- Opowiadanie: Hillstrom - 41 godzin

41 godzin

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

41 godzin

Obity, obłocony, udekorowany rogatą czaszką na masce Dodge Challenger stał na poboczu drogi, przechylony pod ciężarem opartego o drzwi mężczyzny. Cykanie stygnącego silnika było jedynym, co zakłócało ciszę zagajnika karłowatych drzewek, wysepki zieloności na pożółkłej równinie. Mężczyzna – pałąkowate nogi w kowbojskich butach i zdartych dżinsach, skórzana kurtka i kciuki za paskiem wytartym od ostrzenia noża – dzielił uwagę między żuciem źdźbła trawy, a ładną kobietą w nieskończoność poprawiającą ramiączko zmiętej, brudnej sukienki. Za kobietą walały się dwa owrzodzone ciała – jeden z mężczyzn spoczywał nieruchomo z klingą noża wbitą głęboko w oczodół, drugi wił się w przedśmiertnych konwulsjach. W powietrzu pachniało prochem strzelniczym i dymem niedawno zgaszonego ogniska.

– Przestań żuć, wyglądasz jak niedorozwinięty – fuknęła kobieta. – Działasz mi na nerwy.

– Będziesz musiała się przyzwyczaić, zawsze tak wyglądam. Efekt nieustannej erekcji w połowie zeszłej dekady i związanego z tym niedokrwienia mózgu – mężczyzna machinalnie podrapał się po różowej bliźnie na podbródku, słabo maskowanej przez kilkudniowy zarost. – Zdecyduj się w końcu. Jedziesz, czy nie?

– Żebyś mnie zgwałcił? Nie budzisz zaufania.

– Lepiej ja, niż ci szmaciarze – wskazał na trupy. – Miałaś szczęście, że przejeżdżałem, a twoje wrzaski odwróciły ich uwagę od drogi – wstał i otworzył drzwi. – Zapraszam, madame. Wóz albo przewóz, jedziesz albo nie. Czas do namysłu minął, postoje są zbyt niebezpieczne.

– Jadę – wsiadła, strąciwszy z rozprutego fotela pusty bukłak ze źle wyprawionej skóry.

– Mądra decyzja, siostro – pochwalił mężczyzna. – Ale ale, nie miałaś żadnych prywatnych rzeczy?

– Tylko torebkę. W jednej chwili stałam na przejściu dla pieszych w Glasgow, w drugiej znalazłam się na tej cholernej równinie. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – rzuciła widząc, że mężczyzna kucnął tyłem do samochodu, by przejrzeć rzeczy zabitych.

– Wsiądę, to pogadamy, ale najpierw przeszukam to pożal się Boże obozowisko. Ci goście mieli może fajki?

– Nie widziałam.

– Szkoda.

– Mam parę mentoli, jeśli chcesz.

– Chętnie.

Mężczyzna wsiadł do samochodu napełniwszy bukłak wodą z pobliskiego strumienia. Wrzucił go wraz z zabraną z obozowiska nowiuteńką patelnią na tył pojazdu. Ruszyli, samochód wspiął się na drogę buksując spod kół świeżą ziemią.

– Co napędza tego Dodge’a? Jest bezgłośny.

– Wykonane przeze mnie ogniwo energetyczne. Tydzień pracy w warsztacie oddalonym ledwie sto mil od Iglicy. Niebezpiecznie blisko dla kogoś takiego, jak ja, ale w większej odległości rzeczywistość jest zbyt niestabilna; cztery wymiary drżą, jak rozgrzane powietrze. W takich warunkach konstrukcja ogniwa byłaby niemożliwa.

– Czemu Iglica jest dla ciebie niebezpieczna?

– Powiedzmy, że podpadłem władczyni miasta. Ale ale, siostro, co ty właściwie wiesz o Iglicy i Zewnętrznych Rubieżach? Mówiłaś, że znalazłaś się tu zaledwie wczoraj.

– Niewiele. Większość od tych dwóch obdartusów.

– Ale towarzystwo sobie znalazłaś.

– Byłam zagubiona! Zagubiona i zdezorientowana! A oni, oni wyglądali wówczas inaczej – dodała. Odwróciła głowę podążając wzrokiem za stadkiem fioletowych bizonów przemierzającym prerię.

– Możliwe. Takie rzeczy zdarzają się na tych niestabilnych terenach – mężczyzna kątem oka sprawdził, czy wyrwany z głowy szmaciarza nóż znajduje się w zasięgu jego włochatej dłoni. – Co ci powiedzieli? – wrócił do tematu.

– Rubieże są podobno „niemiejscem” – skrajnie nieustabilizowaną strukturą położoną między wymiarami. Znajdują się tu resztki najpierwotniejszego budulca użytego niegdyś przez Wszyscy–Wiemy–Kogo do stworzenia świata. Ten pierwotny surowiec, glina rzeczywistości, może być wszystkim. Tutaj, z powodu bliskości Iglicy budulec przyjął względnie zorganizowaną formę. O Iglicy wiem jeszcze mniej.

– Chwilowo wystarczy ci informacja, że jest ona miastem stworzonym przez lady Kurenai na Węźle: swoistej stacji przesyłowej łączącej wymiary. Jeśli zechcesz, z Iglicy będziesz mogła wrócić do domu – mężczyzna ponownie podrapał bliznę. – Może będę mógł cię zawieźć do miasta osobiście, bo okres mojego wygnania prawdopodobnie dobiega końca.

– Było czasowe? Co właściwie zrobiłeś?

– Czasowe? W pewnym sensie. Później ci wytłumaczę – zamilkł na moment, zapatrzony w bliższe z każda przebytą milą wzgórza. – A co zrobiłem, to bez znaczenia, siostro.

– Hej! Zabierz dłoń z mojego kolana.

– Omsknęła mi się.

Przez kilka pozostałych do zmroku godzin jechali w milczeniu. Mężczyzna prowadził, kobieta otwierała usta tylko po to, by raz po raz nakładać na wargi świeżą warstwę purpurowej szminki. Choć droga uciekała spod kół pojazdu ze sporą prędkością, widoczny w lusterku błyszczący punkcik powoli, lecz sukcesywnie się przybliżał. Mężczyzna zerknął na pasażerkę – jeśli zauważyła pościg, dobrze się maskowała.

Po zachodzie słońca zatrzymali się u podnóża wzgórz, przy brzegu rynnowego jeziora. Lodowata, ciemna toń nie wyglądała bezpiecznie, mimo to mężczyzna, zdjąwszy ubranie, zanurzył się w niej po pas. Prychał z zimna, chlapał wodą jak rozradowany psiak.

– Siostro, dołączysz się? – kiwnął w stronę brzegu. Mrużył oczy, oślepiony skierowanymi na jezioro reflektorami Dodge’a. – Nic ci nie grozi, w tak arktycznej temperaturze mi nie stanie.

– Jesteś obrzydliwy. Sama się sobie dziwię, że z tobą pojechałam. Wyłaź z tego cholernego jeziora. Kto cię wyciągnie, jak skurczów dostaniesz?

Kobieta wsiadła do samochodu. Malowała paznokcie czekając, aż jej towarzysz skończy kąpiel. Włączyła radio, złapała jednak tylko szum.

– Co to za punkcik na horyzoncie podążał za nami przez większość drogi? Myślisz, że nie zauważyłam? – spytała owiniętego w mechaty ręcznik mężczyznę, gdy rozsiedli się przy małym ognisku.

– Więc widziałaś… – stwierdził. Obrócił nadzianego na ruszt, ociekającego tłuszczem ptaka. – Lady Kurenai, wyrzucając mnie z miasta, poszczuła mnie swoimi sługami. Pozwoli mi wrócić dopiero wtedy, gdy się z nimi uporam. Tak gonimy się po tej równinie już od trzech lat.

– Mówiłeś, że okres twojego wygnania wkrótce się skończy.

– Zniszczyłem niemal cały oddział. Kilku tu, kilku tam. Pozostało ich ze czterech, spotkałem cię zmierzając w stronę tych wzgórz, znam tu punkt dogodny do przygotowania zasadzki. Zamierzam wybić skurwieli co do nogi, siostro. Potem mogę cię zawieźć do miasta – dorzucił do ognia, po chwili dodał: – O ile przeżyję.

– Nie mów tak – kobieta zapatrzyła się na płomienie umykające w górę, jakby usiłujące dołączyć do miriad gwiazd na bezchmurnym niebie. Podciągnęła kolana pod brodę, objęła się rękami.

– Jest ci zimno? – spytał mężczyzna. Okrył ją kocem przyniesionym z samochodu, cmoknął w pachnące ziemią włosy nad skronią. Nie zaprotestowała.

– Czuję się, jak na szkolnym biwaku – stwierdziła ze śmiechem.

– Ja też. Jako dziecko mieszkałem w Nowej Anglii, byłem skautem. W wakacje często zaszywaliśmy się w okolicznych lasach. Ale to było bardzo dawno temu – zakończył.

Po posiłku położyli się spać: kobieta w samochodzie, mężczyzna przy ognisku, zawinięty w śmierdzący benzyną koc. O świcie ruszyli w dalszą drogę. Lśniący w słońcu punkcik w nocy nadgonił wiele mil; grupa pościgowa minęła już obozowisko szmaciarzy.

– Czy oni się zatrzymują? – spytała kobieta wczesnym popołudniem. Skubała kura preriowego upolowanego przez mężczyznę podczas krótkiego postoju. Karłowata roślinność migała za szybą, przez prędkość zlana w jednorodną plamę.

– Kto? Słudzy Kurenai? – spytał mężczyzna, nie odrywając wzorku od nierównej drogi. – Nie sądzę, by kiedykolwiek obozowali. Tutaj, wśród wzgórz, nie potrafię ocenić, jak daleko są w tyle. Wzniesienia ich zasłaniają, podejrzewam jednak, że dopadną nas najdalej jutro w południe, może wcześniej.

– Więc czemu jedziemy tak wolno!? Czemu się zatrzymujemy?

– Siostro, zapomniałaś? Właśnie o to chodzi, by nas dogonili. Jutro moja robinsonada dobiegnie końca – musnął palcem bliznę na podbródku. – Le Grande Finale, to nie będzie zabawa. Jeśli chcesz, zostawię cię w jakiejś bezpiecznej kryjówce. Jeśli przeżyję, wrócę po ciebie, jeśli nie, zabierzesz samochód. Z góry przepraszam za mój mózg rozpaćkany na tapicerce.

– Jeszcze wykraczesz. Denerwuje mnie twoje nastawienie.

– Moje nastawienie? Co z nim? Mój stosunek do życia wcale nie jest pesymistyczny. Spójrz na mnie z innej strony: wziąłem na pokład obcą kobietę spotkaną na Rubieżach, choć są znacznie większe szanse, że okaże się skrytym pod iluzją szmaciarzem gotowym wgryźć mi się w gardło przy pierwszej dogodnej okazji, niż że rozłoży nogi z wdzięczności za ratunek. To jest dopiero bezgraniczny optymizm!

– Przeholowałeś, wysiadam!

Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Ciemne ślady na popękanym asfalcie znaczyły drogę gwałtownego hamowania. Kobieta odczekała, aż na ziemię opadnie wzbudzony przez Dodge’a pył, po czym otworzyła drzwi. Rosnąca na poboczu owocująca jabłoń uśmiechnęła się do niej zalotnie. Drzwi się zamknęły.

– Wiesz co? Zmieniłam zdanie – kobieta pilnowała się, by nie odwzajemnić uśmiechu. – Jedźmy dalej.

– Jak sobie życzysz, siostro. Ale ale, pamiętaj o jednym: nie przewiduję więcej postoi przed osiągnięciem celu. Nie chcę, by doścignięto mnie, zanim będę gotowy.

– Dobrze. Zostanę z tobą do końca.

– Miło mi.

Muscle car ruszył ostro pod górę, pokonał wzniesienie i zniknął z pola widzenia wyraźnie zawiedzionej jabłoni. Gdy drzewko zapadło w letarg, uśpione szumem traw, coś dziwnego podniosło się z zarośli po drugiej stronie drogi. Humanoidalna postać rozwijała się jak harmonijka, w górę i na boki, wkrótce przewyższając rozmiarami jabłonkę. Twór złożony z cienkich jak papier stalowych łusek od przodu był niemal niewidoczny, od boków przypominał dwunożną jaszczurkę. Wyszedł na spękaną jezdnię płosząc kolczaste zwierzę obwąchujące plamę oleju wyciekłą z muscle cara. Stalowy intruz zaświergotał tonem zbyt wysokim dla ludzkiego ucha. Gdy dotarła do niego odpowiedź, ruszył w ślad samochodu nie czekając na towarzyszy.

Około godziny szesnastej, kilkadziesiąt mil dalej, obity, obłocony, udekorowany rogatą czaszką na masce Dodge Challenger zatrzymał się przed zrujnowanym zajazdem, motelem z rodzaju tych małych, wiejskich pensjonacików prowadzonych przez wdowy w średnim wieku. Mężczyzna i kobieta wysiedli. Byli u celu.

– Ktoś tu mieszka? – spytała kobieta, próbując doprowadzić do ładu targane przez wiatr włosy.

– Nie odkąd sięgam pamięcią. Chodźmy do środka.

Wnętrze śmierdziało pleśnią, od strony drzwi do piwnicy unosił się fetor zastałej wody. Na podłodze walały się śmieci i strzaskane sprzęty, ściany pokrywały strzępy starej tapety. Kobieta odruchowo naprostowała przekrzywioną akwarelę jakiegoś groszowego artysty.

– Nie tego się spodziewałam – stwierdziła. – To tutaj masz zamiar się bronić?

– Tak. Na otwartej przestrzeni bylibyśmy bez szans, ścigają mnie golemy wykonane z ostrzy, dziewięciostopowe humanoidalne brzytwy.

Informacja nie zrobiła na kobiecie większego wrażenia.

– Myślisz, że wejdą w pułapkę?

– Umysłowo są z lekka upośledzone. Podejrzewam, że to fory dane mi przez Kurenai, siostro. Jeśli możesz, podejdź ze mną do samochodu, mam parę rzeczy do przeniesienia.

„Parą rzeczy” okazał się ciężki jak cholera generator i kabel gruby na palec, istna energetyczna arteria.

– Co planujesz? – spytała kobieta, gdy wspólnymi siłami przytargali generator na z góry upatrzone miejsce koło wejścia do piwnicy. – Czemu w ścianach i suficie na całym parterze są haki i kołowrotki?

– Zobaczysz. Wszystko w swoim czasie, siostro – mężczyzna otarł pot z czoła. – Poczekaj na zewnątrz, na nic mi się teraz nie przydasz. Jeśli oni nadejdą, wiej. To mnie przede wszystkim szukają.

Kobieta wsiadła do samochodu. Paliła papierosa słuchając cichuteńkiego brzęczenia ogniwa energetycznego gdzieś pod maską. Na moment naszła ją chęć uruchomienia silnika, lecz zdusiła ją w sobie. Niedopałek fajki również zdusiła, wyrzuciła przez okno.

Mężczyzna pracował do późnego wieczoru. Niczym industrialny pająk tkał swą misterną sieć z łańcuchów wyciągniętych ze schowka w jednym z pomieszczeń. Gdy skończył, a żelazne ogniwa rozpięte na hakach i wyciągarkach zmieniły opuszczony motel w niedostępną dżunglę, przywołał towarzyszkę i pomógł jej wejść na piętro – zmurszałe schody dawno się zawaliły.

– Aleś mnie podsadził! Cały czas wyczekiwałeś okazji, by mnie za tyłek złapać! – rzuciła z wysokości przez dziurę w podłodze.

– Nie przeczę, siostro – dołączył do niej, z łatwością podciągając się na rękach.

Zapadła noc. Rubieże spowił mrok niemal namacalny, gęsty niczym ekskrementy jakiegoś złego boga. Było zimno. Motel trzeszczał, jakby niezadowolony, że dwójka intruzów burzy jego spokój. Mężczyzna i kobieta siedzieli w jednym z lepiej zachowanych pokoi, przy cudem ocalałym oknie. O świcie, gdy zrobi się jaśniej, będą mogli z niego dojrzeć zaparkowany samochód i wejście do pensjonatu. Nie rozpalili ogniska, siedzieli w ciemności przytuleni do siebie dla zachowania ciepła.

– Gdy nadejdą, staraj się nie wchodzić im w pole widzenia, nie zwracaj na siebie uwagi – mężczyzna, oparty o pudełko flar, instruował towarzyszkę. – Najlepiej w ogóle trzymaj się od nich z daleka. Zrozumiałaś?

– Nie jestem głupia.

– Też tak sądzę. Masz jakieś pytania?

– Chyba wszystko już wiem. Upewnię się tylko: by uzbroić minę w piwnicy, muszę połączyć kabelek żółty i niebieski?

– Mądra dziewczynka – pocałował ją. – To chyba wszystko. Pozostaje nam czekać tutaj do rana. Prześpij się chwilę, o północy mnie zmienisz, o czwartej znów cię zluzuję. Jedno z nas bezwzględnie musi czuwać.

– Przecież i tak ich nie zobaczę! W środku nocy nie damy rady walczyć!

– Wiem. Pozostaje nam modlić się, by nie przybyli przed świtem. Dobranoc.

Mężczyzna był wyczerpany wielogodzinną pracą nad pułapką, więc walcząca z sennością kobieta obudziła go dopiero około trzeciej. Nic nie powiedział, ale chyba był wdzięczny. Poluzował łańcuchy pozwalając im opaść na podłogę, co otwarło brzytwiarzom dostęp do wnętrza, a zarazem tworzyło pułapkę. Około czwartej, gdy palił ostatniego mentola osłaniając go dłonią, by nikły blask nie wylał się przez okno, a kobieta spała opierając głowę na jego udzie, zaczęło świtać. Wraz z nadejściem dnia nadciągnęła mgła; opar zwiewny jak kobierzec utkany z marzeń umarłych.

O piątej mężczyzna usłyszał Dźwięk. Obudził towarzyszkę.

– Już czas – szepnął. – Nadchodzą.

Upiorny, metaliczny stuk, choć tłumiony przez mgłę, stawał się coraz głośniejszy. Skonstruowani z ostrzy słudzy Kurenai, brzytwiarze, nadchodzili od strony drogi. Wyłonili się z mgły koło samochodu oblepieni wilgocią. Kobieta zachłysnęła się z wrażenia. Czwórka stalowych humanoidów kierowała się wprost do wejścia.

– Nie próbują okrążać motelu, dobra nasza. Może nam się udać – mężczyzna poczekał, aż golemy weszły do środka, po czym dodał: – Zaczynamy!

Oboje wybiegli na korytarz. Mężczyzna rzucił przez dziurę w podłodze czerwoną flarę, zmieniając parter motelu w rozedrgane inferno. Zeskoczył. Wylądował z przyklękiem, przetoczył się pod ścianę poza zasięg kończyn najbliższego z brzytwiarzy. Golem skoczył zamierzając porąbać człowieka na kawałki. W tym momencie kobieta dopadła właściwej przekładni, zaprzęgnięty do pracy generator uruchomił silniczki, a łańcuchy szarpnęły sie w górę przygwożdżając brzytwiarza do sufitu. Mężczyzna przebieg pod nim, cudem unikając ciosu kolejnego z napastników. Gdy kobieta na piętrze uruchomiła kolejne silniczki, następny golem został obezwładniony przez żelazne ogniwa.

Pozostali brzytwiarze, przebywający w sąsiednim pomieszczeniu, przebili się przez ścianę zmieniając ją w drzazgi; naruszając szkielet nośny budynku. Kobieta wrzasnęła, gdy zajazd zachybotał się niebezpiecznie, grożąc zawaleniem. Mimo to wcisnęła kolejną dźwignię. Niewłaściwą.

– Kurwa! – wrzasnął podcięty przez łańcuch mężczyzna, lądując na tyłku. Obaj brzytwiarze skoczyli ku niemu, ich ostrza już niemal wbijały się w ludzkie ciało niczym szrapnel, lecz kolejna pułapka przygwoździła ich do podłogi. Kobieta zwiększyła moc generatora. Silniczki zaczęły rzęzić, naprężać łańcuchy, zmieniające uwięzione golemy w zdeformowaną, lecz wciąż groźną stalową masę.

– Uciekaj! – wrzasnął mężczyzna, sam pognał w kierunku piwnicy.

Połączył kable. Elektroniczny wyświetlacz zaczął odliczanie do zera. Mężczyzna wybiegł z motelu, padł na mokrą trawę za samochodem. Z ulgą spostrzegł, że kobieta leży kilkanaście stóp dalej, zaciskając palcami uszy.

Potężna eksplozja wstrząsnęła ziemią, przelała się po plecach mężczyzny gorącą falą. Wokół opadał deszcz odłamków: nadpalonych desek, skrawków metalu. W miejsce pensjonatu wykwitł grzyb ognia i dymu, doszczętnie anihilując pościg, kończąc okres zesłania jednego z najlepszych i najbardziej niesubordynowanych agentów lady Kurenai.

Mężczyzna wstał i otrzepał ubranie.

– Uff, to było łatwie… – nie dokończył.

Spod samochodu wygramolił się jakiś kształt. Humanoidalna postać rozwijała się jak harmonijka, w górę i na boki. Twór złożony z cienkich jak papier stalowych łusek od przodu był niemal niewidoczny, od boków przypominał dwunożną jaszczurkę. Brzytwiarz.

– O rzeż kurwa – jęknął mężczyzna. To oni, nie golemy, weszli w pułapkę. Byli zgubieni.

– Nie jesteśmy zgubieni, denerwuje mnie twoje nastawienie, kiedyś wykraczesz – powiedziała lady Kurenai, zatrzymując się obok ludzkiego sługi. Nosiła purpurową suknię rozciętą aż do biodra. Miała krótko ścięte, czarne włosy i twarz ładnej, dwudziestoparoletniej Azjatki. Choć pozbyła się skrywającej ją iluzji, wciąż była brudna od dwudniowego pobytu na Rubieżach.

Ekwilibrystycznie wygięła nadgarstki w kierunku skulonego ze strachu brzytwiarza. Stalowy golem rozpadł się na kawałki, poczym rozpłynął w nicości.

– Koniec urlopu i zabawy w kowboja – zwróciła się do pokornie chylącego głowę agenta. – Jesteś mi potrzebny w mieście.

– Dziękują za pomoc, pani.

– Jak już mówiłam: potrzebuję cię w Iglicy. Prócz tego mile spędziłam z tobą czterdzieści jeden godzin; potrzebowałam takiej odskoczni od obowiązków. Tak między nami, kiedy zorientowałeś się, że ja to ja?

– Niemal od razu, pani. Podjąłem jednak grę nie mogąc przepuścić okazji, by nieco się z tobą spoufalić – mężczyzna uśmiechnął się.

– Ten czas już minął, znów przebywam pod własną postacią. Jeśli kiedyś choć pomyślisz o tym, co działo się przez ostatnie dwa dni, czeka cię prawdziwe wygnanie, nie wczasy na Rubieżach. Nie życzę sobie miejskiej legendy o władczyni incognito podróżującej po świecie i zażywającej łóżkowych przygód.

– Których nawet nie było.

– Właśnie.

Lady Kurenai wraz z agentem wsiadła do obitego, obłoconego, udekorowanego rogatą czaszką na masce Dodge Challengera stojącego na skraju krateru powstałego podczas eksplozji. Pojazd ruszył w kierunku Iglicy. Przejechał niespełna pół mili, po czym wystrzelił w powietrze i znikł w pojedynczym rozbłysku światła dość potężnym, by dostrzeżono go na całych Rubieżach, w Iglicy, a nawet w Nowej Anglii i w Glasgow.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem z zainteresowaniem. Dobre opowiadanie. Ma klimat, są postacie, jest napięcie.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka