- Opowiadanie: ilusioner - Universum University cz. 1

Universum University cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Universum University cz. 1

Otóż – mówił, a oczy jego błądziły po twarzach zebranych – rzecz działa się w czasach odległych. Dla was, mogę powiedzieć, iż są to czasy legendarne. Jednak bohaterowie na równi mogliby żyć i dziś. Uważajcie zatem. Opowieść moja snuta będzie o uniwersytecie, nie myślcie, że będzie to uczelnia taka jak dzisiejsze, to znaczy taka jaka utarła się w waszej, a jakże krótkiej, pamięci. Nie, jak już wspomniałem czasy były zamierzchłe, zatem i nauczanie było inne. Istotą jego i zadaniem nauczającego było kształtowanie. Profesorowie byli jak rzemieślnicy. Brali oni w swe ręce bezkształtną bryłę rudy, okiem znawcy oglądali i kierując się wrodzoną intuicją zaczynali szlifowanie. Wraz z usuwaniem brudnej ziemi z drogocennego minerału młodzi adepci sztuk wszelakich stawali się coraz szlachetniejsi i dojrzalsi. Aż w końcu, gdy opiekunowie zauważali prawdziwą urodę brylantu, opuszczali ucznia. Zostawiali go poza uczelnianymi murami, niemalże wypychając na zimny i nieprzyjazny świat. Absolwenci, trzymając dyplom ukończenia szkoły w ręku, patrzyli śmiało przed siebie, ponieważ wiedzieli, że są dobrze wyposażeni. Ich orężem był bystry umysł, a tarczą kreatywność. Mogli stawać w szranki ze światem… – bajarz zapatrzył się w głucho trzaskające drwa. Gdy po chwili podniósł wzrok, widocznie stracił wątek, bowiem zaczął opisywać uniwersytety:

 

"Uczelnie były rozrzucone po całym kontynencie, jak borowiki na polanie, i tak jak one niektóre były bardziej dorodne od drugich. Jednak każda dzielnie stawała do boju w sztuce kształtowania. Jedna z nich zasługuje na szczególną uwagę, ponieważ nauczanie wyniosła ponad inne wszystko, głosząc, że jest to sprawa wagi najwyższej i inne mądre rzeczy też głosząc. O tym uniwersytecie opowiadanie moje będzie traktować. Słuchajcie zatem uważnie.

 

Pozwólcie, że słowo jeszcze rzeknę o uczniach. Tych ściągano z całego kontynentu i pobliskich wysp. Zajmowali się tym specjalnie do tego wyznaczeni ludzie, wybierani przez samego rektora. Szukacze, tak na nich wołano. Podróżowali od wioski do wioski, jadąc niestrudzenie na osłach, nie mając ze sobą ni to jedzenia ni to rzeczy niezbędnych w podróży. Byli jak samotni traperzy, gnani nieznaną siłą przed siebie, przez równiny i bagna, przez lasy i stepy. Nie zwracali uwagi na majętność czy posadę, nie omijali ani skromnej zagrody ani wielkich pałaców. Kto im otworzył, spoglądali mu w oczy i już bezsprzecznie wiedzieli. Tak, oni wiedzieli – powtórzył się, wymownie przeciągając głoski – Jeśli przez grubą warstwę brudu i kurzu dostrzegali urodę brylantu, zatrzymywali się na wieczerzę, jeśli natomiast brud przysłaniał jedynie gburowaty nos i wykrzywione usta, odchodzili i więcej nie wracali! – ostatnie słowa trubadur niemalże wykrzyknął, kierując swoje białe puste oczy na każdego z osobna i nachylając się do ogniska, tak że czerwona poświata zdawała się odbijać w jego bezdennych źrenicach.

 

Nazywał się Narcyz, roznosił napitek podczas biesiad na dworze pewnego namiestnika. Jakim sposobem w wielkim zamku go odszukali? Jest to dłuższa historia, zbyt barwna aby ją streszczać, a dzisiejsza noc nie jest wieczna! Powiem tylko, że bezcenny był widok, gdy zamiast szlachcica, wybrane zostaje zwykłe pacholę.

 

Areną walki chłopca była sala wykładowa. Czuł się tam swobodnie jak w domu. Gdy na wielkiej metalowej tablicy pojawiało się trudne zadanie, zostawał sam, tylko on się go podejmował. Stawał wtedy przed wrogiem, dzierżąc w ręku białą kredę. Był jak gladiator z krótkim gladiusem, skierowanym ukośnie do dołu. Obchodził tak przeciwnika, przyglądając mu się, robiąc szybki rekonesans. Dwoma krokami skracał dystans między sobą a tablicą, podnosił swoją broń i zaczynał. Zwinnie przechodził od definicji do wzoru, następnie w kilku krokach wyprowadzając z niego rzecz dla sprawy najistotniejszą. Tak jak dla laika w szermierce długie i skomplikowane sekwencje ciosów są niezrozumiałe, tak samo jego wywody skrywały swoje arkana przed zwykłymi ludźmi, wydawały się być czarną magią. Gdy jednak dochodził do końca zadania, wszystko się wyjaśniało, a profesor kwitował krótkim i treściwym: „No tak, pomysłowo, dziękuje!”."

 

***

 

Korytarze opustoszały, zwykły gwar w przerwach między zajęciami ucichł. Jedynie echo jakieś ożywionej rozmowy wędrowało czasem pod ogromnymi sklepieniami. Błonia świeciły pustkami, liczne proporce pozatykane na czterech głównych basztach, nie unoszone stałym wiatrem, odsłaniały barwne herby tylko pod wpływem nagłych podmuchów. Coś się w tym tętniącym życiem uniwersytecie zmieniło, coś umarło. Uczniowie poukrywali się w swoich małych społecznościach jak spłoszona zwierzyna. Wspólny organizm podświadomie wyczuwał dokuczliwą nieobecność bliżej nieznanych, ale integralnych elementów. Odważniejsi szeptali, że w dziwnych okolicznościach zniknęło trzech uczniów. Wieść rozniosła się w szkolnym podziemiu błyskawicą, zresztą zgodnie z oczekiwaniami nauczycieli, którzy plotkę rozpuścili. Fortel miał ukryć straszliwszą prawdę, bardzo sugestywną. Zniknął jeden Narcyz, co do pozostałej dwójki – wiedziano gdzie są.

 

***

 

Mały Kevin jeszcze nigdy nie zadał sobie tak egzystencjalnego pytania, co dziś. Już go nie pamiętał, bo zalewane krwią płuca odbierały powoli świadomość, ale pozostała mu odpowiedź, kołatająca jak podróżny dziad w dogasającym umyśle. „Tak, umierasz” – brzmiała. Chłopak spuścił głowę i zsunął się na podłogę, naznaczając biały marmur smugą krwi. Obok, w takiej samej grozie, leżał jego skośnooki przyjaciel Lu. Nie zdążył dobrze poznać zamku, a już skończył przybity długim sztyletem do ściany. Zawsze zadbane, kruczoczarne włosy krew posklejała w bezładne kołtuny. Sączyła się z rany, brudziła nowe uczniowskie szaty. Teraz była wszędzie. Podbijała coraz większe połacie posadzki, rozlewała się jak armia zbawienia. Topiła nierówności i odstępy między kamiennymi płytami. Gdzieś nisko, trochę z prawej, rozbrzmiał głos: „Umieracie, jednak po co?” Na ułamek sekundy szkarłatna tafla odbiła sylwetkę przemykającej postaci. Stukot obcasów stłamsił echo słów.

 

***

 

Rektor dumał nad czymś od dłuższego czasu. Siedział nieruchomo w fotelu, pozwalając by modnie rozcięte rękawy spływały po podparciach i zwisały swobodnie. Tylko wąsy poruszane oddechem świadczyły, że nie jest on kolejną rzeźbą, które co chwila napotykał wzrok. Zdawało się, że gabinet jest wielkim kobiercem, przeszywanym najrozmaitszymi rzeźbami, popiersiami, malowidłami, prostymi aksamitami, to znowu ciężkimi kotarami i innymi ozdobami. Przywodził na myśl barwny stragan tureckiego kupca, albo aukcję w pałacu, gdzie owdowiała kobieta pragnie pozbyć się pamiątek, aby raz na zawsze zerwać więzy przeszłości. Niesamowite było, że te wszystkie bibeloty znajdowały sobie miejsce i nie zagracały pomieszczenia. Nadto przydawały mu wschodnich klimatów, wprowadzając gościa w stan apatii. Sprawiały, że bezwiednie szukał obwieszonej srebrem wróżbitki, ukrytej w pomroku. Zewsząd dobywały się kapania klepsydr wodnych i metaliczne dźwięki pracy jakiegoś mechanizmu. Głośniejsze stuknięcie, jakby wybicie pełnej godziny, wyrwało rektora z rozmyślań. Dostrzegł rosłego mężczyznę, stojącego przy drzwiach.

– Gilbercie, znasz okrutność Boga? – zaskoczył gościa pytaniem, przedłużając swoją kontemplację.

– Tak, szanowny Navicullusie. Moich rodziców pochłonęła czerwonka. I dziś w nocy, tych dwóch uczniów. Ale oni już nie cierpią.

– Śmierć. Nie, mój drogi. Jeśli przypisujesz śmierć Bogu, mylisz się. Sprawcą jest człowiek. Śmierć jest sługuską człowieka. Jest odpadem wielkiego pieca, w którym ludzkość wykuwa swój los – rektor spojrzał na Gilberta, pozorny spokój był przedsmakiem furii, o którą ocierał się impulsywny starzec. Zmarszczył brwi, przysłaniając zapalające się złowrogim blaskiem oczy, jakby konary drzew zakrywające łunę pożaru.

– Znajdź go – dodał – Zabójcę i porywacza. Znajdź tego psiego bękarta, powinien sczeznąć uduszon własną pępowiną– krzyknął. Poręcze fotela zatrzeszczały pod uderzeniem masywnych ramion.

– Obiecuję, że tak też się stanie. Zapłaci uczelni za wyrządzoną krzywdę. Albo zapłacą, choćby miała to być horda paskudnych Berohejczyków!

Gorące zapewnienie uspokoiło gniew rektora. Spięte rysy twarzy wygładziły się wraz z głębokim westchnieniem, dyszał jeszcze ciężko, ale przynosiło mu to ulgę. Gilbert, nie mniej poruszony, dygotał na całym ciele. Na zbielałych knykciach zaciśniętej pięści wystąpił pot. Od mężczyzny biła aura napiętej do granic możliwości woli, hamującej jego zapędy.

– Pro publico bono, Gilbercie – Navicullus próbował ostudzić zapał, który sam wcześniej rozpalił – Oczyść umysł, pomyśl o rzeczach, które może ten chłopiec dokonać. Nie zaś o chłopcu. I nie o waszych relacjach…

Podczas gdy rektor był człowiekiem z natury energicznym i gwałtownym, jego podopieczni mówili, że nawet zbyt często uciekał w pasję. Szczęście, że na ile nieoczekiwanie ten płomień wybuchał, zawsze szybko gasnął. Gilbert zwykł tłumić w sobie gniew, dawał mu folgę, dopiero, gdy stawał naprzeciwko jego źródła. Co zwykle się dla źródła źle kończyło. Był głuchy na prośby rektora, bez słowa opuścił gabinet.

– Dla Boga śmierć jest zbawieniem człowieka, szczęśliwym przejściem. Okrutność to hańba, jaką może zesłać – pouczał przyciszony głos.

Mimo, że zardzewiały zamek skrzypnął, zamykając drzwi i pokój przysłoniła jeszcze większa zasłona mroku, rektor uczelni nie przerwał monologu. Zwracał się do wyimaginowanej postaci, jakby stworzonej przez niewidzialne pyłki, oderwane od ramion Gilberta i lśniące w nikłym blasku kaganków.

– Nie, jeśli myślisz, że to narzędzie Boga, błądzisz. Hańba również jest sługuską człowieka. Jest młotem, którym ludzkość wykuwa swoje losy, a pod którym giną niewinni. Rozumiesz? – wrzasnął.

Nagłe tchnienie wiatru zerwało aksamitną zasłonę, pokój rozświetliły silne promienie górującego słońca. Wszystko zajaśniało, wcześniej niedostrzegalne przedmioty nabrały kształtów. Kilka postaci otaczało rektora, kilka par oczu lustrowało go z zaciekawieniem, w końcu kilkanaście uszu wsłuchiwało się jak opowiada wydarzenia ostatnich dni. Wiele zdań upłynęło, nim doszedł do zasadniczej kwestii. „Kogo oskarżasz? Kto jest zabójcą?” – padło z tłumu. Zapytany zebrał się w sobie, odczekał stosowną chwilę, budując napięcie, i rzekł:

– Dobrze wiecie, że od dawien dawna cztery uczelnie gromią siebie nawzajem czym mogą. Ale nigdy w naszej blisko półtora tysiącletniej historii nie sięgnięto po środek, rzeknę, ostateczny. Po śmierć i hańbę. – podsumował śmiało i butnie.

– Czyżbyś sugerował, że twoja konkurencja zabiła dwóch uczniów? – powiedział jakiś facet, nerwowo targający kozią bródkę.

– Panowie, jest to równie straszne, co prawdopodobne. A obawiam się, że prawdziwe. Zamordowano, z zimną krwią. Bez cienia miłosierdzia, aby pogrążyć mnie i moich podopiecznych.

Wysunięcie tak jawnego i bezprecedensowego oskarżenia spetryfikowało zebranych. Na niektóre twarze wypełzło na poły przerażenie, na poły oburzenie. Resztę tylko niedostateczna wiedza o mechanizmach i układach, rządzących tym światem, broniła od poznania konsekwencji odkrytej intrygi.

 

Otóż Najwyższa Rada Frakcji Rządzącej, której członkowie tłoczyli się wokół Navicullusa, dysponowała ogromnymi zasobami złota, przechowywanego w skarbcach zamków całego kontynentu. Z racji, że pieniądze nie dają poparcia i nie przysparzają proletariatu, zaszła potrzeba znalezienia maszynki mogącej przerobić wrzucane doń świecidełka na produkt pożądany. Wybór padł na szkolnictwo, które, warto zauważyć, ma ku maszynce świetne predyspozycje. Szybko postawiono pięć warownych uniwersytetów, ściągnięto najlepszych profesorów, kusząc hojnymi wynagrodzeniami. Kazano im stworzyć system zarządzania oświatą, programowo celujący w zadowolenie przyszłych wyborców. Tedy ustanowiono urząd Szukacza, wyłapującego talenty z czerni. Jadącego niestrudzenie na osiołku, nie omijającego ni to pałacu, ni to chałpy, krytej strzechą. Każdy miał szansę i mógł zostać wybrany. Sprytnie podłechtano apetyty całego ludu, chłopstwa na lepsze życie potomstwa, magnaterii na jeszcze większe zaszczyty. Bo uczęszczanie do obsypywanej złotem uczelni z takowymi się wiązało. Nic tak nie poprawia samopoczucia jak nadzieja, jak marzenia, z których można zbudować sobie nowy, lepszy świat. I co z tego, że nieprawdziwy. Poddani śmiali się wprost z radości, widząc wjeżdżającego Szukacza, to znaczy mędrca i jego osiołka (jak głoszą trubadurzy). Śmiała się też Rada, bo posiadła uwielbienie, władzę i coś, czego nie da się pozornie kupić. Inteligentnych, wykształconych w uniwersytetach, ponad wszystko przepełnionych wdzięcznością współpracowników, zdolnych słowem dziękczynienia zostać przyszłymi informatorami, szpiegami, agentami, zabójcami, ogólnie narzędziem w ręku władzy. Mało kto wie, jak trudno znaleźć zaufanych i bystrych kapusiów. Wszystko chodziło jak lehreńskie trybiki i wszyscy byli zadowoleni.

 

Istne perpetuum mobile.

 

Misternie konstruowana budowla, która w obliczu oskarżeń, rzucanych przez rektora, a pośrednio dzięki dwóm martwym uczniom, mogła obrócić się w perzynę, przy okazji grzebiąc w swoich gruzach członków Rady. Nie można było na to pozwolić. Skończyła by się władza, więc było to niedopuszczalne. Ratunku należy szukać w podjęciu natychmiastowych kroków.

– Natychmiastowe kroki, czy podjąłeś je? – spytał brunet noszący bielmo na oku, niczym skazę za grzechy młodości.

– Tak, mości hrabio. Oczywiście. Wysłałem mego najznakomitszego człowieka. Dopadnie zabójców.

– Odchodzicie w cień, czyż nie?

– Nie, panie hrabio.

– Dwa trupy i jeszcze wasze kłopoty – Navicullus ledwo znosił pełen galanterii ton swojego rozmówcy – Pogrążacie się – dodał hrabia.

„Znajdźmy ustronniejsze miejsce, gdyż niedługo nic nie zostanie z uczelni.” – szeptał. Otworzył mu drzwi, weszli do ciemnego pokoju.

„Masz kłopoty!” – dla rektora tego było za wiele, czerwony z wściekłości, rąbnął hrabię w szczękę. Głośny chrzęst zdecydowanie ukoił jego nerwy. Wybałuszył oczy, chcąc przebić ciemność pokoju. Na ścianach wirowały jak w ukropie wspaniałe malowidła, aksamity, przedstawiające bujną roślinność gobeliny. Otrząsnął się i usiadł na fotelu, gdyż obudził się leżąc. To było coraz częstsze, te wizje, utrata świadomości i pulsujący ból w szczęce. Był za stary, aby radzić sobie z wybrykami własnej głowy. Odsapnął i począł rozmyślać nad trudną sytuacją uniwersytetu. Nieprzerwane stukanie, dochodzące z głębi pokoju, przemieniło się w monotonny tęten kopyt. Myśli rektora poszybowały jak jeden mąż ku trudom przedsięwziętej wyprawy.

Koniec

Komentarze

Brzmi to całkiem ciekawie, ale przyznam szczerze, że w trakcie czytania trochę się gubiłam. Twój styl robi wrażenie opisami, porównaniami itp., jednak sprawia również, że ciężko się czyta. Nie zawsze pasowały mi też użyte słowa, np:

Jednak bohaterowie na równi mogliby żyć i dziś. - to "na równi" lepiej byłoby zastąpić czymś w stylu "również".

Wysunięcie tak jawnego i bezprecedensowego oskarżenia spetryfikowało zebranych. - "spetryfikowało" też mi nie pasuje, może lepiej np. "zmroziło"?

Myślę, że zmiana stylu na choć trochę lżejszy dobrze by zrobiła, ale możesz także stwierdzić, że właśnie taki jest tutaj potrzebny. Poczekam na rozwinięcie historii.

Pozdrawiam!

 

Kiedy przebrnęłam przez pierwszy fragment, postanowiłam przemóc zniechęcenie i przeczytałam całe opowiadanie. Rozumiem, że styl jaki prezentujesz, został zastosowany celowo, by wprowadzić czytelnika w "dawne klimaty". Udało się, choć zdania budowane według tego zamysłu, nieco utrudniły mi lekturę. Wkradło się też, do tych dawnych dziejów, kilka wyrazów, które chyba nie powinny tam się znaleźć, że wymienię: traper, facet, proletariat. 

Teraz czekam na ciąg dalszy, albowiem nabieram podejrzeń, że coś zacznie się dziać.

 

"Brali oni w swe ręce bezkształtną bryłę rudy, okiem znawcy oglądali i kierując się wrodzoną intuicją zaczynali szlifowanie. Wraz z usuwaniem brudnej ziemi z drogocennego minerału młodzi adepci sztuk wszelakich stawali się coraz szlachetniejsi i dojrzalsi. Aż w końcu, gdy opiekunowie zauważali prawdziwą urodę brylantu, opuszczali ucznia." - Prawdę mówiąc nie znam się na tym, ale pozwolę sobie wyrazić przypuszczenie, że bryły rudy chyba się nie szlifuje. W drugim zdaniu, zupełnie pozbawionym przecinków, nie wiem kto usuwa brudną ziemię - młodzi adepci, czy ich opiekunowie. Zdanie trzecie zaskoczyło mnie najbardziej, bo właśnie dowiedziałam się, że brylanty otrzymuje się z rudy.

 

"...ostatnie słowa trubadur niemalże wykrzyknął, kierując swoje białe puste oczy na każdego z osobna i nachylając się do ogniska, tak że czerwona poświata zdawała się odbijać w jego bezdennych źrenicach." - Trubadur to średniowieczny poeta i śpiewak. My mamy do czynienia raczej z bajarzem. Ponadto jego białe, puste oczy  sugerują, że jest niewidomy. Jak w takim razie czerwona poświata może odbijać się w bezdennych źrenicach?

 

"...pozostała mu odpowiedź, kołatająca jak podróżny dziad w dogasający umyśle." - Czy w dogasającym umyśle kołatała odpowiedź, czy podróżny dziad? Ponadto wydaje mi się, że kołatkami posługiwali się dziadowie proszalni. Używając ich, zwracali na siebie uwagę, prosząc o datki. Nie wyklucza to możliwości posiadania kołatek przez dziadów wędrownych.

 

"- Glibercie, znasz okrutność Boga? - zaskoczył gościa pytaniem, przedłużając swoją kontemplację." - Nie mógł przedłużyć kontemplacji, bo zadając pytanie, przerwał ją. Kontemplacja to rozmyślanie w milczeniu.

 

"Pomyśl o rzeczach, które może ten chłopiec dokonać". - Pomyśl o rzeczach, których może ten chłopiec dokonać.

 

"Wiele zdań upłynęło..." - Ja bym napisała, że Wiele zdań powiedziano...

 

"...w naszej blisko półtora tysiącletniej hiostorii..." - A nie prościej ...w naszej blisko tysiąćpięćsetletniej historii...?

 

"Wybór padł na szkolnictwo, które, warto zauważyć, ma ku maszynce świetne predyspozycje." - Nie wiem, co Autor miał na myśli.

 

"...programowo celujący w zadowolenie przyszłych wyborców." - Kim są przyszli wyborcy? Kogo, lub co, będą wybierać?

 

"...wyłapującego talenty z czerni." - Czy z innych kolorów też można wyłapać talenty?

 

"...ni to pałacu, ni to chałpy..." - chałupy

 

"Sprytnie podłechtano..." - Moim zdaniem podłechtać się nie da, ale można podbechtać.

 

"Poddani śmiali się wprost z radości... Śmiała się też Rada..." - Ponieważ śmianie się z radości jest, moim zdaniem, masłem maslanym, napisałabym: Poddani nie posiadali się wprost z radości... Cieszyła się też Rada...

 

"...współpracowników, zdolnych słowem dziękczynienia zostać przyszłymi informatorami." - Słowo dziękczynienia, to inaczej podziękowanie. Napisałabym ...współpracowników, którzy odwdzięczając się, mogli zostać  przyszłymi informatorami.

 

"Skończyła by się władza, więc było to niedopuszczalne." - Skończyłaby się

 

"...spytał brunet noszący bielmo na oku..." - Bielma na oku nie nosi się, bielmo na oku się ma.

 

Pozdrawiam.



 

 

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Stylizacja występuje w pierwszej części, kiedy to "ktoś" opowiada dzieje uniwersytetów, później już raczej nie, więc pozwoliłem sobie na te dwa ostatnie słowa, które wymieniłaś.

Jesteś bardzo dociekliwa i ironiczna, bo już się coś dzieje, więc nie nadbieraj podejrzeń, tylko czytaj uważniej.

 

"Jak w takim razie czerwona poświata może odbijać się w bezdennych źrenicach? " - radzę poczytać. Widziałaś kiedyś zaćmę? Źrenica staje się wtedy mętna i biała, o taki efek mi chodziło. Jednak może się odbijać.

"Czy w dogasającym umyśle kołatała odpowiedź, czy podróżny dziad? Ponadto wydaje mi się, że kołatkami posługiwali się dziadowie proszalni." - kołata jak podróżny dziad, zabieg zwany porównaniem. Wyobraź sobie, że dziad puka w drzwi karczmy w deszczowy dzień. Więc: dziad kołata w drzwi, w deszczowym dniu.

"Nie mógł przedłużyć kontemplacji, bo zadając pytanie, przerwał ją. Kontemplacja to rozmyślanie w milczeniu." - wcale nie! Za PWN'em:

kontemplacja

1. «pogrążenie się w myślach»

2. «przyglądanie się czemuś w skupieniu»

3. «w mistycyzmie: modlitwa wewnętrzna»

4. filoz. «proces biernego poznawania rzeczywistości przez jednostkę»

Więc można kontemplować przy cichej muzyce, tak samo można mówiąc coś cicho.

 

""Wybór padł na szkolnictwo, które, warto zauważyć, ma ku maszynce świetne predyspozycje." - Nie wiem, co Autor miał na myśli." - jeśli nie wiesz, to chyba ominęłaś następny akapit, bo właśnie w nim wyjaśniam co miałem na myśli.

 

""...wyłapującego talenty z czerni." - Czy z innych kolorów też można wyłapać talenty?"- czerń, dla mniej ograniczonych od ciebie, określa takżę chłopstwo ukraińskie. Wyczytałem, że inni autorzy (Kraszewski, Mickiewicz, Puszkin) stosowali je zamiennie z "chłopstwem". Ja też pozwoliłem sobie na taki zabieg.

 

""Sprytnie podłechtano..." - Moim zdaniem podłechtać się nie da, ale można podbechtać." - rzeczywiście, ale można połechtać, a słowo podłechtać lepiej oddaje swoje znaczenie. Widać, mogłem użyć połechtać.

 

Co do reszty uwag, przyznaję całkowitą rację (oprócz tych natury subiektywnej). Ubolewam, że musiałem recenzować komentarz, następnym razem komentuj rozważniej. Zaoszczędzisz czas swój i mój i dodatkowo trochę prądu. Dzięki za wszelkie uwagi. Szczerze, to mam dziwne odczucie, że mogę pisać zbyt prosto i piszę trochę inaczej. Postaram się znaleźć złoty środek. Pozdrawiam.

 

 

 

 

 

Uważam, że autor ma prawo przedstawiać swoje dzieło w formie, jaką uzna za najbardziej stosowną. Skoro jednak dzieło zostało wystawione na widok publiczny, na stronie, gdzie każdy czytelnik ma prawo skomentować przeczytany tekst, autor powinien mieć świadomość, że nie każdy wystawi laurkę.

 

Tekst, który jest dla Ciebie oczywisty i jasny, wcale nie musi być taki dla czytelnika. Skąd mam wiedzieć, że występujący na wstępie bajarz ma zaćmę. Nie napisałeś tego. Nigdy nie widziałam też osoby cierpiącej na tę chorobę.

 

Mimo cechującego mnie, większego niż innych, ograniczenia, co taktownie wytknąłeś, rozumiem, z tego co napisałeś, że uczelnie miały stać się maszynką produkującą przyszłych wyborców (w dalszym ciągu nie wiem, komu na tych wyborcach zależy). Pojęłam, że wyszukiwanych wśród czerni na wsiach ukraińskich (czy wspomniałeś, że rzecz dzieje się na Ukrainie?). Dotarło do mnie, że szkolnictwo ma ku maszynce świetne predyspozycje, ale uważam, że bardziej zrozumiale byłoby, gdybyś napisał, szkolnictwo ma, ku byciu taką maszynką, świetne predyspozycje, lub warto zauważyć, że szkolnictwo ma świetne predyspozycje, by stać sie taką maszynką. Oczywiście, Autor nie musi podzielać mego zdania.

 

Nadal nie widzę powodu użycia pojęcia proleteriat, jako że ta klasa społeczna powstała w XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej. Nie uważam, by w czasach gdy podróżowano na osiołkach, zastosowamie tego określenia było zasadne. Oczywiście, Autor nie musi podzielać mego zdania.

 

Dodam jeszcze, że zasiadając do lektury, nie mam zwyczaju układać obok stosu słowiników i encyklopedii, by co rusz zaglądać i sprawdzać, co autor chciał powiedzieć.

 

Przykro mi, że "musiałeś recenzować" mój komentarz, ale skoro to zrobiłeś, widocznie chciałeś, przymusu nie było. Ja, ze swej strony, jako osoba ograniczona, będę komentować tak jak umiem, nie tak jak Ty sobie życzysz. Ubolewam, że straciłeś czas i poniosłeś koszty zużycia energii. O mój czas nie martw się, mam go naprawdę dużo. Na rachunki za prąd też mnie stać.

 

Szczerze, to mam dziwne odczucie, że mógłbyś pisać nieco "prościej" i cieszę się, że rozważasz możliwość znalezienia złotego środka.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Żle napisany tekst. Przede wszystkim --- żle skomponowany. Długie passusy -- nie wiadomo, skąd się biorą, za to biorą się ni z gruchy, ni z pietruchy. Chodzi o wyjaśnienie roli uniwersytetów. Wstawka  rodem z podręcznika historii albo pamfletu poltycznego. Albo odrębny akapit, albo wyjasnienie wpleść w tekst w formie dialogu albo monologu. Może przemyśleń.

A tak --- mamy niezrozumiały, z niczym nie powiązany wykład.  

I wyszedl kociokwik literacki.  

Wyraz "czerń" w przypsywanym przez Autora znaczeniu użyty niewlaściwie, niezgodnie z zakresem desygnatów tego znaczenia wyrazu "czerń" ( archaizm). Synonimem tego wyrazu byłby wyraz "motloch". Należalo użyć wyrazu "plebs" albo "pospólstwo' i byloby wszystko jasne.

"Rabnąć hrabię"? Rąbnąć hrabiego... Coś się  rozlewa jak armia zbawienia? Dobre... A jak sie rozlewa armia zbawienia? A Armia Zbawienia to nazwa własna. 

Słabe. Do przerobienia i doszlifowania, moim zdaniem.

A Regulatorów należaloby przeprosic, Autorze.  I to prędko.

Skwituję to tak: przepraszam. Dziwne słowo, rzadko używane, chyba najbardziej patetyczne, ale ja je mówię w najmniej paptetycznym znaczeniu - tak poprostu. Nie potrzebnie siliłem się na ironię. Zresztą, teraz ją nienawidzę, wszędzie na tym portalu jej pełno.

Co do pisania prościej, to nie mam jeszcze wyczucia, jak pisać. Ale to już mój problem i nie będę zadręczać nim innych. Widać, trzeba się poprzepychać w samotności i spróbować coś wypocić. Może pomoże mi pisanie o rzeczach, które czuję i mam ich świadomość. Pozdr.

Idę poczytać Sienkiewicza, albo Hoffmana.

Szkoda, bo wyszło na to, że napisałem ten komentarz po RogerRedeye. Dla jasności, kiedy pisałem tamten komenatarz, komentarza Rogera jeszcze nie było. Nie miałem odświeżone.

Cieszę się, że napisałeś to "dziwne, rzadko używane, patetyczne słowo". Przeprosiny przyjętę.

Nie musisz przepychać się w samotności. W ogóle nie musisz się przepychać. Zwyczajnie, pisz co Ci Muza podpowiada, i nie traktuj uwag komentujących, jakby pisane były by Cię pognębić.

Nie wiem, czy masz zwyczaj czytać komentarze pod opowiadaniami innych autorów, ale zdziwiłbyś się, jak wielu z nich wyraża wdzięczność za wytknięcie błędów. Niektórzy wręcz proszą o krytykę. To im pomaga. Czasem to jedyny sposób sprawdzenia tekstu.

Mam nadzieję, że dołożysz wszelkich starań, by Twoje opowiadania były przyjmowane entuzjastycznie a komentarze wyrażały jedynie zachwyt.

Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka