- Opowiadanie: Zige - Pułapka

Pułapka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pułapka

– To bestia, prawdziwy potwór. Żadne znane ludzkości zwierzę nie jest choćby podobne do tego czegoś. To przysłana z najgłębszych czeluści istota piekielna.

Ostatnie słowa zawisły w powietrzu. Kapłan rozejrzał się, sprawdzając, jakie wrażenie wywarła jego mowa.

Ten siedzący bliżej, Oren, wydawał się zamyślony. Oparł brodę na pięści i wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w trzaskający w piecu ogień. Jego kompan, olbrzym imieniem Ord, zdawał się nie rozumieć powagi sytuacji. Odkąd weszli do izby, przed dwoma kwadransami, zajmował się, na przemian, tylko dwoma rzeczami. Albo grubym, brudnym paluchem dłubał w nosie, albo pluł gęstą, ciemną śliną w kąt pomieszczenia. Tępy wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę, nawet kiedy Kapłan ze szczegółami opisywał krwawe resztki ofiar, pozostawione przez bestię.

– Ktoś to dobrze widział? Macie jakiś opis? – pytanie Orena wyrwało Kapłana z rozmyślań.

– Każdy, kto znalazł się wystarczająco blisko, by mu się przyjrzeć, opowiada teraz swoje wrażenia komuś na tym lepszym ze światów. Natomiast sporo osób dojrzało go z oddali…

– Twierdzą, że to był on – odezwał się, po raz pierwszy, stojący pod ścianą Rachmistrz.

– Tak, właśnie. Tak twierdzą. Ich relacje praktycznie nigdy się ze sobą nie pokrywają. Z opisów wynika, że nasz krwiożerczy przyjaciel ma od dwóch do dziesięciu metrów wysokości. Niektórzy zaklinają się, że z pleców wyrastają mu wielkie, czarne skrzydła, na których unosi się w niebo, wraz ze swoją zdobyczą trzymaną w pysku.

– Część utrzymuje, że chodzi na dwóch łapach, według innych posiada aż dziesięć odnóży i porusza się niczym stonoga – wtrącił Rachmistrz.

– Pewien okoliczny mieszkaniec klnie się na wszystko, co święte, że widział dwugłowego smoka, o ślepiach czerwonych jak krew i zębach tak ostrych, że na sam ich widok można się skaleczyć.

Potężny huk wstrząsnął izbą. Kapłan drgnął przestraszony, Rachmistrz odepchnął się od ściany i położył dłoń na rękojeści miecza.

Tylko Oren się nie poruszył.

– Mam w dupie, jak to bydlę wygląda – warknął Ord, zabierając wielką pięść ze stołu. – Może mieć tuzin nóg i skrzydeł, może mieć nawet trzy głowy i srać płomieniami!

Kapłan skrzywił się z niesmakiem, kiedy kolejna porcja czarnej plwociny trafiła w podłogę przy drzwiach.

– Mam to wszystko w dupie – kontynuował Ord – bo jutro ten wybryk natury będzie martwy.

Bezwiednie, niemal z czułością, dotknął opartego o ścianę, wielkiego topora. Imponująca rozmiarami broń doskonale pasowała do postury olbrzyma.

Kapłan z przymilnym uśmiechem pokiwał głową.

– I ja mam taką nadzieję. Będę się za was modlił, byście raz na zawsze pozbyli się tego przeklętego stworzenia., które rujnuje całą okolicę. Z naszej wsi została może połowa ludzi, reszta uciekła w obawie o swoje życie. Osada, odległa o pół dnia drogi stąd, całkiem opustoszała. Chałupy upadają jedna po drugiej, nieuprawiane pola zarastają chwastami… Kara boska, niechybnie to kara boska za jakieś ciężkie grzechy sprzed lat. Na to paciorki już nie wystarczą, tu tylko ostrze miecza może być wybawieniem.

– Co z nagrodą? – Zapytał Oren.

– A, tak, oczywiście, nagroda. – Kapłan spojrzał wyczekująco na Rachmistrza.

– Dwieście trzy sztuki królewskiego złota za zgładzenie potwora. I dostarczenie dowodu.

Po raz pierwszy na twarzy Orda zagościł uśmiech. Kapłan z niedowierzaniem stwierdził, że i tak już szpetna facjata, z tym krzywym grymasem zrobiła się jeszcze bardziej odpychająca.

– Dwieście trzy… To ja rozumiem. – Mruknął zadowolony olbrzym.

Przez chwilę ciszę przerywał jedynie trzask płonącego drzewa. Rachmistrz bawił się wykałaczką, Ord ponownie skoncentrował się na unicestwieniu czegoś we własnym nosie. Oren siedział nieruchomo; odkąd usadowił się na ławie, nie zmienił pozycji ani o jotę.

– Zapewne ciekawi was, dlaczego akurat dwieście trzy sztuki złota, a nie na przykład dwieście? Albo sto pięćdziesiąt? – Nie wytrzymał Kapłan.

Ord nawet nie zareagował. Jego kompan tylko wzruszył ramionami. Niezrażony tym Kapłan kontynuował:

– Kiedy pierwszy raz wyznaczyłem nagrodę za ubicie bestii, a było to ładnych kilka lat temu, ustaliłem sumę na sto sztuk złota. Po kilku kolejnych, że się tak wyrażę, nieudanych próbach, postanowiłem po każdej takiej porażce podnosić nagrodę o jedną sztukę królewskiego złota.

– Wielu już tu poległo, próbując się wzbogacić – stwierdził Rachmistrz.

– Cieszę się, że było ich aż tylu – powiedział bez uśmiechu Oren. – Dzięki nim zarobimy dwa razy więcej. Gdybym wiedział wcześniej o tej waszej tradycji, pozwoliłbym bestii wypatroszyć jeszcze kilka osób.

– Pewny siebie jesteś, przyjacielu – zachichotał Kapłan. – Ale to dobrze. Oby ta pewność nie opuściła was, kiedy staniecie z nim oko w oko.

– W ciepłej izbie, pod dachem, wszyscy jesteście odważni. Ale to bestia wciąż dycha – powiedział z nutą pogardy w głosie Rachmistrz.

– Bo nie zapoznałem jej jeszcze z moim najlepszym przyjacielem – zarechotał Ord, kładąc rękę na toporze. W gładkiej stali odbijały się migoczące płomienie ogniska. – Jeszcze się taki nie urodził, który przeżyłby takie spotkanie! Mój przyjaciel lubi każde mięsko, ludzkie, czy nieludzkie, bez różnicy. Niech no tylko to kurestwo się zbliży, a wyżłobię na pamiątkę kolejną bruzdę.

Kapłan przyjrzał się uważnie. Gruby, drewniany trzonek na całej długości pokrywały płytkie nacięcia. Wydawało się, że nie ma już miejsca na kolejne.

 

– Widziałem niedawno coś podobnego – powiedział Rachmistrz. – Kilka tygodni temu przybyła do nas grupa wojów. Na jej czele stał… jak go zwano? Ten o jasnych, niemal białych włosach?

– To było… Rot, chyba Rot, o ile mnie pamięć nie myli – po krótkim namyśle odparł Kapłan.

– Tak, więc ten właśnie Rot, miał podobny zwyczaj. Twierdził, że każda dziesiątka stworzeń przez niego ubitych, zasługuje na jedno cięcie. Pokazał mi przedramię, całe w szramach. Jeśli mówił prawdę, miał na sumieniu kilka setek istnień.

– Dziwna tradycja. Może pochodzicie z jednej okolicy?

– Swoją drogą, wielkie chłopisko było z tego Rota. Niewiele mniejszy od ciebie, wielkoludzie – powiedział Rachmistrz, spoglądając na Orda. – A jego kompania wyglądała jak banda najgorszych z możliwych zabijaków. Nie potrafię sobie wyobrazić nikogo lepszego do tej roboty.

Ord zaczął gmerać we włochatym uchu. Oren spokojnym wzrokiem patrzył na Rachmistrza. Czekał na koniec opowieści.

Za oknem zaczęło zmierzchać.

Rachmistrz odwzajemnił spojrzenie.

– Niedawno jeden z wieśniaków znalazł stosik padliny. Nie sposób policzyć, ile tam było ciał. Wszystkie niekompletne, częściowo zjedzone, zgniłe, z chmarą wielkich, tłustych much na wierzchu. Dzięki nacięciom na ręce Rota, wiemy do kogo zapewne należały te szczątki.

– A wydawał się taki bojowy. Pewny siebie. Zamierzał zrobić sobie ze skóry bestii nakrycie głowy – westchnął Kapłan.

– Widocznie nie był wystarczająco dobry – stwierdził Oren.

 

Noc spędzili na dworze, drzemiąc i czuwając na przemian. W pełnym rynsztunku rozłożyli się wokół rozpalonego ogniska.

– Czemu nie skorzystacie z naszej gościny? Mamy gotową izbę dla gości, ciepło, bezpiecznie, trzeba przecież porządnie odpocząć przed jutrem – zachwalał Kapłan. – Wszystko to, za zaledwie trzy srebrne monety.

– Od głowy – dodał Rachmistrz.

– Przybyłem tu zarobić, a nie, kurwa, stracić – burknął Ord.

– Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Ruszamy skoro świt – stwierdził nieco bardziej dyplomatycznie Oren.

– Wasza wola. Bądźcie gotowi przed brzaskiem. Jeden z tutejszych zabierze was w okolicę często nawiedzaną przez bestię. Nie odprowadzi was zbyt daleko, ale przynajmniej wskaże kierunek. Dobrej nocy.

Oren czuwał pierwszy. Usiadł w lekkim oddaleniu od ognia. Oddychał spokojnie. Nasłuchiwał dźwięków niepasujących do nocy. Do jego uszu doleciał cichy, mruczący głos zapadającego w sen Orda:

– Kiedy wspomniał o ręce… Ledwo się żem, kurwa, powstrzymał, żeby go nie zatłuc.

 

 

Ich przewodnikiem okazał się niski, chudy jak szczapa, wieśniak, o ogorzałej i pomarszczonej twarzy. Dzień jeszcze całkiem nie nastał, kiedy pojawił się w blasku rzucanym przez płonące ognisko. Ord i Oren właśnie kończyli jeść. Mężczyzna bez słowa poczekał, aż zbiorą ekwipunek i poprowadził ich w stronę lasu.

Na początku, kiedy jeszcze szli ramię w ramię, Oren próbował dowiedzieć się czegoś od staruszka, ale ten każdą jego próbę rozmowy zbywał krótkim mruknięciem. Potem las się zagęścił i zmusił do marszu gęsiego, co ostatecznie zniechęciło Orena.

Mgła szybko znikała, w promieniach wschodzącego słońca świat powoli budził się do życia. W powietrzu czuć było intensywny zapach kory i leśnego runa. W górze swoje pieśni rozpoczęły ptaki.

Do południa zabrakło niewiele czasu, kiedy ich przewodnik nagle się zatrzymał. Znajdowali się w bukowym lesie. Potężne, wysokie niczym góry, drzewa, otaczały ich ze wszystkich stron.

– Przed siebie, do strumienia. Potem wzdłuż, aż do końca. – Starzec wskazał ręką przed siebie, kiwnął głową i zawrócił. Po kilku sekundach zniknął im z oczu.

– Wygląda na to, że zostaliśmy sami – stwierdził Ord. Z jego głosu zniknęła agresja, której nasłuchali się w chałupie Kapłan i Rachmistrz. Mówił teraz spokojnie i rzeczowo. – Wyczułeś, jak kluczył?

Oren pokiwał głową.

– Dobry był. Od tych zawijasów niemal dostałem zawrotów głowy.

– Jesteśmy całkiem blisko wioski. Nie na tyle, żeby usłyszeć szczekającego psa, ale wystarczająco, żeby w godzinę do niej dotrzeć.

Przez chwilę stali nieruchomo nasłuchując.

– Martwi mnie ten las – Ord wskazał wokół siebie. – To znacznie ułatwia prace naszemu zwierzątku. No i nie będę mógł użyć mojej siekierki – dodał opierając topór o bark.

– Zobaczymy. Może dalej jest lepiej. Ruszajmy. Musimy znaleźć ten strumień.

 

 

Las wkrótce się przerzedził. Słońce stało w zenicie. Szli, mając cały czas w zasięgu wzroku płytki strumyk. Na szczęście rzeczka płynęła niemal na wprost, dzięki czemu szybko przemieszczali się naprzód. Obaj wyczuwali, że nie oddalają się zbytnio od wioski. Strumień okrążał ją delikatnym łukiem.

Parę razy mocniej ściskali broń, kiedy między drzewami mignęła niewyraźna sylwetka. Zamierali wtedy bez ruchu, wyczuleni na najdrobniejszy szmer. Mając wokół więcej swobody, Ord pewnie dzierżył wielki topór, gotowy w każdej chwili zarąbać wszystko, co będzie na tyle nierozważne, by się do niego zbliżyć. Za każdym razem okazywało się jednak, że ich drogę przecięła sarna lub niewielki dzik. Wypuszczali wtedy trzymane w płucach powietrze i ruszali dalej.

Oren zastanawiał się, co też przewodnik miał na myśli mówiąc „aż do końca”? Czy chodziło o koniec strumienia czy raczej ich rychłą śmierć po spotkaniu z bestią?

Wkrótce poznał odpowiedź na nurtujące go pytanie.

Las najpierw mocno zgęstniał, by następnie zniknąć całkowicie. W jednej chwili przedzierali się przez gęste krzewy, torując sobie drogę mieczami, w kolejnej znaleźli się na rozległej łące. Z trzech stron otaczała ją puszcza, którą właśnie opuścili. Na wprost drogę zamykało wysokie na kilkanaście metrów urwisko. Strumień przecinał łąkę na dwie, nierówne części, i z cichym pluskiem znikał pod ziemią.

– Wygląda na to, że dotarliśmy do celu – stwierdził Oren.

– I bardzo dobrze, Nałaziłem się za wszystkie czasy. Teraz przydałoby się coś ubić.

Ruszyli przed siebie.

– Moglibyśmy się tam wspiąć – powiedział Oren zadzierając głowę. – Ale zajęłoby to dużo czasu i z naszym ekwipunkiem byłoby niebezpieczne. Liny zostały przy koniach.

– A po co ryzykować. To idealne miejsce na walkę. Za plecami ściana, możemy się martwić tylko tym, co wylezie z lasu. A jak już wylezie, to nie wierzę, że nie zdołamy tego zatłuc. Cokolwiek to będzie. Na wprost może mnie atakować choćby i sam diabeł. Chyba, że paskudztwo naprawdę umie latać – dodał Ord po chwili, lustrując wzrokiem bezchmurne niebo.

– Ktoś chyba rozumował podobnie jak ty – Oren trącił czubkiem buta na wpół zwęglone polano. – Rozpalili tu ognisko i czekali na walkę.

– Dobrze zrobili.

– Więc dlaczego im się nie udało?

– Bo nie mogło im się udać – z góry dobiegł tubalny głos.

Ord i Oren odwrócili się gwałtownie. Na szczycie urwiska, na samym jego brzegu, dostrzegli dwie sylwetki.

– Nikomu się nie udało i nigdy nie uda – krzyknął Kapłan. – Jest na to za sprytny, zbyt silny i szybki, żeby ktokolwiek mógł go zranić!

– Szczególnie takie łachudry, jak wy! – Rachmistrz dla pewności przytrzymał się młodego drzewka, wychylił nad przepaścią i splunął w dół.

– Nazwałem go Propuer. Cudowne dziecko. Idealne w tym, do czego zostało stworzone. Wysłannik śmierci. – Kapłan roześmiał się krótko. – Rachmistrz go znalazł i przyniósł do mnie. Razem go wychowaliśmy. Te wszystkie trupy, bandy żądne złote, nie mieliśmy tego w planach. Ale takiej natury nie sposób całkowicie okiełznać. Zasmakował w ludzkim mięsie. Nawet my, jego przybrani rodzice, których znał od małego, nie byliśmy bezpieczni. Stąd pomysł nagrody. Na świecie nie brakuje durniów, gotowych zapolować i zabić wszystko, co się rusza, za garść złota i namiastkę sławy. Ale w tym przypadku to myśliwi byli tak naprawdę zwierzyną.

– Mowę wam odjęło? – Zapytał Rachmistrz. – Śmiało, to ostatnia szansa, żeby powiedzieć coś na tym świecie. Dalej, wielkoludzie, pochwal się, co zrobisz bestii tym swoim toporem? Propuer sam wyżłobi kolejną bruzdę na twoim trzonku, kiedy przełamie go zębami niczym zapałkę, a potem zatopi kły w twoim tłustym ciele!

Oren rzucił ekwipunek na ziemię. Wyjął oba miecze z pochwy i machnął nimi kilka razy, rozgrzewając mięsnie. Odwrócił się plecami do urwiska, lustrując ścianę lasu przed sobą. Ord stanął obok niego, opierając topór o bark.

– Pamiętacie wojownika imieniem Rot, o którym rozmawialiśmy? – Rzucił przez ramię Oren.

– Tego jasnowłosego pyszałka? – Rachmistrz zaśmiał się z pogardą. – To ognisko, którego resztki widzicie, rozpalił właśnie on i jego zgraja. Byli tacy pewni siebie, gotowi walczyć z potworem nawet w nocy. A potwór był stokroć bardziej przebiegły niż cała ta żałosna banda razem wzięta.

– Jeśli chodzi o Rota, musicie wiedzieć o dwóch rzeczach – krzyknął Ord tubalnym głosem. Odwrócił głowę żeby lepiej go słyszeli. – Po pierwsze, był naszym starszym bratem!

– Ha, ha, to ci niespodzianka! Jaki ten świat mały. Bez obaw, niedługo ponownie się spotkacie. – Kapłan zaśmiał się serdecznie.

– Propuer się ucieszy, zasmakowało mu mięso Rota, więc was też z radością połknie – dodał Rachmistrz. – Mam tylko nadzieję, że jesteście lepsi od swojego braciszka, bestia potrzebuje nieco większego wyzwania, niż ta nędzna banda!

Wzmógł się wiatr, wierzchołki drzew zgodnie się zakołysały. Mimo, że szybkimi krokami nadchodziła jesień, słońce grzało jeszcze całkiem mocno.

– A jaka jest ta druga informacja? – Krzyknął Kapłan.

Oren odwrócił się i spojrzał w górę. Kapłan poczuł dreszcz strachu i mimowolnie cofnął się o krok, choć przecież nic mu tutaj nie groziło.

Oren się uśmiechał. I był to najstraszliwszy uśmiech, jaki duchowny kiedykolwiek widział i potrafił sobie wyobrazić.

– Oprócz nas, Rot miał jeszcze dwóch braci!

Z początku Kapłan nie zrozumiał. Kiedy dotarł do niego sens tego zdania, było już za późno.

Rachmistrz i Kapłan zniknęli z pola widzenia. Ciszę zakłócił krótki hałas, potem zduszony krzyk. Nagle nad brzegiem urwiska przeleciało jakieś ciało. Machając rękoma i krzycząc rozpaczliwie, spadło na ziemię kilka metrów od nieruchomego Orda, który wciąż pilnował lasu. Wrzask ustał w momencie upadku. Zakrwawiony Rachmistrz, z połamanymi kończynami, i ogromną, ziejącą raną w piersi, już się nie poruszył.

Zaraz za nim pojawił się Kapłan. Podczołgał się do krawędzi urwiska. Nad nim stanęła wysoka postać i uniosła miecz do ostatecznego ciosu.

– Nie! – Krzyknął Oren. – Stocz go na dół! Może przeżyje!

Postać schowała miecz i kopnęła duchownego. Turlając się, ciało znalazło się na dole. Kapłan rzęził, przy każdym oddechu w kąciku ust pojawiała się krwawa bańka. Z obu nóg wyzierały białe, postrzępione kawałki kości. Ręce, wykrzywione pod dziwnym kątem, bezużytecznie spoczywały po bokach. Jedno oko całkowicie zasłaniała krew, obficie płynąca z rozległej rany na głowie.

Wciąż jednak żył.

Oren złapał go za przód koszuli i zaczął ciągnąć w stronę lasu.

– Słyszysz go? Czujesz jak się zbliża? – zapytał.

Z ust Kapłana popłynęło więcej krwi.

W połowie drogi między lasem i urwiskiem zostawił ciało. Kapłan patrzył na niego jednym okiem, które powoli przesłaniało bielmo śmierci.

– Sprawdźmy, jak mocna więź łączy cię z twoim dzieckiem – powiedział Oren i wrócił do brata.

 

 

Nie czekali długo.

– Coś tam jest – stwierdził Ord i splunął w bok ciemną śliną. – Nie widzę go, ale co jakiś czas, w różnych miejscach, poruszają się krzaki.

– Bracia! Szykujcie się! – Krzyknął Oren.

Na szczycie urwiska dwie, niemal identyczne postacie, podniosły z ziemi łuki. Pewniej stanęli na nogach, z kołczanów na plecach wyciągnęli strzały i oparli ich końce o cięciwy. Znieruchomieli, wypatrując celu.

– No chodź, skurwielu – mruczał pod nosem Ord, ściskając w rękach topór. – Przyjdź, to zapoznam cię z moim przyjacielem.

Niewyraźny cień zamajaczył między krzewami. Gardłowy warkot spłoszył przesiadujące na drzewach ptaki.

– Mam nadzieję, że nie będzie tak się skradał do zmierzchu– powiedział Oren.

Jakby na zawołanie, coś z trzaskiem przedarło się przez krzaki i stanęło na wprost nich.

– To będzie ciekawe – mruknął Ord.

Dwumetrowej wysokości zwierzę stało na czterech grubych, sękatych łapach, przypominających konary drzew. Długi ogon, zakończony ostrymi kolcami, nieustannie poruszał się z boku na bok. Kanciasty łeb, niepodobny do żadnego innego, stworzonego przez naturę, zwrócił się w ich stronę i znieruchomiał. Małe, czerwone ślepia pałały iście ludzką nienawiścią. Ciało bestii pokrywała lśniąca, pofałdowana skóra koloru zgniłych liści.

Potwór rozwarł pysk. Spomiędzy spiczastych zębów dobiegło głuche warknięcie.

– Ależ paskudztwo – powiedział Ord. – Kiedy pojawiło się na ziemi, ktoś tam, na górze, musiał mieć cholernie zły dzień.

Bestia uniosła łeb. Wilgotne nozdrza nieustannie się poruszały. Język omiótł pysk. Ord mógłby przysiąc, że potwór się uśmiechnął.

Monstrum powoli ruszyło w ich stronę. Jak na swoje gabaryty, poruszało się z zadziwiającą lekkością. Początkowy marsz przeszedł w lekki trucht. Zakończone zakrzywionymi pazurami łapy zdawały się w ogóle nie dotykać podłoża.

– Strzelajcie, kiedy tylko znajdzie się w zasięgu! – Krzyknął Oren.

Bestia dotarła do ciała, pochyliła się i je obwąchała. Kapłan wyraźnie się poruszył.

– Jeszcze dycha – stwierdził Ord.

Przez chwilę wydawało się, że umierający człowiek nie zainteresował zwierzęcia. Sekundę później, jednym, błyskawicznym ruchem, bestia zatopiła w ciele zęby, niemal je przepoławiając. Kilka łapczywych kłapnięć i po Kapłanie zostało ledwie kilka krwawych strzępów.

– Ma, skurwysyn, apetyt – powiedział Ord; trzymanym oburącz toporem wykonywał powolne, niemal hipnotyzujące ruchy.

– To by było na tyle, jeśli chodzi o rodzinne więzi – dodał Oren, odsuwając się nieco w bok. Dzięki temu bestia nie zdoła zaatakować ich dwóch jednocześnie.

Propuer tymczasem uniósł zakrwawiony łeb, zawarczał, i powoli ruszył w ich stronę. Wąskim jak u węża językiem, raz po raz oblizywał pysk. Dobiegający prosto z trzewi warkot stopniowo narastał.

– Zaczyna się – powiedział cicho Oren. Oba miecze trzymał nisko przy bokach.

Coś z ledwo słyszalnym szelestem przecięło powietrze. Jedna strzała minimalnie chybiła, druga utkwiła w grzbiecie bestii, tuz nad tylną łapą. Zwierzę zgubiło rytm, przysiadło na zadzie i zaskowytało; Oren usłyszał w jego głosie niemal ludzkie zdumienie. Sekundę później podniosło się i rzuciło szaleńczo naprzód. Warkot zmienił się w jednostajny ryk, długimi susami Propuer błyskawicznie zmniejszał dystans. Kiedy kolejne dwie strzały niemal otarły się o jego skórę, zaczął biec zygzakiem.

Oren patrzył jak urzeczony. To niemożliwe, pomyślał. To zareagowało na ostrzał. Nie uciekło jak bezmyślne zwierzę, lecz zaczęło kluczyć jak… istota rozumna.

Strzały leciały teraz znacznie częściej, jednak wszystkie chybiały. Bestia momentalnie zmieniała kierunek, niewiele tracąc na prędkości.

Widzieli teraz wyraźnie małe, czerwone ślepia, utkwione w nich nieruchomo.

W końcu kolejna strzała dosięgła celu. Bestia potknęła się i przeturlała kilkakrotnie. Szybko się podniosła i umknęła w bok, ratując się tym przed kolejnymi trafieniami. Wyraźnie kulejąc na tylną łapę, zaczęła ich okrążać.

– Ruszajmy, teraz go dopadniemy – powiedział podekscytowany Ord.

– Poczekaj, niech upuszczą z niego jeszcze trochę krwi.

Propeur nie biegł już tak szybko, uniki, które stosował, straciły znacznie na dynamice. Kolejne strzały wciąż go nie trafiały, lecz padały coraz bliżej. Strzelcy na urwisku wyraźnie zbliżali się do wyprzedzenia kolejnego ruchu zwierzęcia.

– No dalej, jeszcze dwa, trzy razy i pozostanie nam już tylko dobić skurwiałe truchło – mruknął pod nosem Ord.

Jakby przeczuwając swój rychły koniec, bestia nagle zawróciła i pognała w stronę lasu. Podkulając tylną łapę szybko umknęła poza zasięg strzał. Kilka chwil później przedarła się przez krzaki i zniknęła im z oczu.

– Kurwa! – Zaklął Ord. – I co teraz? Idziemy za nim?

– Nie, lepiej poczekajmy – Oren wciąż miał w głowie niemal ludzką reakcję bestii na ostrzał. – Opuszczając to miejsce stracimy swoją przewagę. Poczekamy aż zmierzch będzie blisko, jeśli do tego czasu potwór się nie pojawi, udamy się na noc do wioski. Rano wyruszymy po śladach. Niech upływ krwi osłabi go jeszcze bardziej.

– To kurestwo może i jest wielkie i paskudne – stwierdził Ord, plując w bok – ale cierpi i krwawi jak wszystko, co żywe. Tyle mi wystarczy – dodał ściskając topór.

– Jest szybki i przebiegły, lecz po dzisiejszej lekcji na pewno nieco pokorniał. Teraz musimy tylko…

Nagle z góry dobiegł rozpaczliwy wrzask. Zaraz za nim usłyszeli coś na kształt mlaskania, szczęk żelaza i kolejny krzyk, gwałtownie urwany.

– Bracia? – zawołał Oren bezradnie wpatrując się w górę. – Co się…

Przerwał kiedy coś przeleciało nad krawędzią urwiska i, zataczając łuk, spadło na ziemię niedaleko wygasłego ogniska.

– Kurwa jego mać – Ord ścisnął trzonek topora aż zatrzeszczały ścięgna jego rąk.

W trawie leżała ręka, z dłonią wciąż kurczowo zaciśniętą na rączce długiego łuku. Na wysokości ramienia coś wyszarpało ją od reszty ciała.

– Dostał się na górę. Jakim cudem tak szybko…? – powiedział zduszonym głosem Oren.

Jakby na potwierdzenie, z góry dobiegł ogłuszający ryk, okropniejszy niż wszystko, co słyszeli do tej pory.

Coś pojawiło się na krawędzi urwiska. Nie zatrzymało się jednak, wyglądało jakby zawisło w powietrzu.

Na Orena padł cień.

– Co, do stu diabłów?

To coś szybko się zbliżało. Nie spadało jednak, tylko…

– On lata! – Wrzasnął Ord. – On, kurwa, potrafi latać!

Uskoczyli na boki. Podnieśli broń gotowi przyjąć bestię na ziemi. Widzieli ją teraz wyraźnie. Zwierzę rozłożyło szeroko łapy, odsłaniając błony łączące je z tułowiem, co znacznie spowalniało skok.

Nagle od strony lasu usłyszeli głośny trzask. Zerknęli tam jednocześnie. W ich stronę pędził Propeur. Zbliżał się błyskawicznie, mimo, że używał jedynie trzech łap.

Bracia spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.

– Ich jest dwóch – wymamrotał Oren.

Kilka metrów nad ziemią bestia wyprostowała łapy i błyskawicznie spadła na dół, wzbijając glebę i trawę w górę. Miecze zalśniły w słońcu. Z głośnym rykiem potwór zamachnął się łapą, jedno uderzenie z pewnością skręciłoby kark każdemu człowiekowi.

Oren uchylił się i ciął na odlew. Ciepła krew ochlapała mu twarz. Bestia zaskowytała i wycofała się wprost pod opadający topór. Ord włożył w ten cios całą swą, nadludzką niemal, siłę. Ostrze trafiło w środek grzbietu. Bez trudu przecięło grubą skórę, mięśnie i zgruchotało kręgosłup. Ciemna, niemal granatowa posoka chlusnęła w górę z przeciętych tętnic. Bestia zachrypiała i zwaliła się na ziemię. Przednimi łapami orała ziemię, próbując podnieść nieruchomy tył.

Ord przez sekundę z uśmiechem podziwiał swoje dzieło. W kolejnej już nie żył. Propuer jednym kłapnięciem potężnych szczęk odgryzł mu głowę i strzaskał ją niczym pustą skorupę. Bezgłowe ciało, wciąż ściskając okrwawiony topór, padło na ziemię.

Propuer przełknął zdobycz i powoli odwrócił się w stronę ostatniego z braci. Jednym susem wskoczył na nieruchome już truchło pobratymca i rzucił się na Orena. Ten wyczekał do ostatniej chwili i uskoczył na bok, niemal niezauważalnym ruchem wyprowadzając cios. Bestia ze skowytem cofnęła się o kilka metrów. Parsknęła, a potem ryknęła gniewnie. Z przeciętych nozdrzy krew spływała wąską strużką.

Oren czekał na kolejny atak. Propeur jednak odwrócił się, jakby zamierzał uciec. Zamiast tego z potworną siłą machnął ogonem. Jeden z kolców rozdarł udo Orena. Ciepła krew zalała nogę. Widząc to bestia błyskawicznie ponowiła atak, tym razem z drugiej strony. Mimo, że unieruchomiony, Oren spodziewał się tego. Jedno mocne cięcie i półmetrowy koniec ogona, zakończony kilkoma długimi kolcami, wylądował w trawie, obficie brocząc ciemną krwią.

Propeur spróbował dosięgnąć celu pazurami. Jednym susem doskakiwał i atakował. Oren uchylał się i kontrował.

Wydawało się, że walczą tak od godziny, choć w rzeczywistości minęło ledwie kilka minut. Bestia ryczała wściekle, pokąsana dotkliwie przez ostre miecze. Z kilku głębokich ran wartko płynęła posoka. Prawą, przednią łapę bestii dosięgnął czysty cios; atakowała już tylko lewą kończyną. Propeur wyraźnie odczuł te rany. Warkot zamienił się w krótkie, nieregularne chrapnięcia. Poruszał się znacznie wolniej.

Jednak również Oren słabł z każdą chwilą. Rana na udzie wciąż krwawiła. Lewa ręka zwiotczała po uderzeniu twardą łapą i zwisała teraz bezwładnie. Wiedział, że jego koniec jest bliski. Postanowił jednak, że nie pójdzie do zaświatów sam.

Walczący stali naprzeciwko siebie, zbierając resztki sił do ostatecznego starcia. W powietrzu unosił się duszący odór krwi i świeżego mięsa.

Propeur skoczył. Oren, zamiast uniku, również dał susa do przodu, wyciągając przed siebie miecz. Ryk bestii zlał się z krzykiem człowieka.

 

Kiedy otworzył oczy, zapadła już noc. Wysoko na niebie, okrągła tarcza księżyca jasnym światłem oblewała miejsce bitwy. Drugi z potworów, Propeur, leżał na boku. Z tego miejsca wyraźnie widział rękojeść miecza wystającą z miękkiego brzucha. Od ciała odchodził ślad, który zostawił Oren. Nie pamiętał, kiedy zdołał doczołgać się aż tutaj. Leżał oparty plecami o ścianę urwiska. Nie czuł zranionej nogi i ręki, zupełnie jakby ich nie było.

Przeniósł wzrok na drugą z bestii. Nawet z tej odległości widział wyraźnie, że była nieco większa. Miała również bardziej spiczasty pysk. Poza tym u Propeura nie dostrzegł żadnych błon, dzięki którym mógłby szybować w powietrzu.

Oba potwory, choć bardzo podobne, nie były identyczne.

Przestał o tym myśleć i zapadł w krótki, niespokojny sen.

 

 

Powieki zamieniły się chyba w ołów. Ledwo otworzył oczy. Przez chwilę spoglądał na pobojowisko przed sobą. Dopiero potem wróciła pamięć o niedawnych wydarzeniach.

Ze zdziwieniem stwierdził, że jest już jasno. Słońce niedawno wzeszło, ukazując miejsce bitwy w całej okazałości.

Usłyszał krótki pisk, potem kolejny.

Próbował zebrać myśli i zlokalizować dźwięk. Gdzieś już go słyszał. Chyba nawet przez niego się ocknął.

Nie mógł poruszyć głową, wpatrywał się więc bezradnie przed siebie.

Kiedy w polu widzenia zamajaczyły jakieś kształty, Oren skojarzył dwie rzeczy.

Po pierwsze, oba potwory różniły się od siebie, lecz wyraźnie stanowiły jeden gatunek.

Prawdopodobnie walczyli więc z samcem i samicą.

A jeśli mamy samca i samicę tego samego gatunku, pomyślał Oren umierając, to siłą rzeczy pojawia się potomstwo.

Pierwsze młode pochyliło się nad jego ciałem. Ostrymi niczym szpilki zębami wyszarpało solidny kawałek.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Niby nic nowego, ale przyjemnie się czytało.

hmm... byłem, przeczytałem. Dość dobre, choć nie przypadło mi do gustu nieco nazbyt rozwleczone zakończenie. Pozdrawiam!

Dzięki za przeczytanie

" jak go zwano? Ten o jasnych, niemal białych włosach?
- To było… Rot, chyba Rot, o ile mnie pamięć nie myli "

..a nie Geralt? ;) - już od początku przeczuwałem, że to najmniej kuzyn wiedźmina :)

Ogólnie przyjemne. Można by powiedzieć "plażowe", gdy by nie to, że na plaży są ciekawsze rzeczy do oglądania, niż czyjeś opowiadania:-)

Tak, przyjemnie się czytało. Choć opis potworów dość kiepski. I łucznicy też kiepsko strzelali, skoro nie mogli trafić tak duże bestie.

Agroeling,

gdyby łucznicy lepiej strzelali, pewnie wciąz by żyli, co popsuło by mi pomysł na dokończenie opowiadania :)

Fajne. Ale oczywiście będę narzekał.

Podwójne wykorzystanie pomysłu "jedni stoją na urwisku, drudzy ich zaskakują". Niedobrze.

Kiedy dochodzi do konfrontacji, przychodzą źli ludzie i ze szczegółami opisują swój diabelski plan. Osobiście bardzo nie lubię tego motywu, a tutaj do tego wyszedł nienaturalniej niż zwykle. Dobrze, że bohaterowie pod koniec zginęli, bo byłoby mega źle :)

Na końcu nie podobała mi się łopatologia tłumaczenia, że to był samiec i samica, a zaraz pojawią się młode.

Co do historii potwora - przypomniała mi się obelga z gimnazjum: "A Ty masz dwóch tatusiów" :P

Chyba tyle. Pozdrawiam! 

"Kiedy dochodzi do konfrontacji, przychodzą źli ludzie i ze szczegółami opisują swój diabelski plan" - tu się z Tobą zgodzę, motyw oklepany jak facjata Najmana. W pewnym momencie pisania opowiadania miałem zamiar ukazac to w nieco bardziej subtelny i skomplikowany sposób, ale w końcu zrezygnowałem (czyli poszedłem na łatwiznę). Grunt, że nawet mimo tego się podobało. Pozdrawiam!

Po przeczytaniu pierwszych trzech zdań bylam pewna, że to opowiadanie o mnie.

Ale może lepiej, że nie.

Wartko było.

Teoretycznie nie jest źle, ale w praktyce, w tygodniu wpada tu co najmniej kilka tekstów o prawie identycznej tematyce i fabule...

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka