czas TO zrobić, zamiast wciąż płakać nad rozlanym mlekiem. Stanął w rozkroku, nieznacznie ugiął nogi w kolanach. Wyciągnął obie dłonie przed siebie, zawahał się. Odczekał chwilę, wziął parę głębokich wdechów. To na nic, wciąż był zbyt zdenerwowany.

Wyprostował się, sięgnął za ucho i wyciągnął w połówkę papierosa. Prostą magiczną sztuczką zapalił i opadłszy na krzesło, zaciągnął się głęboko.

 

– Nie ma pośpiechu – stwierdził, wypuszczając dym nosem. Z zapachem stęchlizny, wszechobecnym w piwnicy, zmieszał się dym z naprawdę podłego tytoniu, gryzący w oczy i nos. Przywoływanie Śmierci nieraz pociągało za sobą bolesne konsekwencje dla śmiałka, który się tego podjął. Tym bardziej wskazane było, aby przed samym wezwaniem opanować zdenerwowanie. Choćby na chwilę.

 

Wypalił papierosa do samego koniuszka, omal nie przypalając sobie przy tym ust. Wypluł resztkę i kopnął w kąt pokoju. Napięcie nieco z niego zeszło. Podniósł się i znów stanąwszy przed runicznym kręgiem, odetchnął parę razy, po czym rozpoczął przywoływanie. Przez pewien czas mamrotał coś pod nosem, po czym nieznacznie ugiął nieco nogi i wyciągnąwszy ręce, wypowiedział główne zaklęcie.

 

Z początku słychać było stukot. Wypisane kredą runy zaświeciły różnymi kolorami, płomienie świec wydłużyły się. Rzeczywistość lekko się skurczyła i wykrzywiła, to znowu rozciągnęła, jakby gdyby była z gumy*. I nic.

Incogitatus otworzył oczy i rozejrzał się. Żadnych większych zmian, poza jedną świeczką, która zgasła i… kawałkiem pergaminu, leżącym na środku kręgu. Mag przez chwilę spoglądał na złożony parę razy świstek, niepewny, jak zareagować. Właściwie do końca nie wiedział, czego się spodziewał po inkantacji. Ale na pewno nie tego. I szczerze mówiąc zdecydowanie bardziej cieszyłby się z widoku potężnego, duszożerczego demona, niż zwyczajnego kawałka papieru. Taki demon przynajmniej od początku sygnalizował, do czego zmierza. A tajemniczy kawałek pergaminu… To mogło oznaczać bardzo sprytny podstęp.

Pomimo to powoli wszedł w runiczny krąg i schylił się po znalezisko. Delikatnie rozłożył i pełen najgorszych przeczuć przeczytał:

„Wyszedłem za obowionzkami. Aby przyzwać proszę spróbować ponownie później.”

Incogitatus wypuścił kartkę z rąk. Skamieniały z przerażenia, wpatrywał się w jeden punkt, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Obrazy, jeden za drugim, przelatywały mu przez głowę, z każdą sekundą budował w myślach coraz gorszy scenariusz nadchodzących wydarzeń.

W końcu otrząsnął się i zaklął szpetnie. Było źle, naprawdę źle. Wyglądało na to, że Śmierć zeszła na Ziemię z własnej inicjatywy. A to oznaczało, że naprawdę spieprzył sprawę… Nie potrafił uwierzyć w fakt, że zaczęło się od tak głupiego… incydentu. Opadł na ziemię, oparł się plecami o szafę, sięgnął po butelkę samogonu i pociągnąwszy łyk, zatopił się we wspomnieniach.

 

 

W ciemności zaświecił punkt. Z początku drobny, ledwo widoczny, jak pojedyncza gwiazda na bezchmurnym niebie, promieniejący nienaturalnym, złotawym blaskiem. Począł rosnąć, wkrótce stając się kulą… nie, tunelem, pełnym światła. I szum, jakby szept tysiąca mrówek skupionych w jednym mrowisku. Powracająca świadomość.

To zabawne uczucie po ciężkiej nocy, zaraz po przebudzeniu, kiedy organizm przeprowadza szybką inwentaryzację. „Tak, to są moje nogi” wydaje się potwierdzać i wysyła właścicielowi bolesny impuls aby przypomnieć o ich istnieniu..

Incogitatus obudził się. Bolało go wszystko, od koniuszków palców do czubka głowy z włosami włącznie. Otworzył oko. Stwierdził, że jest już widno, po czym pozwolił powiece opaść. Spróbował otworzyć drugie, bez większych efektów. Coś twardego i czarnego zasłaniało mu pole widzenia. No tak, znów zasnął przy biurku, z twarzą na stole.

Tylko jak to możliwe, skoro leżał?

Jęknął i z wysiłkiem przewrócił się na bok. Ziemia była miękka i wilgotna na tyle, że w miejscu, gdzie przed chwilą leżała głowa, odcisnął się ślad jego profilu. Incogitatus dopiero teraz zauważył, że jest cały mokry i zziębnięty. Wyciągnął rękę i próbował wyszeptać zaklęcie, lecz zamiast słów inkantacji z jego gardła wydobył się stłumiony kaszel. Opadł na plecy i leżał parę minut, niezdolny do dalszego ruchu.

W końcu, rozbudzony już na dobre, uniósł się na łokciach i rozejrzał. Był słoneczny ranek, a on znajdował się na środku polnej drogi. W oddali majaczyły dachy domów z miasteczka Modicus. Powoli, nie bez trudności, usiadł, a następnie, podpierając się obiema rękoma, wstał i wyprostował na tyle, na ile pozwalała mu jego kondycja. Rozejrzał się dokoła i zamarł z rozdziawionymi ustami, nawet nie przerażony, co zaskoczony.

 

– Nigdy więcej nie piję z krasnoludami – stwierdził chrypiącym głosem, splunąwszy na ziemię.

 

Trawa w promieniu parunastu metrów była kompletnie wypalona. Zapragnął jak najszybciej znaleźć się w domu.

Cała szata była do wyrzucenia, od błota i brudu zupełnie zmieniła kolor z ciemnoczerwonego na brązowy. Incogitatus był świadomy faktu, że wypranie jej równało się pozbawieniu jej frędzelków, cekinów, sznurków, złotych medalioników, spinek, kolczyków, ozdobnych figurek oraz wszystkich innych drobnych elementów, bez których szata maga nie była prawdziwą szatą maga. Raz próbował ją wyczyścić, po pogrzebie Marty de Lamoure. Wtedy, gdy Tom upuścił na niego talerz pełen bigosu.

 

 

– Niezły bigos – próbował zażartować później, przyjacielsko klepiąc Incogitatusa po ramieniu. Żałosne.

 

– Zabiję – syknął mag, unosząc rękę, jednak zaraz się opamiętał.

 

– Co?

 

– Spierze się – Incogitatus próbował odwzajemnić uśmiech, na próżno. Gdyby tylko nie Kodeks Maga… Żaba, albo lepiej, szczur. – Powiedziałem, że na pewno się spierze.

„Nie wolno używać czarów przeciwko niewinnym…” Ale mógł chociaż rozkwasić mu ten krzywy nochal. Odwrócił się wtedy na pięcie i zajął rozmową z Raulem i jego żoną. Próba usunięcia plamy zakończyła się zupełnym fiaskiem. Musiał siedzieć w domu do czasu, gdy doszła przesyłka z nową szatą maga. A takie zamówienie nie należało do tanich.

Szybki marsz w kierunku miasta sprawił, że już po paru minutach Incogitatus był całkiem rozgrzany. Lekko kuśtykał na lewą nogę, ale poza tym był w dobrej kondycji. Co jakiś czas zatrzymywał się próbując strzepnąć zaschnięte błoto z fałd szaty, bezskutecznie. Większość głęboko wsiąkła w materiał. To bez sensu, pomyślał, lecz mimo to wciąż próbował. Miał przed sobą jeszcze kawałek drogi i nic lepszego do roboty. Zaklęcia teleportacji działały wyłącznie na krótką odległość i choć oszczędzi sobie wstydu pojawienia się w mieście w takim stanie, to jednak część drogi musiał odbyć pieszo.

Jest wiele rzeczy, o które szanowany mag musi zadbać. Jedną z nich jest właśnie uznanie lokalnej społeczności. Trzeba utrzymać pewien dystans, dzięki któremu nie będą wciąż dobijać się do twoich drzwi z głupimi problemami. Incogitatus dążył do stanu, w którym w ogóle nie będą do niego przychodzić.

W pewnym momencie przystanął, sięgnął do kieszeni i wyciągnął pakunek z tytoniem. W sakiewce namacał bibułę i w parę sekund skręcił papierosa. Pstryknięciem zapalił i zaciągnął się ciemnym, gryzącym dymem.

 

Co robił ostatniej nocy? Miał wrażenie, jakby wspomnienia z tego okresu zostały boleśnie wymazane alkoholową gumką, pozostawiając białą plamę. Usiadł w cieniu drzewa rosnącego przy drodze i zamyślił się, co jakiś czas wypuszczając kłęby dymu. Przecież musiał jakoś dostać się z karczmy na obrzeża miasta. Z kim pił tego wieczoru? To powinien być jego punkt wyjścia. Jasne, najprawdopodobniej z krasnoludami, bo kto inny dotrzymałby mu pola? Nie, nie mógł przyjmować tego za pewnik. Przecież równie dobrze mógł pić więcej niż inni i szybciej stracić pamięć.

– Hej, Robercie.

Mag omal nie wypuścił papierosa z rąk. Naprzeciw niego wyrosła uśmiechnięta kobieta w zielonej sukience opadającej aż do ziemi.

 

– Witaj, Marto – za wszelką cenę próbował nie zwracać uwagi na swój wygląd. – Idziesz do miasta?

Co za debilne pytanie, pomyślał. Jasne, że tam idzie. I kogo chcesz oszukać – przecież od razu widać, że tarzałeś się w błocie. Teraz tylko módl się, żeby pomyślała, że to jakaś lecznicza kuracja magiczna, a nie zwykłe pijackie zapasy z podłogą.

 

– Tak – uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Idziesz ze mną?

 

– Nie… Ja tu jeszcze trochę poczekam – stwierdził Incogitatus, ostentacyjnie rozglądając się dokoła. Próbował jak najszybciej uciąć rozmowę.

 

– Czyli idę sama.

 

– Chyba na to wygląda.

 

Cholera, zachowywał się jak kompletny dupek, ale nie miał wyjścia. Marta widocznie zrozumiała wreszcie, że nie chce z nią rozmawiać. Odczekała jeszcze chwilę.

 

– Cóż. To do zobaczenia Robercie – rzekła w końcu. Odchodząc, pomachała mu ręką na pożegnanie.

Incogitatus skinął głową i odprowadzał ją wzrokiem, aż w końcu zniknęła za rogiem. Widocznie wracała z miejscowego cmentarza. Ciekawe, czy zwróciła uwagę… Pewnie tak. Jasne, teraz wszyscy będą o tym mówić. Rozgada, jak to kobiety. Cholerny pech.

Przez chwilę zastanawiał się jeszcze, czy jej nie dogonić i spróbować jakiś zaklęć zapomnienia, ale zaraz uświadomił sobie, że to jeszcze głupszy pomysł. Jak coś nie wyjdzie, a było to całkiem możliwe, to będzie w naprawdę niezłym bagnie. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, stwierdził gasząc papierosa i wkładając niedopałek bezpiecznie za ucho.

Wstał, bezskutecznie otrzepał szatę i ruszył w kierunku miasteczka.

 

 

Jack przejechał ręką po twarzy, nie mogąc zebrać myśli. Zielarz wspominał mu, że po wypiciu leczniczych naparów może dojść do czasowych halucynacji, zarówno wzrokowych jak i dźwiękowych. Skutki uboczne takie jak otumanienie, utrata równowagi czy ogólne spowolnienie ruchów również nie powinny być dla niego zaskoczeniem. Jack doskonale zdawał sobie z tego sprawę i dlatego rano, po zażyciu odpowiednich środków, starał się nie wychodzić z domu przez dobre dwie, trzy godziny. Zazwyczaj przesiadywał wtedy w fotelu i zajmował się różnymi drobnymi domowymi pracami, jak choćby cerowaniem. Był kawalerem. Uważał, że to był jego własny wybór, choć rodzina miała nieco odmienne zdanie.

Tak więc każdego ranka siadywał w swoim ulubionym fotelu i zabierał się za cerowanie: skarpet, spodni, rękawic, koszul. Wszystkiego, co w czasie ciężkiej pracy mogło się zetrzeć lub popruć. Zresztą, jego profesja też po części była przyczyną stanu cywilnego. Większej części. Była głównym powodem.

Jednak tego ranka wydawało się to zupełnie nieistotne. Pracował dopiero po południu – wcześniej dbał o swoje zdrowie. Jak co dzień, tak i tego dnia zaparzył napój z różnego rodzaju suszonych liści i ziół i poczekał, aż ostygnie do temperatury nieco wyższej niż pokojowa. Wrzucił kostkę cukru, zamieszał dwa razy zgodnie ze wskazówkami zegara, po czym raz wstecz, i wypił. Potem usiadł w swoim ulubionym fotelu, sięgnął w kierunku sterty ubrań i wyciągnął pierwszą z wierzchu koszulę, ze sporą dziurą w okolicach pępka.

Mówią, że szycie nie jest męskim zajęciem. Jack tak nie uważał. Wymagało sporej precyzji, bystrego oka, delikatności i cierpliwości. Nie było męczące, ale za to pozwalało zebrać myśli. Jack nigdy nie zbierał myśli podczas cerowania. Nie dlatego, że po wypiciu napoju leczniczego myśli te były wyjątkowo powolne, a nawet bolesne. Przyczyną był prosty fakt, że Jack podczas cerowania spał. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. Jest wiele osób, które potrafią maszerować i spać. Wiosłować i odpłynąć do krainy snów. Nawet słuchać przemówień i jednocześnie uciąć sobie drzemkę. Jednak zdecydowana większość po prostu nie słuchała.

Jack potrafił przysypiać podczas gdy ręce precyzyjnie operowały igłą i nićmi. Usiadł, znalazł kawałek jaskrawożółtego materiału na łatę, spojrzał w okno… Właśnie, okno. To, co wtedy Jack zobaczył w oknie, a raczej za oknem, nie było normalne.

Zobaczył nagrobki, całe rzędy nagrobków najróżniejszych kształtów i wielkości, ale to go akurat nie zdziwiło. Przecież mieszkał przy cmentarzu właśnie po to, aby mieć blisko do pracy. Jako grabarz bardzo cenił swój czas. Wielu powiedziałoby, że z racji zawodu nie powinien mieć problemu z oglądaniem tego rodzaju rzeczy, jednak w rzeczywistości był zaskoczony. Przerażony… Może odrobinę. Ale zaskoczony, na pewno.

 

– Albo to halucynacje – zaczął, ale spojrzawszy jeszcze raz uświadomił sobie, że halucynacje już dawno by sobie poszły, a rzeczywistość stała pod oknem i radośnie mu machała. – Albo muszę pogadać z Robertem – stwierdził, podnosząc się z fotela.

 

Incogitatus krążył po pokoju w zamyśleniu. Cholerne pijackie wypady, pomyślał i nalał sobie kieliszek whisky. Usiadł na krześle i pociągnął spory łyk. Spojrzał na przewieszoną przez oparcie krzesła szatę i nie pierwszy już raz tego dnia jęknął. Może potraktować ją zaklęciami? Nie, zawsze istniała całkiem spora szansa, że ulegnie całkowitej destrukcji lub zostanie przeniesiona do innego wymiaru. To nie pomagało.

Ktoś zapukał do drzwi. Mag odstawił szklankę i narzucił na siebie lnianą koszulę. Lepiej uprzedzić gościa, zanim ten wpadnie na głupi pomysł samodzielnego otworzenia sobie drzwi i wejścia do domu. Jego domu. Szybko, przeskakując po kilka stopni, zbiegł schodami i ruszył w kierunku drzwi. Po drodze próbował jeszcze ułożyć jakoś rozwichrzone włosy, bezskutecznie. Od powrotu do domu nie zdążył nawet wziąć kąpieli.

Wyjrzał przez szparę do drzwi i odskoczył jak oparzony. Znowu ten nienormalny, pomyślał mimowolnie. Zastanowił się, czy może nie udawać, że nie ma go w domu, lecz w tym momencie znów zapukano do drzwi i chcąc nie chcąc, mag uchylił rygiel.

 

– Witaj, Jack.

 

– Robercie, musimy porozmawiać – Jack bezceremonialnie przekroczył próg i minął Incogitatusa. Był mocno wstrząśnięty, co było naprawdę poważną oznaką kłopotów zważywszy na fakt, że po zażyciu wszystkich tych ziół i proszków facet zazwyczaj wyglądał jak warzywo. Bardzo kolorowe warzywo.

Jack należał do ludzi, których mag starał się unikać. Nie miał żadnych zastrzeżeń co do jego zawodu – praca jak każda inna. Może tylko nieco bardziej wymagająca. Zgoda, wymagała sporych nerwów, a Jackowi tej cechy wyjątkowo brakowało. Incogitatus nigdy nie pochwalał jego postępowania. Mógł zmienić pracę, skoro nie dawał rady. A tak zamiast smętnego grabarza mieli grabarza na wiecznym haju. Choć przecież sam polecił mu wizytę u miejscowego zielarza.

Nawet jego wygląd wywoływał mieszane uczucia. Te wszystkie różnokolorowe łaty na ubraniu. Incogitatus zawsze zastanawiał się, czy jego krawiec popija podczas szycia to samo co Jack.

 

– Robercie, jest pewien problem.

 

– Ile razy mam wam mówić, że nie nazywam się Robert. Moje imię brzmi Incogitatus, przyjąłem je po ślubowaniu całkiem dawno temu i powinniście się już przyzwyczaić!

Jack zmierzył go pełnym zdziwienia wzrokiem.

 

– Jest problem i albo ja go mam, albo mamy go wszyscy – kontynuował, jakby nie słyszał nic z tego, co powiedział do niego mag. – Robercie, widziałem Martę.

 

– Co w tym dziwnego? – Incogitatus prychnął pogardliwie. – Też ją widziałem.

 

– Chowałem Martę parę dni temu. W ziemi. I ty też tam byłeś.

 

– Cholera.

Jack utkwił w nim wzrok. Zbyt spokojnie zareagował na tę wiadomość. Sam Incogitatus był zaskoczony swoim spokojem.

 

– Robercie, czemu wróciła?

 

– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Trzeba by ją zapytać – dodał, zdając sobie sprawę, jak głupio to brzmiało. „Przepraszam, ale czemu wróciłaś ze świata umarłych?”

 

– Ja też nie wiem, co się dzieje – powiedział Jack i opadł na fotel, rozglądając się powoli dookoła. Nie za dobrze się czuł, zioła wciąż dość mocno na niego działały. Rozejrzał się po pokoju gościnnym maga, jeżeli można było go tak nazwać. Stare fotele, mały stolik na środku i miska z dwoma żółtawymi orzeszkami. Żadnych obrazów, żadnych wazonów ani ozdób. Mały, pusty salon.

 

– Nie wiem, nie wiem! – wyrwał się nagle z zamyślenia Incogitatus i zaczął krążyć po pokoju, drapiąc brodę. – Daj chwilę pomyśleć…

 

– Dostałeś list – oznajmił Jack, schylając się po leżącą na podłodze kopertę. Widocznie ktoś wsunął ją pod drzwi i musiała przelecieć aż pod fotel. Nietrudno było ją zauważyć, w pokoju nie było nawet dywanu. – Jeszcze nieotwarta – dodał. Mag zatrzymał się i sięgnąwszy, wyrwał ją z ręki Jacka. Powoli otworzył i wyjął niedbale złożony list. Wiadomość była całkiem krótka.

 

 

 

Drogi Incogitatusie,

Wygrałeś zakład. Rzeczywiście, potrafisz rozbawić nawet zmarłych. Dołączamy

dziesięć talarów wygranej. Pozdrawiamy i życzymy miłego odsyłania.

 

Znajomi z karczmy

 

Monety upadły z łoskotem i potoczyły się po podłodze. Incogitatus jęknął.

Jack zbliżył się i delikatnie wyjął list z rąk osłupiałego maga. Przez chwilę czytał, mamrocząc pod nosem kolejne słowa. Gdy skończył, rzucił Incogitatusowi niezwykle poważne spojrzenie.

 

– No, Robercie – powiedział w końcu, żartobliwie grożąc mu palcem. – Nic nie mówiłeś, że dorabiasz na boku jako komik.

 

 

Incogitatus ocknął się na podłodze pod regałem. Plecy rwały go niemiłosiernie, w głowie trochę szumiało i kołatało. Już drugi raz budził się w takim stanie.

Świeczki zdążyły się wypalić i w piwnicy panował całkowity mrok. Pstryknął palcami. Pod sufitem zawisł mały ognik, rzucając bladą poświatę na pomieszczenie. Pusta butelka po samogonie leżała po przeciwległej stronie, krąg na ziemi starł się w kilku miejscach. Incogitatus zastanawiał się, która jest godzina. Szum nieco zelżał, ale kołatanie nadal nie dawało mu spokoju. Kac czy rzeczywistość? Niechętnie wstał i wspiął się po wąskich schodach na parter.

Na czym stanęło, zastanawiał się, pokonując kolejne stopnie. Próbował wezwać Śmierć, ale nieco się spóźnił. Zajmując takie ważne stanowisko człowiek (w tym wypadku: kościotrup) nie powinien chyba robić sobie wakacji? To trochę nieodpowiedzialne.

Nieodpowiedzialne jest wzywanie umarłych po pijaku w ramach zakładu, którego się nie pamięta. Łomotanie nasilało się. Komuś wyjątkowo zależało na rozmowie z magiem. Co mogło oznaczać tylko kłopoty. Incogitatus westchnął i ruszył w kierunku drzwi. Po drodze przypomniał sobie parę sekwencji zaklęć ochronnych. Na wszelki wypadek.

 

– Spokojnie, bo wyłamiecie zawiasy. O co chodzi? – Spytał uchylając nieco drzwi.

 

– Umarli wstali z grobów!

 

– Wiem – odrzekł Incogitatus, nim zdążył ugryźć się w język.

 

– Skąd?

Szerzej otworzył drzwi. W nikłym blasku księżyca ujrzał twarz Julii, miejscowej praczki. Cała rozpłomieniona i podniecona.

 

– Tak czy inaczej, idziemy dokonać samosądu na Jacku – powiedziała z nutką dumy w głosie. – Nie wiedziałam, że nosisz czarny.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż nosi szatę założoną do przywołania Śmierci. Czarną, powłóczystą Kreację Początkującego Nekromanty. Zignorował tę uwagę.

 

– A czym zasłużył?

 

– Jak to. Przecież to jego sprawka, to całe wzywanie – zbliżyła się do niego i wyszeptała. – To nekromanta. – Pociągnęła nosem. – Piłeś? Śmierdzisz jakimś tanim świństwem.

Tę uwagę również zignorował.

 

– Skąd ta myśl?

 

– Że piłeś? No bo śmierdzi gorzałą.

Incogitatus spiorunował ją wzrokiem.

 

– Skąd myśl, że Jack jest nekromantą – wycedził przez zęby.

 

– Robercie, ty nic nie rozumiesz. Ciągle tylko te hokusy i pokusy, za to nic z prawdziwego życia. To oczywiste, że grabarz musi mieć ciągoty do czarnej magii. Tak mówił Henryś.

Incogitatus niespodziewanie parsknął śmiechem.

 

– Przecież to młynarz! Nie zna się na tym.

 

– Widocznie jednak zna się lepiej, niż ty. Taki z ciebie mag…

 

Zacisnął usta i trudem powstrzymał się od rzucenia w nią ognistą kulą. Do trzech razy sztuka. Julia spojrzała na niego spode łba i prychnęła lekceważąco.

 

– To co, idziesz czy nie? Będzie fajnie. Mamy pochodnie, a Dawid znalazł nawet kilka starych wideł w oborze.

 

A więc to nie żart. Wpakował w poważne kłopoty niewinną osobą. Paradoksalnie, dawało mu to szansę na rozwiązanie problemu. Problem tkwił w zaklęciu. Gdyby pamiętał, którego użył, łatwiej byłoby coś zaradzić. Jak choroba i odpowiednie lekarstwo. Bez znajomości przyczyny trudno zastosować właściwe remedium.

 

– Idźcie, dogonię was później – Julia zmarszczyła brwi. – No wiesz, sprawy magów – wyjaśnił Incogitatus. Machnęła ręką i odeszła. Odczekał chwilę, po czym narzucił czerwony płaszcz i wybiegł z domu.

Po drodze minął kilku mieszkańców miasta. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku. Nikt też nie zwrócił na niego zbytniej uwagi, jeżeli można nie zwracać uwagi na pędzącego faceta w czarno-czerwonej sukni, w środku nocy, w dodatku zmierzającego w zupełnie innym kierunku niż cała reszta. A to ostatnie było zdecydowanie najbardziej podejrzane.

Jeśli wydaje się, że nie może być gorzej, to zdecydowanie będzie gorzej. Prosta logika, której nie uwzględnił. Dotąd nie było tak źle. W porządku, wezwał zmarłych bez powodu i teraz nikt inny tylko on powinien zająć się ich odsyłaniem. Mieszkańcy mogliby próbować go zabić, wypędzić i wiele innych ale…

Przynajmniej wreszcie nabraliby do niego szacunku. Nie byłby już „Robertem, który bawi się w hokusy i pokusy”. Miał dość miasteczka i tych ludzi. Nie mógł tak po prostu rzucać czarami na prawo i lewo, choć przecież tym idiotom tylko tak by zaimponował. Potrafił, ale przecież są jakieś zasady. A gdy wreszcie coś poszło nie tak, przypadkiem wezwał umarłych z powrotem do życia, (więc nie byle co!) to ten pieprzony grabarz zbierał wszystkie laury!

Biegł ile sił w nogach. Noc była dość ciepła, toteż stanął przed wejściem do miejscowej karczmy całkiem przepocony. Oby było otwarte. Miał szczęście. Pchnął drzwi i wszedł do jasno oświetlonej sali.

W środku krzątała się trójka ludzi. Tom, barman i właściciel karczmy, grzebał w masywnej komodzie, wyjmował kolejne zakurzone butelki alkoholi i stawiał je na ladzie. Jego dwaj synowie na klęczkach szorowali podłogę. Stoły były równo poustawiane, krzesła przysunięte.

 

– Co tu się dzieje – spytał ze zdziwieniem Incogitatus.

 

– Witaj Robercie. Już wracacie? – Tom nawet się nie obrócił, wciąż zajęty opróżnianiem komody.

 

– Skąd?

 

– Z linczu. Przecież wszyscy tam idą.

 

– Więc o to chodzi, tak?

Tom wyprostował się i obrócił w kierunku Incogitatusa. Uśmiechnął się nieznacznie.

 

– Po prostu robimy małe porządki przed przybyciem ludzi.

 

– Liczysz na to, że potem przyjdą tutaj utopić wyrzuty sumienia w szklance?

 

– Praca jak każda inna – skwitował karczmarz. Incogitatus nie miał czasu na tyrady pod adresem drania. Ale dobrze to zapamięta.

 

– Tom, musisz mi pomóc.

 

– Jasne, ale może trochę później?

 

– To ważne – podszedł do lady i spojrzał barmanowi w oczy. – Piłem wczoraj. Tutaj. Tak?

Tom wydawał się być zaskoczony pytaniem.

 

– No… tak – odpowiedział po chwili namysłu. Podejrzliwie rozejrzał się dokoła.

 

– Pamiętasz, z kim?

 

– Zawsze pamiętam, co dzieje się w mojej karczmie. I kto ile jest mi winny. Nawiasem mówiąc, zalegasz mi…

 

– Nie teraz! – wrzasnął Incogitatus. Barman odruchowo odsunął się na pół kroku. – Z kim?

 

– Było tu takich czterech jeźdźców, podróżnicy. Mówili, że są przejazdem, to postanowiłeś im postawić. To było już grubo po północy. Piliście i rozmawialiście dużo. Ty gadałeś najwięcej, oni głównie słuchali.

 

– Co słyszałeś?

 

– Ale ja nie podsłuchuję przecież – nastąpiła krótka pauza. – Głównie o jakiś czarach, że lubisz czasem poczytać coś o nekromancji, wymieniałeś jakiegoś Drakoroha i jego prace naukowe.

 

– Drakofena?

 

– Tego właśnie – potwierdził Tom po chwili namysłu. – I że jego inkantacja jest najlepsza – umilkł, widząc szeroki uśmiech na twarzy maga. – Wszystko w porządku, Robercie?

Incogitatus nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Z jednej strony inkantacja Drakofena była niezwykle trudna i wymagała sporego wysiłku. W dodatku ryzykowna. Jednak wszystko to wynagradzał jeden skutek – nekromanta zdobywał kontrolę nad zmarłymi, których przyzwał. Oczywiście, to tylko poszlaka. Nie był pewien, czy posiadał na tyle mocy aby wykonać inkantację Drakofena. Był tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać.

 

– I widzisz, ja sam się nie dziwię tym ludziom, że się zdenerwowali. Jeszcze niektórzy, co wrócili, to jakoś tam wyglądają, ale na przykład taki Jerzy, on już nie ma ani nogi, ani włosów. Przecież to niedorzeczne, a i w dodatku niesmaczne. On sam jest zniesmaczony tym, że został postawiony w takiej sytuacji, wiesz przecież…

 

– Tom, skup się – przerwał mu Incogitatus. – Masz jeszcze te stare magiczne ognie, które u ciebie przetrzymywałem. Te sprzed czterech lat?

 

– Mieć pewnie mam, ale gdzie, to nie pamiętam…

Incogitatus spiorunował go wzrokiem. Wzrokiem, którego karczmarz dotąd nie widział. Z którym lepiej nie dyskutować.

 

– Są w piwnicy. Zejść po nie?

 

– Tak, byle szybko. I weź wszystkie.

 

Trudno powiedzieć, jak często w życiu zdarzają się możliwości, gdy porażkę można przekuć w całkowity sukces. Tym mocniej trzeba walczyć o tę okazję i raz złapaną, trzymać z całych sił. A jak spróbuje uciec, to dać po pysku. Najlepiej ognistą kulą.

 

– Wiesz Herman, nawet nieźle wyglądasz – stwierdził Incogitatus. – Przepraszam, zapomniałem, że nie masz języka. Niezły monolog już z tego wyszedł – dodał i parsknął śmiechem.

Przedzierał się przez gęsty las porastający wschodnie zbocze cmentarza. Wszystko było dokładnie zaplanowane. Miał tylko nadzieję, że zdąży na czas, to znaczy: zanim dopadną Jacka.

Pod tym względem liczył na odrobinę szczęścia. W końcu tłum najpierw się zbierał, potem zwyczajnie stał pod domem i rozprawiał. Rozmawiali o mniej lub bardziej ważnych sprawach, jak na wiecu. Dopiero potem dochodziło do linczu. Im więcej ludzi, tym gwałtowniejsze czyny. Ale też wolniej podejmowane działania. Przynajmniej tak zakładał Incogitatus.

Wreszcie jego oczom ukazały się mury cmentarza i pierwsze nagrobki. W oddali nikły blask pochodni naznaczał miejsce, w którym zbierał się tłum. Typowe nawoływania i groźby, wykrzykiwane gardłowym głosem przez ucieszoną gawiedź dobiegały zza samotnych cmentarnych drzew. Incogitatus przyspieszył kroku. Minął wyłamaną, wschodnią bramę i zaczął kluczyć między grobami. Kości Hermana postukiwały przy każdym kroku. Czaszki nie było właściwie widać zza kilku pudeł po brzegi wypełnionych prochem i magicznymi ogniami.

 

– Szybciej, Hermanie, bo inaczej nie będzie komu Cię z powrotem pogrzebać.

Wreszcie zbliżyli się do chaty Jacka. Mały domek, zbudowany z dużych, nieciosanych kamieni, od góry przykryty porośniętą wiekowym mchem strzechą. Wydawało się, że tylko kamienna konstrukcja powstrzymuje tłum przed podpaleniem domu. Oraz wątpliwa przyjemność oglądania kaźni, która nie jest możliwa, jeżeli winowajca spłonie w środku.

Incogitatus zatrzymał się. Wydał rozkazy rozmieszczonym w okolicy przyzwanym. Inkantacja Drakofena zapewniała telepatyczną łączność z nieumarłymi. W czasie drogi mag otrzymywał regularne sprawozdania z rozwoju sytuacji. Wynikało z nich, że Jack nie wyszedł z domu. Był zbyt wystraszony, albo zbyt głupi. Istniała też trzecia możliwość, związana z codzienną kuracją grabarza, której Incogitatus nie odrzucał. Tak czy inaczej mógł przystąpić do dzieła. Powoli przemknął się zza budynku, pomiędzy nagrobkami, do bramy zachodniej i szybko przeskoczył za najbliższy dąb. Pozostając niezauważonym za grubym pniem, w cieniu rzucanym przez koronę drzewa, przez które nie przedzierał się ani blask księżyca, ani poświata rzucana przez pochodnie, miał stąd doskonałe miejsce obserwacyjne.

 

– Czas zaczynać – wyszeptał i zatarł ręce. Dotknął skroni dwoma jednocześnie dając sygnał.

Ze wszystkich stron zaczęli nadciągać nieumarli.

Nie było to specjalnie zaplanowane. Po prostu jednocześnie poczęli wychodzić z różnych wcześniej obranych kryjówek, otaczając tłum zawężającym się pierścieniem. Szli pojedynczo czy w małych grupkach, nierówno. Poszczególni mieszkańcy zaczęli zauważać zbliżających się nieumarłych. Tłum przycichł, a krzyki ustąpiły miejsce szeptom, i tak informacja z obrzeży dotarła aż do samego jądra roju. Wydawało się, że był poruszony, lecz nie przerażony. Jeszcze nie. Incogitatus odczekał chwilę, przymierzając się do ostatecznego uderzenia, po czym ponownie dotknął skroni. A wtedy nieumarli, jak na komendę, jednym chórem zakrzyknęli:

 

– Mózgi! – I tłum zaczął panikować.

 

Jest coś wyjątkowo osobistego w więzi człowieka z jego mózgiem. Incogitatus wiedział to i postanowił wykorzystać. Teraz dopiero mógł sam wkroczyć do akcji.

Wykorzystując zamieszanie i panikę swobodnie opuścił swoją kryjówkę i ruszył w kierunku domu. Stanął w dobrze widocznym miejscu. Naprawdę nieźle to zaplanował. Poczekał, aż tłum rozbiegnie się nieco. Nadeszła jego chwila. Wygiął palce, przełknął ślinę i rozpoczął pokaz.

Może trochę przesadził. Momentami sztuczne ognie przykrywały niemal całe niebo tak, że bardziej przypominało to nadciągającą apokalipsę niż ogromną siłę magiczną Incogitatusa. Jednak dla ludzi wyglądało to naprawdę imponująco. Zawodzenie nieumarłych, widok, gdy pierzchali na wszystkie strony. No i końcowe poddanie się woli potężnego czarodzieja. Gdy Incogitatus skończył pokaz, rozbrzmiały wiwaty i okrzyki radości.

Sprawę Jacka załatwił na miejscu – zadecydował, przy jednomyślnej aprobacie tłumu, (wciąż stał za nim tłum nieumarłych) o odstąpieniu od ciężkiej kary. Ograniczył się do delikatnego zakazu picia naparu z ziół, któremu Jack miał się poddać natychmiast.

Odesłanie okazało się bułką z masłem, jak ujął to Incogitatus. Wystarczyło rozkazać powrót. O wiele więcej roboty miał Jack, biorąc pod uwagę fakt, że mag zapomniał najpierw nakazać powrotu do grobowców, nim zdecydował się na odesłanie.

Tamtego dnia Incogitatus zdobył poważanie w mieście Modicus. Od tamtego też dnia aż do końca życia nikt nigdy więcej nie nazwał go Robertem. Może poza rodziną.

 

 

Zmaterializowała się i od razu uderzyła głową w strop. Stęknęła i schyliła się mimowolnie. Ciemność. Pstryknięcie palcami. W powietrzu zapłonął niebieski ognik, rzucając delikatną poświatę na pustą butelkę samogonu.

 

– Obowiązki, obowiązki… Zawsze się przez nie spóźniam. Ani chwili wytchnienia.

 

Zdematerializowała się.

 

 

 

 

 

 

*Przecież nie chciał wyjść na ignoranta w rozmowie z nekromantą, nie znając podstawowych zaklęć czy pojęć. Trzeba mieć jakąś odpowiedź na „Jak myślisz, lepiej użyć zaklęcia Hiersa, czy po prostu zrobić to łopatą?” prawda?
* Rzeczywistość JEST z gumy.
Koniec

Komentarze

Fajnie mi się to czytało, chyba wpływ Pratchett'a. Słabe strony, to przypisy - niepotrzebne i nieśmieszne, były też dwa błędy i jakieś powtórzenie. Ogólnie opowiadanie przyjemne. Gratuluje, pozdrawiam!

Dobre, wartkie. Zabawne. Przypisy też.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka