- Opowiadanie: heldan - Za mgłą

Za mgłą

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Za mgłą

Słońce zaszło około czterech godzin temu. W zimie mogło to oznaczać godzinę 20, ale w lipcu był to środek nocy. Mimo migotliwego światła latarni i wąskiej stróżki niebieskawego neonu wpadającego z korytarza, w pokoju było ciemno. Białe ściany dawały jednak wystarczająco blasku, aby bez problemu poruszać się i rozróżniać kształty. Stan miał też wilczy wzrok. Mimo to przygotowania musiały odbywać się z niezwykłą precyzją. Nie mógł pozwolić sobie na to żeby przypadkowo rozsypać składniki czy strącić kubek z wywarem. O naczynia nie było łatwo. Kiedyś potłukł talerz, przez tydzień parujące ziemniaki wykładano mu prosto na stolik. Następnie przychodziła pani sprzątaczka i wycierała stolik śmierdzącą szmatą. Nowy talerz przyniosła mu dopiero pielęgniarka Basia, siostra której fartuch dał się dopiąć tylko na środkowy guzik, a nad ustami bujnie rosły wąsy. Była za to bardzo miła. Wraz z nowym naczyniem, Stan miał już cały komplet naczyń z białym napisem: SZPITAL PSYCHIATRYCZNY IM. SIGMUNDA FREUDA.

 

Teraz rozstawione one były na podłodze za łóżkiem. Na talerzu leżały liście, nasiona i inne fragmenty roślin starannie rozlokowane w małe sterty. W kubku bulgotała substancja o niezwykle nieprzyjemnym zapachu. Stan leżał cicho na łóżku, wiedział, że gdyby teraz pielęgniarz otworzył drzwi, a w jego nozdrza dostałby się cierpki zapach chryzantem cały plan ległby w gruzach. Jeszcze piętnaście minut i ostatni składnik. To już drugi wywar dzisiaj – pomyślał Stan – na szczęście nie straciłem swoich umiejętności. Jeszcze jeden pozostanie do zrobienia, więcej nie zaryzykuję…

 

Stan chodził do dobrego gimnazjum w Łodzi. Był dzieckiem z sierocińca i jako jeden z niewielu miał smykałkę do nauki. Szybko to zauważono i podziwiano go skrycie. Zdążył się jednak nauczyć, że każdy kij ma dwa końce. Nauczyciele traktowali go lepiej niż innych. Miał największy pokój. Tylko on miał go dla siebie na wyłączność. Była to co prawda zaledwie dwuosobowa klitka, ale i tak ją lubił. Dużo wcześniej mieszkał z Pawłem. Pobił on jednak bardzo silnie starszą panią i wylądował w poprawczaku. Od tej pory kadra dbała aby dziwnym zbiegiem okoliczności nie trafił się żaden współlokator. Były jednak złe strony bycia inteligentnym. Średnio raz na dzień dostawał manto. Nazywali go bystrzakiem lub okularnikiem. Do czasu. Zimą w dzień szesnastych urodzin Stana do sierocińca przyszedł Jan Świerzb. Stan miał dziwne przeczucie, że jego nazwisko nie było mu dane bez przyczyny. Na dworze szalały zamiecie a temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni na minusie. Biedaczynę znaleźli niemal zamarzniętego przy placu budowy nowego dworca. Ledwie żywego umieścili w pokoju Stana i poprosili go żeby się nim zaopiekował. Nie dalej niż po tygodniu Stan kąpał się dwa razy częściej i wymienił wszystkie ręczniki. Świerzb na szczęście zniknął tak szybko jak się pojawił, a Jan gdy tylko wyzdrowiał został jego najlepszym przyjacielem.

 

Z początkiem kwietnia Stan zaczął przynosić do pokoju różne rośliny. Wszystko co tylko zdążyło wyrosnąć, korzystając z wiosennych promieni słońca, zaraz znajdowało miejsce w kufrze pod łóżkiem Jana. Stan ignorował nowy stan rzeczy dopóki w pokoju nie zaczęło śmierdzieć. Cuchnęło niesamowicie. Zawsze gdy Stan wychodził na kolację to Jan zostawał sam. Raz musiał napisać list, innym razem została mu praca domowa, a czasem wieczorami bolał go brzuch. Niezmienne było jedno. Gdy Stan otwierał drzwi od pokoju to czuł unoszący się w powietrzu odór. Na ogół śmierdziało zgnilizną, lub zepsutymi jajami. Raz nawet Stan musiał oddać dopiero co zjedzoną kolację.

 

– Słuchaj Johnny – tak do niego mówili – jeśli jutro wrócę i znowu będzie tak jechało to Cię wypierdolę. Pójdę do wychowawcy i następnej zimy będziesz gryzł lud pod dworcem. – Zabrzmiało ostrzej niż chciał. Lubił Jana, ale to się musiało skończyć.

 

– Sorry – to jedyne co potrafił wymamrotać w odpowiedzi. – więcej się nie powtórzy.

 

Powtórzyło się i to nie raz. Zmiana nadeszła nieoczekiwanie. Któregoś wieczoru Johnny poprosił Stana aby ten nie szedł na kolację. Powiedział wtedy – Stan… To mój ostatni wieczór tutaj. Ktoś mnie ściga i jest już blisko. Wiem o tym. Chcę jednak przekazać Ci tajemnicę, która pomoże Ci w życiu. Być może będzie jedyną szansą aby wydostać Cię z tego szlamu. Będziesz musiał jednak korzystać z niej ostrożnie, uwierz mi nie wszyscy muszą o tym wiedzieć…

 

Tak Stan dowiedział się o alchemii, sztuce która pierwotnie miała zamieniać ołów w złoto, o tajemnej wiedzy o której czytał u Sapkowskiego w trylogii husyckiej (takie przygody Reynevana, czy Reinmara z Bielawy: jak kto woli), która teraz była w zasięgu ręki. Nauczył się warzyć mikstury uśmierzające ból, oślepiające, a nawet odurzające. Te ostatnie wpakowały go w kłopoty. Najbardziej jednak pragnął nauczyć się znikać.

 

Johnny najwyraźniej sztukę tę opanował dość dobrze. Następnego ranka bowiem jego łóżko było puste a wszystkie rzeczy rozpłynęły się w powietrzu. Nikt go więcej nie widział. Nikt również nie wie jak wydostał się z zamkniętego strzeżonego budynku. O nagraniach z kamer nikt nie chciał rozmawiać, a całą historię, ktoś szybko uciszył. Na miejscu nie było ani policji, ani dziennikarzy.

 

Minął czas przygotowywania drugiego wywaru Stan dodał ostatni składnik. Tylko zabulgotało. Ciemno zieloną substancję ostrożnie wciągnął do wyjętej z kosza strzykawki. Igły zawsze zabezpieczano, ale strzykawki wrzucano do koszów w pokojach, zaraz po wykonaniu zastrzyku. Razem z plastikowymi ampułkami z których wyciągano lek. Z precyzją nacisnął na strzykawkę, tak aby wypchnąć pozostałe powietrze. Drugi wywar gotowy, został jeszcze jeden. Najprostszy, ale najwięcej od niego zależało. Stan powoli wylał resztkę poprzedniego wywaru z kubka do niewielkiego zagłębienia w podłodze w rogu pokoju. Substancja niewinnie zalśniła w świetle neonu. Złapał za skraj białego prześcieradła i dokładnie wytarł kubek. Teraz pozostało niewiele czasu. Za minutę kiedy wywar będzie gotów trzeba będzie działać i nie będzie już odwrotu. Stan nasypał do kubka garść nasion i suchych liści. Nie miał już wody, ale wiedział że wystarczy nawet odrobina jego śliny i minuta. Zebrał najwięcej śliny jak mógł i obficie splunął do kubka. Na 60 sekund zatopił się w rozmyślaniach.

 

Najlepszy był wywar z grzybów. Nikt nie wiedział, że to grzybki psylocybinowe. Z tego sprawy nie zdawał sobie nawet Johnny, kiedy pokazywał ten wywar Stanowi. Nikt też nie wie dlaczego niedługo później grzybki znane były w każdym gimnazjum w Polsce. Grzyby Stan kroił na małe kawałeczki, jeśli zebrał właściwe to ich miąższ zmieniał się na niebieski lub zielony kolor, a następnie krótko gotował. W sierocińcu pili wszyscy, do póki ich nie przyłapano.

 

Stana oskarżono o przygotowywanie i spożywanie alkoholu. Postawiono przed sądem dla nieletnich. Tu właśnie, podczas przesłuchania popełnił największy błąd. Wyparł się, zaczął mówić o alchemii, o grzybach, wywarach i zniknięciu Johnnego. O tym ostatnim nikt nie chciał słyszeć i pewnie dlatego najprościej było uznać Stana za czubka.

 

Z kubka zaczął wydostawać się gęsty dym. Gdyby nie udało mu się dostatecznie szybko wydostać z pokoju udusiłby się. Kłęby dymu buchały coraz silniej. Przestało być cokolwiek widać. Stan podniósł strzykawkę i wziął kubek do ręki. Wstał. Gdy trzymał kubek w ręce wokół niego niewiele było widać. Gęsta mgła opanowała cały pokój. Stan ledwie widział czubek własnego nosa. Mało czasu – pomyślał. Namacał klamkę, a pod nią zamek. Wsunął dzióbek strzykawki w stalowy otwór i delikatnie nacisnął. Rozległ się cichy syk, zaśmierdziało zgniłymi jajami i gorącym żelazkiem. Niezawodny przez wiele lat mechanizm topił się w niewyobrażalnej temperaturze. Stan szybko cofnął rękę. Popchnął drzwi nogą. Drzwi ustąpiły, a zasuwa pozbawiona trzymającego ją mechanizmu upadła z brzękiem na posadzkę.

 

Korytarz wypełniał się dymem, Stan zaczekał chwilę, aż cały korytarz opanuje mgła. Słyszał już w oddali okrzyki alarmowe. Trzaskały drzwi i szurały lekarskie klapki. Gdzieś w końcu korytarza słychać było odgłos traperów ochroniarza. Stan poruszał się blisko ściany. Dobrze wiedział gdzie ma iść. Nigdy nie zapomni pierwszej podróży po tych korytarzach, kiedy prowadzono go do jego klitki. Mijał kolejne drzwi. Pokój lekarski, dyżurka pielęgniarek, kilka pokoi pacjentów. Nie widział ich ale wiedział, że po drugiej stronie były drzwi do Sali zabiegowej, a za nimi jeszcze jedne gdzie podobno nadal eksperymentowano z lobotomią. Starał się iść cicho z kubkiem wyciągniętym przed siebie. Drugą rękę ostrożnie trzymał blisko klatki pierściowej uważając aby nie nacisnąć na strzykawkę. Ochroniarz był już blisko. Poruszał się po omacku. Stan słyszał jego trapery, oraz tępe uderzenia ręką o ścianę, tę samą, której trzymał się Stan. Aby nie wpaść prosto na niego postanowił ostrożnie przejść na drugą stronę. Korytarz był szeroki na około pięć metrów. Pokonywanie tak niewielkiego dystansu okazało się być jednak wiecznością. Przystawał ze zgrozą za każdym razem gdy ustawały kroki ochroniarza. Nie mógł pozwolić sobie, na to żeby tamten go usłyszał. Coraz bliżej były odgłosy zbliżających się lekarzy. Szli od drugiej strony korytarza. Najpierw dotrą do mojej sali – pomyślał – Podniosą alarm.

 

Dotarł do drugiej strony korytarza i niemal natychmiast usłyszał głos ochroniarza – Ty kurwo, niech Cię szlak!

 

Pomylił się. Musiał zawieść go słuch. Teraz wpadł prosto w ręce ochroniarza. Po takim wyskoku nie będzie już szansy żeby się stąd wydostać. Już nigdy. Nic się jednak nie stało. Nikt nie uchwycił go nagle za rękę. Nie poczuł nieprzyjemnego oddechu starego ochroniarza na swojej twarzy. Wtedy zrozumiał, że tamten zbluźnił pozostawiony na ziemi przez robotników sprzęt w który prawdopodobnie się zaplątał. Jego przypuszczenia zdawało się potwierdzać gorączkowe szuranie traperów, ciężki łoskot upadającego ciała i kilka następnych przekleństw.

 

Niedaleko za nim banda lekarzy dotarła wreszcie do właściwego pokoju. Rozległy się okrzyki. Musieli również usłyszeć upadającego ochroniarza. Zapewne wzięli go za Stana bo słychać było, że żwawo ruszyli w tę stronę. Stan liczył tylko, że nie zauważyli stopionego zamka, to mogłoby go zdemaskować. Przyspieszył, czuł, że koniec korytarza nie może być daleko. Za sobą usłyszał kolejny łoskot i głosy.

 

Stój Ty skurwielu – to głos młodziutkiego lekarza, który zawsze chodził z kretyńskim uśmieszkiem.

 

– Odwal się, to ja Tomasz, ochrona do kurwy.

 

– Widziałeś tamtego?

 

– Kogo miałem widzieć, może mnie oświecisz. Jak na razie szukałem źródła tego cholernego dymu. Ktoś coś podpalił?

 

– Tego nie wiemy, ale Stan dał drapaka – powiedział lekarz dyżurny. Nieco starawy i zrzędliwy doktorek. – rozdzielmy się. Ja z Tomaszem pójdę w stronę dyżurki ochrony, a Wy zawróćcie. Przeszukajcie każdą salę i do ciężkiej cholery zróbcie coś z tym dymem.

 

Gdy ruszyli Stan zdał sobie sprawę, że cały czas stał i słuchał, zamiast wykorzystać chwilę i być już na końcu korytarza. Szybko odwrócił się i przez nieuwagę zawadził jedną nogą o drugą i omal nie stracił równowagi. Podparł się ściany ręką z kubkiem robiąc przy tym nie mało hałasu. Dźwięk tłukącej porcelany rozległ się głośnym echem po korytarzu. Na szczęście kubek nie rozleciał się, a jedynie pękł u góry. Lekarz i ochroniarz teraz już biegli. Stan w desperacji, szybko położył się na ziemi wzdłuż korytarza. Nie musiał długo czekać na efekt. Poczuł uderzenie w nogę i lekkie przydepnięcie ręki, a dwie biegnące postacie figlarnie przeleciały nad nim boleśnie upadając na zimną posadzkę. Nim się zorientował ktoś trzymał go za rękę. To był lekarz. Wyczuł po uścisku. W akcie desperacji trysnął ze strzykawki. Musiał trafić w twarz, bo usłyszał plucie i charczenie dyżurnego. Uścisk jednak nie zelżał, eliksir nie działał na ciało i Stan o tym wiedział. Po chwili stało się jednak coś nieoczekiwanego. Lekarz zaczął krzyczeć, jak gdyby ktoś przyłożył mu rozgrzane do czerwoności żelazo. Stan pomyślał, że jego wyobrażenie nie było dalekie od prawdy lekarz nosił bowiem kolczyki w uszach, które prawdopodobnie weszły w reakcje z wywarem. Doktor puścił Stana i zaczął przeraźliwie krzyczeć. Cały korytarz rozbrzmiał echem. Przerażający syk nadchodził z miejsca gdzie jeszcze przed chwilą była twarz doktora. Stan starał się o tym nie myśleć.

 

Powoli uniósł się, najpierw na kolana, a następnie stanął pewnie na nogach. Nie słyszał żadnych odgłosów poza paskudnym bulgoczącym dźwiękiem wydobywającym się z ust konającego lekarza. Chciał mu pomóc, nie chciał przecież nikogo skrzywdzić, ale było zbyt późno. Głowa doktora wyglądała teraz zapewne nie lepiej niż pieczone jabłko. Stan nastawił uszu, nadal nic. Ruszył do przodu. Postawił niespełna krok i niemal upadł z powrotem. Tym razem potknął się o ciało ochroniarza, który na skutek upadku prawdopodobnie stracił przytomność. Teraz najwyraźniej poruszył się bo słychać było szelest ubrania. Zaraz zacznie wzywać pomocy, będzie wywrzaskiwał na cały szpital, że skierowałem się w tę stronę – pomyślał Stan – trzeba szybko wiać.

 

Następne kilkadziesiąt kroków niemal biegł. Ochroniarz doszedł do zmysłów i zaczął wzywać pomocy. Stan słyszał za sobą kroki, nie jednej osoby, lecz całej gromady. Zaczął biec ryzykując potknięciem, lub poślizgnięciem się na mytej po całym dniu podłodze. Kroki śledzące go były coraz bliżej. Usłyszał głos dziadka z ochrony – w tamtą stronę pobiegł, mną się nie przejmujcie. I znów kroki, odbijające się echem od niskiego sklepienia.

 

Stan pędził do drzwi na końcu korytarza, ile sił w nogach. Czas wyraźnie zwolnił, a pościg się zbliżał. Ogarnęło go jedno z tych niesłychanych uczuć których nie może sobie nijak wytłumaczyć. Wiedział, że doszedł do końca korytarza. Może za metr czy dwa miał dotknąć ręką zimnej stali. Powoli się zbliżył i wyciągnął rękę ze strzykawką. Miał nadzieję, że nie zmarnował całego płynu. Ostrożnie namacał zamek i wstrzyknął kilka kropel. Po raz kolejny tego wieczoru usłyszał syk topionego metalu i poczuł woń żelazka. Pościg nie ustępował. Lekarskie klapki i kilka nowych par butów nieubłaganie się zbliżały. Stan pociągnął za klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Szarpnął jeszcze raz z całych sił. Bez efektu. W jego uszach dudniły odgłosy butów szurających po wypolerowanej posadzce.

 

– EEEEEECH do cholery – wypowiedział nagłos szarpiąc się z drzwiami. – Już po mnie. Zastanowił się czy gdzieś w pobliżu jest jakaś sala w której mógłby się ukryć, ale doszedł do wniosku, że jak dotrą do końca to rozdzielą się i przetrzepią wszystkie miejsca do których mógłby się udać. Upadł na kolana, nagle z całą siłą przygniotła go rozpacz, bezsilność i zmęczenie. Łzy bezwiednie napłynęły do oczu. Klęcząc oparł głowę o zimną stal to spotęgowało głębokie dudnienie buciorów. Osuwając się coraz niżej coś rozcięło jego skroń, odruchowo pomacał drzwi. Drugi zamek, niech to szlak – wybełkotał – jak mogłem zapomnieć. Szybko wystrzelił ze strzykawki do dziurki od dużego staroświeckiego klucza, a drzwi pod jego naporem natychmiast się otworzyły. Wstał i zaczął biec.

 

Pędził przed na oślep przed siebie. Wiedział, że jest w Sali odwiedzin, choć nigdy nikt go nie odwiedzał. Przechodził tędy kiedy go przyjmowali i jeden raz był u niego adwokat z urzędu, żeby podpisał jakieś papiery. Potem już nigdy tędy nie przechodził.

 

Była to dość obszerna sala, wypełniona ciężkimi metalowymi stolikami i krzesłami. Wszystko było przykręcone do ziemi, tak aby nie dało się tego użyć do wyrządzenia komuś krzywdy. Ściany nie były białe jak w całej reszcie szpitala. Nie chciano prawdopodobnie aby odwiedzający czuli się przygnębieni atmosferą „sanatorium” jak na nie mówili, dlatego pomalowano je na przyjemny niebieski kolor. Ochroniarze pilnujący tego miejsca zawsze przybierali na twarz uprzejmy uśmiech mówiący: Wszystko będzie dobrze, nie ma co się martwić.

 

Teraz w Sali nie było nikogo, a Stan natrafiał jedynie na stoliki i krzesła boleśnie raniąc sobie kolana i uda. Słyszał, że jego prześladowcy wbiegli za nim do Sali, nagle rozbłysły światła, ale nie poprawiło to widoczności we mgle, która zdążyła się już rozejść po pomieszczeniu. Stan dopadł do drzwi, czuł jednak że może nie zdążyć. Oni mieli tę przewagę, że lepiej znali teren i szybciej się przemieszczali. W nadziei pociągną za klamkę i o dziwo drzwi ustąpiły. Nie było przecież potrzeby zamykania tego pomieszczenia na noc. Wybiegł do krótkiego przedsionka. Tutaj wyraźnie czuć było zapach słodkiego powietrza i ogromnych bukowych drzwi.

 

Stan powoli przybliżył się do drzwi. Były one zaryglowane od środka, nikt nie mógł pomóc więźniowi w ucieczce. Po środku zwisała duża srebrna kłódka marki Gerda. Stan po raz ostatni nacisnął na strzykawkę. Tym razem na wszystkie strony prysnęła z niej resztka wywaru. Kłódka lekko zasyczała i dziurka uległa zniekształceniu. Teraz nie tylko Stan nie mógł z niej skorzystać, ale również posiadaczowi klucza nie przydałaby się ona już do niczego. Stan odwrócił się szukając innego wyjścia. Nie zdążył się jednak zastanowić gdy któryś z lekarzy wpadł na niego z impetem. Złapał go z całych sił. Kubek upadł na ziemię roztrzaskując się w drobny mak. W tym samym momencie mgła się rozproszyła.

 

Trzymał go najbardziej umięśniony z lekarzy. Chodziły pogłoski, że torturował on pacjentów i gwałcił kobiety. Stan wierzył w te pogłoski, od siebie dodawał wątpliwość czy Wielki Grzegorz interesował się jedynie płcią piękną. Trzymał go mocno przyciskając do ściany naprzeciw drzwi. Pozostali lekarze już nadbiegali. Stan zastanowił się co zrobi z nim ten wielkolud kiedy już zaprowadzą go z powrotem do Sali i to zmotywowało go do myślenia.

 

Po obu stronach drzwi były niewielkie okna z witrażami. Budynek był zapewne renesansowy, choć Stan nie mógł tego powiedzieć na pewno. Nigdy nie przykładał zbytniej uwagi do sztuki, ale jako dobry uczeń zapamiętywał część informacji z lekcji historii. Za drzwiami Długie schody prowadziły na chodnik przy ulicy Piłsudskiego. Nie był pewien czy podwyższenie na które wchodziło się po schodach było tak szerokie, że sięgało okien czy nie. To była jedyna szansa. W jednej chwili uderzył prawym kolanem w przyrodzenie oprawcy i gdy tamten jęknął zaskoczony Stan z całej siły odepchnął się nogą od ściany do której był przyciśnięty. Wielkolud zaczął tracić równowagę. Jeszcze kilka kroków, szczęk pękającego szkła pod ciężarem lekarza i już obaj znaleźli się w powietrzu. Oznaczało to, że podwyższenie było węższe niż przypuszczał Stan. Okazało się, że to właśnie ten fakt miał zagwarantować mu wolność. Spadli obaj na grządki z różami. Wiły się one wokół pionowo wbitych prętów. Stan zsunął się z doktora, na którego upadł. W ustach poczuł słodki smak krwi. Spojrzał na swój brzuch, był cały zakrwawiony. Nie czuł jednak bólu. Zanim zdążył pomyśleć dlaczego, spojrzał na bezwładne ciało lekarza. Z ust wypluwał on z bulgotem krew. Na wargach rytmicznie powstawały czerwone bańki. Bardziej przerażający był jednak strumień krwi wypływający rytmicznie z rany na jego boku. Był przedziurawiony na wylot. Krew tryskała na jego twarz. Oczy wyrażały skrajne przerażenie.

 

Stan zatoczył się, wpadł w kolejne róże i niemiłosiernie się pokłuł. W jego głowie kłębiły się myśli. Nie mógł uwierzyć, że zabił drugiego człowieka tego wieczoru. Nie wiedział także jak sobie wmówić, że im się należało. Wstał i otrzepał się. Dopiero teraz zorientował się ile ma szczęścia. Część lekarzy wyglądała z potłuczonego okna z głupimi wyrazami na twarzach. Bali się skakać. Pozostali próbowali otworzyć uszkodzoną kłódkę. Stan wybiegł na drogę. Zaczął się rozbierać. Zdjęte ubrania rzucał na trawnik. Stojąc nagi podniósł spodnie i z kieszeni wyciągnął plastikową ampułkę. Część płynu wycisnęła się przez niewielki otwór, ale ponad połowa została. Wystarczy na jakieś dwie godziny – pomyślał.

 

Łyknął eliksir jednym haustem. W smaku był całkiem przyjemny. Jednak zaraz po wypiciu zapiekło go gardło, a pot wystąpił na czoło. Złapał się za brzuch. Miał ochotę zwymiotować, ale wiedział, że to zepsuło by efekt, na szczęście mdłości minęły tak szybko jak się pojawiły. Pobiegł na najbliższy przystanek. Przyspieszył, bo zobaczył nadjeżdżający autobus. Ustawił się za jedyną osobą na przystanku, młodym robotnikiem prawdopodobnie zmierzającym do pracy. Wsiadł do autobusu. Odruchowo kiwnął kierowcy na dzień dobry, ale ten go zignorował. Spojrzał w lusterko kierowcy. W autobusie były tylko dwie osoby. Kierowca i młody robotnik.

Koniec

Komentarze

"Wraz z nowym naczyniem, Stan miał już cały komplet naczyń(...) Powtórzenie.

Była to, co prawda, zaledwie dwuosobowa klitka, ale i tak ją lubił.- Wtrącenia poprzedzamy przecinkiem.

Od tej pory kadra dbała, aby dziwnym zbiegiem okoliczności nie trafił się żaden współlokator. Przed "aby" przecinek.

Gubisz czasem przecinki, ale poza tym, nie ma się do czego przyczepić. Kilka błędów w stylu "nagłos", nic wielkiego, przeczytaj na spokojnie raz jeszcze i popraw, to  co rzuca się w oczy. Jak na pierwszy tekst, zamieszczony na NF, jest naprawdę dobrze.

 "(...)(takie przygody Reynevana, czy Reinmara z Bielawy: jak kto woli)(...)" Mogłeś sobie darować.

Sam pomysł i fabuła oryginalna, dawno czegoś takiego nie czytałam. Alchemia nie jest zbyt częstym tematem goszczącym w opowiadaniach. Czekam na kolejne teksty.

Pozdrawiam

Momentami zbyt duże nagromadzenie prostych zdan, ale to subiektywna uwaga. Subiektywne natomiast nie jest to:

"Po obu stronach drzwi BYŁY niewielkie okna z witrażami. Budynek BYŁ zapewne renesansowy, choć Stan nie mógł tego powiedzieć na pewno. Nigdy nie przykładał zbytniej uwagi do sztuki, ale jako dobry uczeń zapamiętywał część informacji z lekcji historii. Za drzwiami Długie [?] schody prowadziły na chodnik przy ulicy Piłsudskiego. Nie BYŁ pewien czy podwyższenie [przecinek] na które wchodziło się po schodach [przecinek] BYŁO tak szerokie, że sięgało okien [przecinek] czy nie. To BYŁA jedyna szansa. W jednej chwili uderzył prawym kolanem w przyrodzenie oprawcy i gdy tamten jęknął zaskoczony [przecinek] Stan z całej siły odepchnął się nogą od ściany [przecinek] do której BYŁ przyciśnięty."

 

Powtórzenia są błędem stylistycznym, a wielu z nich da się uniknąć używając synonimów (tkwiło, umieszczone, znajdowało się, itp), lub inaczej formułując zdania (czy podwyższenie sięgało okien; do której był przyciśnięty - do ktorej go przyciskano).

Mimo migotliwego światła latarni i wąskiej stróżki niebieskawego neonu wpadającego z korytarza, w pokoju było ciemno. Białe ściany dawały jednak wystarczająco blasku, (...).  ---> białe ściany dawały blask same ze siebie? Neon jest gazem bezbarwnym, jakim więc cudem stał się niebieskawy?  

Ja wiem, rozumiem, co Autor chciał napisać, ale cóż, nie wyszło mu tak, jak powinno...

W oczy najbardziej zakłuły mnie te zdania:

"Pobił on jednak bardzo silnie starszą panią"

"Stan ignorował nowy stan rzeczy"- trochę śmiesznie brzmi ten fragment, ale przy okazji mam jeszcze jedno pytanie. Dlaczego nadałeś mu imię Stan, skoro akcja dzieje się w Polsce? Zauważyłam, że określał Jana imieniem "Johnny", ale nadal nie wiem, czemu to zangielszczenie bohatera miałoby służyć.

"Raz nawet Stan musiał oddać dopiero co zjedzoną kolację" - lepiej "zwrócić".

"Na 60 sekund zatopił się w rozmyślaniach" - na minutę po prostu? Cyfry kiepsko wyglądają w opowiadaniach.

"- EEEEEECH do cholery" - naprawdę kiepsko wygląda ten fragment.

Trochę też widziałam błędów interpunkcyjnych. Generalnie styl wymaga wiele pracy, ale szło czytać.

Zasadniczo pomysł nie najgorszy, ale gorzej z wykonaniem. Wspomnienia wprowadzają lekki chaos, bo przydałoby się nieco lepiej je wprowadzać. Myślę, że po gruntownych poprawkach wyszłoby niezłe opowiadanie.

Pozdrawiam!

Chciałam, naprawdę chciałam przeczytać. Zniosłam, jak kura jajo, ale zniosłam, "do póki", ale już przy "szlaku" odpadłam. Trochę szkoda.

Nie wiem, czy jest sens dodawać komentarz po tak długim czasie, ale nie mogę się powstrzymać.

"Stróżka" to kobieta-stróż. "Strużka" to wąska struga.

"Lud" to grupa ludzi. "Lód" to zamarznięta woda.

"Szlakiem" można iść. Trafić kogoś może "szlag".

Ogólnie: błędów od groma, do tego mnóstwo powtórzeń, sztywne konstrukcje zdań, ogólna niezgrabność. Pomysł fajny, ale co z tego, skoro prawie się czytać nie da?

     Ta stróżka dymu albo światla to już portalowa klasyka...

Nowa Fantastyka