- Opowiadanie: AlexFagus - Poranek Szerszenia

Poranek Szerszenia

Jedna z opowieści o Kundlach. Wersja poprawiona, bez "rządzy zemsty" i takich tam... Życzę przyjemnej lektury

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Poranek Szerszenia

 

Od pijanego dorhiara gorszy jest tylko samotny dorhiar”

przysłowie z Terrany

 

Orle Gniazdo, 28. słoćca 1310 n.s.

Blade słońce wynurzyło się zza pokrytego śnieżnym lukrem stoku Kaptura. Na wyściełającym dziedziniec białym puchu zalśniły diamentowe iskry. Zima wzięła w posiadanie tutejszą krainę wcześniej niż zwykle i od prawie dekady niepodzielnie królowała wśród okolicznych gór. W powietrzu unosiły się tysiące maleńkich, lodowych igiełek, migocząc barwami tęczy. Tego ranka surowa zazwyczaj twierdza wyglądała jak zaklęty zamek, przeniesiony kaprysem jakiegoś bóstwa na stoki Galabmarrh wprost z krainy baśni.

Szerszeń splunął na śnieg i zaklął pod nosem.

Osobiście zdecydowanie wolałby znaleźć się w zupełnie innej bajce.

Najlepiej takiej, w której nie musiałby stać na tym przeklętym mrozie w samej przeszywanicy, oślepiony słońcem i otoczony gapiącym się na niego tłumem kolegów. Wiedział, że to jemu dopingują, że będą zaciskać pięści aż do bólu, zaklinając jego zwycięstwo, ale niezbyt go to pocieszało. Dzisiejsza walka miała być karą i nawet kat został wybrany tak, by była to kara jak najbardziej dotkliwa.

– No, co tam, głupia ruda małpo? Masz zamiar jeszcze długo gapić się na swoje stopy? – W głosie przeciwnika zabrzmiała nieskrywana pogarda. Na zwykle ponurej twarzy, o płaskim, zmiażdżonym w dawnej bójce nosie, nadającym jego właścicielowi wygląd najemnego opryszka, zagościł paskudny uśmiech.

Szerszeń zacisnął dłoń na stylisku topora. Najważniejsze było nie dać się sprowokować. Musiał odczekać, aż oczy przyzwyczają się do światła. Nie cierpiał walczyć pod słońce.

– Patrzcie, Świr jest naprawdę wkurzony – szepnął ktoś w tłumie. – A przecież najczęściej bywa tak irytująco spokojny. Co Szerszeń mu zrobił? Naszczał do butów?

– Nie wiem – warknął jeden z młodszych uczniów. – Czy to ważne? Biedny Ryży… Mówią, że gdy Świr ostatnio wpadł w szał, cztery osoby przez miesiąc nie mogły łazić o własnych siłach.

Szerszeń westchnął ciężko. Cholerne legendy.

Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że to właśnie on jest faworytem w tym pojedynku. W końcu, stojący naprzeciw niego młodzieniec, choć wyraźnie starszy, był o pół głowy niższy, węższy w barkach i prawdopodobnie dużo słabszy. Miał oczywiście przewagę doświadczenia, ale nie znowu taką wielką, gdyż topór był ulubioną bronią Szerszenia, którą uczył się walczyć jeszcze pod okiem ojca w Miedzianej Skale, zaś tamten zwykle posługiwał się mieczem.

Uczniowie zdawali sobie sprawę, że tak nie jest. Nie zostaje się młodszym instruktorem fechtunku z powodu ładnych oczu. Zbyt często w czasie treningów zgarniali baty od niskiego chłopaka, by nie nauczyć się do niego szacunku. Mimo wszystko mieli nadzieję, że rudzielcowi uda się zwyciężyć, że jakimś cudem najlepszy topornik w Akademii zawstydzi swoich nauczycieli.

Szerszeń wiedział lepiej. To miała być egzekucja.

Rosomak Ab’Thara, po cichu zwany Świrem, ziewnął i ostentacyjnie zaczął wywijać kółka ćwiczebnym toporem.

– Boisz się czy przymarzłeś do ziemi, zakało dorhiarskiego rodu? Może mam wysłać wiadomość do twojego starszego brata, by łaskawie zjawił się bronić twego piegowatego tyłka? Jak on się zwie? Numard?

O tak, Rosomak dobrze wiedział, jak wyprowadzić go z równowagi. Szerszeń ryknął wściekle, a raczej pisnął wściekle, gdyż dopiero zaczynała się mu mutacja. Uniósł tarczę i ruszył w kierunku adwersarza, wzbijając za sobą tuman śnieżnego pyłu.

Próbował staranować mniejszego przeciwnika, uderzając w niego tarczą i przenosząc nań cały ciężar ciała. Wydawało się, iż zdoła zaskoczyć instruktora, że tamten zapłaci za lekceważenie rywala, lecz gdy Szerszeń był już niemal na odległość dłoni, Rosomak tanecznym krokiem obrócił się, schodząc z drogi rudzielca. Nie mogąc wyhamować impetu, Szerszeń poślizgnął się na oblodzonym gruncie i zarył nosem w śnieg. Poczuł w ustach krew z przygryzionego języka. Chciało mu się płakać.

 

***

 

Wszystko zaczęło się wczoraj. Od trzęsienia ziemi.

Które zresztą sam wywołał. Dosłownie.

Jeden z licznych problemów Szerszenia polegał na tym, że był dość pokaźny jak na swój wiek. Do trzynastu lat brakowało mu jedynie miesiąca, a dawno przekroczył już trzy i pół kroku wzrostu oraz dwa i pół kroku w klatce. Większość jego znajomych była starsza, stąd – we własnym mniemaniu – zachowywał się niezwykle dojrzale. Co prawda, współlokatorzy uważali go za smarkacza, zwłaszcza Gronostaj, który z różnicy raptem trzech lat czynił jakiś gigantyczny mur, lecz przecież na nich świat się nie kończył. W przeciwieństwie od zamieszkującej z nim dwójki ponuraków, Szerszeń był osobą otwartą, wygadaną i w powszechnej opinii niezwykle sympatyczną. Nigdy nie miał problemów ze znalezieniem przyjaciół.

Wczorajszy wieczór spędził w opuszczonej szopie, w towarzystwie kilku starszych uczniów, którzy tak jak on specjalizowali się w walce toporem. Grzał dłonie przy rozpalonym naprędce ognisku, z zapartym tchem słuchał opowieści o dziewczynach czekających na nich w rodzinnych posiadłościach, plotek o wrednych sąsiadach i marzeń o przyszłej karierze w armii. Grał w karty, opowiadał rubaszne żarty i był szczęśliwy. Znacznie szczęśliwszy niż we własnym pokoju, w którym jego najlepszy przyjaciel – zmieniwszy się po rozmowie z przełożonym Akademii, nie wiedzieć czemu, w ludzką chmurę gradową – z chorą starannością ostrzył otrzymany od Mistrza Żbika miecz.

Nie pamiętał już, kto wyciągnął wtedy gąsiorek orthylskiego wina. Początkowo towarzysze wzbraniali się przed poczęstowaniem młodszego kolegi, ale po paru łykach uznali, że „Ryży jest równy gość i coś mu się od życia należy”. Szerszeń radośnie pociągał z bukłaka, a świat robił się coraz piękniejszy. Nikt z kompanii nie zdawał sobie sprawy, że rudzielec nie tylko wychowywał się wśród Ibrów, lecz w jego żyłach płynęła także dorhiarska krew. Mocne głowy dorhiarów były wręcz przysłowiowe, cóż więc jednemu z ich dumnych potomków mogła zaszkodzić odrobina sikacza?

Niestety, Szerszeń nie wziął pod uwagę paru czynników, jak choćby tego, iż w Orthyli wino tradycyjnie zawiera sporą domieszkę spirytusu, wytrzymałość dorhiarskich głów nie dotyczy trzynastolatków, a bycie mieszańcem może mieć swoje ujemne strony.

Życie stało się nagle miłe i puszyste, elokwencja i dojrzałość Szerszenia sięgały zenitu, a współbiesiadnicy nagle okazali się mu bliżsi, niż ci, których nazywał braćmi. O czym zresztą nie omieszkał niezwłocznie poinformować swych towarzyszy.

Im mniej wina zostawało w gąsiorku, tym ciekawsza stawała się zabawa. Na początek chłopcy zaczęli skakać przez ognisko, potem zrobili zawody w prostowaniu znalezionej w kącie szopy podkowy, które niestety zakończyły się powszechną porażką i guzem jednego z uczestników. Wreszcie Szpak zaprezentował pierdzenie z łokcia, co zapoczątkowało swoisty konkurs talentów, obejmujący rzucanie toporkami do celu, machanie uszami i temu podobne atrakcje. Gdy już wydawało się, że zwycięstwo przypadnie Świstakowi i jego sztuczce zwanej „znikający ogon”, Szerszeń wstał i chwiejąc się lekko zapytał:

– Chcecie zobaczyć coś naprawdę mocnego? Co?

Zachęcony gromkim aplauzem, w poczuciu otaczającego go bezpieczeństwa i braterstwa, uniósł w skupieniu dłoń. Kompani przyglądali się mu z zaciekawieniem. Szerszeń, z manierą zawodowego kuglarza, strzepnął palcami, przyłożył dłoń do klepiska i uwolnił swój Dar.

Ziemia zadrżała. Drewniane ściany jęknęły, zaczepione na hakach widły i motyki spadły z brzękiem. Polana przesunęły się i ognisko sypnęło skrami. A potem wszystko ucichło.

Szerszeń uśmiechnął się pod nosem. Przez ostatnie kilka lat nauczył się panować nad swoim Talentem. Nie był już tym malcem, którego rodzice wysłali do Akademii po tym, jak niechcący rozwalił własny dom.

Zerknął na przyjaciół. Milczeli i spoglądali po sobie, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Wreszcie Kot, najstarszy z całego towarzystwa, klepnął dłońmi w uda i zawołał:

– Kuźwa, Szerszeń, jak tyś to zrobił?! Mały – jesteś wielki!

Rudzielec wyszczerzył radośnie zęby. Przez kilka najbliższych chwil pławił się w chwale, poklepywany i zagadywany przez starszych kolegów. Był przeszczęśliwy.

Wtedy otwarły się drzwi stodoły i do środka wpadł lodowaty, zimowy wiatr oraz Rosomak, wściekły jak… jak wściekły rosomak. Bez słowa podszedł do Szerszenia i chwyciwszy za ramię, postawił go na nogi. Oczy w kolorze malachitu patrzyły na rudzielca z bezbrzeżną pogardą.

Szerszeń poczuł, jakby dostał kopniaka w brzuch. Do przyćmionego alkoholem umysłu dotarło, co właśnie zrobił. Gdy wytrzeźwieją, wszyscy, z którymi spędził ten wieczór, zrozumieją, że jest Przeklętym. Nie będzie dla niego miejsca w Orlim Gnieździe, a pewnie również jego bracia znajdą się w niebezpieczeństwie. Skulił się. Reszta chłopaków gapiła się na przybysza, nieruchoma jak zastygłe w bursztynie owady.

– Arren… Ja… ja nie chciałem – zaszlochał, nie bacząc na to, że jest już za stary na płacz przy publiczności.

Rosomak zacisnął zęby. Szerszeń miał przez chwilę wrażenie, że starszy chłopak zaraz go spoliczkuje. Czekał na cios, ale Rosomak spojrzał na drzwi i jedynie warknął:

– Zamknij się, Dilbardzie.

Niemal w tym samym momencie do szopy wszedł Mistrz Żbik. Omiótł wzrokiem zgromadzone towarzystwo, pusty gąsiorek i zapłakanego Szerszenia. Westchnął ciężko.

– Zabierz go stąd, Arrenie – nakazał swym przerażająco spokojnym głosem. – Ja zajmę się ich wspomnieniami.

Zielonooki kiwnął głową i szarpnął rudzielca za ramię. Szerszeń chciał grzecznie pójść za nim, lecz żołądek nagle podszedł mu do gardła. Zwymiotował Rosomakowi na buty.

Zapadając w miękką ciemność myślał o tym, jak bardzo ma przerąbane.

 

***

 

Poczuł kopnięcie w udo. Niezbyt mocne, takie, które nie miało zaboleć, a jedynie upokorzyć.

– Wstawaj i walcz – mruknął Rosomak. – Żbik rozkazał dać ci lekcję. A dzięki tobie – wszystkim, którzy spróbują chlać w trakcie pobytu w Akademii.

Szerszeń usiadł, walcząc z bólem głowy i nudnościami. Splunął. Zmieszana ze śliną krew zabarwiła śnieg na czerwono. Z trudem podniósł się na kolana.

Miał stać się kozłem ofiarnym. Żbik zadbał o to, by wczorajsi kompani zapomnieli o jego „przedstawieniu”, kojarząc jedynie, iż spity smarkacz zrobił coś niestosownego, za co teraz ponosił karę. Pewnie współczuli Szerszeniowi, ale mieli na głowie własne problemy – zostali zawieszeni na dekadę, a ich rodziny powiadomiono o tym, iż spożywali alkohol i rozpijali nieletnich.

Wspierając się na toporze, wstał. Poprawił tarczę. Rosomak odszedł kilka kroków, ustawiając się tak, by mieć słońce za plecami.

– Nienawidzisz mnie? – zapytał go Szerszeń.

Zielonooki wzruszył ramionami.

– Skądże, Dilbardzie. Po prostu jestem na ciebie zły. Zły i bardzo tobą rozczarowany.

Rudzielec zesztywniał. Niemal to samo powiedział Numard, gdy uszkodził ich dom. Próbował przekonać sam siebie, że to jedynie przypadek.

Rosomak uśmiechnął się krzywo.

Szerszeń czuł wściekłość zmieszaną ze wstydem. Poprawił uchwyt na stylisku topora i rzucił się na przeciwnika. Spróbował zahaczyć żeleźcem brzeg rosomakowego puklerza, ale znów jego broń przecięła jedynie powietrze. To niesprawiedliwe – pomyślał, zasłaniając się tarczą przed kontratakiem – jemu nikt nie zabroni używania Daru.

– Życie… – Topór Rosomaka pociągnął w dół krawędź tarczy Szerszenia. – Nie jest… – Przed oczami rudzielca błysnęło malowane na czerwono umbo puklerza przeciwnika. – Sprawiedliwe! – Przy tych słowach twarz Szerszenia eksplodowała bólem.

Zielonooki odskoczył do tyłu i przyglądał się zdezorientowanemu chłopcu.

– Zauważ, że naprawdę starałem się zrobić to na tyle delikatnie, by nie złamać ci nosa – powiedział spokojnie.

Szerszeń łypnął na niego złowrogo. Zaczynał rozumieć, czemu niektórzy tak bardzo nie cierpieli Rosomaka.

– Walcz – rozkazał instruktor. – Mam dać ci lekcję, pamiętasz?

Rudzielec otarł krew z czoła i stanął w postawie bojowej. Ledwie zdołał poprawić uchwyt broni, gdy przeciwnik zaczął biec w jego stronę. Odruchowo uniósł tarczę.

– Oto lekcja – powiedział Rosomak uderzając z półobrotu w jego zasłonę. – Jesteś… jeszcze.. dzieckiem… durniu!

Szerszeń czuł jak z każdym ciosem coraz bardziej drętwieje mu ramię. W końcu nie był w stanie utrzymać tarczy. Bezradnie upuścił ją na ziemię. Rosomak nie wyglądał jak góra mięśni, ale był naprawdę silny. Nieco zakompleksiony z powodu mikrego wzrostu, wręcz obsesyjnie dbał o swoją kondycję.

Instruktor odrzucił tarczę. Szerszeń ostatkiem sił wyprowadził cięcie, starając się nie myśleć o tym, co próbuje zrobić. Bez większego efektu. Przez chwilę parowali wzajemnie swe ciosy, aż nagle Rosomak niespodziewanie znalazł się za plecami chłopaka. Wrzasnął:

– Dzieci nie piją alkoholu! – Uderzył obuchem w jedno kolano rudzielca. Szerszeń zachwiał się. – Dzieci słuchają dorosłych! – Cios styliskiem w drugą nogę, powalił chłopca na kolana. Błyskawiczne przejście i instruktor ponownie znalazł się twarzą w twarz z klęczącym przeciwnikiem. – Dzieci starają się nie narażać! – Zahaczona żeleźcem broń wyfrunęła Szerszeniowi z ręki, a kopniak powalił go na plecy. – Bo głupie, niegrzeczne dzieci umierają!

Trzonek topora już miał się wbić w splot słoneczny pokonanego, lecz zatrzymał się w ostatniej chwili.

– A te jeszcze głupsze sprowadzają śmierć na swoich bliskich – dokończył smutno Rosomak. – Rozumiesz, braciszku?

Szerszeń skinął głową. Zielonooki uśmiechnął się i podał mu dłoń, pomagając wstać.

– Dobrze walczyłeś – pochwalił go, czochrając po ryżej czuprynie. – Za kilka lat nie będę miał szans zwyciężyć cię na topory.

Szerszeń uśmiechnął się kwaśno. Lekcja była faktycznie bolesna.

– Dilbard… – Rosomak robił co mógł, by nie patrzeć chłopcu w oczy.

– Co znowu, sadysto? – warknął poobijany rudzielec.

– Za jakieś dwie kwadry wyjeżdżam z Gronostajem do stolicy. Gwardia się o nas upomniała.

Szerszeń zbladł. Dopiero teraz naprawdę zaczęło boleć.

 

***

 

Orle Gniazdo, 12. mrożca 1310 n.s.

Szerszeń podszedł do płowego wałacha i podał siedzącemu nań Rosomakowi pachnący czosnkiem i dymem tobołek. Siląc się na wesołość powiedział:

– Uważaj, jedzenie może być trochę przesolone, zważywszy na rozpacz pani Łyski z powodu twojego wyjazdu. Nie wiem, czy własny pokój i noce wolne od waszego chrapania wynagrodzą mi obcięcie racji żywnościowych, które z pewnością nastąpi.

Obawy Szerszenia były w znacznej mierze uzasadnione. Władczyni akademickiej kuchni była oddaną wielbicielką ponurego Verneńczyka i boleśnie przeżywała zbliżającą się rozłąkę. Rudzielec zastał ją rankiem, pakującą okraszone łzami paszteciki. Kucharka co rusz szlochała, że „jej biedne dziecko wysyłają do tej paskudnej Gonnary”, gdzie będzie musiało żyć o głodzie i chłodzie, niekochane i niezrozumiane. To, że owo dziecko było starym, niemal dwudziestoletnim koniem, który w Gwardii powinien służyć od przynajmniej trzech lat oraz to, że w najmniejszy sposób nie było z panią Łyską spokrewnione, nie miało najmniejszego znaczenia. Patrząc wówczas na targaną płaczem pierś zażywnej kucharki, Szerszeń zastanawiał się nad fenomenem Arrena.

Rosomak darzył większość rozumnych istot szczerą niechęcią, zwykle niczym nie uzasadnioną, a po jakimś czasie skwapliwie odwzajemnianą. Jednak wobec tych nielicznych, do których czuł sympatię, był absolutnie oddany i lojalny. Wtedy kradł ludziom serca. Szerszeń nie potrafił określić tego inaczej. Przywiązanie do zielonookiego jakie widział u pani Łyski, gerda Kątnika, a zwłaszcza u pułkownika i Gronostaja, o nim samym nie wspominając, miało w sobie coś magicznego. Rudzielec przypuszczał, że każdy, kogo Rosomak cenił, czuł się niezwykle wyróżniony, znając jego nienawiść do reszty świata.

Obiekt tych rozważań, zniecierpliwiony, wyjął mu tobołek z dłoni i westchnął:

– Nie wątpię, że w ciągu trzech najbliższych dni oczarujesz szanowną Łyskę tak, że nie tylko nie będzie skąpić ci dodatkowego jedzenia, ale jeszcze zapozna ze swoją wnuczką.

Rudzielec wyszczerzył radośnie zęby. Rosomak mógł mieć rację. Miejsce pupilka kucharki właśnie się zwolniło i to Szerszeń był na nie najlepszym kandydatem.

– Nie zmień tego miejsca w ruinę, w czasie naszej nieobecności – mruknął kąśliwie Gronostaj. Podjechał do nich na burej klaczce, niemal taranując rudzielca. Poprawił kołnierz podbitego lisim futrem płaszcza i odgarnął spadającą na oczy czarną grzywkę. Z zaróżowionymi od mrozu policzkami, jeszcze bardziej niż zwykle, przypominał dziewczynę.

Szerszeń wydął dumnie wargi, starając się nie reagować na jego zaczepki.

– Sroka nie sra do swojego gniazda – oświadczył z powagą. – Skoro nieoficjalnie przejmuję tu władzę, zamierzam dbać o moje królestwo. To i tak niesprawiedliwe, że jedziecie do Gonnary, podczas gdy ja muszę siedzieć na tym zadupiu, tylko dlatego, że jestem trochę młodszy. Nie martwcie się, wkrótce do was dołączę, zobaczycie.

Gronostaj parsknął pogardliwie. Jak zwykle musiał zgrywać Pana Wielcedojrzałego.

– Tylko wojna byłaby w stanie zmusić Gwardię do przyjęcia takiego durnego żółtodzioba. Jak będziemy mieć szczęście, posiedzisz w Akademii do dwudziestki.

Szerszeń zacisnął zęby. Czasami naprawdę miał dosyć przemądrzałego chudzielca. Nagle uświadomił sobie, jak wiele byłby w stanie oddać, żeby tylko Gronostaj mógł zostać, razem ze swoją złośliwością i upierdliwością.

– Kiedy nas odwiedzicie? – zapytał, patrząc na Rosomaka i ignorując zupełnie drugiego z kompanów.

Zielonooki wzruszył ramionami.

– Czy ja wiem? Pewnie dopiero na Wiosenną Równonoc, bo do zimowych świąt nawet nie uda nam się zakończyć szkolenia próbnego.

– Tak późno? Szkoda. – Szerszeń starał się ukryć rozczarowanie. Zdawał sobie sprawę, że sto lig dzielące Akademię od stolicy to kawał drogi, ale bolało go, że nie spędzi z przyjaciółmi swoich urodzin.

Rosomak i Gronostaj nagle wyprostowali się w siodłach, pochylając głowy i dotykając dłońmi mostka, na znak powitania. Rudzielec odwrócił się i zobaczył zbliżającego się pułkownika Żbika.

– No, pora się zbierać, chłopcy – powiedział Mistrz z uśmiechem, choć Szerszeń usłyszał w jego głosie nutkę nostalgii. Dwójka bastardów mieszkała w Orlim Gnieździe przez ponad sześć lat i Żbik traktował ich jak własnych synów. – Dajcie znać przez gońców, gdy dotrzecie do stolicy. Niech wiatr wieje wam w plecy, serca płoną odwagą, a śmierć o was zapomni. Spokojnej podróży.

Obaj przyjaciele uderzyli pięściami w piersi i spokojnym kłusem ruszyli drogą w dół zbocza. Szerszeń patrzył na ich oddalające się sylwetki i czuł narastającą gorycz w ustach. Zostawał sam.

– Arren! Edven! – zawołał łamiącym się głosem, próbując zerwać się do biegu, lecz ktoś, łagodnym, choć zdecydowanym gestem, przytrzymał go za ramię.

– Zostań, Dilbardzie – nakazał spokojnie Mistrz. – Nie możesz jechać z nimi. Jeszcze nie teraz. Wiem, że to boli, ale tak musi być. Nie martw się, w końcu wrócą. To ich dom.

Szerszeń obrócił się na pięcie i spojrzał w górę. Potężny Pułkownik był jedną z niewielu osób, przy których musiał nadal zadzierać głowę, chcąc patrzeć im w oczy.

– Założę się, że mówisz to za każdym razem, gdy ktoś z naszych odjeżdża, Mistrzu – powiedział powoli. – Powiedz, czcigodny, ilu z nich nigdy nie wróciło?

Olbrzym pobladł. Szarozielone oczy przez chwilę pociemniały z gniewu, lecz po ułamku tonu znów stały się łagodne i zamyślone.

– Okrutne z ciebie dziecko, Dilbardzie Rotmagu – zauważył smutno. – Jednak różnisz się znacznie od swojego ojca.

Puścił rękę chłopca i odszedł w kierunku swych kwater.

Szerszeń stał w bezruchu, gapiąc się przed siebie. W powietrzu zaczęły wirować białe płatki. Śnieg osiadał chłopcu na rzęsach i policzkach, topiąc się i znacząc twarz niechcianą wilgocią.

 

***

 

Orle Gniazdo, 13. mrożca 1310 n.s.

– Więc? Czym tym razem naraziłeś się Staremu? – zapytał gerd Kątnik, gdy następnego ranka Szerszeń pojawił się na karnym treningu. – Wysadziłeś wygódkę w powietrze? Zjeżdżałeś z górki na jego najlepszej tarczy? Zżarłeś wszystkie ciastka szykowane na Przesilenie? Co, ruda niecnoto?

Szerszeń wzruszył ramionami. To, że siwobrody fechmistrz nazywał pułkownika „Starym” było nawet zabawne, jako że Żbik nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat, podczas gdy żylasty dorhiar dawno przekroczył dziewięćdziesiątkę.

– Po prostu byłem szczery – odpowiedział niechętnie po chwili. Przyglądał się z namysłem swoim butom, jakby stanowiły najbardziej fascynujące zjawisko na świecie.

– Ho, ho, już sobie wyobrażam „szczerość” w wykonaniu trzynastoletniego Ibra – zadrwił Kątnik. – Nie, nie chcę wiedzieć o co dokładnie poszło. Nasz dowódca ma zbyt miękkie serce. Pewnie należałoby wykopać twój piegowaty tyłek z powrotem do Miedzianej Skały. Ech… Trzeba będzie rozruszać te stare kości. No, mały, tym razem nie wykpisz się przy pomocy flaszki spirytusu. Kara to kara.

Wstał, poprawił tarczę i podskoczył kilka razy, w ramach rozgrzewki. Nowicjusze często uważali, że podrygi sędziwego dorhiara, mającego trzy i ćwierć kroku wzrostu i połowę ocalałych zębów, wyglądają komicznie. Zwykle po minucie ćwiczeń diametralnie zmieniali zdanie. W Wolnych Miastach Kątnika nazywano Fikkeldrog – „Tańczący Młot”.

Szerszeń westchnął ciężko. Będzie bolało.

– Widziałem twoją walkę z Arrenem – oświadczył fechmistrz, przeciągając się niczym wyleniały kocur. – Siniaki już poschodziły?

Szerszeń skinął niechętnie głową.

– To dobrze. – Dorhiar wyszczerzył radośnie zęby. – Dzisiaj pokażę ci, co robisz źle. Po pierwsze, głupi niedźwiedziu, uważasz, że wzrost daje ci przewagę. – Znudzonym ruchem podrzucił toporek w górę.

Szerszeń patrzył z fascynacją jak broń koziołkuje w powietrzu, po czym posłusznie wraca do dłoni właściciela. Zanim otrząsnął się ze zdziwienia, Kątnik już był przy nim i jednym ciosem tarczy, powalił go na ziemię.

– He, he, szkoda, że nie widzisz swojej zbaraniałej miny, przerośnięta kupo sadła. – Dorhiar podał Szerszeniowi rękę i pomógł wygrzebać się z zaspy. – Tak dać się podejść! I to takiemu małemu, staremu piernikowi jak ja… Żałosne… Przyłóż się choć trochę, chłopcze. Niech mam odrobinę zabawy.

Szerszeń zacisnął dłoń na stylisku i ruszył do walki. Fechmistrz uśmiechnął się szeroko.

Mimo, iż naprawdę starał się „przykładać”, rudzielec co rusz lądował w śniegu z kolejnym sińcem. Nie miał jednak zamiaru się poddać.

Gdy po mniej więcej półwachcie radosny i rozgrzany dorhiar stwierdził, że na ten dzień wystarczy, spocony jak mysz Szerszeń ledwie trzymał się na nogach.

– No, Rotmag, teraz daj mi tę flaszkę i pójdziemy do zbrojowni trochę ochłonąć – oznajmił stary fechmistrz.

– Flaszkę? – mruknął zdziwiony rudzielec.

– A co? Że niby się mi nie należy? Że niby nie traktowałem cię ulgowo? – obruszył się dorhiar.

– Nie, skądże, czcigodny – zapewnił skwapliwie Szerszeń, klnąc w duchu własną głupotę. Komu jak komu, ale gerdowi Lurkanowi nie należało się narażać. – Tylko zastanawiałem się, czy taki drobiazg starczy za podziękowanie. – Wygrzebał w kieszeni płaszcza stalową piersiówkę i podał nauczycielowi. Ten z namaszczeniem odkręcił korek i pociągnął łyczek oleistego płynu.

– Kheh! – Odkaszlnął i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Starczy, starczy. Oż, że też cholerstwo flaszki nie przeżre! Twój ojciec zna się na rzeczy. Nikt nie pędzi bimbru lepiej niż Rotmagowie. Gdybyś ty chłopcze wiedział, jakie cuda umiał wydestylować twój dziad! Potrafił stworzyć procenty nawet z butów swych wrogów. To były czasy… No chodź, chodź, bo się jeszcze przeziębisz.

Nie czekając na Szerszenia, ruszył w stronę zabudowań.

Rudzielec pozbierał rozrzuconą broń i swoje rzeczy, po czym, objuczony niczym dorhiarski jak, poczłapał za staruszkiem.

 

***

 

Zbrojownia nie była najbardziej przytulnym miejscem w Akademii, ale zaraz obok niej znajdowała się komórka, w której Kątnik trzymał szkolne dokumenty oraz swoje osobiste rzeczy. Pokoik był ciemny i niezbyt przestronny, lecz mieścił stół, dwa wyściełane fotele, kufer, lampę na olej skalny i – co najważniejsze – mały żeliwny piecyk. Nim Szerszeń poukładał przytargany z placu sprzęt, fechmistrz rozpalił ogień. Zrobiło się ciepło i domowo.

– Zdejmij kaftan i siadaj. – Dorhiar wskazał rudzielcowi jeden z foteli. Przelał zawartość flaszki do misternie zdobionego pucharu, zaś Szerszeniowi podał kufelek brązowego płynu.

Rudzielec pociągnął nieufnie nosem. Wyczuł znajomą nutę.

– Piwo? – zapytał zdziwiony. – Nie mogę…

– Spokojnie, mały, tylko korzenne. – Fechmistrz niecierpliwie machnął dłonią. – Nie ma ani krztyny alkoholu. Trzymałem beczułkę dla Arrena. Głupio gadać z kimś o suchym pysku.

Szerszeń pociągnął łyczek. Było naprawdę niezłe. Smakowało chmielem i miodowymi ciastkami. W tym czasie stary dorhiar, mlaszcząc z ukontentowaniem, degustował spirytus.

– Będzie mi go brakowało – oświadczył nagle Kątnik. – Arrena, znaczy się. Życie jest takie nudne, gdy nie masz pod ręką kogoś, kto stanowi dla ciebie wyzwanie. Ty, mały, posiadasz pewien potencjał, ale minie sporo czasu, nim staniesz się jakąkolwiek pociechą na placu. Poza tym, sam rozumiesz… – Tu dorhiar rozejrzał się nieufnie wokoło, jakby w każdym kącie mógł czaić się szpieg i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: – Nie ma większej radości niż pokonać Szperacza.

Szerszeń aż zakrztusił się piwem.

– Czcigodny… wie?!

– Oczywiście, że czcigodny wie – oznajmił radośnie Kątnik, klepiąc energicznie rudzielca po plecach. – Już lepiej? No. Trudno, żebym nie umiał poznać mieszańca, skoro od tylu lat przyjaźnię się z Orgernem. W Wolnych Miastach Muhtlynge nie są tajemnicą, czyż nie, Dilbardzie Remardsornie?

Szerszeń milczał, ściskając nerwowo kufel. Właściwie, powinien się spodziewać, że stary fechmistrz nie da się nabrać na bajeczki o adopcji, lecz odarty ze swoich sekretów czuł się doprawdy nieswojo. Tymczasem Kątnik, z rozkoszą sącząc swój trunek, zdążył się rozgadać.

– Poza tym twoich braci przywiozła tu Murena, z polecenia Kheli Bandah, a ta mała zawsze miała fioła na punkcie bastardów. Znasz przecież Khelę, siostrzenicę naszego Żbika? Drobna, szara, pyskata… Nie znasz? – Dorhiar spojrzał zdziwiony na kręcącego głową Szerszenia. – Przed laty przyjaźniła się z Numardem. – Wzruszył ramionami. – Cóż, faktycznie, mogliście się rozminąć. Gdy tu ostatnio bywała, tylko kryła się po kątach i śliniła, patrząc ukradkiem jak ćwiczę z Arrenem. A może to ja byłem obiektem jej westchnień? Nie sądzisz? Wiesz, ja też nie. Szurnięta jak każdy półdrak. Niemniej – świetna partia. Choć dla ciebie trochę za stara. Ale te jej miny… No wypisz wymaluj, czysta Sylla. Och, Sylla, moja lodowooka bogini! Mówiłem ci kiedyś, mały, że podkochiwałem się w siostrze Orgerna? Byłem wtedy dużo młodszy, no, może nie taki młody, lecz… Wiesz, gdyby nie moja żona…

Szerszeń już dawno przestał nadążać za tokiem rozumowania starego dorhiara. Zmęczenie i ciepło sprawiały, że przestawał wygrywać walkę ze snem. Głowa opadła mu na pierś.

– Hej! Nie chrap mi tu! – Kątnik szarpnął chłopaka za ramię.

– Prze… przepraszam – wyjąkał nie do końca przytomny Szerszeń.

– Dilbardzie – powiedział fechmistrz niespodziewanie trzeźwym głosem. – Jutro wyjeżdżam do Krupgark. Nie mógłbym przegapić święta Iktusa – kapłanek tańczących przy lodowej fontannie, pieczonych jabłek, pochodu żaków, fajerwerków i Nenebrekhr mojej Świtezianki. Jedź ze mną. Twoi rodzice się ucieszą, zobaczysz się z bratem… W taki dzień nie ma to jak być wśród swoich. Nie powinieneś zostawać tu sam.

Szerszeń smutno potrząsnął głową.

Tęsknił za domem. Naprawdę tęsknił. Gdy wrócił wczoraj wieczorem do pustej komnaty, z której jeszcze nie wyniesiono dwóch niepotrzebnych łóżek, miał ochotę płakać jak małe dziecko. Wiedział, że będzie odtąd sam. Byłoby lżej, gdyby pułkownik pozwolił mu mieszkać z rówieśnikami, ale Żbik wolał trzymać mieszańców osobno. Na swoje nieszczęście, Szerszeń został obecnie jedyną hybrydą szkoloną w Orlim Gnieździe i zdawał sobie sprawę, że pewnie w najbliższym czasie się to nie zmieni. Niewiele rzeczy kusiło go bardziej, niż spędzenie świąt w domu. Obawiał się jednak, że jeśli wyjedzie do Miedzianej Skały, nie będzie potrafił zmusić się, by wrócić do opustoszałego pokoju w Akademii.

Nie chciał dać Numardowi podobnej satysfakcji. Poza tym, wtedy nie miałby zbyt dużych szans na przyjęcie do Gwardii i pewnie już nigdy nie spotkałby Rosomaka i Gronostaja.

– Nie mogę – powiedział, zaciskając pięści.

Dorhiar westchnął ciężko.

– Jesteś pewien? To zły czas, by spędzać go wśród jednowierców. Wiem, że cię tu lubią, ale pamiętaj, iż dotąd byłeś pod ochroną Rosomaka. Pewnie znajdą się tacy, którym to przeszkadzało i zaczną uprzykrzać ci życie. Wierz mi, od lat uczę ludzkie dzieci i wiem, co im chodzi po durnych łbach. Wrócisz po świętach, gdy burza ucichnie.

– Nie mogę – powtórzył z uporem Szerszeń.

Kątnik uśmiechnął się krzywo.

– Dziwny z ciebie dzieciak, Dilbardzie Rotmagu. Znacznie bardziej skomplikowany niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

– Uważasz, że mam drugie dno, czcigodny? – zapytał zaciekawiony rudzielec.

– Drugie, trzecie i dziesiąte – oświadczył z powagą fechmistrz. – A każde pokryte coraz większą warstwą szlamu i wspomnieniami Otchłani.

Szerszeń skrzywił się lekko. Dorhiar udając, że tego nie widzi, dopił resztkę spirytusu i rzekł:

– A teraz zmykaj do siebie, utrapieńcze. I nie zmień tego miejsca w kupę gruzu, gdy wyjadę.

Rudzielec skłonił się, pozbierał swoje rzeczy i mrucząc pod nosem coś o braku zaufania, podążył do dormitorium.

 

***

 

Orle Gniazdo, 23. mrożca 1310 n.s.

Szerszeń poczuł, że coś śliskiego i galaretowatego spada mu na kark. Wzdrygnął się odruchowo, wzbudzając powszechną wesołość. Ostrożnie ściągnął z szyi obrzydlistwo, które okazało się być spleśniałym marynowanym borowikiem. Z wściekłością rzucił go na podłogę i wytarł dłoń w nogawice.

Niegdyś, rzucony w niego grzybek wywołałby u Szerszenia szeroki uśmiech i uznanie dla posługującego się nim żartownisia. Ostatecznie, pozornie prosta psota kosztowała sporo zachodu. Trzeba było zaoszczędzić grzybek z własnej porcji, co wymagało opanowania, bo marynaty pani Łyski były specjałem rzadkim i reglamentowanym, potem poczekać aż się zepsuje, a w końcu nosić go przy sobie, czekając na chwilę nieuwagi ofiary. Dużo zabawy jak na coś tak mało widowiskowego.

Jednak rudzielec powoli miał już dość. Odwrócił się gwałtownie.

– Jak któryś ma coś do mnie, zapraszam na plac. Załatwimy to raz na zawsze! – warknął, rozglądając się po sali.

Równie dobrze mógłby rozmawiać z murem. Poważni kadeci Orlego Gniazda, niewinni jak bezbronne jagnięta, byli tak pogrążeni w nauce, że nie odrywali wzroku od ksiąg.

Zacisnął dłoń, niechcący łamiąc trzymany w niej rysik. Wolałby połamać komuś paluchy, ale jego prześladowcy nie byli na tyle głupi, by dążyć do otwartej konfrontacji.

Kątnik miał rację. Gdy tylko Rosomak opuścił Akademię, nagle okazało się, że jego przyjaźń z Szerszeniem była dla wielu solą w oku. Rudzielec na własnej skórze przekonał się, że nawet powszechnie lubiana osoba, może być niepowszechnie nielubiana i że czasami to wystarczy, by uprzykrzyć jej życie.

Zaczęło się od szeptów. O tym, że Ryży utracił rodziców, że „Świr i jego czarnulka porzucili swoje niedźwiedziątko”, że nie będzie komu podcierać piegowatego noska. Ignorował złośliwe uwagi i pogardliwe uśmieszki. Chcą – niech sobie gadają. Na zdrowie.

Zbliżał się Dzień Odejścia Gołębicy. Jednowiercy pościli i palili wieczorami świece w oknach, czekając na najdłuższą noc roku. Wychowany w kulcie Ośmiorga rudzielec jeszcze bardziej niż zwykle odstawał od swych terrańskich kolegów. Wiara Dorhiar’ai była niezwykle tolerancyjna, uznawała bowiem, iż wszystkie religie w taki czy inny sposób oddają cześć Pani lub Panu, w związku z czym zasługują na szacunek. Szerszeń nie uważał, by modlenie się do tak zaborczego boga jak Jedyny było najrozsądniejszym sposobem na zyskanie przychylności sił wyższych, ale przecież każdy ma prawo szukać własnej ścieżki. Niestety, w drugą stronę to nie działało. Dla jednowierców pozostawał obmierzłym poganinem. Tylko, że dotychczas nie przeszkadzało to we wspólnym świętowaniu Przesilenia.

Kilka dni temu zaczęły się „żarty”. A to ktoś napchał mu śniegu do butów, a to zdjęte na czas kąpieli kalesony jakimś cudem zaczęły pełnić rolę akademickiego sztandaru, a to okazało się, że jego treningowy hełm wysmarowano w środku zjełczałym smalcem. Drobiazgi…

Szerszeń był uodporniony na podobne przyjemności. Niewiele rzeczy mogło zaskoczyć krewniaka sławnego Numarda Rotmaga – kolesia, który uważał, iż wrzucenie pięciolatkowi jeżozwierza do łóżka jest szczytem poczucia humoru. Dilbard nadal pamiętał uroki wydobywania mierzących dwa kciuki kolców ze skóry. Skąd jego świrnięty starszy brat skombinował w Krupgark jeżozwierza, Szerszeń wolał nie dociekać.

Tak naprawdę, to nie głupie kawały były problemem. Znacznie bardziej raniła go obojętność tych, których dotąd uważał za przyjaciół. Nagle został całkiem sam. Zaczynał żałować, że nie wyjechał ze starym fechmistrzem. Miał coraz mniejszą ochotę na przebywanie w Akademii. Zawsze przecież mógł wrócić do domu i tam kontynuować naukę. Osiągnął już cel wyznaczony przez ojca – kontrolował swój Dar i dowiedział się co nieco o ludziach. Za kilka lat mógłby wyruszyć z jedną z kupieckich karawan do Gonnary i ofiarować Gwardii swoje usługi. Krupgarscy minerzy zawsze byli miło widziani w armii.

To jednak oznaczałoby przyznanie się do przegranej, a Szerszeń nie trawił porażek.

Zaciskał więc zęby i cierpliwie czekał na możliwość kontrataku.

 

***

 

O tej porze roku słońce zachodziło szybko. Gdy Szerzeń wyszedł z łaźni, na niebie migotały już miriady gwiazd. Nad szczytami gór lśniła połówka tarczy złotej Dalii i cieniutka czerwona Morkia. Rozgrzana skóra parowała na mrozie. Szerszeń zaczął biec w kierunku dormitorium, nie chcąc się przeziębić. Pewnie dlatego nie zauważył rozpiętej w poprzek ścieżki linki.

Potknął się i runął jak długi.

Zaklął pod nosem.

Nim zdążył podnieść się na kolana, ktoś skoczył mu na plecy. Ciężki. Cuchnący kiszoną kapustą. Ktoś zarzucił mu na głowę worek – lniany i cuchnący dla odmiany cebulą. Ktoś wykręcił mu ramię. Szerszeń jęknął, wtulając się w śnieg. Ktoś kopnął go w lewy bok. Potem w prawy. Bastard spróbował zrzucić napastnika z pleców, lecz kolejny ciężar przycisnął go do podłoża. Biorąc pod uwagę ilość stóp i kolan biorących udział w całej akcji, ktosiów musiało być pięciu lub sześciu. Przynajmniej nie mógł czuć się lekceważony. Zacząłby się śmiać, gdyby nie pewność, że jeszcze bardziej rozwścieczy swych prześladowców. Nawet nie miał szans zwinąć się w kłębek albo osłonić głowy. Mógł tylko coraz bardziej pogrążać się w bólu.

Wreszcie ciosy zaczęły słabnąć. Znudzili się.

Poczuł, jak czyjaś dłoń łapie go przez worek za włosy. Gwałtowne szarpnięcie odgięło głowę Szerszenia do tyłu. Jęknął.

– I co, dorhiarska mendo? – szepnął jadowicie oprawca, wbijając mu kolano pod łopatkę. – Bez twojego paskudnego koleżki nie jesteś już taki cwany. Znaj swoje miejsce, podrzutku! – Kolejny cios w plecy.

Szerszeń znał ten głos. Adaks. Młodszy brat Elanda, tego samego, któremu Rosomak zawdzięczał swój płaski nochal. Widać obijanie bastardów stało się u nich rodzinną tradycją. Durnie.

Rudzielec otrzymał jeszcze kilka kopniaków, a potem napastnicy rozeszli się. Słuchał skrzypienia ich oddalających się kroków.

Przez chwilę leżał na śniegu, walcząc z bólem, a potem zerwał worek z głowy i poczołgał w kierunku kuchni.

Ostatkiem sił załomotał pięścią w drzwi.

Znalazła go pani Łyska.

 

***

 

Orle Gniazdo, 25. mrożca 1310 n.s.

– Szerszeń, chłopcze, czy ty uważasz mnie za durnia? Po prostu powiedz, kto ci to zrobił! – Pułkownik zaczynał powoli tracić cierpliwość.

– Nikt. Spadłem ze schodów – oświadczył z uporem rudzielec.

– Tak? Ciekawe których? Bo jakoś żadnych nie zauważyłem miedzy łaźnią a kuchnią.

– Zobaczyłem jak coś błyszczy na murze, chciałem sprawdzić co to takiego, wszedłem po stopniach obok stajni, poślizgnąłem się i spadłem – wyjaśnił spokojnie Szerszeń. – To było głupie. Sam jestem sobie winien.

– Poślizgnąłeś się i spadłeś – prychnął zirytowany Żbik. – A potem włożyłeś sobie worek na głowę i zacząłeś się turlać pośrodku dziedzińca, tratując świeży śnieg i plując wokół krwią. Na koniec zaś dopełzłeś pod drzwi kuchni i zwymiotowałeś na progu, ot tak dla żartu, by sprawdzić czy pani Łyska nie dostanie na twój widok apopleksji. Zgadza się?

Szerszeń wzruszył ramionami i skrzywił się. Nadal wszystko go bolało.

– Spadłem ze schodów – powtórzył, zaciskając zęby.

Żbik wydał z siebie nieokreślony dźwięk i usiadł na sąsiedniej pryczy. Deski zaskrzypiały pod ciężarem wielkoluda, ale łóżko wytrzymało. Szerszeń zastanawiał się, czy gdy dorośnie też będzie aż tak ogromny.

– Jesteś uparty jak górski baran, Dilbardzie – stwierdził ponuro pułkownik. – Gorzej. Jesteś jak twój ojciec. I to nie był komplement.

Szerszeń milczał.

Byli w lecznicy sami. Zaskroniec, akademicki uzdrowiciel, zszedł do jadalni na wieczerzę. Szerszeń był obecnie jego jedynym pacjentem. Niestety, z braku innych podopiecznych, medyk całą swoją uwagę skupiał na pielęgnacji obrażeń młodego Rotmaga, przez co ten śmierdział ichtiolem, kamforą oraz jakimś niezidentyfikowanym zielskiem i zaczynał tęsknić za błogosławioną samotnością.

– Mógłbym pogrzebać w twoich wspomnieniach… – odezwał się po chwili Żbik.

– Wiem, Mistrzu, ale tego nie zrobisz.

– Tak? A to dlaczegóż?

– Bo ci ufam, Mistrzu.

– Mógłbym sprawić, byś o tym zapomniał – powiedział z namysłem pułkownik. Szerszeń zdrętwiał. Żbik uśmiechnął się krzywo. – Ale tego nie zrobię. Ponieważ mi ufasz.

Zmierzwił rudzielcowi czuprynę.

– Czasami bywasz prawdziwym wrzodem na tyłku, Dilbardzie Rotmagu – westchnął wstając. Już miał wyjść z sali, lecz zatrzymał się przed drzwiami. – Mimo wszystko, jestem ci wdzięczny, chłopcze.

– Wdzięczny? – zdziwił się Szerszeń. – Za co?

– Za twoje opanowanie – wyjaśnił cicho Żbik. – Za to, że nie nauczyłeś tych twoich „schodów” latać, że nie zmiażdżyłeś im kości, nie rozerwałeś śledziony… Jestem z ciebie naprawdę dumny. Proszę, nie zepsuj tego. Mogę wymazać czyjeś wspomnienia, ale nie nastawię skręconego karku. Pamiętaj o tym.

– Obiecuję, Mistrzu, że cokolwiek się stanie, nie zagrożę niczyjemu zdrowiu ani życiu – mruknął niechętnie rudzielec.

Żbik uśmiechnął się do niego.

– Cieszę się, Dilbardzie. Wracaj szybko do zdrowia.

Szerszeń odwrócił się do ściany. Zamierzał dotrzymać obietnicy. Co do słowa. Bo w końcu nie powiedział, że nikogo nie skrzywdzi.

 

***

 

Dwa dni później Zaskroniec stwierdził, iż Szerszeń jest już na tyle silny, by opuścić lecznicę.

Rudzielec mógł trochę odetchnąć. Zbliżały się święta, więc zajęć było mniej niż zwykle, a ponieważ Mistrz Żbik chętnie dorwałby winnych nękania jednego z uczniów, nikt nie śmiał dręczyć Szerszenia. Ucichły złośliwe szepty, skończyły się głupie kawały. Niestety, chłopak nadal czuł się wyobcowany. Nawet ci, którzy niegdyś się z nim przyjaźnili, obecnie trzymali się z boku, woląc uniknąć ewentualnych nieprzyjemności. Szerszeń starał się ich nie osądzać. Poza tym, aktualnie samotność była mu na rękę. Przynajmniej nikt mu nie przeszkadzał w przygotowaniach do zemsty.

Żałował, że Akademia to nie jego rodzinne Krupgark. W Wolnych Miastach nie musiałby kryć się ze swoim Darem, zresztą żaden Iber nie byłby na tyle głupi, by atakować Tragarza. Nawet durny starszy brat nie próbował zadzierać z Szerszeniem odkąd obudził się jego Talent. A przynajmniej od chwili, gdy „smarkaty kundelek” cisnął nim przez dwa pokoje. Niestety, w Terranie jego moc miała pozostać tajemnicą. Wiedzieli o niej jedynie Żbik, Rosomak i Gronostaj. Pułkownik zataił ten fakt nawet przed swoimi przełożonymi. Taszczyn, ojciec rudzielca, był przez lata najlepszym przyjacielem Mistrza Orgerna i ten zamierzał chronić jego syna za wszelką cenę. Teraz okazało się, że ów sekret zna również Kątnik, jednak Dilbard był pewien dyskrecji fechmistrza. Dla Ibra zawsze najważniejszy jest Klan.

To, że stary dorhiar zdawał sobie sprawę z jego mieszanej krwi, Szerszenia zbytnio nie dziwiło. Taszczyn był niezwykle dumny, iż młodszy syn jest Muhtlynge i chwalił się swym romansem z ludzką kobietą, każdemu, kto tylko chciał słuchać. Rudzielec niewiele wiedział o swej rodzicielce. Ojciec opisywał ją jako wysoką, postawną blondynkę, pracującą przy ochronie barek przewożących towary z Miedzianych Wrót do Ysleth. Jednak dla Szerszenia prawdziwą matką była Lirina zwana Zalotką – dziedziczka klanu Rotmagów, ognistowłosy demon o kształtach dorhiarki, niewiasta, która jednym ciosem potrafiła znokautować każdego wojownika i najlepszy Kharmeirg Północy w jednym. Szerszeń uśmiechnął się na samą myśl o niej. Nagle mina mu zrzedła. Na pewno będzie wściekła, że nie przyjechał na święta. Miał przerąbane.

Wyznając zasadę, że kłopotami należy zajmować się dopiero, gdy już cię dopadną, Szerszeń porzucił myśli o rodzinnym domu i zajął się szykowaniem odwetu na swych prześladowcach. Niemożność otwartego stosowania Daru czyniła to zadanie bardziej skomplikowanym, lecz jednocześnie bardziej intrygującym.

Przez kilka następnych dni Szerszeń miał pełne ręce roboty. Najważniejsze pozostawało nie dać się przyłapać. Gdyby nie to, że do Dnia Odejścia została niespełna kwadra i większość mieszkańców Orlego Gniazda była zajęta pracą, ktoś pewnie zwróciłby uwagę na dziwne zachowanie chłopaka. Jednak w przedświątecznym ukropie wszyscy zapomnieli o rudzielcu.

Szerszeń nocami przemierzał zamkowe korytarze, kryjąc się przed strażami i podkradając potrzebne mu składniki. Na coś w końcu przydała się znajomość ze Złodziejem. Gronostaj, od najmłodszych lat pracujący dla trzęsącej terrańskim półświatkiem Mątwy, nauczył rudzielca posługiwania się wytrychami i innych, niezbędnych początkującemu rzezimieszkowi umiejętności. Zaś tam, gdzie wytrychy się nie sprawdzały, z pomocą przychodził rozważnie użyty Dar.

W wigilię Przesilenia Szerszeń siedział samotnie w komnacie, pracowicie rozcierając w moździerzu przygotowany wcześniej węgiel z drewna wierzby. Pod jego łóżkiem stały słoje ze zmieloną siarką, używaną przez Zaskrońca w leczniczych maściach, oraz podprowadzoną z kuchni saletrą, którą Łyska zwykle peklowała mięso. Rudzielec przymknął powieki i nucił pod nosem. Niedaleko kompostownika czekało nań wiaderko wypełnione wcześniej mąką i serwatką, w schowku pod podłogą kryły się spusty pułapek. Czuł satysfakcję z dobrze wykonanego zadania.

Z pietyzmem odmierzył poszczególne składniki i wymieszał. Uśmiechnął się. Trzymał w dłoniach jedną z pilniej strzeżonych tajemnic Dorhiar’ai. Z lubością wciągnął w nozdrza ostry zapach.

– Mamo – szepnął, spoglądając w kierunku Gór Miedzianych – powinnaś być ze mnie dumna.

 

***

 

Orle Gniazdo, 30. mrożca 1310 n.s.

Szerszeń poprawił chroniący jego usta i nos szal, lecz zapach chlupoczącej w cebrzyku cieczy nadal przyprawiał go o mdłości. Pokrywka, którą zabezpieczył wiaderko nieco ograniczała wydobywający się zeń smród, ale nie do końca. Stąpał ostrożnie, starając się nie poślizgnąć na kamiennej posadzce, gdyż owinął buty futrem, aby uniknąć hałasu.

Zbliżała się szósta, lecz nadal było ciemno jak w pustej kopalni. Dobiegała końca najdłuższa noc w roku. Na zamku panowała cisza. Część kadetów i nauczycieli wyjechała na święta, reszta odsypiała wczorajsze uroczystości.

Szerszeń zatrzymał się przed komnatą, w której sypiał Adaks i jego banda. Przykucnął i zdjąwszy pokrywkę z cebrzyka, ostrożnie oparł go o drzwi. Musiał to robić bardzo delikatnie. Nim rozpoczął całą zabawę, przybił do dna wiadra pozyskane ze starego puklerza umbo, przez co naczynie stało się „nieco” chybotliwe. Stabilizując cebrzyk za pomocą Daru, rudzielec załomotał w drzwi, po czym odbiegł na koniec korytarza.

Zatrzymawszy się, zdarł kaptur z głowy, odwiązał od butów futrzane pokrowce, poprawił umieszczoną na plecach tarczę i czekał.

Ktoś z wyraźną niechęcią zwlókł się z łóżka, by sprawdzić, co za natręt dobija się doń w środku nocy. Klucz zazgrzytał w zamku, drzwi uchyliły się do środka i pozbawiony oparcia cebrzyk wywrócił się, rozbryzgując po podłodze komnaty swą cuchnąca kwasem masłowym zawartość.

Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza, a potem posypały się wiązanki przekleństw, których nawet pijany Iber by się nie powstydził. W końcu na korytarz wypadła grupka młodzieńców w nocnych koszulach. Mieli bose stopy, sztylety w dłoniach i żądzę mordu w oczach. Widząc stojącego na ich czele wysokiego blondyna, o niebieskich jak bławatki tęczówkach, Szerszeń skłonił się szyderczo.

– Cześć, Adaks – powiedział wesoło. – Tak sobie pomyślałem, że złożę wam świąteczne życzenia.

Jasnowłosy przyglądał się mu z bezbrzeżną nienawiścią.

– Zabiję cię, ruda małpo – wycedził przez zęby, chwycił pewniej sztylet i skoczył w kierunku bastarda.

Szerszeń wydał z siebie dźwięk imitujący pierdnięcie, obrócił na pięcie i rzucił do ucieczki. Nie zwalniając, odwiązał przytroczony do pasa sporych rozmiarów woreczek i poprawił skórzane rękawice. W najwęższym miejscu korytarza zatrzymał się, rozrzucając wokół zawartość sakiewki. Odbiegł kawałek dalej.

Adaks miał fart. Jeden z przybocznych wyprzedził swego lidera, wbiegając z impetem w rozsypane na posadzce igły górskiego jałowca, którymi zazwyczaj akademicki ogrodnik ochraniał sadzonki przed ślimakami. Nieszczęśnik zawył z bólu. Reszta bandy rozsądnie zatrzymała się przed kolczastą barierą.

– Nie ma to jak terrańska szlachta – rzekł oparty o mur Szerszeń, przyglądając się im z rozbawieniem. – Sztyleciki się zabrało ze sobą, ale butów już nie. Idioci.

Coś świsnęło w powietrzu. Bastard zasłonił się tarczą. Ostrze utkwiło niemal w samym jej środku.

– Ho, ho, nie powinniście bawić się czymś tak niebezpiecznym – zganił wrogów rudzielec, wyszarpując nóż z puklerza. – Pułkownik Żbik wścieknie się, jeśli mnie poważniej uszkodzicie.

– Niech ja cię dorwę, ty piegowaty bękarcie… – warknął Adaks. – Niech ja cię tylko dorwę… Nawet Mistrz ci nie pomoże. Bąk, Potrzos! Wracać do komnaty po buty i płaszcze! – rozkazał. Potem zwrócił się do stojącego w pułapce, bezradnego chłopaka: – A ty, Gągoł, ściągaj koszulę z grzbietu i zmiataj nią to paskudztwo z podłogi.

– Ściągać…? A przecież wtedy zostanę w samych gaciach… – jęknął nieszczęśnik, jednak widząc minę przywódcy, posłusznie wypełnił polecenie.

Szerszeń postanowił gwałtownie się oddalić, nie czekając na dalszy rozwój wypadków. Przemierzył susami prowadzące na dziedziniec schody, zatrzymał się u ich podnóża, by napiąć przygotowaną wcześniej linkę i wybiegł z dormitorium. Zasunął za sobą prowizoryczny rygiel.

Ledwie zdążył wydobyć krzesiwo i hubkę, za drzwiami rozległ się hałas. Ktoś runął na podłogę. Posypały się przekleństwa. Ktoś szarpnął za klamkę, lecz skonstruowany przez rudzielca rygiel wytrzymał.

Z iście dorhiarską wprawą, bastard skrzesał ogień i odpalił lont.

– Poznajcie Szerszenia, Pana Zniszczenia! Władcę Ognia! Piegowate Zło! – zawołał, biegnąc co sił w nogach ku wiodącym na mury stopniom za stajnią. Wdrapał się na nie, przeskoczył przez umieszczoną na szczycie beczkę i skrył się za barierką.

Gdy był gotów, używając Daru, uniósł nieco rygiel. Wściekła jak rój os zgraja wypadła z sieni na dziedziniec. Adaks rozejrzał się dookoła. Zoczywszy Szerszenia na zamkowym murze, popędził w stronę stajni. Reszta oprawców ruszyła za nim.

– Nie radzę – ostrzegł rudzielec, gdy jego przeciwnicy zbliżyli się do wejścia na mury. Poklepał przyjaźnie stojącą obok niego beczkę. – Dostarczenie jej tu kosztowało mnie sporo wysiłku, musiałem specjalnie zamontować wielokrążek. Nie chciałbym, żeby się stoczyła. Jest pełna kuchennych odpadków, a biorąc pod uwagę, jak wielką rolę w naszej diecie odgrywały ostatnio śledzie… Strasznie byście się chłopcy upaprali.

Adaks zmrużył z wściekłością błękitne oczy.

– Co ty znowu kombinujesz, ruda małpo? – warknął.

Szerszeń wzruszył ramionami.

– Aktualnie nic – oświadczył niewinnie. – Przecież już mam was wszystkich dokładnie tam, gdzie chciałem.

– Co…? – zaczął jasnowłosy, lecz przerwał mu niespodziewany huk. Stojąca obok stajni potężna kadź z gnojówką eksplodowała, zraszając znajdujących w jej pobliżu szlachciców swą zawartością.

Szerszeń uniósł tarczę, chroniąc się przed cuchnącym deszczem. Dzięki Talentowi ani jedna kropla nie spadła na jego tunikę. Był trochę zmęczony. Wybuch kosztował go sporo energii. Nie miał dość prochu, by faktycznie zdetonować kadź, poza tym wolał oszczędzać go na ciekawsze rzeczy. Jednak snujący się wokół dym i zapach siarki, stanowiły wiarygodne wytłumaczenie eksplozji. Rosomak przez ostatnie lata uczył go, jak maskować używanie telekinezy.

Na dole rozpętało się pandemonium. W oborze ryczały krowy, w psiarni wyły ogary, w stajniach konie stawały dęba. Jakaś oszalała ze strachu kura odnalazła w sobie nagle zdolność latania i z głośnym gdakaniem wylądowała na ramieniu oszołomionego Adaksa.

Na dziedziniec wylegli obudzeni hukiem kadeci, nauczyciele i czeladź. Wszyscy gapili się w osłupieniu na obrzuconych nawozem prześladowców Szerszenia. Mistrz Akademii spoglądał na rudzielca z okna swej kwatery, z rezygnacją opierając czoło o nadproże. Bastard uśmiechnął się do niego. Zdawał sobie sprawę, że przez najbliższe miesiące, życie będzie wypełnione karnymi treningami i czyszczeniem latryn, ale uznał, że było warto. Cokolwiek myślał na ten temat pułkownik, Szerszeń właśnie został samozwańczym władcą tej dziury. Odetchnął głęboko. Powietrze pachniało mrozem, spalonym prochem i niestety, gnojówką. Cóż z tego, skoro był to zapach zwycięstwa.

Kolejne lonty dopaliły się i w powietrze wystrzeliły race, rozjaśniając poranną szarówkę złotem, czerwienią i zielenią. Kadeci wpatrywali się zdziwieni w otaczający ich spektakl. Psy nadal wyły.

Szerszeń wyciągnął zza pazuchy chowane na tę okazję jabłko, wytarł je w nogawkę i zaczął chrupać, napawając się pięknem spowodowanej przez siebie katastrofy. Ten poranek należał do niego i tylko do niego.

 

Koniec

Komentarze

Znakomite opowiadanie. Dobrze się czytało, a pomimo standardowego klimatu "szkolych wybryków" miałem ochotę dowiedzieć się, co będzie dalej.

 

Początkowo tytuł mnie odstraszył, bo wywołał skojarzenie z "Porankiem kojota" i sprawił wrażenie, że autor nie ma dobrego pomysłu.

 

Na początku trochę zgubiłem się w tym, który z bohaterów ma topór, który jest verneńczykiem, faworytem pojedynku, mistrzem fechtunku, większym i młodszym młodzieńcem, etc.

 

Gwiazdki mogłyby być oddzielone od reszty tekstu, żeby się nie zlewały. 

Dzięki ogromne. Pierwszy raz umieszczałam coś na tym portalu. Następnym razem postaram się bardziej zadbać o czytelność tekstu. Opowiadanie jest pobocznym wątkiem opowieści o bastardach i pewnie dlatego zdażało się mi często nie dość uściślać tożsamość bohaterów. Kajam się i obiecuję poprawę przy mych następnych wypocinach . I jeszcze raz serdecznie dziękuję za komentarz:) 

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Bardzo, bardzo mi się podoba. Przeczytałam z ogromną przyjemnością i niezmiernie żałuję, że dopiero dzisiaj. Twoje opowiadanie jest pięknie napisane, postaci wiarygodne i pełnokrwiste, wszystkie wątki logicznie powiązane, retrospekcje zgrabnie wplecione, prawie nic nie zakłóca harmonii i przyjemności lektury. Prawie, bo dostrzegłam kilka bardzo drobnych potknięć, których już pewnie nie możesz poprawić, ale postanowiłam je zaznaczyć, by następne opowiadanie (nie mam najmniejszych wątpliwości, że niebawem je zamieścisz) było od takowych wolne.  

 

Ktoś patrzący z boku mogły pomyśleć… – mógłby  

 

…uderzając o w niego tarczą… Zbędne  o.  

 

…przy rozpalonym w naprędce ognisku… – Zbędne  w.  

 

Szarozielone przez chwilę pociemniały z gniewu… – Brakuje oczy.  

 

…jakby w każdym kacie mógł czaić się szpieg… – Literówka kącie.  

 

Teraz okazało się, że o sekret zna również Kątnik… – Pewnie ów.  

 

Jeden przybocznych wyprzedził swego lidera… – Winno być: Jeden z przybocznych…  

 

Rosomak przez ostatnie lata uczył go, jak maskować użycie telekinezy. – Nie wiem w jakich czasach dzieje się Twoje opowiadanie (mimo, że podajesz dokładne daty), ale telekineza mocno mi zazgrzytała.  

 

Zdawał sprawę, że przez najbliższe miesiące… – Brakuje sobie.  

 

Ogrmnie dziękuję za już i nieśmiało proszę o jeszcze. Pozdrawiam. Bardzo serdecznie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję. Bardzo się cieszę, że podobało Ci się. Przepraszam za "połknięcia" i literówki, są trudniejsze do wytępienia niż faraonki w postpeerelowskim wieżowcu. Natomiast co do "telekinezy" - anachronizm jest tu w pełni zamierzony i wynika z konstrukcji opisywanego świata.

Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Nazwałaś to "opowiadaniem", jak dla mnie jednak nie stanowi pełnoprawnej całości. O wiele za bardzo widać, że to tylko dygresja, część czegoś innego, samo w sobie nie jest w stanie się obronić. Nawet zakończenie nie sugeruje, że to koniec danej scenki/sytuacji, widać po nim, że dalej działo się coś więcej. Zatem fragment - tak. Opowiadanie - nieszczególnie.

 

Poza tym tytuł mnie zdziwił - poranek jest, na początku, owszem, przy pojedynku, ale potem tytuł dewaluuje się i nijak ma do treści.

 

Napisane nieźle, przyznaję, i, och, jakże miło zobaczyć, że ktoś potrafi poprawnie zapisać dialog...

 

Co zobaczyłam ja, a czego nie wyłapała Regulatorzy:

 

„Zima wzięła w posiadanie tutejszą krainę wcześniej niż zwykle i od prawie dekady niepodzielnie królowała wśród tutejszych gór.” - powtórzenie.

 

„oślepiony święcącym mu po oczach słońcem” - jak dla mnie to zbędne powtórzenie. Skoro oślepiony słońcem, to oczywiste, że mu świeciło prosto w oczy. Masło maślane.

 

„topór był ulubiona bronią Szerszenia” - literówka: ulubioną

 

„Wczorajszy wieczór spędził w starej szopie, w towarzystwie kilku starszych uczniów...” - w poprzednim akapicie też wystąpiło słowo „starszy”.

 

„przyłożył dłoń do ziemi i uwolnił swój Dar.
Ziemia zadrżała. Drewniane ściany jęknęły, zaczepione na hakach widły i motyki z brzękiem spadły na ziemię.”

Uważaj na powtórzenia, uważaj...

 

„To niesprawiedliwe – pomyślał, zasłaniając się tarczą przed kontratakiem, – jemu nikt nie zabroni używania Daru.” - zbędny przecinek przed półpauzą.

 

„W końcu nie był w stanie trzymać tarczy.” - Trafniej chyba: utrzymać.

 

„...instruktor ponownie znalazł się twarzą w twarz z klęczącym przeciwnikiem.– Dzieci starają się nie narażać!” - brak spacji przed półpauzą.

 

„Rudzielec zastał ją rankiem, pakującą nieszczęsne paszteciki.” - A z jakiegoś to niby powodu paszteciki były nieszczęsne?

 

„- Okrutne z ciebie dziecko, Dilbardzie Rotmagu – zauważył smutno. –Jednak różnisz się znacznie od swojego ojca.” - brak spacji przed półpauzą.

 

„- He, he, szkoda, że nie widzisz swojej zbaranianej miny, przerośnięta kupo sadła.” - Chyba: zbaraniałej.

 

„Od kilku dni zaczęły się „żarty”.” - Nie. Albo żarty zaczęły się kilka dni temu, albo od kilku dni trwały. Różnica pomiędzy czynnością ciągłą a jednorazową.

 

„Skąd jego świrnięty starszy brat skombinował w Krupgark jeżozwierza, Szerszeń wolał nie dociekać.” - Hm, może się czepiam, ale jak dla mnie kombinuje się jak, a nie skądś. Skądś się bierze/wygrzebuje/”wytrzaskuje” itp?

 

Interpunkcja ogólnie niezła, tylko pamiętaj – wtrącenia w zdanie wydziela się przecinkami z obu stron, albo wcale. Nigdy tylko z jednej. A bardzo często właśnie w takich momentach CI przecinków brakuje.

Przykład:

„Zaskroniec, akademicki uzdrowiciel zszedł do jadalni na wieczerzę.” - po uzdrowiciel przecinek.

 

„Bo w końcu nie powiedział, że nikogo nie skrzywdzi.” - A „zagrożenie zdrowia i życia” nie ma nic wspólnego z krzywdzeniem, niby...?

 

„...niewiasta, którym jednym ciosem potrafiła znokautować każdego wojownika...” - niewiasta, która

 

Nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że „imć” stosuje się wyłącznie do mężczyzn. Imć Zagłoba. Jego Miłość. Nigdy nie widziałam, by ten zwrot ktoś zastosował do kobiety.

 

„- Mamo – szepnął, spoglądając w kierunku Gór Miedzianych, - powinnaś być ze mnie dumna.” - zbędny przecinek przed myślnikiem.

 

Anyway, widzę, że w wielu miejscach pracowicie powstawiałaś w dialogach półpauzy, ale nie wszędzie. Jak już, to czemu nie jechać po całości?

 

„Mieli bose stopy, sztylety w dłoniach i rządzę mordu w oczach.” - Błąd ortograficzny. Żądzę.

 

„Widząc stojącego na ich czele wysokiego blondyna o niebieskich jak bławatki teczówkach, Szerszeń skłonił się szyderczo.” - Literówka: tęczówkach.

 

„Szerszeń postanowił gwałtownie się oddalić...” - oddalić gwałtownie? Nieco dziwna kolokacja. Raczej szybko, prędko, w pośpiechu itp.

 

„Szerszeń wyciągnął zza pazuchy chowane na te okazję jabłko” - literówka: tę

 

Co do fabuły zaś - jak wyżej. Brakuje mi solidnego tła. Najbardziej przeszkadza to, że opisujesz jakąś szkołę, w której jest przecież kupa ludzi, a w tekście w ogóle ich... nie czuć. Nie ma atmosfery ośrodka akademickiego, nie odnosi się wrażenia, że jest tam wielu uczniów, główny bohater jest mocno zawieszony w próżni. A to niedobrze.

 

Osobiście też zirytowały mnie "orle Gniazdo" oraz "Wolne Miasta", bo w duecie straszliwie zalatują mi GoT, czyli paskudnym zapożyczeniem, ale to tylko moje skromne zdanie.

 

Chętnie przeczytam coś Twojego autorstwa, co będzie stanowiło zamkniętą całość.

 

Na razie tylko zaznaczam, że byłam i przeczytałam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za konstruktywną krytykę, następnym razem bardziej się przyłożę. Błędy z radością bym poprawiła, ale cóż... Co do tytułu - dotyczy on głównie końcowego poranka, będącego "tryumfem" Szerszenia. Jeśli natomiast chodzi o Wolne Miasta i Orle Gniazdo, hmmm pewnie można bardziej wymyślnie nazwać związek miast-państw zbliżony do Hanzy oraz zamek wybudowany na górskim szczycie, tylko w jakim celu? Równie dobrze można zarzucić Martinowi, że zapożyczył nazwę głównej kwatery Hitlera. Oczywiście, mogę w przyszłości używać nazw geograficznych w językach "tubylczych" ( tu byłoby to Galaberonto i Lybrehgradter), ale wtedy będą pozbawione znaczenia ogólnego. Nad "zamkniętą całością" pracuję, ale paskuda rozrasta się do gargantuicznych rozmiarów.

Serdecznie pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Niech "zamknięta całość" rośnie by móc w końcu wyjść na wolność, ku mojej uciesze.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeżeli tę "całość" utrzymasz na wodzy (logika wydarzeń, rysunek postaci, wiarygodność świata) i na dodatek uwolnisz od drobnych, ale jednak stanowiących skazę na obrazie całości, błędów (literówki itp.), to będzie bardzo dobrze.  

Powodzenia.

Dziękuję za komentarze i motywację

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Bardzo mi sie podobało. Ciekawy świat, ciekawe postaci i wszystko sprawne i wartkie. Chętnie przeczytałabym o wiele większą objętość.

Dziękuję. Ogromnie się cieszę. I pracowicie piszę, ale pewnie jeszcze trochę mi zejdzie, zanim skończę.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Skoro już oświadczyłam, że zostaję stałą czytelniczką, to trzeba było nadrobić zaległości. I, cholera, jestem pełna podziwu. Bardzo dobrze napisany tekst, lekkim językiem, niepopadającym ani w patos, ani - z drugiej strony - w rubaszność, tak częste i tak przeze mnie znienawidzone. A przy okazji - z poczuciem humoru. Szczegóły, nazewnictwo - imponujące. Bohaterowie - pełnokrwiści. 

Piszesz, że to fragment większej całości - trzymam kciuki, by udało się ten plan zrealizować. Myślę, że chętnie bym przeczytała. Pozdrawiam.

Dziękuję, ocho. Jak zobaczyłam gwiazdke przy tym opowiadaniu, to uznałam, że mam zwidy.

Goraco pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Tak sobie oglądam stronkę i przypomniałam sobie ten tekst. Piszesz coś jeszcze o Szerszeniu?

Piszę :) Skończyłam wreszcie – po roku – "Trawiec w Ysleth", jedną z opowieści o bastardach (tam Szerszeń niestety jest tylko wspomniany, jako że ma wówczas osiem lat, ale pojawia się jego braciszek). Wrzuciłam pierwszą część, jednak ponieważ niewiele osób lubi rozkawałkowane teksty i odzew był niewielki, stwierdziłam że wlepię całość, gdy skończy się beta. Wzięłam się też wreszcie za poprawianie powieści, którą na ten czas odstawiłam, a która po doświadczeniu nabytym na Najlepszej ze Stron wymaga gruntownej przebudowy. Tu – szeroki uśmiech – ogromna prośba: Ocho, jak poprawię co nieco, dasz się namówić na betowanie? Proszę, ślicznie, ślicznie proszę :) Wszyscy moi czytacze wysiedli i zajęli się czymś tak trywialnym jak życie. Chlip.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Ja też niestety tym trywialnym czymś się zajmuję, ale – jeśli nie zależy Ci na czytelniczym messerschmitcie – mogę zrobić, co w mojej mocy :).

Oj, zanim skończę poprawiać to zejdzie mi miesiąc albo kilka, a zanim skończę pisać to pewnie ze trzy lata (mi też te uciążliwe acz urokliwe elementy typu praca i dom zajmują czas), więc nie ma pośpiechu. Posiadanie czytacza przynajmniej mobilizuje. Nie ma to jak ożywczy cios po grzbiecie. Z góry dziękuję i pozdrawiam.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Więc, jakby co, wysyłaj. Przeczytam z chęcią. A może za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat poproszę o to samo… Jak się zbiorę, do czegoś większego ;))).

Długie, ale fajnie się czyta. Polubiłam protagonistę. :-)

Babska logika rządzi!

Cieszę się ogromnie, Finklo. Długie? To jeszcze nic – mam zamiar wstawić tu epopeję na niemal 300tys znaków, tylko nie wiem czy ktokolwiek przez nią przebrnie:)

Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Na becie jest szansa. Na starej stronie – za czarno widzę… ;-)

Babska logika rządzi!

Doskonałe.

I dołujące…

Trochę, jakbym stała obok Szerszenia i trzymała zań kciuki. Obrazowe, zabawne gdzie trzeba i smutne, gdzie trzeba. Więc doskonałe…

A dołujące, bo, cholera, też chciałabym tak pisać :)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Dzięki za przeczytanie:) (mam ogromny sentyment do tego opowiadania, a trochę odeszło w zapomnienie) Za komentarz i ocenę tym bardziej. Aż się rumienię.

Do doskonałości to mi jeszcze daleko, do dołowania kogoś piszącego tak jak Ty jeszcze dalej:D ale dziękuję.

(solidne krasnoludzkie dygnięcie)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

To co, napiszę jak klasyk: Fajne ;)

Niestety, to tylko fragment. No i skupienie na głównym bohaterze tak mocne, że do momentu wystąpienia prześladowców reszta uczniów Akademii po prostu nie istnieje. Daj temu tłumowi jakieś twarze, ręce, jajeczka i kiełbaski i takie tam. Ożyw tło :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki, Rybko:)

Nie mam niestety pojęcia, jak ten tekst porządnie zamknąć.

Z brakiem tła – wiem, wiem, za to też mi się oberwało od Jose.

Poprawiać opowiadania jednak nie będę (choć teraz pewnie napisałabym je nieco inaczej) – debiut to debiut, ma mi przypominać od czego zaczynałam (i dołować brakiem istotnego progresu)

 

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Progres to ten hormon na porost piersi? Też mi brak :)

A to ja się przelecę po twoich debiutach w takim razie… :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

dołować brakiem istotnego progresu

No chyba Cię zaraz lutnę! ;)

Mnie się "Poranek Szerszenia" podobał, o czym już pisałam, ale, no naprawdę, teraz napisałabyś to lepiej! :)

@Psycho – na porost piersi to tylko czekolada działa

@ocha --nie bij, błagam. Potrzebowałam głaskania;)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Ooo, też potrzebujesz głaskania? ;)

No jasne! Też…? Ocho, Ty też? Powiedz tylko gdzie i kiedy, a takie TWA uskutecznię, że ech!;)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Zawsze i wszędzie! :) Ja zresztą, po opublikowaniu tu tekstu, zawsze przechodzę ten sam cykl: euforia, potem dół i czarna rozpacz połączone z zarzekaniem się, że nigdy więcej, no i wreszcie powrót do normalności. A głaskanie przydaje się zawsze. ;)

TWA, czyli jak zagłaskać kota na śmierć. :-)

Czy i jak liczy się głaskanie pod włos? :-)

Przypomniałem sobie z niemałą przyjemnością. A nawet z większą od średniej z ostatniej dekady. :-)

Ja tam zgadzam się z Dziewczynami, głaskanie jest dobre zawsze.

Mężczyźni tego nie pojmują. Przynajmniej ci 100% :D

A, Alex, na porost piersi – Dody zapytaj – najlepsze są masaże. Czekolada na porost czego innego skuteczna jest :P

Co do opowiadania – jak dla mnie profeska. Zazdroszczę :*

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

@Adamie – głaskanie pod włos? O, to zależy od upodobań.

@Emelkali – jak rośnie co innego to biust też. I to u obu płci:) I nie wierz nigdy w rady dotyczące rozmiaru piersi. Moja mama, jak ją pytano, co robiła dla osiągnięcia – hmm – efektu, mówiła: "Dużo pływam" (do jeziora wchodzi tylko" po kolanka" i woli prysznic niż wannę;))

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Coś w tym jest, znaczy w kompleksowym rośnięciu, bo odkąd zaczęłam zmniejszać co innego, to mi chłop zaczął marudzić, że i jakby miejsca na oddech mam mniej. 

Co do wiary w masaże, to też moje mężowisko jakoś większą ją ma dla słów Dody niż ja :D

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Co zaś do głaskania pod włos – mój pies nie narzeka. Grunt, że w ogóle ktoś ją głaszcze :D

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

A nie, Emelkali, to męża z błędu nie wyprowadzaj, niech masuje:D

Yatta! Jestem w Bibliotece! Dziękuję!

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Hmmm, masaż powiadacie… A co jeśli obiekt do urośnięcia nie preferuje masaży – zostaje czekolada? :D

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Hmmm… jeśli o tym obiekcie mówisz, o którym ja pomyślałam, to po pierwsze o fuj! a po drugie – na to czekolada nie pomoże :P rr

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Ech, ty powinnaś translację robić! Ja myślałem o parze obiektów, ty zapewne o obiekcie pojedynczym… ;) To jak – czekolada? :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Na parę obiektów… może być i czekolada. Pod warunkiem, oczywiście, że liczysz się z efektem dubletu… :P i tenże efekt i Tobie i tej niechętnej nie przeszkadza :D 

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

A nie rośnie po masażu? Nawet trochę? To lepiej uważaj z czekoladą, to może być objaw cukrzycy.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

To bita śmietana też odpada? Ech, co za życie… :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka