- Opowiadanie: valdemarro - Odpust

Odpust

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Odpust

Lekkie fantasy, ale z przesłaniem. Podobno nieźle się czyta. Absolutny debiut, więc nie bijcie zbyt mocno

 

 

 

Sven Thorson, ze względu na brak zarostu i delikatną, nieco kobiecą urodę nazywany Gładkim Svenem jechał powoli Traktem Biskupim w stronę Gottburga, usiłując wymijać wlokące się ślimaczym tempem wozy i furmanki. Jego koń, potężny, czarny ogier, kupiony dwa dni temu we Friedrichsteinie, nie był przyzwyczajony do takiej ślamazarności, toteż co chwilę wyrywał do przodu, próbując zębami utorować sobie drogę. Sven nie był wielkim miłośnikiem, ani znawcą koni, jednak nie wahał się zapłacić za wierzchowca siedemdziesięciu złotych denarów. Do miasta jechał na osobiste wezwanie Guntara Magnussona, zwanego Czartem, a to oznaczało, że szykuje się poważna robota. W robotach załatwianych przez Guntara, rączy i wytrzymały wierzchowiec często był elementem kluczowym, wręcz niezbędnym do przeżycia, dlatego nie warto było na nim oszczędzać.

Z odpowiednio dużej odległości Gottburg prezentował się niezwykle imponująco, w pełni zasługując na nazwę Bożego Grodu. Strzeliste, czerwone wieże kościołów i katedr walczyły o lepsze ze złocistymi i błękitnymi kopułami pałaców biskupich. Całe Górne Miasto, skąpane w promieniach południowego słońca, zdawało wznosić się do samych niebios. Jednak wjeżdżając przez Bramę Rzeźniczą, będącą miejskim odpowiednikiem drzwi dla służby, Sven mógł zaznajomić się z mniej uroczą stroną metropolii, o której próżno było szukać wzmianki w pieśniach i trenach. Pozbawione jakiejkolwiek sensownej formy odprowadzania ścieków Dolne Miasto tonęło w brudzie i smrodzie. Śmieci, odpady z pobliskich rzeźni, martwe szczury, odchody ludzkie i zwierzęce zalegały w rynsztokach, tworząc trudną do zniesienia mieszankę aromatów, która na nieprzyzwyczajonych podróżnych działała niczym dobrze wymierzony cios obuchem między oczy. Od czasu, do czasu lekki wietrzyk od strony rzeki wzbogacał ten wyjątkowy bukiet o nie mniej atrakcyjny zapach gnijących ryb i wodorostów. Efekt powodował natychmiastowe łzawienie oczu oraz obłażenie emalii z rycerskich tarcz i zbroi. Sven nie po raz pierwszy pomyślał, że gdyby zapach można było zapakować w jakieś pojemniki i przetransportować na pole bitwy, armia Gottburga nigdy nie zostałaby pokonana.

On sam nie zwracał na wszechobecny smród najmniejszej uwagi, Urodził i wychował się właśnie tutaj, w jednym z zaułków Dolnego Miasta. Matka, której nigdy nie poznał, miała na tyle dobre serce, że po porodzie podrzuciła go na próg przytułku, zamiast zwyczajowo udusić pępowiną i wyrzucić do rynsztoka. Sierociniec prowadzony przez braci zakonnych okazał się, co prawda ekskluzywnym burdelem dla klientów gustujących w niedojrzałych owocach, jednak nawet zakonnicy nie zmuszali do prostytucji dzieci poniżej pewnego wieku, a Svenowi udało się zwiać, zanim skończył siedem lat. Od tamtego czasu żył na ulicy, żebrząc, kradnąc lub naciągając przyjezdnych, osiągając w tym prawdziwe mistrzostwo. Zręczność i szczęście opuściły go tylko raz, gdy postanowił odciąć sakiewkę czarnobrodemu marynarzowi, który pewnego dnia pojawił się w porcie. Był to właśnie Guntar. Zasadniczo, na ulicach Gottburga złodziej mógł się pomylić tylko raz. Pospolity ulicznik nie mógł sobie pozwolić na kosztowny odpust, a zwyczajową pokutą za kradzież było obcięcie obu dłoni. O dziwo, przybysz, który w krytycznym momencie złapał Svena za rękę nie zatłukł go na miejscu, ani nie wydał straży świątynnej. Powiedział tylko, że taki talent nie powinien marnować się w dokach i zabrał chłopca ze sobą.

Dziś Sven miał dwadzieścia dziewięć lat, kilka wiosek przynoszących spore zyski i niewielki zameczek niedaleko Friedrichsteinu, pomimo faktu, iż życiu nie przepracował uczciwie nawet godziny. Pracował natomiast bardzo ciężko rabując podróżnych, opróżniając kupieckie skarbony, grając w kości na wysokie stawki oraz uwodząc i naciągając bogate mieszczanki. To ostatnie zajęcie przynosiło mu nie tylko wysokie dochody, ale też dostarczało sporo satysfakcji. Co prawda, nierzadko musiał pojedynkować się z zazdrosnymi mężami, lub honorowymi braćmi, ale zawsze było to lepsze od podrzynania gardeł na gościńcu. Jego przeciwnicy wiedzieli przynajmniej, czym ryzykują. Gdy przyszła wiadomość, był akurat na dobrej drodze do całkowitego zbałamucenia hrabiny von Tirnenn, nieco pulchnej i dwa razy starszej, ale za to niezwykle hojnej żony hrabiego Wschodniej Marchii. Jej mąż, trafiony w czasie krucjaty pogańskim cepem w krzyże, nie był w stanie podnieść się z łóżka, o wypełnianiu małżeńskich obowiązków nie wspominając. Sven długo zastanawiał się, czy nie zignorować wezwania, miał jednak wobec Czarta spory dług wdzięczności. Poza tym, na zleceniach Guntara zawsze zarabiało się najwięcej.

Ścisk w mieście robił się coraz poważniejszy. W pewnym momencie czarny ogier parsknął ze złością i niespodziewanie rzucił zadem, próbując kopnąć woła, który niemal najechał mu na pęciny. Sven z najwyższym trudem utrzymał się w siodle, rzucił wiązanką przekleństw, nijak nie pasującą do wizerunku eleganckiego szlachcica, o który dbał z dużą starannością i postanowił dalszą drogę pokonać na piechotę. Cofnął się do niedawno mijanej oberży, zapłacił właścicielowi dwa srebrniki za pokój i miejsce w stajni, wypił kufel podłego piwa, wygładził ubranie, po czym ruszył w kierunku portu. Na punkt spotkania Guntar wybrał cichą, leżącą na uboczu karczmę Pod Krakenem, której właściciel nie zwykł zadawać pytań, a swoim gościom oferował odosobnione alkowy, idealne do dyskretnego załatwiania interesów handlowych, lub przemytniczych.

Sven, znający miasto jak własną kieszeń szybko przemieszczał się wąskimi uliczkami. Przechodząc nabrzeżem szczerzył zęby do portowych dziewek, które bez przekonania wypinały swe wdzięki w kierunku licznych przechodniów, spróbował smażonych kalmarów tak świeżych, że jeszcze poruszały się w ustach i opędził laską gromadę smarkaczy próbujących zwinąć mu sakiewkę lub sprzedać niezapomniane chwile z dwunastoletnią siostrą, albo bratem, jeśli wielmożny pan woli. Sam był kiedyś jednym z tych dzieciaków, więc nie bił zbyt mocno.

– Niech mnie knur pokryje! – dobiegł go nagle donośny głos – Toż to sam piękny Sven, postrach mężów, ojców a nawet wnuków bogatych niewiast w całym królestwie.

– No proszę, proszę – Sven odwrócił się powoli – Holger Rzeźnik we własnej osobie. Czyżby w Baaden zabrakło już owiec do gwałcenia?

Niewysoki, szczupły mężczyzna z pokrytą rzadkim zarostem twarzą roześmiał się głośno i złapał Svena w ramiona. Pomimo mikrej postury dysponował iście niedźwiedzim uściskiem. Znali się od dawna i niejednokrotnie pracowali razem, jednak po jednym, dosyć spektakularnym napadzie na królewski dyliżans pocztowy Holger postawił zakończyć karierę i przeniósł się na wieś. Jego obecność w Gottburgu świadczyła, że tym razem Guntar ma na oku naprawdę poważną robotę. Obok Rzeźnika stał w milczeniu największy mężczyzna, jakiego Sven kiedykolwiek widział. Ubrany w szare futro olbrzym wyglądał w tłumie niczym zamkowa baszta postawiono pośrodku wiejskich chałup. Grubo ciosana, ponura gęba i zrośnięte brwi sugerowały, że jego matkę prawdopodobnie wychędożył wilkołak.

– To jest Wirt Wesołek – przedstawił giganta Holger. – Jest dzisiaj odrobinę nie w sosie, ale kilka garnców piwa z pewnością przywróci mu dobry nastrój. Jak mniemam udajesz się do Krakena?

– Dobrze mniemasz. Wiesz może, co planuje Guntar?

– Wiem tyle, co ty. Znasz Czarta, nie lubi mówić zbyt wiele. Jak zawsze, wszystkiego dowiemy się na miejscu.

– Zatem chodźmy, to już niedaleko.

Ruszyli przed siebie wykorzystując Wirta, jako mobilny taran. Jeśli ktoś odpowiednio szybko nie schodził mu z drogi, prędko tego żałował.

– Opowiadał ci już ktoś, co spotkało księdza z Karlesbaum? – Zapytał Holger, gdy mijali jedną z niezliczonych kapliczek Uriosa Spalonego.

– Karlesbaum to największe zadupie w królestwie, nie licząc pleców naszego wielebnego arcybiskupa. – Odparł Sven. – Niby dlaczego miałaby mnie obchodzić historia jakiegoś księżula z końca świata?

– Bo jest naprawdę wesoła. Słyszałeś o uchwale ostatniego synodu, według której kapłani w szczególnych i uzasadnionych przypadkach mogą sami decydować, co jest grzechem, a co nie?

– O tym akurat słyszał każdy.

Uchwała, o której wspominał Rzeźnik wywołała spore zamieszanie, gdy poszczególni kapłani zaczęli tworzyć swoje własne listy nowych grzechów, wraz z odpowiednimi kwotami za udzielenie odpustów. Niektórzy uznawali za czyn grzeszny na przykład kichanie w świątyni, plucie na gościńcu, wchodzenie do domu w czapce, albo posiadanie nieparzystej ilości owiec.

– No i właśnie w Karlesbaum – ciągnął Holger – trafił się jeden niezwykle pobożny, ale wyjątkowo szkaradny parafianin. Podobno chłopina wyglądał, jak skrzyżowanie ropuchy z parchatym kozłem. Tamtejszemu proboszczowi obecność brzydala na każdym nabożeństwie wyjątkowo nie odpowiadała, bo paskud siadał zawsze w pierwszej ławce i zakłócał wrażliwe poczucie estetyki duchownego.

– Który zapewne był piękny, jak sam Urios tuż przed podpaleniem stosu?

– Zapewne, tyle że z półtora cetnara cięższy. Ale słuchaj dalej. Zaraz po wydaniu uchwały proboszcz ogłosił z ambony, że nieszczęsny pokrak ze swoją odrażającą fizjonomią stanowi obrazę boską samym istnieniem, wobec czego powinien płacić denara dziennie za odpust, albo przyjmować po dwadzieścia batów pokuty.

– O rany, Rzeźnik, lepiej się tam nie pokazuj, bo każą ci płacić przynajmniej trzy razy tyle.

– Chędoż się, bierny sodomito. – Holger zrobił minę, jakby faktycznie się obraził, ale nie wytrzymał długo.

– W każdym razie księżulo przedobrzył – podjął po chwili. – Rzeczony brzydal okazał się bękartem tamtejszego kanonika, który, gdy tylko dowiedział się o całym zajściu wysłał biednego plebana z misją nawracania dzikich plemion na wschodzie.

– He he he – Sven roześmiał się szczerze, bo lubił dobre zakończenia. – A dzikusom spodobało się to pewnie równie mocno, co proboszczowi?

– A żebyś wiedział, że im się spodobało. Są bardzo otwarci na misjonarzy, bo normalnie nigdy im się nie trafia taki tłusty obiad.

W znakomitych humorach dotarli wreszcie do „Krakena”. Przy wejściu do zaułka stał potężny strażnik, którego zadaniem było przepędzanie wszelkiego, podejrzanego elementu. Ujrzawszy Wirta wyraźnie się zaniepokoił, ale dzielnie zagrodził mu drogę.

– Oberża dzisiaj nieczynna – powiedział, a w jego głosie słychać było tylko leciutkie drżenie.

– Jesteśmy gośćmi pana Magnussona – wtrącił szybko Sven widząc, że Wirt zaczyna podwijać rękawy.

– W takim razie zapraszam wielmożnych panów – odparł z wyraźną ulgą wykidajło i odsunął się z przejścia.

Do głównej sali prowadził wąski korytarzyk, w której poproszono ich o zostawienie wszelkiej broni, co znowu nie spodobało się Wirtowi. W końcu, po długim i niezbyt zrozumiałym marudzeniu zdjął szubę, odpiął wiszący na plecach olbrzymi topór i podał przerażonemu słudze. Ostrze broni miało mniej więcej metr szerokości i musiało być zrobione dla Wesołka na specjalne zamówienie, chyba że w dalekich krajach ktoś przeprowadzał nim egzekucje słoni.

W środku karczmy panował dyskretny półmrok, jednak nieliczne, zgromadzone tam osoby od razu zwróciły uwagę na wchodzącą trójkę, pozdrawiając ich skinieniem głowy. Pod oknem, przy dużym stole siedziało dwóch identycznych, na oko dwudziestoletnich młodzieńców. Ich wzajemne podobieństwo było tak uderzające, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, co do stopnia pokrewieństwa. Stolik obok był zajęty przez przynajmniej dwukrotnie starszego, łysiejącego mężczyznę, trzymającego na obu kolanach dwie, jasnowłose dziewczyny, które naprzemiennie chichotały, lub oblewały się rumieńcem. Z tyłu, obok komina stał wysoki, barczysty rycerz w pełnej zbroi, pykający jakby od niechcenia maleńką fajeczkę.

– Co my tu mamy? – Holger obiegł salę wzrokiem. – Ola i Knut Vorrensen, słynne bliźniaki ze Skaagen, odpowiedzialni za masakrę podczas święta plonów. W tamtym kącie stoi Otto von Ritter, rycerz pozbawiony herbu i ścigany w całym królestwie za dziesiątki rozbojów i zabójstwo własnego seniora. A tego podstarzałego bawidamka nie znam.

– To Ivar Hatverson, zwany Centaurem – wyjaśnił Sven. – Najlepszy złodziej w Gottburgu.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Właśnie dlatego jest najlepszy.

– A czemu nazywają go centaurem?

– Bo podobno poniżej pasa przypomina konia.

Rozochocone blondynki musiały również słyszeć o tym przydomku, bo z minuty na minutę czerwieniły się coraz bardziej i chichotały coraz głośniej. Sven i Wirt usiedli przy jednym z wolnych stołów, po chwili dołączył do nich Holger, taszcząc trzy wielkie kufle pienistego piwa.

– Zimne marcowe – powiedział z nieukrywaną rozkoszą w głosie. – Najlepsze piwo w całym, cholernym królestwie. Na tym moim wypiździewie piwo smakuje, jak końskie szczyny.

– Skąd wiesz, jak smakują końskie szczyny? – zainteresował się Sven.

– Wirt mi powiedział. On lubi takie specjały.

Olbrzym zaburczał coś z głębi kufla, ale nie brzmiało to wcale, jak zaprzeczenie. Zdążyli akurat zamówić drugą kolejkę, gdy w drzwiach bocznego alkierza pojawił się ubrany na czarno, krępy mężczyzna z szeroką, jak łopata brodą. Na pierwszy rzut oka trudno było określić jego wiek, gdyż poorana bliznami i zmarszczkami twarz niezbyt pasowała do sprężystego, muskularnego ciała. Liczne pasma siwizny w czarnej, jak smoła brodzie wskazywały, że musi być już sporo po czterdziestce.

– Czołem zuchy! – huknął donośnym głosem. – Tęskniliście?

Holger zerwał się pierwszy i podszedł do przybysza, szczerząc nierówne zęby w uśmiechu.

– Witaj Guntar, stary piracie – powiedział wyciągając rękę. – Dobrze cię widzieć w zdrowiu.

– Wzajemnie, Holger. Dobrze widzieć was wszystkich.

Przywitał się po kolei z obecnymi w sali mężczyznami, a kobiety wygonił krótkim machnięciem ręki. Sven dostrzegł na szyi Magnussona duży, pozłacany medalik przedstawiający Uriosa na Stosie.

– O cholera, Guntar, czyżbyś został nawróconym urianinem?

– Czart neofitą? – parsknął śmiechem Rzeźnik. – Prędzej uwierzę w to, że Wirt wykąpał się z własnej woli.

– Pamiętaj, że nie możesz wierzyć we wszystko, co zobaczysz, Sven – Magnusson z tajemniczym uśmiechem podszedł do największego stołu i wyciągnął zza pazuchy plik pergaminów.

– Chodźcie bliżej, chłopcy. Pora wyjaśnić, w jakim celu niepokoiłem, najgroźniejszych i najodważniejszych zawadiaków w królestwie.

Kilkanaście minut później, oszołomiony Sven żałował, że nie został w ciepłych, przytulnych ramionach hrabiny von Tirnenn.

 

***

 

Urios Talos był człowiekiem skromnym, prostym i uczciwym, który z jakichś niewyjaśnionych do tej pory przyczyn, pewnego dnia wyszedł z domu i zaczął nauczać ludzi, jak mają żyć. Większość spotkanych osób, do tej pory znakomicie radziła sobie z tym trudnym zadaniem bez niczyjej pomocy, więc traktowała go jak sympatycznego i niegroźnego szaleńca. Jednak z czasem nauki Uriosa, gloryfikujące życie w skromności i ubóstwie zaczęły znajdować coraz większą rzeszę zwolenników. Jego słowa padały na podatny grunt, gdyż dzięki trwającej trzy lata suszy ilość ludzi skromnych, a przede wszystkim ubogich drastycznie wzrosła. Talos gromadził wokół siebie żebraków, nędzarzy, biedotę i drobnych przestępców, gdyż głosił, iż nikt nie jest dla Boga ostatecznie skreślony, bo nawet największy grzesznik może dostąpić zbawienia, jeśli odkupi swe winy ciężką pracą i dobrymi uczynkami.

Kościół początkowo patrzył na to wszystko z dużą pobłażliwością, no bo kto by zabraniał biednym życia w ubóstwie i ciężkiej pracy? Problem zaczął się w momencie, w którym Urios oznajmił, że kapłani, jako boscy pomazańcy powinni, świecąc przykładem, zrezygnować ze swych majątków i zająć się głoszeniem ewangelii, a nie polityką, wojnami i zbieraniem podatków. Biskupi, niezbyt świadomi skali zjawiska, jakim stał się urianizm oskarżyli Talosa o herezję, a następnie, z zachowaniem pełnego ceremoniału spalili na stosie. Zadziałało to niczym przysłowiowy kij wsadzony w mrowisko. Setki tysięcy chłopów, żebraków i głodujących mieszczan chwyciło za broń. W całym królestwie świątynie zapłonęły oczyszczającym ogniem, a drzewa ugięły się pod ciężarem kapłanów i zakonników. Król, nie mniej zaskoczony od władz kościelnych, wyczerpany niedawną wojną z Cesarstwem Quinn, nie był w stanie skutecznie powstrzymać powodzi, zwłaszcza, że większość jego żołnierzy okazała się sympatyzować z urianami. Przejęcie władzy w Kościele trwało niecały miesiąc i zakończyło się utopieniem arcybiskupa w beczce moczu. Z zachowaniem pełnego ceremoniału, ma się rozumieć.

Nowe władze ostro zabrały się wprowadzanie w życie nauk i przykazań Uriosa. Przede wszystkim, każdy grzesznik pragnący dostąpić zbawienia musiał odpokutować swe dotychczasowe winy. Szybko się zorientowano, że w zasadzie ciężka praca i dobre uczynki dają się dosyć łatwo przeliczyć na złoto, do zdobycia którego ciężka praca i dobre uczynki są przecież niezbędne. Stworzono więc, aktualizowaną corocznie oficjalną listę grzechów oraz cennik odpustów za każdy z nich. Jeśli kogoś nie było stać na odpust powinien odbyć zasłużoną pokutę, najlepiej przy odbudowie spalonych kościołów i plebanii. Dzięki pragmatycznemu podejściu i bezlitosnemu egzekwowaniu pokut, urianie w krótkim czasie zgromadzili bogactwa, o których dawnym dostojnikom kościelnym nawet się nie śniło i przejęli faktyczną władzę w królestwie. Mówiono, że zadłużony po uszy w świątynnej kasie król, bał się nawet puścić bąka, bez uprzedniej dyspensy od arcybiskupa.

W chwili obecnej, przy głównej bramie Pałacu Arcybiskupiego działo się coś dziwnego. Dwa duże, pokryte kolorowym płótnem wozy kupieckie stały na podjeździe, a powożący pierwszym z nich, czarnobrody, krępy mężczyzna toczył ożywioną dyskusję z kapitanem straży. Woźnica najwyraźniej nie potrafił zrozumieć, że pora audiencji minęła już dawno temu, a w chwili obecnej Jego Wielebność spożywa kolację w towarzystwie kleryków, co potrwa przynajmniej dwie godziny.

– Nie rozumiesz, zakuta pało, że wiozę właśnie zaopatrzenie na tą zasraną kolację? – irytował się kupiec. – Jakieś pieprzone słowicze języczki, jaskółcze gniazda, stuletnie jaja i inne wykwintne paskudztwa. Masz pojęcie, jak to śmierdzi?

– Jeśli mają sto lat, to poczekają jeszcze jeden dzień – gwardzista był niewzruszony. – Nikogo nie wpuszczę do pałacu po zmroku, choćby wiózł prochy samego Uriosa.

– Zdajesz sobie sprawę, co będę musiał teraz zrobić?

– Mało mnie to obchodzi.

– A powinno…

Złowieszczy ton, z jakim zostały wypowiedziane ostatnie słowa spowodował, że kapitan spojrzał na kupca uważniej. Mimo to nie dostrzegł sztyletu, który pojawił się w jego lewej ręce. Cięcie było błyskawiczne i celne. Krew chlusnęła malowniczą fontanną na biały piasek, którym wysypany był cały podjazd. Przytłumione odgłosy szamotaniny dobiegające zza parkanu świadczyły, że pozostali strażnicy również przestali stanowić liczącą się przeszkodę. Po kilku minutach brama otworzyła się bezszelestnie.

– Dobra robota, chłopcy – powiedział Guntar, zacierając ręce. – Ciała na wozy, krew zasypać piaskiem. Knut i Ola, przebierajcie się w mundury świątynne i nie wpuszczajcie nikogo do środka.

– Będziemy się topili w piekle za to wszystko… – mruknął jeden z bliźniaków, ale posłusznie ubrał kapitański płaszcz.

– Nie przejmuj się, Knut. Jedyne piekło, jakie istnieje mogę ci załatwić ja – odparł Magnusson. – Holger, Wirt, do refektarza. Zagońcie wszystkich klechów do piwnicy i dobrze zamknijcie. Uważajcie, żeby żaden się nie wymknął, bo narobi rabanu na całe miasto. Otto, Ivar, wy idziecie do skarbca. Pamiętacie drogę?

Odpowiedziały mu dwa szybkie skinięcia. Poprzedniego wieczoru spędzili dużo czasu studiując plany pałacu, zdobyte jakimś cudem przez Czarta.

– Pamiętajcie, że w pałacu jest jeszcze jedenastu strażników i około czterdziestu księży i diakonów. Postarajcie się nie zabijać więcej niż będzie to konieczne. Sven, ty idziesz ze mną. Złożymy wizytę naszemu świętobliwemu arcybiskupowi.

– Guntar…

– Coś nie tak, Sven?

– Jesteś pewny, że…

– Uspokój się, chłopcze. Mój plan nie ma słabych punktów.

Klepnął byłego podopiecznego w plecy i ruszyli zaciemnionym korytarzem w stronę zachodniego skrzydła. Przed drzwiami prowadzącymi do prywatnych komnat arcybiskupa stało dwóch, rosłych wartowników. Byli to doskonale opłacani, uzbrojeni po zęby i znakomicie wyszkoleni zawodowcy, jednak kilka lat pracy polegającej wyłącznie na odpędzaniu niechcianych gości i namolnych interesantów odrobinę osłabiło ich czujność. Nie zauważyli, ani nie usłyszeli nic podejrzanego, do momentu, gdy dwa specjalnie wyważone sztylety nadleciały z ciemności i niemal jednocześnie wbiły się im w lewe oczodoły. Jednak wtedy strażnikom nie pozostało już nic innego, jak powoli osunąć się na miękki dywan i umrzeć.

– Moja szkoła – mruknął z zadowoleniem Magnusson, przestępując nad drgającymi jeszcze ciałami. Ostrożnie nacisnął na klamkę bogato zdobionych drzwi i delikatnie, starając się nie narobić hałasu pchnął je do środka. Oczom Svena ukazała się ogromna, urządzona z niebywałym przepychem komnata, ze stojącym pod ścianą, zastawionym jedzeniem stołem. Centralną pozycję w pokoju zajmował gigantyczny, puchowy fotel, który na oko mógłby pomieścić połowę haremu cesarza Quinn. Na fotelu siedział jednak tylko jeden, nieprawdopodobnie otyły mężczyzna, odziany w długą, szkarłatną z szatę. Był to sam wielebny Alvir Urrson, arcybiskup Gottburga. Błogi uśmiech goszczący na jego twarzy tłumaczyły dwie pary bosych stóp, wystających spod biskupiej sukni. Rytmiczne ruchy w okolicach krocza dostojnika dawały do zrozumienia, że dwaj klerycy otrzymują wieczorne błogosławieństwo w sposób, o jakim Uriosowi Spalonemu zapewne nawet się nie śniło.

– Niech będzie pochwalony! – Guntar już nie starał się być cicho. – Przyjmiecie, wielebny ojcze grzesznika do spowiedzi?

 

***

– To ostatni – wysapał spocony jak mysz Holder, ładując na wóz pękaty, miło brzęczący worek. – Cholera, nie wiedziałem, że pieniądze mogą tyle ważyć.

Od chwili, gdy Czart zatrzymał pierwszy pojazd przed świątynną bramą minęła niecała godzina. Wszystko poszło, jak z płatka, księżą i klerycy siedzieli bezpiecznie zamknięci w podziemiach, a przy pomocy kluczy zabranych biskupowi Ivar bez trudu uporał się z wrotami do skarbca. Ilość skarbów, które tam zastali początkowo wprawił rabusiów w osłupienia, a chwilę później w euforię. Guntar rozkazał ładować wyłącznie złote monety i drogie kamienie, a i tak wozy zostały obładowane do granic możliwości. Wirt, obwieszony złotymi łańcuchami i z brylantowym diademem na głowie wydawał się szczęśliwszy, niż małpa na plantacji bananów. Magnusson, upewniwszy się, że uwięzieni kapłani nie mają możliwości narobienia kłopotów zebrał całą drużynę w głównym holu. Arcybiskup siedział na środku sali pod czujnym okiem von Rittera i jego długiego, zakrwawionego miecza. Duchowny trząsł się cały, jak kiepsko ścięta galareta, ale trudno było ustalić, czy ze strachu, czy ze złości. Czart przyklęknął przed nim na jedno kolano i grobowym głosem zaczął recytować:

– Spowiadam się Bogu wszechpotężnemu, stworzycielowi Ziemi, Niebios i Otchłani Piekielnych i Uriosowi Talosowi, jego pomazańcowi, który zesłany na ziemię spłonął za nasze grzechy…

– Co to ma być? – Przerwał piskliwym głosem arcybiskup. – Przestań bluźnić, świętokradco! Chcesz się spowiadać, po tym co uczyniłeś?

– A dlaczego nie? – zdziwił się Guntar. – Przecież, Urios nakazuje, aby odpokutować swoje grzechy.

– Spowiedź jest dla pobożnych urian, którzy żałują popełnionych czynów.

– Jestem pobożnym urianinem, wielebny, a czynów przed chwilą popełnionych strasznie żałuję, bo dawno mnie tak plecy nie bolały od dźwigania.

– Jesteś mordercą, złodziejem i poganinem!

– Niezupełnie. Dwa dni temu, podczas Święta Płomieni udzieliłeś mi chrztu i odpuściłeś wszystkie dotychczasowe winy. Co prawda mogłeś mnie nie zapamiętać, bo nowo ochrzczonych było kilkuset, ale twój skarbnik przyjął dwieście denarów zryczałtowanej opłaty za odpust zupełny i posypał mi głowę popiołem. To chyba oznacza, że jestem jednym z was, nieprawdaż?

– Zapłacisz mi za to.

– Ależ oczywiście. Zapłacę co do miedziaka, a nawet dołożę co nieco z czystej dobroci serca. Wyspowiadasz mnie wreszcie?

– Nigdy, ty… ty…

Guntar nie dał Urrsonowi dokończyć. Zarwał się na nogi i przycisnął sztylet pomiędzy trzeci, a czwarty podbródek duchownego.

– Posłuchaj mnie uważnie, wieprzu – wysyczał. – Każdy, z siedzących w piwnicy klechów może udzielić mi rozgrzeszenia. Nie będzie ono mniej warte od twojego. A powinieneś wiedzieć, że stać mnie na jeszcze jedno zabójstwo, nawet ze szczególnym okrucieństwem.

Alvir udowodnił, że nie zostaje się najwyższym dostojnikiem kościelnym myśląc powoli i drżącym głosem zapytał:

– Jakimi zatem czynami obraziłeś Wszechpotężnego?

Magnusson zastanowił się przez chwilę i zaczął odginać po kolei palce.

– To będzie tak, dwanaście zabójstw, czterdzieści jeden przypadków znieważenia, pobicia i uwięzienia wbrew woli osoby duchownej, no i oczywiście rozbój połączony z kradzieżą kwoty większej niż jeden dukat. Aha, byłbym zapomniał, zdarzyły się jeszcze dwa przypadki gwałtu i sodomii. Wirta troszkę poniosło – popatrzył na olbrzyma, który zawstydzony rysował czubkiem buta skomplikowane figury na marmurowej posadzce. – Straszny z niego huncwot. Grzechy tych oto zuchów niech obciążą mą duszę, gdyż działali z mojego rozkazu. W sumie i zaokrąglając, to będzie… – urwał na chwilę, licząc w pamięci – …czterdzieści dwa tysiące denarów. Zgadza się, wielebny?

– Chyba tak – ponuro odparł biskup, mierząc Magnussona nienawistnym spojrzeniem.

– Chłopcy, przynieście z wozu pięćdziesiąt tysięcy, a tymczasem wielebny Alvir sporządzi na piśmie odpust za nasze okropne grzechy.

 

***

 

Obładowane złotem wozy ruszyły w stronę portu, gdzie czekał na nie wynajęty zawczasu statek. Sven i Guntar sprawdzali jeszcze, czy w pałacu nie został przypadkiem ktoś, kto mógłby zbyt wcześnie podnieść alarm. Arcybiskup pomimo protestów i klątw został zakneblowany i związany jak baleron, we własnych komnatach. Początkowo Czart chciał go wtrącić do lochu, jak pozostałych, ale nawet we czwórkę nie dali rady przepchnąć grubasa przez wąskie, piwniczne drzwi.

– Coś taki markotny, Sven? – zapytał Guntar, gdy wyprowadzali konie. – Przecież wszystko się udało, mamy więcej złota, niż kiedykolwiek nam się marzyło.

– Niby tak, ale…

– Ale co?

– Nie boisz się, Guntar?

– Niby czego? Mamy autentyczny, potwierdzony odpust, więc oficjalnie jesteśmy rozgrzeszeni. Arcybiskup pewnie spróbuje nas dorwać prywatnymi kanałami, ale za takie pieniądze możemy wynająć armię najemników do ochrony.

– Nie o to mi chodzi. Okradliśmy Kościół, zabiliśmy strażników świątynnych i kapłanów. Nie boisz się boskiej kary?

– Nie mogę się bać czegoś, co nie istnieje, Sven.

– Wiem, że nie wierzysz w Boga, ani przeznaczenie Guntar, ale co jeśli się mylisz? Co jeśli On tam rzeczywiście jest?

– Coś ci opowiem chłopcze, ale najpierw ruszajmy stąd, zanim przypałęta się jakiś pielgrzym.

Sven zamknął dokładnie bramę pałacu, sprawdził czy na piasku nie widać krwi i dosiadł swojego czarnego ogiera, który aż rwał się do galopu. Pojechali jednak spokojnie, żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania.

– Wspomiałem ci kiedyś, że urodziłem i wychowałem się w Vissen, małym miasteczku na zachodzie – zaczął opowieść Guntar. – Mój ojciec był szewcem, prawdopodobnie całkiem dobrym, bo zawsze mieliśmy co do garnka włożyć. Gdy miałem cztery lata, moja mama urodziła Jona, ślicznego chłopca o czarnych, kręconych włosach i twarzy aniołka. Strasznie się ucieszyłem, bo moi pozostali bracia byli sporo ode mnie starsi i traktowali jak piąte koło u wozu. Wreszcie miałem się z kim bawić i o kogo się troszczyć. Jon był bardzo inteligentnym, ciekawym świata i wiecznie uśmiechniętym berbeciem, w dodatku wpatrzonym we mnie, jak w święty obrazek. Kochałem go nad życie.

Magnusson umilkł na chwilę i podrapał konia między uszami. Sven nie odzywał się i czekał cierpliwie na ciąg dalszy.

– Któregoś dnia ojciec wrócił do domu, jak zwykle pijany w trupa. Coś mu nie poszło w interesach i szukał kogoś, na kim mógłby wyładować złość. Na początek nawinęła się matka, która akurat kładła Jona spać. Po pierwszym ciosie upadła na podłogę, a mój braciszek zaczął płakać. Ojca zezłościło to jeszcze bardziej, więc próbował uciszyć chłopca pięściami. Chciałem go powstrzymać, ale co mogłem zrobić, miałem tylko sześć lat. Odepchnął mnie i tłukł Jona dalej, bez opamiętania. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę Sven, ale strasznie trudno jest uciszyć małe dziecko biciem. No chyba, że bije się naprawdę mocno. Ojcu się udało. Jon nie zapłakał już nigdy więcej.

Guntar znowu przerwał, tym razem na dłużej. Sven po raz pierwszy widział go tak wzruszonego.

– Nie sprawili mu nawet przyzwoitego pogrzebu, bo ojciec bał się niewygodnych pytań, a kto by tam się doliczył dzieci jakiegoś szewca. Chcesz mi powiedzieć Sven, że to było z góry zaplanowane? Że przeznaczeniem mojego dwuletniego braciszka było zostać zatłuczonym na śmierć przez własnego ojca i utopionym w gnojówce? To miałoby być częścią wielkiego bożego planu? Nie, Sven. Nie ma przeznaczenia i nie ma boga. A jeśli się mylę, jeśli rzeczywiście w niebiosach jest jakiś psychopatyczny skurwiel, który kieruje tym całym burdelem, to nie ja powinienem się bać, ale my wszyscy.

Jechali przez chwilę w milczeniu, które przerwał Sven:

– A może Bóg dał nam wolną wolę po to, żebyśmy sami dokonywali wyborów i tworzyli świat?

– Jeśli tak, to tym bardziej nie musisz się niczego bać, bo pozbawienie tego tłustego knura nadmiaru gotówki nie było zbrodnią, ale wręcz obywatelskim obowiązkiem.

– Ale my nie obrabowaliśmy arcybiskupa, tylko tak jakby Boga.

Guntar zaśmiał się głośno i szczerze.

– Oj Sven, Sven… A na cholerę Wszechmogącemu pieniądze?

– W sumie, to nie wiem…

– No właśnie. Złoto jest potrzebne tylko księżom i biskupom, a nie Bogu. A dzięki temu, że udało nam się odrobinę tego złota uszczknąć już nie będziesz musiał uwodzić starych, pomarszczonych babsztyli. Teraz to ty będziesz uwodzony, przez młode, piękne oszustki.

Sven uśmiechnął się promiennie, bo taka wizja całkiem mu odpowiadała. Obiecał jednak sobie w duchu, że za część pieniędzy wybuduje kapliczkę, albo nieduży kościółek ku czci Uriosa Spalonego. Ot tak, na wszelki wypadek. W końcu dobry oszust powinien być przygotowany na wszystkie możliwości.

Koniec

Komentarze

Wrócę tu, gdy będę miał więcej czasu.

Jak na lekkie fantasy, czyta sie strasznie ciężko. I masz sporo nadmiarowych przecinków. To akurat odwrotnie, niż większość wrzucających tu teksty.

Teraz pozytyw - choć nie doczytałem do końca - jak na debiut - językowo, całkiem przyzwoicie.

Pierwsze zdanie wzmaga raczej chęć do niekonstruktywnego zgnębienia autora niż do łagodnego przyjęcia debiutanta, chociaż może to być tylko moje uprzedzenie :P

Zmusza do powolnego czytania, czego nie kwalifikuję ani jako wadę, ani jako zaletę.

Wszystkie opisy i akcję zrozumiałem, tekst ewidentnie dopracowany, za co plus.

Morał o tym, że biedny Guntar miał patologiczną rodzinę i dlatego bogowie nie istnieją uważam za mało odkrywczy i bardzo kiepski. Jakoś nigdy nie ruszają mnie mądrości bezpośrednio wypowiadane przez narratora czy bohaterów. Z drugiej strony, ostatni akapit trochę ratuje sytuację i gdyby poprzedzało go coś innego, prawdopodobnie bym pochwalił.

Opis historii społecznej sytuacji duchownych w sam raz, wyczerpujący i jednocześnie nie za długi, a jego żartobliwa absurdalność w moim odczuciu jest największą zaletą tekstu. Akcja jest raczej koniecznym tłem dla tego opisu, więc ogólnie nie komentuję, ale scenę ze zmuszeniem arcybiskupa do wydania odpustu uważam za znakomitą.

Fajne. Moja ignoracja mówi, że przyzwoicie realistyczne. Bohaterowie trochę słabo rozwinięci, ale da sie ich lubić. Może mniej, a głębiej? Całośc spójna, nieodkrywcza a przyjemna w czytaniu. 

Fajne. Żywe i wciągające, ja takie opowiastki lubię. Błędów było co prawda sporo i przecinki strasznie szwankowały, ale tym obiecał zając się Adam, więc ja już mu się nie wtryniam.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za komentarze i pobłażliwość dla debiutanta. Przecinki to faktycznie moja zmora, ale pewnie trochę się wyrobię z czasem. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale zachęciliście mnie do dalszej pracy twórczej. W razie czego będzie na Was :)

"Strzeliste, czerwone wieże kościołów i katedr walczyły o lepsze ze złocistymi i błękitnymi kopułami pałaców biskupich."
Z zasady w mieście katedra jest tylko jedna. Chyba, że wielobóstwo mieszkańcy Gottburga uprawiają, i nie boją się multireligii.

"swoim gościom oferował odosobnione alkowy,"
za wikipedią:
Alkowa (z arabskiego alkob-bat, hiszp. alcoba, franc. alcove) – wydzielona część izby, pokoju, najczęściej w formie wnęki bez okien, przeznaczona na sypialnię (w miejscu tym stawiano łóżko).

itd.


Poza tym: bardzo mi się podobało.

Teoretycznie jest ok, ale jakoś mnie nie porwało. No i to filozoficzne zakończenie... :/

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka