- Opowiadanie: An-Nah - Dzieci boga granic 2/20

Dzieci boga granic 2/20

Oceny

Dzieci boga granic 2/20

 

2.

 

Sza­man opie­rał się o rusz­to­wa­nie tuż przy wej­ściu do jurty. Był młody i dosyć smu­kły jak na orka – ale nie­wąt­pli­wie był or­kiem, jed­nym z tych, któ­rych na­zy­wa­no alva­blo­det – „elfią krwią”. Le­gen­dy mó­wi­ły, że przed wie­lo­ma wie­ka­mi wszyst­kie rasy świa­ta mogły swo­bod­nie krzy­żo­wać się mię­dzy sobą, co wy­wo­ła­ło gniew bogów. Odtąd klą­twa spo­czy­wa­ła na wszyst­kich dzie­ciach mie­sza­nej krwi, które – jeśli nie ro­dzi­ły się mar­twe – rzad­ko kiedy do­ży­wa­ły do­ro­sło­ści, a nawet wtedy po­zo­sta­wa­ły bez­płod­ne. Nie­mniej jed­nak ist­nia­ły isto­ty, w któ­rych ry­sach można było od­czy­tać od­le­głe po­do­bień­stwo do in­ne­go ga­tun­ku, i alva­blo­det byli jed­nym z ta­kich szcze­pów. Smu­klej­si niż zwy­kli or­ko­wie, o de­li­kat­niej­szych ry­sach, węż­szych no­sach, bar­dziej wy­dłu­żo­nych uszach. Nadal niscy i sza­ro­skó­rzy, mie­wa­li jed­nak włosy bru­nat­ne lub rdza­we, jak el­fo­wie zwani le­śny­mi. Sza­man nie na­le­żał do wy­jąt­ków: rude war­ko­czy­ki spły­wa­ły mu na plecy i ra­mio­na. Miał też dwie cechy zde­cy­do­wa­nie nie ko­ja­rzą­ce się z el­fa­mi: nad wyraz, nawet jak na orka, wy­dat­ne dolne kły, oraz in­ten­syw­nie szarą skórę, jakby Zie­mia po­sta­no­wi­ła zrów­no­wa­żyć nie­ty­po­wość jego bu­do­wy i rysów.

 

Jego po­licz­ki zdo­bi­ły zyg­za­ko­wa­te bli­zny, znak ple­mie­nia Zro­dzo­nych Z Bły­ska­wi­cy. Odzia­ny był w długą, ha­fto­wa­ną szatę i skó­rza­ną ka­mi­ze­lę, ob­szy­tą frędz­la­mi. Palił fajkę o dłu­gim cy­bu­chu.

 

Ke­khart ze­sko­czył z konia i prze­pro­wa­dził oba wierz­chow­ce przez bramę. Sza­man nie ru­szył się nawet, jeśli nie li­czyć wy­dmu­cha­nia w po­wie­trze kilku kółek z dymu, choć jego oczy bacz­nie przy­glą­da­ły się przy­by­szom.

 

– Witaj – ode­zwał się Ke­khart. – Mój przy­ja­ciel jest ranny – Wska­zał na dru­gie­go konia.

 

– Widzę – rzekł alva­blo­det. Mówił wolno, wolno się po­ru­szał. Nie śpie­szy­ło mu się szcze­gól­nie.

 

– Je­stem z ple­mie­nia Przy­cię­tych Uszu – Zro­dze­ni Z Burzy i Przy­cię­te Uszy byli so­jusz­ni­ka­mi. – Ke­khart mi na imię. Syn Uzoga. Mój przy­ja­ciel to Var­dan, syn na­sze­go chana, Na­rgy­ala. Pro­szę, po­trze­bu­je­my po­mo­cy.

 

– Bez pa­ni­ki – od­po­wie­dział sza­man, pod­cho­dząc i pa­trząc na znów nie­przy­tom­ne­go Var­da­na. – Tak. Widzę. Pomóż mi.

 

Wspól­ny­mi si­ła­mi ścią­gnę­li ran­ne­go mło­dzień­ca z konia i za­nie­śli go do jurty.

 

Wnę­trze schro­nie­nia pach­nia­ło zio­ła­mi i ku­my­sem, Ke­khart wy­czuł też woń mięsa. Teraz zo­rien­to­wał się, że od dawna nie miał nic w ustach i z ocho­tą zjadł­by coś, choć­by i su­ro­wą ba­ra­ni­nę, którą wy­czu­wał. Nie od­wa­żył się jed­nak pro­sić sza­ma­na, zwłasz­cza póki stan Var­da­na nie był pewny.

 

Po­ło­ży­li chło­pa­ka na brzu­chu, sza­man zaś roz­ciął mu ka­ftan na ple­cach, od­sła­nia­jąc miej­sce, gdzie wbiła się strza­ła.

 

– Nie wy­cią­gnę jej – oznaj­mił – trze­ba bę­dzie prze­pchnąć. Po­sadź go, Ke­khar­cie, synu Uzoga, i trzy­maj mocno.

 

Spraw­nym ru­chem alva­blo­det odła­mał upie­rzo­ny ko­niec strza­ły i prze­pchnął drzew­ce na wylot, przez bark i pierś Var­da­na. To wy­bu­dzi­ło chło­pa­ka z omdle­nia: wydał z sie­bie wrzask bólu, nim znów osu­nął się w ot­chłań, z szoku i po­tęż­ne­go upły­wu krwi.

 

Sza­man przy­trzy­mał go.

 

– Wełna – Wska­zał na jeden ze sto­ją­cych w jur­cie ku­frów. – Kilka kłęb­ków, szyb­ko. Bo się wy­krwa­wi.

 

Ke­khart wy­ko­nał po­le­ce­nie bez wa­ha­nia – pierw­sze z wielu. Sza­man wy­da­wał się dzia­łać po­wol­nie, ale me­to­dycz­nie, każda czyn­ność miała swój po­rzą­dek, czas i cel. Var­dan leżał na po­sła­niu, a jego przy­ja­ciel po­ma­gał ta­mo­wać krew, potem poić go uśmie­rza­ją­cym ból na­pa­rem, potem zmie­niać opa­tru­nek na na­są­czo­ny zio­ła­mi. Krok po kroku, bez szem­ra­nia wy­ko­ny­wał po­le­ce­nia, jakby był uczniem tego alva­blo­det. Alva­blo­tet zaś był cier­pli­wy ni­czym same Nie­bio­sa.

 

W końcu Var­dan spał głę­bo­ko, uśpio­ny zio­ła­mi, Ke­khart zaś wraz z sza­ma­nem opu­ści­li jurtę.

 

Za­pa­dła noc, chmu­ry jed­nak nie od­sło­ni­ły gwiazd. Było zimno. Mło­dzie­niec owi­nął się wła­sną po­szar­pa­ną ka­mi­ze­lą.

 

– Mam cie­pły ka­ftan – Za­ofe­ro­wał sza­man.

 

– Nie.

 

– Ach, wo­jow­nik? Twar­dy wo­jow­nik? – W gło­sie męż­czy­zny po­brzmie­wa­ły dziw­ne nuty. I ton tego głosu był dziw­ny, jego barwa… Wy­so­ki, dość wy­so­ki głos. Niby pa­so­wał do de­li­kat­nych, el­fich cech, a jed­nak…

 

– Za­bi­łem dwóch ludzi. W bi­twie i w po­je­dyn­ku.

 

– Ach – Sza­man ski­nął głową. – Je­steś już męż­czy­zną. A ja mia­łem cię za dziec­ko. Pro­szę – Wy­cią­gnął kubek wy­peł­nio­ny ku­my­sem. – Napij się.

 

Ke­khart przy­jął napój z wdzięcz­no­ścią. Sfer­men­to­wa­ne koń­skie mleko na pusty żo­łą­dek to nie naj­lep­szy po­mysł, ale teraz wszyst­ko, co wy­peł­ni­ło­by mu usta było dobre. Wypił kumys dusz­kiem, krztu­sząc się.

 

– Je­stem Ta­khir – Przed­sta­wił się alva­blo­det. – Ze Zro­dzo­nych Z Bły­ska­wi­cy. A ty po­wi­nie­neś po­wie­dzieć, że cze­goś po­trze­bu­jesz, Ke­khar­cie synu Uzoga. Aż tak się lę­kasz Czar­ne­go Sza­ma­na?

 

Mło­dzie­niec po­krę­cił głową. No tak, po­wi­nien był się zo­rien­to­wać, że osoba miesz­ka­ją­ca na od­lu­dziu bę­dzie Czar­nym Sza­ma­nem, tym, który spe­cja­li­zu­je się we wzy­wa­niu du­chów pod­zie­mi, w ne­kro­man­cji, za­bi­ja­niu… Czar­ni Sza­ma­ni wy­wo­ły­wa­li lęk i nie po­zwa­la­no im to­wa­rzy­szyć ple­mie­niu, zwy­kle cho­dzi­li więc wła­sny­mi dro­ga­mi, świad­cząc swoje usłu­gi każ­de­mu, kto o nie po­pro­sił. Za­zwy­czaj nie od­pra­wia­li ce­re­mo­nii, nie zna­czy­li świe­żo ini­cjo­wa­nych wo­jow­ni­ków, nie po­ma­ga­li przy cięż­kich po­ro­dach, ani ludz­kich, ani zwie­rzę­cych. Ale gdy nad­cho­dzi­ła na­praw­dę wiel­ka wojna, ple­mio­na przy­cho­dzi­ły do Czar­ne­go Sza­ma­na, skła­da­ły mu bo­ga­te dary i pro­si­ły, by we­zwał gniew­ne duchy. I Czar­ny Sza­man szedł wraz z wo­jow­ni­ka­mi, bijąc w bęben i śpie­wa­jąc, spro­wa­dza­jąc nie­szczę­ścia na wroga.

 

Lecz Czar­nych Sza­ma­nów było za­wsze nie­wie­lu, nie­wie­lu bo­wiem miało od­wa­gę pę­dzić tak sa­mot­ne życie. Ludy ste­pów za­wsze trzy­ma­ły się razem, ro­dzi­na i ple­mię – były wszyst­kim. Czar­ni Sza­ma­ni i Świę­te Ko­bie­ty tra­ci­li ród i ple­mię. Mogli do nich po­wró­cić, lecz za­wsze stali na kra­wę­dzi.

 

Ke­khart się nie bał.

 

– Ra­czej cię sza­nu­ję – Skło­nił głowę. – I nie chcę czy­nić nic wbrew twej woli.

 

– Moją wolą jest teraz za­dbać o was – po­wie­dział Ta­khir, kła­dąc mło­dzień­co­wi dłoń na ple­cach. – Więc, Ke­khar­cie synu Uzoga, mów, jakie masz po­trze­by.

 

– Muszę coś zjeść – przy­znał młody ork.

 

Sza­man nie cof­nął ręki, po­pchnął tylko Ke­khar­ta, na­kła­nia­jąc go do wsta­nia.

 

– Więc chodź – rzekł. – Do­brze się skła­da, do­sta­łem wła­śnie tłu­stą owcę, star­czy dla nas obu i dla twego przy­ja­cie­la, gdy się zbu­dzi.

 

We­wnątrz jurty roz­ło­ży­li na kra­cie nad pa­le­ni­skiem kilka pła­tów mięsa i cały łeb, odar­ty ze skóry. Mięso pie­kło się krót­ko i pręd­ko Ke­khart do­stał je na mo­sięż­nym ta­le­rzu, krwi­ste jesz­cze w środ­ku. Po­chła­niał je wiel­ki­mi kę­sa­mi, i nigdy jesz­cze opie­czo­na z ze­wnątrz, pełna krwi ba­ra­ni­na nie sma­ko­wa­ła mu tak bar­dzo.

 

Ta­khir jadł, od­ry­wa­jąc małe kęsy i do­pie­ro wtedy bio­rąc je do ust, ko­bie­cym spo­so­bem. Gdyby nie był Czar­nym Sza­ma­nem wy­wo­ły­wał­by śmiech. Teraz, gdy młody ork uspo­ko­ił się nieco, za­czął za­uwa­żać sporo tego typu cech w za­cho­wa­niu go­spo­da­rza. Ton głosu, ruchy: wo­jow­nik nie za­cho­wy­wał się w ten spo­sób. Bia­łym Sza­ma­nom – zda­rza­ło się po­dob­no. Czar­ni Sza­ma­ni za­wsze byli inni.

 

– Ob­ser­wu­jesz mnie – za­uwa­żył Ta­khir.

 

Sie­dzie­li ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi na macie w po­bli­żu pa­le­ni­ska, przy ni­skim sto­li­ku, na któ­rym usta­wio­no dzban z ku­my­sem i kubki.

 

– Go­ściem sza­ma­na dotąd nie byłem. Ani nie wi­dzia­łem alva­blo­det z tak bli­ska.

 

Sza­man za­śmiał się wy­so­kim, nie­mal śpiew­nym gło­sem.

 

– Więc patrz do woli, synu Uzoga, ale opo­wiedz mi – co spra­wi­ło, że ty i syn twego chana tra­fi­li­ście do mojej sa­mot­ni tuż po wa­szej pierw­szej walce?

 

Ke­khart prze­łknął ko­lej­ny kęs mięsa, popił ku­my­sem, od któ­re­go za­czy­na­ło mu się już krę­cić w gło­wie i za­czął opo­wia­dać. Ta­khir słu­chał cier­pli­wie, oparł­szy pod­bró­dek na dłoni, kiwał co chwi­lę głową.

 

– Mia­łeś wiel­ki dy­le­mat – stwier­dził w końcu, wsta­jąc i pod­cho­dząc do pa­le­ni­ska. Dźgnął nożem w oko owcy, spraw­dza­jąc, czy ga­la­re­to­wa­ta maź ścię­ła się już do­sta­tecz­nie. – Ale wy­bra­łeś lo­jal­ność wobec przy­ja­cie­la. Niech duchy spra­wią, by stał się jej go­dzien, bo smut­no pa­trzeć, jak ry­zy­ku­jesz ży­ciem dla kogoś tak nie­god­ne­go, i smut­no pa­trzeć pewno na jego ojca. Chcesz oko, czy masz może ocho­tę na mózg?

 

– Oko – za­de­cy­do­wał Ke­khart, bio­rąc nóż by nabić nań przy­smak, któ­re­go nie­czę­sto miał oka­zję skosz­to­wać.

 

Ta­khir – który naj­wy­raź­niej sam gu­sto­wał w tej po­tra­wie – wziął dru­gie z oczu. Żeby je zjeść wy­cią­gnął małą, srebr­ną ły­żecz­kę, przed­miot, któ­re­go mógł­by uży­wać jakiś czło­wiek z od­le­głe­go za­cho­du, a nie ko­czow­nik ze stepu. Ke­khart miał ocho­tę za­śmiać się, ale nie star­czy­ło mu od­wa­gi.

 

– Cóż – kon­ty­nu­ował sza­man. – i tak je­ste­ście u mnie.

 

– Jutro wy­ru­szę szu­kać na­sze­go ple­mie­nia, dam znać, przy­ja­dą po Var­da­na.

 

Ta­khir mach­nął dło­nią, w któ­rej trzy­mał tę za­baw­ną srebr­ną ły­żecz­kę.

 

– Nie­po­trzeb­nie – po­wie­dział. – Wezwę duchy, po­wia­do­mię wa­sze­go sza­ma­na. Ty zo­stań ze mną, od­po­czy­waj.

 

Młody ork prze­łknął ślinę. Nie go­dzi­ło się od­ma­wiać pro­po­zy­cji sza­ma­na, zwłasz­cza Czar­ne­go, lecz nie miał chęci na spę­dze­nie nocy w jego jur­cie, nie bez po­trze­by.

 

Z dru­giej stro­ny, mógł­by czu­wać przy Var­da­nie i upew­nić się, że le­gen­dy o Czar­nych Sza­ma­nach, pi­ją­cych krew po­wie­rzo­nych im ran­nych, były je­dy­nie le­gen­da­mi…

 

Ta­khir zda­wał się czy­tać mu w my­ślach.

 

– Poza tym, gdy­bym chciał wypić krew któ­re­goś z was, po­świę­cił­byś się za przy­ja­cie­la, czyż nie? Ty je­steś silny i od­waż­ny, twoja musi być smacz­niej­sza. Ach, żar­to­wa­łem – za­śmiał się. – Je­steś jesz­cze głod­ny? Mózg już upie­czo­ny, le­piej zjeść go, póki cie­pły.

 

Ke­khart rzu­cił się na roz­łu­pa­ną owczą czasz­kę jak wy­głod­nia­ły wilk, sza­man tym­cza­sem za­wie­sił nad ogniem ko­cioł, do któ­re­go wrzu­cił kilka skraw­ków mięsa i kości.

 

– Kiedy twój przy­ja­ciel zbu­dzi się jutro, bę­dzie mógł zjeść nieco ro­so­łu – po­in­for­mo­wał. – A ty nie pij już ku­my­su, synu Uzoga – dodał, od­su­wa­jąc od mło­dzień­ca dzban. – Upi­jesz się na swo­jej uczcie, nie wcze­śniej.

 

Tę noc Ke­khart spę­dził wci­śnię­ty mię­dzy ran­ne­go Var­da­na a Ta­khi­ra. Nie spał spo­koj­nie: lęk i tabu zwią­za­ne z Czar­nym Sza­ma­nem nie po­zwa­la­ły mu na to. Ża­ło­wał, że jego przy­ja­ciel po­zo­sta­je pod wpły­wem odu­rza­ją­cych ziół i nie wie, gdzie jest.

 

W tym pół-śnie wi­dział, jak Ta­khir – prze­ko­na­ny, że obaj go­ście śpią – wsta­je i siada ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi w pół­noc­nej czę­ści jurty, przy ka­plicz­ce.

 

Sza­man za­mknął oczy, od­chy­lił w tył głowę, dło­nie oparł na ko­la­nach. Z jego ust wy­do­by­ło się ciche, śpiew­ne mam­ro­ta­nie, ciało po­czę­ło ko­ły­sać się w przód i w tył. Przez mo­ment Ke­khar­to­wi zda­wa­ło się, że widzi linie świa­tła obie­ga­ją­ce syl­wet­kę alva­blo­det, ale może to był tylko sen?

***

 

Gdy się zbu­dził, Ta­khir nie spał już – był na ze­wnątrz i gwiż­dżąc jakąś me­lo­dię opo­rzą­dzał konie. Tym razem nie miał na sobie szaty, a luźne spodnie z mięk­kiej skóry. Taki strój po­ka­zy­wał, że mimo nie­orczej pra­wie smu­kło­ści, nie na­le­żał do sła­be­uszy: klat­kę pier­sio­wą miał sze­ro­ką i do­brze umię­śnio­ną. Widać było też wszyst­kie ta­tu­aże i bli­zny, które ją po­kry­wa­ły, wiele z nich świad­czy­ło o prze­by­tych bo­le­snych ry­tu­ałach.

 

Duchy nigdy nie były ła­god­ne dla tych, któ­rym prze­zna­czo­ne było zo­stać Czar­ny­mi Sza­ma­na­mi. Nie byli też ła­god­ni sza­ma­ni-na­uczy­cie­le. Zda­rza­ło się, że kan­dy­dat na cza­row­ni­ka nie prze­ży­wał wła­snej ini­cja­cji, inni wy­cho­dzi­li z niej oka­le­cze­ni: czę­sto ku­la­wi, bez uszu, nosa czy ge­ni­ta­liów.

 

Ta­khir po­ru­szał się spraw­nie, żadna z blizn nie wpły­wa­ła na jego funk­cjo­no­wa­nie, przy­naj­mniej żadna, którą można było do­strzec.

 

– Wsta­łeś, synu Uzoga – stwier­dził, nie od­wra­ca­jąc się nawet, gdy Ke­khart sta­nął w wej­ściu do jurty. – A twój przy­ja­ciel?

 

– Śpi. Wy­glą­da do­brze… na moje oko.

 

– Bę­dzie słaby jesz­cze przez jakiś czas, póki nie wróci mu stra­co­na krew. Ale jesz­cze dziś przy­ja­dą wasi wo­jow­ni­cy, roz­ma­wia­łem w nocy z sza­ma­nem wa­sze­go ple­mie­nia. Naj­bliż­szą noc spę­dzisz już we wła­snej jur­cie.

 

– Dzię­ku­ję – Mło­dzie­niec skło­nił się. – Wy­na­gro­dzi­my ci twoją pomoc.

 

– Nie wąt­pię. I gdy­by­ście tego nie uczy­ni­li, duchy uka­ra­ły­by was za znie­wa­że­nie mnie. Twój koń jest wy­czysz­czo­ny i na­po­jo­ny, synu Uzoga – rzekł, pod­cho­dząc i chwy­ta­jąc za­wie­szo­ną na pło­cie ka­mi­ze­lę z frędz­la­mi. – Pięk­ne zwie­rzę, ko­lej­na war­to­ścio­wa rzecz, jaką wy­nio­słeś z tej przy­go­dy. Pil­nuj go jak źre­ni­cy oka. Ach, i nie mów swoim, jak syn chana zo­stał ranny. Nie wróżę po­wo­dze­nia woj­nie Przy­cię­tych Uszu z Na­gi­mi Czasz­ka­mi.

 

– Ich chan nie zła­mał danej mi obiet­ni­cy – mruk­nął Ke­khart nie­chęt­nie. – Jeśli Na­rgy­al przyj­mie ofer­tę so­ju­szu, mnie nic do tego.

 

Var­dan był o wiele mniej za­pa­lo­ny do po­my­słu za­war­cia po­ko­ju z Na­gi­mi Czasz­ka­mi.

 

– Pró­bo­wa­li mnie zabić – rzekł, wy­raź­nie obu­rzo­ny.

 

– Ce­lo­wa­li tak, byś miał szan­sę prze­żyć – od­pa­ro­wał Ke­khart. – Dali ci na­ucz­kę, wy­sta­wi­li mnie na próbę. Wy­bra­łem twoje życie, masz wzglę­dem mnie dług krwi.

 

– Do­brze się to nie skoń­czy – mruk­nął nie­chęt­nie syn chana.

 

Ke­khart po­my­ślał, że może po­wi­nien po­zwo­lić mu umrzeć. Nie­wdzięcz­ny tchórz, ce­nią­cy wła­sne życie wię­cej, niż w rze­czy­wi­sto­ści było warte.

 

– Jak wojnę bę­dziesz wy­wo­ły­wał, to ow­szem – po­wie­dział szorst­ko. – Ale po­myśl o wła­snym ho­no­rze. Teraz masz go mniej, niż ochwa­co­na ko­by­ła. Więc siedź cicho i pró­buj ina­czej go od­zy­skać.

 

Var­dan sie­dział cicho – tego dnia nie wy­rzekł już ani słowa. Czar­ny Sza­man, alva­blo­det, lep­szym był roz­mów­cą od niego. Może i za­cho­wy­wał się w spo­sób, który nie przy­stoi wo­jow­ni­ko­wi, ale dość miał cier­pli­wo­ści i mą­dro­ści, a przy tym wy­raź­nie ra­do­wał go kon­takt z in­ny­mi ro­zum­ny­mi isto­ta­mi, dłuż­szy niż za­zwy­czaj. Zwy­kle przy­by­wa­no do Czar­nych Sza­ma­nów z kon­kret­nym zle­ce­niem i umy­ka­no przed nimi tak pręd­ko, jak moż­li­we. Nawet i sto­sun­ki z ko­bie­ta­mi mieli ne­kro­man­ci rzad­ko, za­zwy­czaj w ra­mach za­pła­ty zle­ce­nio­daw­ca udo­stęp­niał im na noc nie­wol­ni­cę. Zresz­tą wielu sza­ma­nów, także i Bia­łych, za­wie­ra­ło mał­żeń­stwa z pod­da­ny­mi sobie du­cha­mi, czę­sto pre­fe­ru­jąc je nad zbli­że­nia z cie­le­sny­mi isto­ta­mi.

 

Widać jed­nak sie­dze­nie przed jurtą w to­wa­rzy­stwie kogoś z wła­sne­go ro­dza­ju spra­wia­ło Ta­khi­ro­wi wiel­ką ra­dość. Palił swą długą fajkę i wy­py­ty­wał o życie ple­mie­nia Przy­cię­tych Uszu, o wie­ści z let­nich pa­stwisk i ostat­nie wy­da­rze­nia wśród Zro­dzo­nych Z Bły­ska­wi­cy.

 

W końcu nad­je­cha­li wo­jow­ni­cy wy­sła­ni przez Na­rgy­ala po syna. To­wa­rzy­szył im Ulugh, sza­man ple­mie­nia – po­kło­nił się przed alva­blo­det, ten zaś od­po­wie­dział mu rów­nie głę­bo­kim ukło­nem, wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny, tym bar­dziej, iż przy­wie­zio­no mu dary godne za­iste za­pła­ty za oca­le­nie syna chana.

 

– Jedź z nami – za­ofe­ro­wał sza­man Przy­cię­tych Uszu. – Za dwa dni od­bę­dzie się uro­czy­stość na cześć tych dwóch mło­dzień­ców i ko­bie­ty, która wraz z nimi stała się wo­jow­nicz­ką.

 

Ta­khir uśmiech­nął się sze­ro­ko, pre­zen­tu­jąc nie tylko dłu­gie dolne kły, lecz i resz­tę do­sko­na­le utrzy­ma­nych zębów.

 

– Z chę­cią sko­rzy­stam, jeśli taka jest wola wa­sze­go chana. Cenię wciąż więzy za­war­te mię­dzy moim ple­mie­niem a Przy­cię­ty­mi Usza­mi.

 

Tak więc ru­szy­li, wsa­dziw­szy Var­da­na na spro­wa­dzo­ny z obo­zo­wi­ska Przy­cię­tych Uszu wóz. Ta­khir je­chał za nimi, lub ra­czej obok nich – to po­pę­dzał konia, wy­prze­dza­jąc po­zo­sta­łych, to za­wra­cał go, okrą­ża­jąc grupę. Za­cho­wy­wał się nieco jak nie­sfor­ny mło­dzie­niec, cie­szą­cy się ze świe­żo otrzy­ma­ne­go przy­wi­le­ju. Tak mo­gła­by się cie­szyć Hurik, pew­nie tak wra­ca­ła­by do obo­zo­wi­ska, gdyby nie atak Na­gich Cza­szek. Nikt nie miał mu tego za złe – sza­ma­nom ucho­dzi­ło nie­zmier­nie wiele, zwłasz­cza, jeśli pa­ra­li się ne­kro­man­cją.

 

Na­rgy­al, nie­świa­do­my tego, co wy­da­rzy­ło się na­praw­dę, ura­do­wał się z po­wro­tu syna. Po­dob­nie Uzog – uści­skał Ke­khar­ta mocno, tak, jak można objąć praw­dzi­we­go wo­jow­ni­ka. W jego oczach mło­dzie­niec wi­dział dumę. Wieść o praw­do­po­dob­nym ro­zej­mie z Na­gi­mi Czasz­ka­mi rów­nież na­le­ża­ła do po­myśl­nych, zwłasz­cza, że ple­mię już chcia­ło zwo­ły­wać so­jusz­ni­ków i roz­po­cząć więk­szą wojnę. Ucie­szy­ła się zwłasz­cza matka Ke­khar­ta, Sevda, która od dnia, w któ­rym zo­sta­ła upro­wa­dzo­na, nie wi­dzia­ła ni­ko­go ze swo­jej krwi.

 

Uczta na cześć ini­cjo­wa­nych za­po­wia­da­ła się na więk­sze wy­da­rze­nie, niż za­zwy­czaj. Już prze­wi­dy­wa­no, że wkrót­ce po ste­pie roz­nio­są się pie­śni o bo­ha­ter­stwie mło­dzień­ca, który w dniu swej pierw­szej walki oca­lił syna wodza.

 

Dwa dni przy­go­to­wy­wa­no się do świę­to­wa­nia. Za­bi­to wiele krów, owiec i kóz, wy­cią­gnię­to za­pa­sy nie tylko ku­my­su, lecz i wina i piwa, łupów z daw­nych wy­praw. Wy­cię­to wiele krze­wów i nie­wiel­kich drzew, by roz­pa­lić ol­brzy­mie ogni­sko. Ci, któ­rzy znali się na mu­zy­ce wy­cią­gnę­li in­stru­men­ty. Ko­bie­ty otwar­ły kufry z naj­lep­szy­mi sza­ta­mi, śmie­jąc się i żar­tu­jąc po­za­pla­ta­ły włosy w wy­myśl­ne fry­zu­ry. Te młod­sze, nie od­da­ne jesz­cze ni­ko­mu, li­czy­ły, iż przy­cią­gną wzrok wo­jow­ni­ków ze swego lub in­ne­go ple­mie­nia. Wszyst­kie zaś za­sta­na­wia­ły się, jak po­stą­pi teraz Hurik: jej za­cho­wa­nie pod­czas uczty mogło zde­ter­mi­no­wać, czy zo­sta­nie Świę­tą Ko­bie­tą, czy po­zo­sta­nie wśród Przy­cię­tych Uszu.

 

W końcu przy­by­li go­ście. Ol­brzy­mi chan Na­gich Cza­szek na ledwo dźwi­ga­ją­cym go koniu, jego przy­bocz­ny i sza­man­ka, jego sy­no­wie, głów­na żona i sio­stra wraz z obie­ca­ną Ke­khar­to­wi córką. Wi­ta­li się z no­wy­mi so­jusz­ni­ka­mi wy­lew­nie, nawet i z Var­da­nem: do­trzy­ma­li ko­lej­nej obiet­ni­cy, syn Na­rgy­ala prze­żył, co ozna­cza­ło, że duchy po­sta­no­wi­ły dać mu szan­sę. Za­słu­gi­wał więc na uho­no­ro­wa­nie.

 

O za­cho­dzie słoń­ca wszy­scy ze­bra­li się przy roz­pa­lo­nym ogni­sku. Hurik, Ke­khart i Var­dan, osła­bio­ny, ale sta­ra­ją­cy się nad­ra­biać miną, klę­cze­li mię­dzy ple­mie­niem i go­ść­mi, a ogniem, na wy­pra­wio­nej, ma­lo­wa­nej skó­rze. Odzia­no ich w te same szaty, które mieli na sobie pod­czas wpra­wy: za­krwa­wio­ne, po­tar­ga­ne, uma­za­ne krwią i pyłem. Przed nimi stało troje sza­ma­nów: Ulugh, Aysel i Ta­khir. To sza­man ple­mie­nia miał wy­ko­nać ozna­cze­nia, go­ście asy­sto­wa­li mu.

 

– Dziś świę­tu­je­my doj­ście do wieku do­ro­słe­go przez tę trój­kę – ogło­sił sza­man. – Wal­czy­li dziel­nie, za­bi­li i skosz­to­wa­li krwi. Sta­nę­li przed nami w stro­ju spla­mio­nym krwią, z krwią na dło­niach, krwią na ustach. Przy­ję­li drogę wo­jow­ni­ków, którą będą po­dą­żać od dzi­siaj. Niech Nie­bio­sa i Matka Zie­mia będą świad­ka­mi, niech duchy i przod­ko­wie będą świad­ka­mi, niech pro­wa­dzą na tej dro­dze do chwa­ły.

 

Hurik była pierw­sza – za­wsze mu­sia­ła być pierw­sza. W dzie­ciń­stwie pierw­sza wdra­py­wa­ła się na drze­wa i skały, pierw­sza prze­sta­ła spa­dać z konia, wy­gry­wa­ła wszyst­kie go­ni­twy, pierw­sza mu­sia­ła zo­czyć kró­li­ka czy lisa. Aysel zbli­ży­ła się do niej, po­da­jąc kubek z ku­my­sem za­pra­wio­nym zio­ła­mi. Dziew­czy­na za­drża­ła, od­bie­ra­jąc na­czy­nie z dłoni Świę­tej Ko­bie­ty, wy­pi­ła dusz­kiem. Wtedy przy­stą­pi­li dwaj po­zo­sta­li sza­ma­ni.

 

Ta­khir chwy­cił ucho dziew­czy­ny, Ulugh prze­su­nął nożem nad pło­mie­nia­mi i wpraw­nym cię­ciem od­ciął po­ło­wę mał­żo­wi­ny i na­tych­miast opa­lił ranę roz­grza­nym że­la­zem. Dziew­czy­na na­pię­ła wszyst­kie mię­śnie, za­gry­zła zęby. Gdy ope­ra­cję po­wtó­rzo­no na dru­gim uchu, z jej oczu po­cie­kły łzy, nie pi­snę­ła jed­nak nawet.

 

Teraz Ke­khart do­stał napój, który miał uśmie­rzać ból. Ostro-gorz­ki, palił język, ale mło­dzie­niec nie miał czasu się nad tym za­sta­na­wiać. Ta­khir klę­czał przy nim, od­cią­ga­jąc pła­tek ucha, Ulugh ciął. Roz­grza­ne ostrze pie­kło, cuch­nę­ła krew i przy­pa­lo­ne ciało. W ustach młody ork po­czuł smak krwi z prze­gry­zio­ne­go ję­zy­ka. Łzy po­cie­kły po po­licz­kach, nim zdą­żył je po­wstrzy­mać.

 

Var­dan ze­mdlał pod­czas pro­ce­su. Kiedy in­dziej by­ła­by to ozna­ka hańby, tym razem wie­dzia­no, że syn chana wciąż jesz­cze jest słaby po od­nie­sio­nej ranie. Przy­naj­mniej nie szar­pał się i nie krzy­czał i jeśli jego za­ję­cza na­tu­ra ka­za­ła mu bać się oka­le­cze­nia, nie oka­zał tego. Duchy były dlań ła­ska­we, po­ma­łu zmie­nia­jąc go w praw­dzi­we­go męż­czy­znę.

 

Ulugh wstał, uno­sząc nóż, wrzu­ca­jąc do ognia ob­cię­te ka­wał­ki ciała.

 

– Oto na­le­żą od dziś do ple­mie­nia Przy­cię­tych Uszu, Var­dan, syn Na­rgy­ala, Ke­khart, syn Uzoga i Hurik, córka Var­dży!

 

Roz­le­gły się grom­kie okrzy­ki na cześć no­wych człon­ków ple­mie­nia. Cała trój­ka wsta­ła, szczę­śli­wa, nawet ledwo co oprzy­tom­nia­ły Var­dan wy­glą­dał ina­czej.

 

Ogni­sko pło­nę­ło jasno, na plac wy­to­czo­no becz­ki wina i piwa, nad ogni­ska­mi za­wie­szo­no rożny ze zwie­rzę­ta­mi. Roz­brzmia­ła mu­zy­ka: roz­po­czę­ło się wła­ści­we świę­to

 

Ke­khart ani się obej­rzał, jak już stał po­mię­dzy swym ojcem, a wo­dzem Na­gich Cza­szek. W dłoni miał kubek wy­peł­nio­ny winem, a oj­ciec jego matki po­kle­py­wał go po ple­cach, szcze­rząc zęby z za­do­wo­le­niem.

 

– Twoja krew, wilku ste­po­wy, silna krew. Nie ża­łu­ję, że cie­bie nie do­gna­łem. Nie było by ta­kie­go mło­de­go wilka, jak ten wśród nas! Za jego zdro­wie, za zdro­wie twego rodu i two­jej krwi. Uzogu!

 

Wznie­śli kie­li­chy, wy­pi­li. Pierw­szy raz w życiu Ke­khart miał w ustach wino. Sma­ko­wa­ło dziw­nie, słod­ka­wo, moc­niej­sze od ku­my­su. Tym można by łatwo się upić.

 

– A oto córka mojej sio­stry, Ke­khar­cie, oto Diyar – wódz Na­gich Cza­szek za­pre­zen­to­wał dziew­czy­nę. Była mniej wię­cej w wieku Ke­khar­ta, dość wy­so­ka, z drob­ny­mi pier­sia­mi, ledwo ry­su­ją­cy­mi się pod płó­cien­ną tu­ni­ką, lecz z roz­ło­ży­sty­mi bio­dra­mi. Nie wy­go­lo­no jej całej głowy, po­zo­sta­wio­no grzyw­kę nad czo­łem i spod tej grzyw­ki wy­glą­da­ły oczy: duże, ciem­ne i bar­dzo pięk­ne. Diyar uśmiech­nę­ła się. Miała małe zęby, dolne kły po­kry­te płat­ka­mi złota.

 

Ke­khart przy­glą­dał jej się obo­jęt­nie. W sumie, kie­dyś czeka go wzię­cie sobie ko­bie­ty – czemu i nie Diyar? Jeśli mu ją da­wa­no, uła­twio­no spra­wę. Nie wy­obra­żał sobie sie­bie, sta­ra­ją­ce­go się o wzglę­dy ja­kie­goś dziew­czę­cia – i prze­ra­ża­ła go myśl, że teraz ko­bie­ty za­czną sta­rać się o niego.

 

Go­rzej, że nie bar­dzo wie­dział, o czym miał­by z Diyar roz­ma­wiać. Hurik to co in­ne­go, Hurik była wo­jow­nicz­ką… Niby każda ko­bie­ta na ste­pie jest wo­jow­nicz­ką, ale jak roz­ma­wiać z wła­sną przy­szłą żoną? Pręd­ko wy­mknął się spo­mię­dzy dziew­czy­ny i jej stry­ja i uciekł poza okrąg bla­sku ognia.

 

Cie­szył się i osią­gnię­cia­mi, i za­ba­wą, po­trze­bo­wał jed­nak chyba od­de­chu, zwłasz­cza, że wino za­czę­ło już ude­rzać do głowy i po­ja­wi­ły się dziw­ne myśli.

 

Przy­siadł na pu­stej becz­ce, którą wy­nie­sio­no poza pla­cyk, za­czerp­nął chłod­ne­go, noc­ne­go po­wie­trza. Czuł za­pach dymu, potu, zwie­rząt i pie­czo­ne­go mięsa.

 

Usły­szał czy­jeś kroki – wy­so­ka syl­wet­ka ode­rwa­ła się od świę­tu­ją­cych i zmie­rza­ła w jego stro­nę. Bez trudu roz­po­znał w niej Czar­ne­go Sza­ma­na.

 

– Cóż to, synu Uzoga, umy­kasz?

 

– Pa­trzę z ze­wnątrz.

 

Ta­khir przy­siadł na becz­ce obok mło­dzień­ca.

 

– Och. A prze­cież je­steś od teraz czę­ścią ple­mie­nia – Wy­cią­gnął dłoń i chwy­cił za oka­le­czo­ne, obo­la­łe ucho Ke­khar­ta. – Po co wy­cho­dzić na ze­wnątrz, kiedy jest się we­wnątrz? To za­da­nie sza­ma­na, nie twoje, Ke­khar­cie. A ja nie widzę, by duchy su­ge­ro­wa­ły, że cię wy­bra­ły.

 

– Czuję się dziw­nie – przy­znał młody ork.

 

– To nie czuj się dziw­nie. W twoim ple­mie­niu i twoim ro­dzie dla tych, któ­rzy się dziw­nie czują nie ma miej­sca. Albo bę­dziesz na­le­żał, albo zo­sta­niesz wy­rzut­kiem. Masz na­le­żeć. Nie od­da­laj się, nie wy­kra­czaj poza, nie…

 

Prze­rwał mu do­no­śny krzyk, do­cho­dzą­cy gdzieś z boku, z gra­nic kręgu świa­tła. Za­alar­mo­wa­ni, po­bie­gli w tamtą stro­nę – nie oni jedni. Pręd­ko utwo­rzy­ło się zbie­go­wi­sko wokół dwóch osób.

 

Jedną z nich była Hurik. Jej tu­ni­kę ro­ze­rwa­no, tak, że widać było kształt­ne pier­si dziew­czy­ny. War­cza­ła, szcze­rząc zęby – na mło­de­go wo­jow­ni­ka z Na­gich Cza­szek, który leżał na ziemi, trzy­ma­jąc się za kro­cze. Jego twarz prze­ci­na­ły krwa­we ślady po pa­znok­ciach.

 

– Nikt nie waży się mnie do­tknąć! – wrza­snę­ła Hurik. – Od dziś dnia nie tknie mnie żaden męż­czy­zna, a jeśli to uczy­ni, niech moja hańba spad­nie na niego i na jego na­sie­nie! Je­stem Hurik, córka Var­dży z Przy­cię­tych Uszu i ślu­bu­ję na Tin­dre, córkę matki Ziemi, że nie dam się tknąć żad­ne­mu męż­czyź­nie, nie obe­tnę wło­sów, nie tknę czó­łen­ka tkac­kie­go ani wrze­cio­na, ani nie wezmę do ust go­to­wa­ne­go po­kar­mu, póki nie spę­dzę pię­ciu lat w ste­pie, wśród wo­jow­ni­czek Tin­dre!

 

– Świę­ta Ko­bie­ta! – krzyk­nął ktoś w tłu­mie.

 

Zaraz ko­lej­ne głosy do­łą­czy­ły do niego: okrzy­ki na cześć Hurik, która po­sta­no­wi­ła wkro­czyć na drogę do chwa­ły.

 

– Oto jest spo­sób wyj­ścia poza – rzekł Ta­khir, na­chy­la­jąc głowę tak, by mówić do ucha Ke­khar­ta. – Poza obo­wiąz­ki przy­na­leż­ne ko­bie­cie, poza obo­wią­zek od­da­nia się temu, który po nią się­gnie. Jeśli opusz­czasz ple­mię, rób to w spo­sób, który przy­nie­sie mu chwa­łę, synu Uzoga.

 

– Nie mó­wi­łem, że chcę opu­ścić ple­mię.

 

– Ale opusz­czasz tych, któ­rzy świę­tu­ją na twoją cześć.

 

– Po pro­stu muszę coś prze­my­śleć.

 

– Cóż ta­kie­go?

 

– Wódz Na­gich Cza­szek od­da­je mi córkę swej sio­stry.

 

Alva­blo­det wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu.

 

– To za­szczyt. Wspa­nia­ła par­tia. Pięk­na ko­bie­ta.

 

– Po­wi­nie­nem… – Ke­khart pra­wie ugryzł się w język. Mó­wie­nie pew­nych rze­czy nie było bez­piecz­ne, ale z dru­giej stro­ny wypił już dość wina… a Czar­ni Sza­ma­ni nie byli znani z dłu­gich ję­zy­ków. – Po­wi­nie­nem teraz wziąć ją na stro­nę i po­siąść. Ona nie jest jak Hurik. Ona chce tego. A ja nie wiem. Nie czuję. Nie czuję po­trze­by.

 

Ta­khir za­my­ślił się.

 

– To jest pro­blem – zgo­dził się. – Spory. I widzę to wy­kro­cze­nie poza. Nie­do­brze, synu Uzoga, nie­do­brze. Nie czu­jesz po­trze­by ko­bie­ty… A czego in­ne­go?

 

– A czy ty to zro­zu­miesz? Je­steś eu­nu­chem!

 

Czar­ny Sza­man za­śmiał się gło­śno.

 

– Są­dzisz, że nie je­stem męż­czy­zną? Cóż, nie­wie­le bra­ko­wa­ło, tyle ci po­wiem. Ale za­cho­wa­łem moją mę­skość, choć nie nie­na­ru­szo­ną… Uczy­nio­no mnie czymś po­mię­dzy, i męż­czy­zną, i ko­bie­tą, jeśli chcesz wie­dzieć. Jed­nym i dru­gim. Ani jed­nym ani dru­gim.

 

Ke­khar­ta za­tka­ło. Nie umiał sobie wy­obra­zić, jak mo­gło­by to wy­glą­dać – choć do­strze­gał, że Ta­khir nie do końca za­cho­wu­je się jak męż­czy­zna, próba wy­obra­że­nia sobie fi­zycz­nych szcze­gó­łów koń­czy­ła się za­wro­ta­mi głowy.

 

– Jak… to…?

 

– Och, Ke­khar­cie, nie będę cię za­mę­czał szcze­gó­ła­mi, któ­rych nie chcesz znać. To ty je­steś teraz pro­ble­mem, ty i twoja nie­chęć do zbli­że­nia z ko­bie­tą… Oby mi­nę­ła, bo jeśli nie… – Po­krę­cił głową. – Dam ci radę, upij się. Upij się teraz, za­śnij. Wódz Na­gich Cza­szek nie bę­dzie miał ci za złe. Do na­stęp­ne­go spo­tka­nia z twoją na­rze­czo­ną bę­dziesz miał wiele czasu do na­my­słu.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zna­la­zła się w końcu dobra dusza, która przej­ża­ła tekst :) Au­tor­ka sama też pra­cu­je jak może. W końcu tfór się te pół roku od­le­żał, można dłu­bać...

Dzię­ku­ję, An-Nah. Cie­szę się, że przede mną jesz­cze osiem­na­ście tak mi­łych wie­czo­rów. Bo nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że Twoja opo­wieść bę­dzie tak in­te­re­su­ją­ca do sa­me­go końca.

Nie­śpiesz­ną akcję uwa­żam za za­le­tę - jest czas na do­wie­dze­nie się cze­goś o sza­ma­nach, na uczest­nic­two w uczcie ini­cja­cyj­nej, na po­zna­nie oby­cza­jów ple­mion. Je­stem pewna, że jesz­cze wiele nam opo­wiesz. I z pew­no­ścią tak ład­nym ję­zy­kiem jak do­tych­czas.

Mam tylko jedną uwagę. Na­pi­sa­łaś, że kumys to "Sfer­men­to­wa­ne koń­skie mleko...". Czy aby na pewno? Czy nie jest to przy­pad­kiem mleko kla­czy? :)

Po­zdra­wiam bar­dzo ser­decz­nie.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Wcią­ga­ją­cy, dobry tekst. Nie bar­dzo jest się czego cze­piać. ;)

Cze­kam na ciąg dal­szy.

Rgu­la­to­rzy: ale klacz to prze­cież koń płci żeń­skiej, a nie inny ga­tu­nek :).

No i w ogóle dzię­ku­ję za kko­men­ta­rze.

Masz rację, An-Nah, ale uwa­żam, że o ile mó­wiąc o mleku kro­wim, kozim czy owczym, wiemy, że po­zy­sku­je­my je od samic tych zwie­rząt (nazwa ga­tun­ku jest jest ro­dza­ju żeń­skie­go), to w przy­pad­ku mleka koń­skie­go wska­za­ła­bym jed­nak, że mamy je od kla­czy czy ko­by­ły. "Mleko koń­skie" po pro­stu mi nie pa­su­je, źle brzmi.

Ist­nie­je co praw­da mleko ośle, wiel­błą­dzie, ba­wo­le, że o in­nych ssa­kach nie wspo­mnę, więc nie będę się upie­rać. W ko­men­ta­rzu po­dzie­li­łam się je­dy­nie uwagą, nie mia­łam za­mia­ru za­rzu­cać błędu Ci ani nie­wie­dzy. To Ty je­steś Au­tor­ką i do Cie­bie na­le­ży de­cy­zja, ja­kich sfor­mu­ło­wań i ter­mi­nów uży­wać.

Po­zdra­wiam. Bar­dzo ser­decz­nie.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

No! Druga część prze­czy­ta­na i z przy­jem­no­ścią ocze­ku­ję na­step­nej

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066

"Spraw­nym ru­chem alva­blo­det odła­mał upie­rzo­ny ko­niec strza­ły i prze­pchnął drzew­ce na wylot, przez bark i pierś Var­da­na. To wy­bu­dzi­ło chło­pa­ka z omdle­nia: wydał z sie­bie wrzask bólu, nim znów osu­nął się w ot­chłań, z szoku i po­tęż­ne­go upły­wu krwi."

Po­wiem szcze­rze --- nie za bar­dzo to widzę, jako te­ra­pię lecz­nic­żą. Strza­ła  tkwi­ła w ple­cach, a potem prze­pchmię­to ją przez bark i pierś. Wy­chdo­zi na to, że w ten spo­sób strza­ła prze­szy­ła jedną z po­sta­ci opo­wie­ści na wylot. No...

Cie­ka­wy za­bieg. 

Ła­twiej prze­pchnąć grot do przo­du niż wy­ry­wać, zwróć uwagę na kształt strza­ły (a nie daj boże z za­dzio­ra­mi :)

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066

O wi­dzisz, gdzieś się, nie pa­mię­tam gdzie, spo­tka­łam z czymś takim: wła­snie że strza­łę ła­twiej prze­pchnąć, niż wy­cią­gnąć... ale nie spraw­dzi­łam, czy to praw­da (za­po­mnia­ne prze­ze mnie źró­dło było fik­cją i mogło być pi­sa­ne bez re­se­ar­chu...). Dzię­ki.

Trze­cia część!

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066

Dj Jajko, nie­ste­ty, nie. Grot strza­ły drązy w ciele kanał wlo­to­wy o śred­ni­cy od­po­wia­da­ją­cej roz­mia­ro­wi grota. Z za­sa­dy grot strza­ły / bełtu jest nie­wiel­kich roz­mia­rów. Ma to  swoje  uza­sad­nie­nie i fi­zycz­ne, i ae­ro­dy­na­micz­ne, do­śi­wad­czal­nie znane już w sta­ro­żyt­no­ści, ale o to mniej­sza. Mniejszt grot -- szyb­szy lot stray -- więk­sza siła prze­bi­cia.  

Ale przyj­mij­my, że to duży grot, z za­dzio­ra­mi na gro­cie. Mamy sze­ro­ki kanał wlo­to­wy, a za­dzio­ry już wy­ko­na­ly swoje za­da­nie.  

Dys­kret­nie nie wspo­mi­nia­łem o drob­nym, acz istot­nym szcze­gów­le -- je­że­li prze­pchnię­to strza­łę przez  bark i pierś, to i chyba przez płuco... 

Za­sta­no­wil­bym się nad tym ka­wał­kiem tek­stu.     

Po pierw­sze strza­ła wi­ru­je w cza­sie lotu, więc nie wcho­dzi pro­stym ka­na­łem. Po dru­gie, drąży a ciało się na­tych­miast za­my­ka. Do tego, jeśli czło­wiek był tra­fio­ny w cza­sie ruchu (jazdy kon­nej, biegu) to zmia­na po­zy­cji, jak z tego konia zszedł, czy się po­ło­żył, może spo­wo­do­wać takie prze­su­nię­cia w ukła­dzie kost­nym/mię­śnio­wym, że wy­cią­gnię­cie strza­ły bę­dzie nie­moż­li­we - nie znam się - kom­bi­nu­ję :)

Nikt nie robił gro­tów strzał gład­kich, jak pro­mień, na któ­rym są osa­dzo­ne - za­wsze jest to coś, o prze­kro­ju trój­kąt­nym i ła­twiej wcho­dzi niż wy­cho­dzi :)

Słusz­nie - jeśli strza­ła we­szła nie­zbyt głę­bo­ko to prze­py­cha­nie jej może spo­wo­do­wać więk­sze szko­dy, ale jak sie­dzi głę­bo­ko to pew­nie w czę­ści przy­pad­ków le­piej bę­dzie ją prze­pchnąć.

 

Ale do te­ma­tu:

TRZE­CIA CZĘŚĆ ALBO BAN :)

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066

Po­wiem tak: Wow. To zna­czy, cho­dzi mi o te roz­k­mi­nę o strza­łach. Nigdy się nie spo­tka­łam z miej­scem, gdzie by takie tehc­nicz­ne szcze­gu­ły były roz­wa­ża­ne (nie li­cząc mojej dru­ży­ny do RPG :) )

Dzię­ki. Da­je­cie do my­śle­nia.

 

Trze­cia część w ko­rek­cie. Ale mnie cie­szy, że ktoś czeka. I jesz­cze banem grozi XD

Za dużo sesji, za dużo fil­mów, za dużo ksią­żek i zbęd­nej wie­dzy, w tym łucz­ni­czej.

 

Jesz­cze w te­ma­cie strzał - kie­dyś były kute, teraz groty są to­czo­ne - zde­cy­do­wa­nie ła­twiej­sze do wy­cią­ga­nia

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka