- Opowiadanie: Clod - W ogniu zrodzony (1/5)

W ogniu zrodzony (1/5)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

W ogniu zrodzony (1/5)

PRO­LOG

 

 

 

Stał po­środ­ku pola ognia.

 

Po­ma­rań­czo­wo-czer­wo­ne pło­mie­nie ota­cza­ły go ze wszyst­kich stron, rzu­ca­jąc mi­go­tli­wy, krwa­wy blask na czerń kłę­bia­stych chmur dymu, prze­sła­nia­ją­cych nie­bo­skłon. Aż po ho­ry­zont cią­gnął się ru­chli­wy las kar­ma­zy­no­wo-zło­tych ję­zy­ków, wspi­na­ją­cych się coraz wyżej, jakby chcia­ły po­chło­nąć i stra­wić wszyst­ko w za­się­gu wzro­ku. Po­żo­ga nie miała po­cząt­ku, ani końca, wy­peł­nia­ła cały świat go­rą­cem, ogniem i dymem.

 

Był je­dy­nym wi­dzem tego prze­ra­ża­ją­ce­go spek­ta­klu. Nie­wy­obra­żal­ny strach zu­peł­nie go spa­ra­li­żo­wał, ode­brał wła­dzę nad rę­ka­mi i no­ga­mi, nie po­zwa­lał się po­ru­szyć. Bał się, że jeśli choć drgnie, pło­mien­ne węże to za­uwa­żą i rzucą się nań, by go spo­pie­lić. Dla­te­go chło­piec bar­dziej przy­po­mi­nał posąg niż czło­wie­ka.

 

Trwał­by tak po wiecz­ność, gdyby nie roz­brzmie­wa­ją­cy w umy­śle głos:

 

Kame’hi­re­ae…

 

Nie za­re­ago­wał. Są­dził, że to tylko ko­lej­ny zło­wiesz­czy syk to­wa­rzy­szą­cy po­żo­dze, lecz wtedy raz jesz­cze usły­szał we­zwa­nie:

 

Kame’hi­re­ae, ki­dann…

 

Nie znał tego ję­zy­ka, nie ro­zu­miał me­lo­dyj­nych, od­bi­ja­ją­cych się echem w duszy słów, ale nie mógł na nie po­zo­stać obo­jęt­ny.

 

Otwo­rzył usta, chcąc wy­do­być jakiś dźwięk, lecz głos uwiązł mu w gar­dle. Stało się tak, gdy tylko uj­rzał, jak iskry w sza­lo­nym tańcu prze­ska­ku­ją po jego rę­kach, no­gach oraz ubra­niu.

 

Spa­ni­ko­wał, rzu­cił się przed sie­bie, pę­dził wciąż dalej i dalej. Przedarł się po­przez ścia­nę go­rą­ca i dymu, nie zwra­ca­jąc uwagi na ciche szep­ty, roz­le­ga­ją­ce się wszę­dzie wokół. Biegł, aż za­bra­kło sił. W końcu chude nogi od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa; za­ła­ma­ły się ni­czym dwie suche ga­łąz­ki. Padł na ko­la­na, pro­sto w wy­cią­gnię­te ra­mio­na ognia, wie­dząc, że nie ma już uciecz­ki przed tym, co nie­uchron­ne. Cze­kał z wy­tę­sk­nie­niem na roz­dzie­ra­ją­cy ból, smród pa­lo­ne­go mięsa i dźwięk skwier­czą­cej skóry.

 

Cze­kał na próż­no.

 

Choć był w pełni świa­dom tego, co się dzie­je, to nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Wszech­obec­ny żar stra­wił buty, spodnie i tu­ni­kę, lecz nawet nie za­czer­wie­nił skóry. Ci­chut­ko szu­mią­ce krwi­sto­czer­wo­ne ogni­ki su­nę­ły w górę po sto­pach i łyd­kach, przy­jem­nie ła­sko­ta­ły chudą klat­kę pier­sio­wą, mu­ska­ły wątłe ra­mio­na i czule gła­ska­ły po twa­rzy. Za­miast od­czu­wać bez­brzeż­ne cier­pie­nie i nie­skoń­czo­ny strach, po­grą­żył się w bło­gim spo­ko­ju, w pełni wy­ci­sza­jąc sko­ła­ta­ne nerwy. Od­zy­skaw­szy spraw­ność oraz pew­ność ru­chów, za­miast ucie­kać, nie­śpiesz­nie po­ło­żył się na ziemi, aby w pełni roz­ko­szo­wać się tym nie­po­ję­tym sta­nem.

 

Wtedy roz­brzmia­ło py­ta­nie:

 

Ki­dann, tou seiko Fa­ru­ani?

 

Mimo że nie po­tra­fił roz­róż­nić po­szcze­gól­nych słów po­śród me­lo­dii ko­lej­nych dźwię­ków, zro­zu­miał sens za nimi ukry­ty. Nie chciał zwle­kać z od­po­wie­dzią, więc ocho­czo ski­nął głową.

 

Gata, ki­dann… Tou sta­rae, kame’hi­re­ae…

 

Wstał i ru­szył przed sie­bie. Szedł bar­dzo długo, bez­u­stan­nie wpa­trzo­ny w nie­spo­koj­ną za­ba­wę ty­sią­ca ty­się­cy po­je­dyn­czych pło­my­ków. Każdy z osob­na wy­da­wał się mały, słaby, nie­istot­ny i bez­sil­ny, ale wszyst­kie razem, po­łą­czo­ne w nie­skoń­czo­ny szkar­łat­ny ocean fa­lu­ją­cych pło­mie­ni były w sta­nie znisz­czyć wszyst­ko, zmie­nić cały świat w tlący się pył. W ogniu do­strzegł moc mo­gą­cą ruj­no­wać, jed­nak gdzieś w głębi umy­słu kieł­ko­wa­ła myśl, że jest on też w sta­nie two­rzyć…

 

Zanim zdo­łał to zro­zu­mieć, ko­lej­na me­lo­dia za­kłó­ci­ła har­mo­nij­ny syk.

 

Ki­dann, kame’hi­re­ae o’i ku’ys­sa­ra maeo…

 

Od­szu­kał wzro­kiem naj­ja­śniej­szy z pło­mie­ni, udał się w jego stro­nę. Złota po­świa­ta biła od wy­so­kie­go na dzie­sięć stóp, po­strzę­pio­ne­go ję­zo­ra ognia. Idąc polem po­chło­nię­tym przez wiecz­ny pożar, wi­dział naj­róż­niej­sze od­cie­nie i mie­szan­ki żół­te­go, po­ma­rań­czo­we­go i czer­wo­ne­go bla­sku, ale ten był je­dy­ny w swoim ro­dza­ju, inny, nie­po­wta­rzal­ny. Na tle resz­ty przy­po­mi­nał cząst­kę słoń­ca, uwię­zio­ną po­śród pło­mien­ne­go hu­ra­ga­nu.

 

Ki­dann, kame’hi­re­ae o’i ku’ys­sa­ra maeo…

 

Z każ­dym ko­lej­nym kro­kiem pod­eks­cy­to­wa­nie rosło. Nie mógł się do­cze­kać chwi­li, gdy znaj­dzie się u celu po­dró­ży. Będąc coraz bli­żej, zdał sobie spra­wę, że to wła­śnie z nie­znacz­nie ko­ły­szą­ce­go się, ogni­sto-zło­te­go pro­por­ca, wy­do­by­wa­ją się dźwię­czą­ce w jego gło­wie szep­ty. Z wy­tę­sk­nie­niem cze­kał na spo­tka­nie z już nie zło­tym, a jak się oka­za­ło, ja­snym jak śnieg pło­mie­niem. Za­trzy­maw­szy się tuż przed nim, skon­sta­to­wał, że ten przy­jął dziw­nie zna­jo­my kształt, wy­obra­ża­ją­cy ludz­ką syl­wet­kę.

 

Ucie­le­śnie­nie bia­łe­go ognia na­chy­li­ło się i się­gnę­ło ku chłop­cu utka­ną z pło­my­ków koń­czy­ną, by po­gła­skać go po po­licz­ku.

 

Ku’ys­sa­ra maeo…

 

Wy­chy­lił się w kie­run­ku ja­śnie­ją­cej po­sta­ci i, za­chę­co­ny piesz­czo­tli­wym do­ty­kiem, lekko roz­warł spierzch­nię­te usta. Ufnie przy­mknął po­wie­ki, cze­ka­jąc na obie­ca­ny po­ca­łu­nek. Jed­nak ogień za­miast le­ciut­ko mu­snąć wargi, bru­tal­nie we­pchnął w nie uple­cio­ny z żaru jęzor, pcha­jąc go głę­biej i głę­biej, jakby chciał się­gnąć płuc. Ogrom­na świe­tli­sta syl­wet­ka na­tar­czy­wie wdzie­ra­ła się w chłop­ca. Ten za­czął się krztu­sić, wierz­gać, ale był bez­rad­ny, nie po­tra­fił się obro­nić. Czuł, że jego ciało zna­la­zło się na gra­ni­cy wy­trzy­ma­ło­ści. Był pe­wien, że jesz­cze chwi­la i pęk­nie, wy­buch­nie ni­czym wy­peł­nio­ny płyn­nym ogniem wrzód. Chciał tego, był gotów umrzeć, by­le­by prze­stać cier­pieć.

 

Wtedy wszyst­ko się skoń­czy­ło.

 

Skraj­nie wy­czer­pa­ny, o krok od śmier­ci, padł na zie­mię. Nie mógł za­czerp­nąć po­wie­trza, ani za­pa­no­wać nad roz­dzie­ra­ją­cym gar­dło kasz­lem. Było mu nie­do­brze, chciał zwy­mio­to­wać, ale nie mógł, nie miał czym.

 

Po­czuł strasz­li­we go­rą­co na pra­wej czę­ści twa­rzy. Po­twor­ny ból na­ro­dził się na środ­ku po­licz­ka, po czym za­czął pro­mie­nio­wać na szyję oraz czoło. Otwo­rzył oczy, a to, co uj­rzał, po raz wtóry ode­bra­ło mu mowę. Obie ręce, od ko­niusz­ków pal­ców po barki, po­chło­nę­ły pło­mie­nie. Skóra pę­ka­ła z ci­chym sy­kiem i zwi­ja­ła się, jak wrzu­co­ne w ogień ro­ba­ki, od­sła­nia­jąc wil­got­ne, ró­żo­we mięso, które w mgnie­niu oka czer­nia­ło. Ota­czał go cuch­ną­cy dym, śmier­dzą­cy spa­lo­nym tłusz­czem, skórą i wło­sa­mi.

 

– Nie­eeeeeeeeeeeeee! – roz­dzie­ra­ją­cy wrzask wy­do­był się z jesz­cze dzie­cię­cej, chu­dej klat­ki pier­sio­wej, wstrzą­sa­jąc nim jak szma­cia­ną ku­kieł­ką. – Dla­cze­go?… – za­łkał le­d­wie sły­szal­nie.

 

Od­po­wie­dział zna­jo­my głos:

 

To twoja ofia­ra, Dzie­cię Ognia…

* 1 *

 

 

Ro­bert z prze­raź­li­wym krzy­kiem na ustach gwał­tow­nie ze­rwał się z łóżka. Przez jedno ude­rze­nie serca wie­rzył, że jest już bez­piecz­ny, że za chwi­lę matka za­wo­ła go na śnia­da­nie, na­stęp­nie uda się na nauki i tak minie ko­lej­ny dzień, po­dob­ny do wszyst­kich in­nych. Jed­nak tym razem kosz­mar nie skoń­czył się wraz z otwar­ciem za­spa­nych oczu; wciąż trwał i był okrut­nie rze­czy­wi­sty.

 

Cały pokój we wła­da­nie ob­ję­ły pło­mie­nie; wspi­na­ły się po bie­lo­nych ścia­nach, chcąc do­się­gnąć su­fi­tu i belek stro­po­wych; roz­go­ści­ły się na biur­ku pod oknem, prze­ska­ku­jąc z jed­naj książ­ki na okład­kę ko­lej­nej i dalej, na drew­nia­ną pod­ło­gę, gdzie sza­la­ły w ra­do­snym tańcu znisz­cze­nia, zna­cząc wszyst­ko czego do­tknę­ły czar­nym pięt­nem.

 

Rob ner­wo­wo ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu, które zmie­ni­ło się w scenę dla upior­nej gry rzu­ca­ne­go przez pożar świa­tła oraz nie­spo­koj­nie trzę­są­cych się cieni. Po­pa­rzo­ną twarz wy­krzy­wił okrop­ny gry­mas, gdy spo­strzegł, że drzwi także zo­sta­ły już za­ję­te przez po­żo­gę. Ogni­ste ję­zy­ki się­ga­ły do mo­sięż­nej klam­ki, liżąc ją jakby z per­wer­syj­ną przy­jem­no­ścią. Wy­star­czy­ło za­le­d­wie kilka iskier, by ubra­nia, za­wie­szo­ne na drew­nia­nych koł­kach umo­co­wa­nych w drzwiach, zmie­ni­ły się w nad­pa­lo­ne, nie­na­da­ją­ce się do ni­cze­go szma­ty.

 

Spró­bo­wał wstać, ale stopą tra­fił na coś twar­de­go, go­rą­ce­go. Po­tknął się o roz­ża­rzo­ny do czer­wo­no­ści mo­sięż­ny noc­nik i go prze­wró­cił. Nic się jed­nak nie wy­la­ło, za­war­tość wcze­śniej wy­pa­ro­wa­ła.

 

Gdy od­zy­skał rów­no­wa­gę, uświa­do­mił sobie, że jest nagi, zu­peł­nie jak we śnie. Do­sko­na­le pa­mię­tał, iż przed pój­ściem do łóżka za­kła­dał długą, weł­nia­ną ko­szu­lę.

 

„Mama po­mo­gła mi ją ubrać”.

 

Jed­nak prze­sta­ło to mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie, kiedy trzeź­wym wzro­kiem otak­so­wał ręce. Nie było na nich choć­by ka­wa­łecz­ka zdro­wej skóry. Tylko po­pę­ka­ne, zgnie­cio­ne ni­czym kart­ki bez­u­ży­tecz­ne­go pa­pie­ru, ma­lut­kie frag­men­ty; co gor­sze, wciąż sły­szał jak syczą i skwier­czą. Po­ru­szył pal­ca­mi, aby spraw­dzić, czy jest jesz­cze w sta­nie tego do­ko­nać. Uj­rzał iście ma­ka­brycz­ny widok, kiedy mię­śnie i ścię­gna, z mo­krym pla­śnię­ciem, na­pię­ły się i roz­luź­ni­ły. Żo­łą­dek Roba naj­pierw zwi­nął się w pre­cel, na­stęp­nie zmniej­szył do roz­mia­ru ku­rze­go jajka, by osta­tecz­nie po­dejść do gar­dła. Chciał zwy­mio­to­wać, ale ta przy­jem­ność nie była mu dana.

 

Usły­szał na­ra­sta­ją­ce dud­nie­nie, a potem głu­che huk­nię­cie. Drzwi wraz z za­wia­sa­mi wy­strze­li­ły z fra­mu­gi z dużą siłą ude­rza­jąc o wez­gło­wie łóżka. W pro­sto­kąt­nym otwo­rze po­ja­wi­ła się po­stać ob­le­czo­na w całun dymu. Gdy wbie­gła do po­ko­ju, oblał ją jasny blask po­ża­ru. „Kerth!” – Ro­bert roz­po­znał sługę swych ro­dzi­ców. Po ubra­niu do­brze zbu­do­wa­ne­go męż­czy­zny peł­za­ły ogni­ste żmije. Twarz i ręce miał po­pa­rzo­ne, a po krót­kich wło­sach i krza­cza­stych brwiach nie po­zo­sta­ło nic wię­cej niż wspo­mnie­nie.

 

– Pa­nicz żyje – męż­czy­zna za­łkał ra­do­śnie. – Cóż za szczę­ście. – Uśmiech­nął się jakby z ulgą. – Ale teraz szyb­ko, mu­si­my ucie­kać! – Dodał prze­peł­nio­nym roz­pa­czą gło­sem, rzu­ca­jąc się w jego stro­nę.

 

Rob chciał od­po­wie­dzieć, ale jak tylko otwo­rzył usta, wdarł się w nie dym, wy­wo­łu­jąc atak bo­le­sne­go kasz­lu. Za­łza­wio­ny­mi ocza­mi za­uwa­żył, że Kerth trzy­ma w dło­niach stary, brud­ny koc. Zanim Ro­bert zdo­łał za­re­ago­wać, jego stopy ode­rwa­ły się od ziemi, a ciało zo­sta­ło na­kry­te war­stwą tka­ni­ny, która choć odro­bi­nę od­gro­dzi­ła go od wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­ry.

 

Słu­żą­cy ostroż­nie wy­niósł Roba z po­ko­ju i, omi­nąw­szy regał za­sta­wio­ny księ­ga­mi ra­chun­ko­wy­mi, przy­po­mi­na­ją­cy ogrom­ny wa­chlarz pło­mie­ni, skie­ro­wał się w stro­nę wą­skich, spi­ral­nych scho­dów. Kerth każdy ko­lej­ny krok sta­wiał coraz mniej pew­nie. Z jego de­li­kat­nych skó­rza­nych butów nic nie zo­sta­ło. Na boso mu­siał po­ko­nać ko­ry­tarz, któ­re­go pod­ło­ga przy­po­mi­na­ła rzekę ognia.

 

Ro­bert kątem oka do­strzegł nogi słu­żą­ce­go; do po­ło­wy łydek cał­ko­wi­cie czar­ne, przy­po­mi­na­ły bar­dziej szcza­py wy­pa­lo­ne­go drew­na, niż ludz­kie koń­czy­ny. Rob prze­stał się czuć bez­piecz­nie w sil­nych ra­mio­nach, ale nie miał innej na­dziei na ra­tu­nek. Spró­bo­wał moc­niej wcze­pić się pal­ca­mi w osmo­lo­ną ka­mi­zel­kę męż­czy­zny, lecz prze­szy­wa­ją­cy na wskroś ból przy­po­mniał o kosz­mar­nie po­ra­nio­nych dło­niach.

 

– Niech pa­nicz mocno się trzy­ma… – z tru­dem wy­chry­piał słu­żą­cy. Choć sta­rał się brzmieć uspo­ka­ja­ją­co, w jego gło­sie od­bi­ło się zmę­cze­nie pod­szy­te bez­brzeż­nym cier­pie­niem.

 

Rob mo­dlił się do Je­dy­ne­go, aby ten dał Ker­tho­wi siłę, żeby męż­czy­zna mógł go ura­to­wać.

 

Po­wo­li, ostroż­nie za­czę­li sunąć w dół. Wy­ko­na­ne na za­mó­wie­nie, spi­ral­ne scho­dy z Wro­nie­go Drew­na, chlu­ba oraz powód do dumy ro­dzi­ców Ro­ber­ta, skrzy­pia­ły bez­li­to­śnie pod cię­ża­rem słu­żą­ce­go nio­są­ce­go na rę­kach mło­de­go chło­pa­ka. Choć szare drew­no sły­nę­ło z wy­trzy­ma­ło­ści i od­por­no­ści prze­ciw­ko ognio­wi, i tak każdy krok wią­zał się z ry­zy­kiem, że cała kon­struk­cja zaraz się za­wa­li.

 

Rob za­mknął oczy, chcąc ode­gnać strach, ból, a także bę­dą­cy nie do znie­sie­nia skwar.

 

Ze­wsząd roz­brzmie­wa­ły nie­po­ko­ją­ce dźwię­ki. Z każ­dej stro­ny do­cho­dzi­ło zło­wróżb­ne trzesz­cze­nie i zgrzy­ta­nie, prze­raź­li­wy szum, tra­wią­cej dom po­żo­gi, a w od­da­li, do­bie­ga­ją­ce z ulicy, prze­peł­nio­ne trwo­gą krzy­ki i na­wo­ły­wa­nia.

 

Nagle świat runął.

 

Ro­bert stra­cił opar­cie, rów­no­wa­gę, potem zaś po­czuł bo­le­sne ude­rze­nie. Upa­da­jąc, prze­ko­zioł­ko­wał kilka stóp. Mu­siał od­sap­nąć, po­my­śleć, aby zro­zu­mieć, co się stało. Otwarł­szy oczy, po­przez chmu­rę dymu le­d­wie uj­rzał le­żą­ce­go w pło­mie­niach Ker­tha. Ła­god­ną, po­zna­czo­ną kil­ko­ma zmarszcz­ka­mi twarz wy­krzy­wił gry­mas nie­ludz­kiej męki. Rob po­dźwi­gnął się na ko­la­na, wy­cią­gnął dłoń w stro­nę słu­żą­ce­go, ale ten nie mógł tego gestu zo­ba­czyć. Jego oczy pękły i dwoma ja­sny­mi struż­ka­mi wy­pły­nę­ły z czasz­ki, kiedy wście­kłe żół­to-po­ma­rań­czo­we sa­la­man­dry do­pa­dły twa­rzy, bru­tal­nie zdzie­ra­jąc z niej skórę.

 

Rob chciał wy­krzy­czeć ból wy­wo­ła­ny ogni­sty­mi tor­tu­ra­mi. Pra­gnął ze­drzeć gar­dło, ze­rwać stru­ny gło­so­we, wy­pluć płuca, ale nie był w sta­nie choć­by pi­snąć.

 

Zdru­zgo­ta­ny, zroz­pa­czo­ny i przy­gnie­cio­ny de­spe­ra­cją, zmo­bi­li­zo­wał reszt­ki sił, które wciąż drze­ma­ły w zmal­tre­to­wa­nym ciele i pod­niósł się na nogi. Choć te trzę­sły się pod nim, jak źdźbła su­chej trawy tar­ga­ne po­ry­wi­stym wia­trem, nie miał za­mia­ru się pod­dać. Był cher­la­wy i tchórz­li­wy, ale nie chciał umie­rać. Tylko dzię­ki nie­złom­nej woli oraz ogrom­nej chęci prze­ży­cia zmu­sił mię­śnie do ostat­nie­go wy­sił­ku. Ru­szył w kie­run­ku drzwi.

 

Prze­brnął już kilka stóp, gdy prze­szedł go dziw­ny dreszcz.

 

Nie­po­ko­ją­ce uczu­cie zmu­si­ło Ro­ber­ta do za­trzy­ma­nia się. Pod­nió­sł­szy na­puch­nię­te, za­szłe łzami oczy, do­strzegł w po­bli­żu okien wy­cho­dzą­cych na ulicę dwój­kę sy­pią­cych ja­sny­mi iskra­mi żagwi. Ja­śnie­ją­ce zło­tym bla­skiem fon­tan­ny ognia strze­la­ły na wszyst­kie stro­ny fan­ta­zyj­ny­mi pió­ro­pu­sza­mi róż­no­barw­nych pło­mien­nych ję­zy­ków. To zja­wi­sko wy­da­ło mu się w pe­wien po­kręt­ny spo­sób pięk­ne. Tylko raz w życiu wi­dział po­dob­ny spek­takl, gdy do Ver­dun przy­by­li ku­gla­rze zza Wschod­nie­go Morza. Jed­nak efek­tow­ne wi­do­wi­sko utra­ci­ło cały urok, kiedy Rob w dwóch do­ga­sa­ją­cych syl­wet­kach roz­po­znał ro­dzi­ców.

 

Po­śród sza­le­ją­ce­go po­ża­ru zga­sła w nim iskra życia.

 

Wszyst­kie mię­śnie zwiot­cza­ły; zwa­lił się na osmo­lo­ne deski, jak skó­rza­ny worek wy­peł­nio­ny ko­ść­mi, mię­sem i krwią. Łzy, wy­pły­wa­ją­ce z mar­twych oczu, sy­cza­ły pa­ru­jąc, jesz­cze zanim zdą­ży­ły spły­nąć po znisz­czo­nej czę­ści twa­rzy. Ogień wy­pa­lił go od środ­ka, stra­wił wszyst­kie uczu­cia, emo­cje, nie po­zo­sta­wił nawet stra­chu czy bólu, je­dy­nie szary po­piół re­zy­gna­cji. Cze­ka­jąc na ko­niec, przy­glą­dał się tru­pom ro­dzi­ców.

 

Dwie zwę­glo­ne syl­wet­ki za­mar­ły w dzi­wacz­nych po­zach, przy­po­mi­na­jąc teraz ka­ry­ka­tu­ral­ne po­mni­ki. Niż­sza po­stać pró­bo­wa­ła otwo­rzyć okno, zaś wyż­sza na­kry­ła ją swym cia­łem, jakby chcia­ła w ten spo­sób uchro­nić ich od pie­kiel­ne­go żaru. Nie­ste­ty, nie można ni­cze­go otwo­rzyć nie mając rąk; te zmie­niw­szy się w kupkę zwę­glo­ne­go mięsa, wciąż le­ża­ły na pod­ło­dze. Nie można też chro­nić kogoś, sa­me­mu stra­ciw­szy głowę…

 

„Jesz­cze chwi­la… To nie może już trwać długo…”. Za­mknął oczy, a cho­ciaż­by prze­stał wi­dzieć. Wy­co­fał się w głąb umy­słu, aby tam od­na­leźć spo­kój oraz od­wa­gę w ocze­ki­wa­niu na zbli­ża­ją­cą się śmierć.

 

Nie było nic prócz czer­ni.

 

Aż w ciem­no­ści po­ja­wi­ły się ja­kieś głosy.

 

– Ktoś tam jest!

 

– Pew­nie trup. Nikt nie miał prawa tego prze­żyć…

 

– Za­mknij ryj i bie­gnij po wodę!

 

– Do­brze… Kurwa! Ber­trand, co ty ro­bisz?!

 

– Bie­gnij po wodę!

 

Nie ma­ją­cy końca syk pło­mie­ni.

 

– Żyje…

 

Rob mu­siał umrzeć, gdyż po­czuł jak od­ry­wa się od ziemi. Przez chwi­lę bał się, że zo­stał po­tę­pio­ny przez Je­dy­ne­go, że już nigdy nie zazna uko­je­nia, że po wieki bę­dzie cier­piał ogni­ste ka­tu­sze, gdy nagle po­czuł zba­wien­ny, de­li­kat­ny chłód wia­tru.

 

I znów te na­tar­czy­we głosy.

 

– To syn Ar­nau­da i Cah­nel­li?

 

– Wy­glą­da jak po­twór…

 

– Głup­cy, on żyje! Ten chło­pak prze­żył to pie­kło!

 

– Spójrz na niego… Trze­ba go było tam zo­sta­wić…

 

– Stul pysk. – Od­głos ude­rze­nia i jęk bólu. – Takiś mądry, to sam tam wleź i nie wyłaź. Wy­świad­czysz przy­słu­gę nam wszyst…

 

– Bert! Co ci?…

 

– Lu­dzie, po­mo­cy! Za­bierz­cie chło­pa­ka Moh­te­nów i Berta do Do­mo­stwa!

 

– Tak, za­kon­ni­cy im po­mo­gą!

 

W końcu wszyst­kie głosy uci­chły, a Ro­bert mógł od­pły­nąć w ob­ję­cia bez­kre­sne­go mroku.

 

 

* 2 *

 

 

 

Nim Ro­bert od­zy­skał świa­do­mość, mu­sia­ła minąć cała wiecz­ność.

 

Leżąc w kom­plet­nym bez­ru­chu był prze­ko­na­ny, że zgi­nął i jako duch tuła się w ciem­no­ściach, nie mogąc od­na­leźć drogi ku Je­dy­ne­mu. Umysł wy­peł­niał mu strach na samą myśl o tym, iż ostat­nia kro­pla krwi wy­pa­ro­wa­ła z żył, nim kto­kol­wiek zna­lazł jego wy­schnię­te­go trupa. Nawet dziec­ko wie­dzia­ło, że jeśli choć odro­bi­na krwi nie trafi do Szkar­łat­nej Stud­ni w pod­zie­miach Ka­te­dry Je­dy­ne­go, duch nie zazna spo­ko­ju i po kres świa­ta bę­dzie błą­dził w mroku za­po­mnie­nia.

 

Nie chciał tak skoń­czyć, nie za­słu­żył na taki los.

 

– Aaaaaaaaaaaaaaa…

 

Urwa­ny jęk roz­legł się gdzieś z pra­wej stro­ny. W na­stęp­nej chwi­li Ro­bert usły­szał, jak coś szura o drew­nia­ną pod­ło­gę. Do­my­ślił się, że to czy­jeś kroki.

 

– Aaaaaaaaaaaauu…

 

– Masz, wypij to. – Zmę­czo­ny, uspo­ka­ja­ją­cy głos, roz­brzmie­wa­ją­cy cał­kiem nie­da­le­ko, na­le­żał do ko­bie­ty.

 

Cisza, na­stęp­nie dziw­ne bul­go­ta­nie, jakby ktoś krztu­sił się przy piciu.

 

– Spo­koj­nie, Bert – ła­god­nie szep­nę­ła ko­bie­ta. – To ukoi ból, cho­ciaż na jakiś czas…

 

„Czemu sły­szę te głosy?”. Py­ta­nie znisz­czy­ło kru­chy spo­kój. „Prze­cież to nie­moż­li­we… Umar­łem, nie mo­głem tego prze­żyć… Nic nie widzę, nic nie czuję, to musi być śmierć”.

 

Ale nie miał pew­no­ści.

 

Umysł Ro­ber­ta zalał wo­do­spad sprzecz­nych myśli i emo­cji. Po­ło­wa z nich uspo­ka­ja­ła, że spa­lił się w po­ża­rze, że nie musi się już ni­cze­go oba­wiać, zaś druga po­ło­wa szep­ta­ła zło­wro­go, ja­ko­by prze­żył i miał do końca dni po­zo­stać śle­pym, nie­mym i po­twor­nie brzyd­kim ka­le­ką.

 

Nie mógł znieść tej nie­pew­no­ści.

 

Spró­bo­wał się po­ru­szyć, ale było to nie­moż­li­we. Wy­raź­nie czuł więzy krę­pu­ją­ce ciało. Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rzał po­stać, za­wi­nię­tą od stóp do głów w grube ban­da­że. Gdy spró­bo­wał otwo­rzyć usta, cała twarz eks­plo­do­wa­ła po­twor­nym bólem. Ro­ber­to­wi wy­da­wa­ło się, że jakiś okrut­ny opraw­ca wszył mu pod skórę po­licz­ka roz­ża­rzo­ny do czer­wo­no­ści ka­wa­łek stali lub wciąż pło­ną­cy wę­gie­lek. Chciał krzyk­nąć, ale z gar­dła wy­do­by­ło się je­dy­nie je­żą­ce wło­ski na karku char­cze­nie. To tylko po­gor­szy­ło spra­wę, po­tę­gu­jąc tor­tu­ry. Fale cier­pie­nia wciąż na nowo roz­bi­ja­ły się o świa­do­mość, a każda ko­lej­na była po sto­kroć sil­niej­sza od po­przed­niej. Po­czął się wier­cić, aż w końcu jego cia­łem za­czę­ły wstrzą­sać nie­kon­tro­lo­wa­ne dresz­cze.

 

Ktoś chwy­cił go za prawy prze­gub.

 

– Po­mo­cy! Chło­pak Moh­te­nów się wy­bu­dził! – To ko­bie­ta krzy­cza­ła.

 

Rob zna­lazł się na gra­ni­cy sza­leń­stwa. Ko­lej­ne ogni­ska bólu po­ja­wia­ły się na ciele w za­stra­sza­ją­co szyb­kim tem­pie. Każde z nich od­czu­wał tak, jakby ktoś wbi­jał w trze­wia nóż o ząb­ko­wa­nym ostrzu i krę­cił nim ku swej ucie­sze, a jego utra­pie­niu.

 

Szyb­kie kroki. Przy­bie­gły dwie osoby. W na­stęp­nej se­kun­dzie silne dło­nie przy­gwoź­dzi­ły go do łóżka. Nim sko­ła­ta­ne serce zdą­ży­ło ude­rzyć pięć razy, ktoś w nie­de­li­kat­ny spo­sób przy­tknął mu do ust brzeg na­czy­nia i bez­par­do­no­wo wlał do gar­dła gęsty, bar­dzo gorz­ki płyn. Ja­kimś cudem udało się to prze­łknąć, nie krztu­sząc się. Zanim od­pły­nął ku kra­inie bło­giej nie­świa­do­mo­ści, przez umysł prze­wi­nę­ła mu się tylko i wy­łącz­nie jedna, acz nie­po­mier­nie strasz­na myśl.

 

„Ja żyję…”

 

 

* 3 *

 

 

 

Bu­dził się i za­sy­piał jesz­cze dzie­siąt­ki razy, a każdy z nich był taki sam. Naj­pierw nie­pew­ność oraz nie­do­wie­rza­nie, potem próba ruchu, koń­czą­ca się bólem, wwier­ca­ją­cym się w ciało i umysł. Trwa­ło to tak długo, że nie po­tra­fił od­róż­nić jawy od snu; czuł się tak, jakby żył w nie­koń­czą­cym się kosz­ma­rze. Je­dy­nie od czasu do czasu sły­szał głosy szep­czą­ce nie­po­ję­te rze­czy.

 

– … ktoś pod­pa­lił dom…

 

– To za­zdrość, za­zdrość i chci­wość…

 

– … byli zbyt bo­ga­ci, komuś to prze­szka­dza­ło…

 

– Nikt nie miał prze­żyć, nikt…

 

– … a z ognia zro­dził się po­twór…

 

Gdy już za­czął się do tego stanu przy­zwy­cza­jać, na­de­szły zmia­ny. Przy ko­lej­nych prze­bu­dze­niach coraz le­piej sły­szał, po­wo­li od­zy­ski­wał też węch, a także zdol­ność mó­wie­nia. Nie po­tra­fił roz­po­znać swo­je­go głosu, który daw­niej był mięk­ki, pi­skli­wy, a teraz przy­po­mi­nał nie­przy­jem­ne char­ko­ta­nie, jakby ktoś w żar­nach mie­lił ka­mie­nie.

 

Do­sko­na­le pa­mię­tał pierw­sze pra­wie zro­zu­mia­le wy­ar­ty­ku­ło­wa­ne słowo:

 

– Ughmm­m­rze­eeć…

 

Ale za­miast śmier­ci na­de­szły po­sił­ki. Córka Je­dy­ne­go, Le­ono­ra – ko­bie­ta, któ­rej nigdy nie wi­dział na oczy, ale do­sko­na­le po­znał jej głos – przy­no­si­ła różne nie­ja­dal­ne papki. Na po­cząt­ku z tru­dem mógł co­kol­wiek prze­łknąć, ale cie­szył się, że ma w ustach coś in­ne­go niż wodę tu­dzież Płyn Snów, uśmie­rza­ją­cy przez tyle czasu cier­pie­nia. Zre­wi­do­wał jed­nak na­sta­wie­nie do po­sił­ków, kiedy tylko za­czął czuć i od­róż­niać smaki. Do­pie­ro wtedy zdał sobie spra­wę, że te lep­kie, obrzy­dli­we pulpy, które mu­siał jeść każ­de­go dnia, sma­ko­wa­ły jak ze­psu­te, to­czo­ne zgni­li­zną, zmie­lo­ne razem reszt­ki.

 

– Thho­oo… gó­wh­noo… – wy­char­czał, pew­ne­go razu od­ma­wia­jąc otwar­cia ust.

 

Le­ono­ra krót­ko par­sk­nę­ła, na­stęp­nie sy­cząc z cicha:

 

– Wła­śnie to gówno daje ci siłę do ga­da­nia i wy­brzy­dza­nia. Gdyby nie to gówno, pew­nie dawno już byś nie żył. Dla­te­go za­miast zgry­wać pa­niąt­ko, otwie­raj ten ślicz­ny pysz­czek i wtry­niaj, zanim jaki pies ze­chce ze­żreć twoją por­cję.

 

Ro­bert był upar­ty, nie zmie­nił zda­nia. Córa Je­dy­ne­go ode­szła bez słowa, zo­sta­wia­jąc go sam na sam z gło­dem. Po­pa­rzo­ny bun­tow­nik wy­trzy­mał tylko dwa dni, do czasu, aż jego żo­łą­dek zwi­nął się ni­czym że­glar­ski węzeł. Na trze­ci dzień bła­gał Le­ono­rę, aby ta na­kar­mi­ła go psim żar­ciem, które po­chło­nął w mgnie­niu oka.

 

W końcu do­cze­kał chwi­li, kiedy mógł wy­ko­ny­wać de­li­kat­ne ruchy, nie lę­ka­jąc się przy każ­dym z nich, że któ­raś z koń­czyn nagle za­pło­nie takim bólem, jakby zaraz miała się ode­rwać od resz­ty ciała. Choć wciąż ota­cza­ły go tylko ciem­no­ści, gdyż górna część twa­rzy po­zo­sta­wa­ła za­ban­da­żo­wa­na, pod­jął próbę oswo­je­nia się z oto­cze­niem, wy­ko­rzy­stu­jąc do tego resz­tę zmy­słów.

 

Na zmia­nę szczy­pią­cy i swę­dzą­cy nos, który przez długi czas miał za­pcha­ny krwa­wy­mi stru­pa­mi, w końcu pod­po­wie­dział, że znaj­du­je się w ra­czej nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, w środ­ku ja­kie­goś więk­sze­go bu­dyn­ku. Po­wie­trze było tu za­tę­chłe, nie­ru­cho­me; Rob dzi­wił się, dla­cze­go nikt nie otwie­rał okien. Coraz czę­ściej, a także wy­raź­niej czuł też smród zgni­li­zny oraz ro­pie­ją­ce­go ciała. In­stynkt jed­nak pod­po­wia­dał, że to nie on jest źró­dłem tego odoru. Po tym zaś, jak zdję­to część ban­da­ży z głowy, za­czął roz­róż­niać wcze­śniej wy­ci­szo­ne, przy­tłu­mio­ne dźwię­ki. Chwi­le dłu­giej ciszy prze­ry­wa­ły spo­koj­ne, opa­no­wa­ne głosy do­ro­słych, ale też mnó­stwo dzie­cię­cych krzy­ków. Naj­czę­ściej jed­nak sły­szał dzi­wacz­ne bul­go­ta­nie, char­cze­nie prze­pla­ta­ne ury­wa­ny­mi ję­ka­mi. Ro­bert zdzi­wił się wiel­ce, gdy pew­ne­go po­ran­ka smród po pro­stu znik­nął, a stęk­nię­cia usta­ły.

 

Nie­dłu­go potem, za­wie­szo­ny w sta­nie po­mię­dzy snem a jawą, po­czuł jak czy­jeś ręce za­ci­ska­ją się na szyi. Ucisk był silny, zde­cy­do­wa­ny, prze­peł­nio­ny agre­sją. Rob, pró­bu­jąc się wy­swo­bo­dzić, usły­szał gło­śne sa­pa­nie. Pod­niósł oka­le­czo­ne, owi­nię­te płót­nem dło­nie; chciał od­su­nąć na­past­ni­ka, ale bra­ko­wa­ło mu sił, a gwał­tow­ne ruchy spra­wi­ły, że ostrza bólu raz jesz­cze ude­rzy­ły. Chciał krzyk­nąć, li­cząc na ra­tu­nek , lecz miaż­dżo­ne gar­dło nie po­zwo­li­ło na nic wię­cej niż ża­ło­sne char­cze­nie.

 

– Zdy­chaj, po­two­rze! – Ocie­ka­ją­cy nie­na­wi­ścią głos, który sły­szał tuż nad uchem, bez wąt­pie­nia na­le­żał do ko­bie­ty. – Za­bi­łeś mego męża, mego uko­cha­ne­go… Był taki dobry… Ura­to­wał cię, a ty go za­bi­łeś!

 

Ro­bert nic nie ro­zu­miał, wie­dział tylko, że musi dzia­łać, jeśli nie chce zgi­nąć. Ostat­kiem sił, nie zwa­ża­jąc na roz­ry­wa­ją­cy ból, za­ci­snął dłoń w pięść i po­słał ją w stro­nę, gdzie po­win­na znaj­do­wać się twarz ko­bie­ty. Usły­szał głu­che chrup­nię­cie, gło­śny krzyk, a potem chwyt na szyi ze­lżał. Zdą­żył ze świ­stem wcią­gnąć po­wie­trze, gdy otrzy­mał silne tra­fie­nie w mo­stek.

 

– Ty szka­rad­na be­stio! – Ko­bie­ta wrza­snę­ła wnie­bo­gło­sy, za­czę­ła go okła­dać pię­ścia­mi. – Pie­kiel­ne mon­strum! Zgiń! Ty mor­der­co, dzi­wo­lą­gu…

 

Rob za­sło­nił głowę dłoń­mi, ale na nie­wie­le się to zdało. Ko­bie­ta wpa­dła w szał, w jakiś dziw­ny amok, który dodał jej nad­ludz­kich sił. Każde ude­rze­nie od­czu­wał tak, jakby to był cios ko­wal­skie­go młota. Bał się, że opę­ta­na sza­leń­stwem bia­ło­gło­wa zrobi z niego mia­zgę. Wzniósł ręce, za­czął nimi wy­ma­chi­wać jak sza­lo­ny. Cier­pie­nie, któ­re­go źró­deł nie mógł zli­czyć, zlało się w jeden rwący stru­mień, otę­pia­jąc zmy­sły. W końcu, pod­czas tej dzi­kiej krzą­ta­ni­ny, ob­lu­zo­wał się opa­tru­nek, a ban­da­że za­sła­nia­ją­ce twarz opa­dły.

 

Pierw­szym, co zo­ba­czy po dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym w mroku, było lico wy­krzy­wio­ne gry­ma­sem bez­brzeż­ne­go obrzy­dze­nia. Młoda, ja­sno­wło­sa, cho­ro­bli­wie blada ko­bie­ta przy­glą­da­ła mu się z takim wy­ra­zem twa­rzy, jakby pa­trzy­ła nie na czło­wie­ka, ale na jakąś okrop­ną be­stię, kosz­mar­ną po­czwa­rę, obrzy­dli­we­go, prze­ro­śnię­te­go ro­ba­la. Od­ra­za i wstręt – tylko to od­bi­ja­ło się w jej za­czer­wie­nio­nych oczach.

 

Wal­cząc z od­ru­chem wy­miot­nym, zbli­ży­ła się do niego raz jesz­cze. Wzno­sząc dło­nie ku ude­rze­niom, wy­sy­cza­ła przez zęby:

 

– Takie stra­szy­dło jak ty, nie ma prawa do życia!

 

W tym mo­men­cie świa­do­mość Ro­ber­ta roz­ja­śni­ła bły­ska­wi­ca gnie­wu. Złość prze­sło­ni­ła zdro­wy roz­są­dek, nie­na­wiść za­stą­pi­ła strach. Nie prze­żył tego pie­kła, żeby się teraz pod­dać.

 

– W tym po­ko­ju jest tylko jeden po­twór. Nie je­stem nim ja… – mruk­nął z cicha, zdzi­wio­ny, że jest w sta­nie tak zro­zu­mia­le prze­ma­wiać.

 

W na­stęp­nej chwi­li wy­da­rze­nia przy­bra­ły nie­zwy­kle pręd­ki, nie­ocze­ki­wa­ny obrót. Jak tylko ko­bie­ta rzu­ci­ła się na po­pa­rzo­ne­go chłop­ca, jej włosy za­pło­nę­ły bia­łym ogniem, upo­dab­nia­jąc ją do wrzesz­czą­cej żagwi. Pod­czas gdy bez­rad­nie mio­ta­ła się po po­miesz­cze­niu, przez drzwi wpa­dło do środ­ka kilku bro­da­tych, odzia­nych w dłu­gie, ciem­no­gra­na­to­we tu­ni­ki męż­czyzn, dwie grube star­sze ko­bie­ty oraz kil­ko­ro mło­dych chło­pa­ków. Wszy­scy sta­nę­li jak wryci, z nie­zro­zu­mie­niem przy­glą­da­jąc się naj­pierw pło­ną­cej ko­bie­cie, a potem Ro­ber­to­wi. Kilku mło­dzi­ków nie wy­trzy­ma­ło wi­do­ku, wy­mio­tu­jąc na deski, resz­ta w naj­lep­szym razie mil­cza­ła, lecz nikt nie zdo­łał ukryć gry­ma­su obrzy­dze­nia.

 

– Co tu się wy­da­rzy­ło? – za­py­tał jeden z bro­da­czy, ale nie usły­szał żad­nej od­po­wie­dzi. Wrza­ski pod­pa­lo­nej ko­bie­ty uci­chły, gdy jej osmo­lo­ne tru­chło padło na pod­ło­gę, a przy­gnie­cio­ny bólem Ro­bert stra­cił przy­tom­ność.

 

 

* 4 *

 

 

 

Obu­dzi­ła go ka­ko­fo­nia wrza­sków tu­dzież pi­sków, po­tę­gu­ją­ca i tak już strasz­ny ból głowy. Oban­da­żo­wa­ną dło­nią prze­sło­nił bo­lą­ce oczy; nie mógł się przy­zwy­cza­ić do wszech­obec­nej ja­sno­ści. Po­mi­mo zdez­o­rien­to­wa­nia, wie­dział, że znaj­du­je się w zu­peł­nie nowym miej­scu.

 

Ro­bert od­cze­kał kilka chwil, prze­łknął za­le­ga­ją­cą w ustach ślinę, ostroż­nie pod­parł się łok­cia­mi o twar­dy ma­te­rac i prze­su­nął nieco wyżej. Już w po­zy­cji pół­le­żą­cej skon­sta­to­wał, że zo­stał za­mknię­ty po­śród czte­rech bia­łych ścian, po­zba­wio­nych drzwi czy okien. Prze­strzeń, jaką mu ła­ska­wie po­zo­sta­wio­no do życia, rów­na­ła się wiel­ko­ści łóżka.

 

– Gdzie je­stem…? – szep­nął pod nosem.

 

Ro­zej­rzaw­szy się do­oko­ła, do­szedł do wnio­sku, że coś jest nie tak. Dzie­cię­ce krzy­ki były sta­now­czo zbyt gło­śne, zbyt wy­raź­ne, żeby mogły do­cho­dzić zza ścian. Aby się prze­ko­nać, czy się nie myli, na­brał po­wie­trza w płuca i wrza­snął tak do­no­śnie, jak tylko po­tra­fił:

 

– CICHO!

 

Krzyk za­dzia­łał jak ja­kieś ma­gicz­ne za­klę­cie. W jed­nej chwi­li wszyst­kie dźwię­ki umil­kły, za­pa­no­wa­ła ab­so­lut­na cisza. Ból głowy za­czy­nał wła­śnie od­cho­dzić w za­po­mnie­nie, gdy prze­strzeń wy­peł­ni­ły po­de­ner­wo­wa­ne szep­ty:

 

– To on, obu­dził się…

 

– … po­twór, który spa­lił tamtą ko­bie­tę.

 

– Córa Le­ono­ra mó­wi­ła, że wy­glą­da jak sko­ru­pa ro­ba­la.

 

– … tak, jak po­czwa­ra…

 

– Szka­ra­da…

 

– Mon­strum…

 

– … dzi­wo­ląg…

 

Rob sze­rzej otwo­rzył oczy, za­zgrzy­tał zę­ba­mi, za­ci­snął pię­ści. „Nie je­stem po­two­rem”. Zma­gał się z emo­cja­mi, które pęcz­nia­ły, jakby pró­bo­wa­ły go ro­ze­rwać na strzę­py. Chciał krzyk­nąć, roz­ka­zać wszyst­kim gło­som, aby umil­kły po wieki. Na­brał ze świ­stem od­de­chu, gdy nagle jedna z bia­łych ścian za­fa­lo­wa­ła w po­wie­trzu, od­rzu­co­na na bok nie­dba­łym ru­chem ko­bie­cej ręki.

 

– Nasz śpią­cy kró­le­wicz w końcu ra­czył się obu­dzić. – To była Le­ono­ra, Rob bez omył­ki roz­po­znał ją po gło­sie. Wy­glą­da­ła ina­czej niż to sobie wy­obra­żał. Ko­bie­ta śred­nie­go wzro­stu, ale za to po­tęż­nej bu­do­wy. Przy­po­mi­na­ła pę­ka­tą becz­kę, ubra­ną w długą do ko­stek szatę z ciem­no­gra­na­to­we­go ma­te­ria­łu. Ro­bert był pe­wien, że ma ponad czter­dzie­ści lat – choć na jej pulch­nej, ozdo­bio­nej dwoma pod­bród­ka­mi twa­rzy nie było widać zbyt wielu zmarsz­czek – zdra­dza­ły ją tłu­ste ko­smy­ki si­wych wło­sów, wy­my­ka­ją­ce się spod bia­łe­go czep­ca, który no­si­ła na gło­wie.

 

– O Je­dy­ny, cóż ten dzie­ciak naj­lep­sze­go na­ro­bił?! – unió­sł­szy głos, w mgnie­niu oka przy­pa­dła do łóżka. Chwy­ci­ła Roba za dło­nie, zde­cy­do­wa­nie roz­war­ła mocno za­ci­śnię­te pię­ści. – Coś ty zno­wuż…! – wark­nę­ła raz jesz­cze, wpraw­ny­mi ru­cha­mi od­wią­zu­jąc ban­da­że.

 

Ro­bert nie zwró­cił na to uwagi. Nie mógł ode­rwać wzro­ku od bandy dzie­cia­ków tło­czą­cych się za ple­ca­mi Córy. Nie dość, że nie po­tra­fił ich wszyst­kich zli­czyć, to co rusz w tle mi­ga­ła ko­lej­na twarz. Byli tam chłop­cy i dziew­czyn­ki w jego wieku, byli też star­si, już pra­wie do­ro­śli – ci zbli­ży­li się naj­bar­dziej – były też ledwo kil­ku­let­nie dzie­ci, zu­peł­nie nie za­in­te­re­so­wa­ne po­two­rem, który zo­stał od nich od­dzie­lo­ny płó­cien­nym pa­ra­wa­nem.

 

– Ro­ber­cie, roz­luź­nij dło­nie – roz­ka­za­ła Le­ono­ra. – Pręd­ko, zanim skóra znów po­pę­ka!

 

Rob po­trzą­snął głową; spoj­rzał na reszt­ki ban­da­ży, nie ma­ją­cych z bielą już nic wspól­ne­go. W noz­drza po­ła­sko­tał go nie­przy­jem­ny za­pach. Zro­bi­ło mu się nie­do­brze.

 

– Szyb­ko, niech ktoś poda mi mied­ni­cę z czy­stą wodą i świe­że opa­trun­ki – rzu­ci­ła przez ramię Córa Je­dy­ne­go, ale nie do­cze­ka­ła się żad­ne­go od­ze­wu. – Nie­po­słusz­ne ba­cho­ry, bie­giem po wodę, albo ko­la­cji nie do­sta­nie­cie! – Groź­ba po­dzia­ła­ła; za jej ple­ca­mi wy­bu­chło małe za­mie­sza­nie.

 

Ro­bert ze wszyst­kich sił pró­bo­wał nie ze­mdleć. Okrop­ny odór, do­by­wa­ją­cy się spod ban­da­ży, nie wró­żył ni­cze­go do­bre­go. Chło­piec chciał od­wró­cić wzrok, ale cie­ka­wość oka­za­ła się sil­niej­sza. Choć wy­obraź­nia czę­sto pod­su­wa­ła mu naj­obrzy­dliw­sze ob­ra­zy tu­dzież wizje tego, jak wy­glą­dał pod ban­da­ża­mi, to, co uj­rzał, gdy Le­ono­ra po­zby­ła się ostat­nie­go skraw­ka opa­trun­ku, prze­szło jego naj­gor­sze kosz­ma­ry.

 

Za­miast rąk miał dwa wy­chu­dzo­ne, ka­ry­ka­tu­ral­ne ze­sta­wy kości, wy­glą­da­ją­ce jakby ktoś dla żartu na­cią­gnął na nie ja­sno­ró­żo­wą, cho­ro­bli­wie błysz­czą­cą war­stwę skóry. Miej­sca­mi gruba, chro­po­wa­ta, zu­peł­nie jak jakaś sko­ru­pa, gdzie in­dziej cie­niut­ka, na­pię­ta do gra­nic moż­li­wo­ści, jakby zaraz miała się ro­ze­rwać, uka­zu­jąc to, co kryło się pod spodem. Wi­dział pełno mniej­szych, bądź więk­szych pęk­nięć, przez które są­czył się roz­twór krwi i ropy. Naj­go­rzej wy­glą­da­ły dło­nie – przy­po­mi­na­ły po­strzę­pio­ne no­ży­ca­mi ka­wał­ki czer­wo­ne­go ma­te­ria­łu nie­dba­le przy­szy­te na koń­cach przed­ra­mion.

 

– Auuu… – jęk­nął bez­sil­nie, a oczy pra­wie wy­sko­czy­ły mu z orbit.

 

– Dla­te­go nie mo­żesz za­ci­skać pię­ści, nie­mą­dry pa­ni­czy­ku – po­uczy­ła go po­tęż­na ko­bie­ta. Bez­na­mięt­nie przy­glą­da­ła się strzę­pom, bę­dą­cy­mi nie­gdyś jego dłoń­mi. Ostroż­nie, ale pew­nie po­ru­szy­ła każ­dym z pal­ców, py­ta­jąc, czy czuje dotyk. Gdy Ro­bert skrzy­wił się z bólu po raz dzie­sią­ty, Le­ono­ra uśmiech­nę­ła się, bły­ska­jąc żół­ty­mi zę­ba­mi.

 

– Do­sko­na­le, chyba nie bę­dzie trze­ba żad­ne­go uciąć.

 

– Ccc-cco­oo…? – wy­beł­ko­tał, prze­ra­żo­ny.

 

– Jeśli dalej bę­dziesz tak wy­ma­chi­wał tymi ła­pa­mi, to cał­kiem moż­li­we, że bę­dzie­my mu­sie­li ci je od­ciąć, jak uschłe ga­łąz­ki. Bądź więc dobrą ro­ślin­ką i nie ru­szaj się, jeśli nie mu­sisz.

 

W tym samym mo­men­cie, gdy Ro­bert, prze­stra­szo­ny nie na żarty, ski­nął głową, za sze­ro­ki­mi ple­ca­mi Córy Je­dy­ne­go po­ja­wi­ła się dość wy­so­ka, bla­do­li­ca dziew­czyn­ka o przy­cię­tych na grzyb­ka blond wło­sach. W chu­dych dło­niach trzy­ma­ła mied­ni­cę pełną wody, a na ra­mie­niu miała czy­ste ka­wał­ki bia­łej tka­ni­ny.

 

– Dzię­ku­ję, Arr – ła­god­nie prze­mó­wi­ła Le­ono­ra. – Połóż ją na udach tego pięk­ne­go mło­dzień­ca i znajdź dlań ka­wa­łek szma­ty.

 

Dziew­czyn­ka bez słowa, z nie­obec­nym wzro­kiem du­żych, sza­ro­zie­lo­nych oczu wy­ko­na­ła po­le­ce­nie. Naj­pierw ła­god­nie uło­ży­ła dość cięż­kie na­czy­nie na okry­tych kocem udach Roba, na­stęp­nie zaś wy­ję­ła z kie­sze­ni nie­wiel­ką chu­s­tecz­kę, zło­ży­ła ją kil­ka­krot­nie i przy­su­nę­ła do jego ust.

 

– Co mam z tym zro­bić?

 

– Za­gryź – rzu­ci­ła krót­ko.

 

– Ale po co­oooOOOOOOOO! – Nim do­koń­czył py­ta­nie, star­sza ko­bie­ta chwy­ci­ła po­ra­nio­ne ręce i bez­ce­re­mo­nial­nie za­nu­rzy­ła je w let­niej wo­dzie. Cier­pie­nie prze­szy­ło ciało Ro­ber­ta jak ostrze brzy­twy, z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy pę­dząc od rąk wprost do mózgu. Chciał wrzesz­czeć, ale w ustach miał już dła­wią­cy ma­te­riał. To Arr wsu­nę­ła chu­s­tecz­kę, na któ­rej z ca­łych sił za­ci­snął zęby. Gdy spoj­rzał na bladą twarz dziew­czy­ny, nie uj­rzał na niej choć­by cie­nia uczuć czy emo­cji. Była jak wy­ku­ta z ka­mie­nia. Stała zu­peł­nie nie­wzru­szo­na, obo­jęt­nie przy­glą­da­jąc się po­two­ro­wi.

 

Jemu.

 

Do­pie­ro na mo­ment przed tym, jak stra­cił przy­tom­ność, za­uwa­żył, że zę­ba­mi miaż­dżył nie tylko chu­s­tecz­kę, ale też jej palce…

 

 

* 5 *

 

 

 

Słoń­ce z tru­dem prze­dzie­ra­ło się przez kłę­bia­ste chmu­ry, le­ni­wie su­ną­ce po po­po­łu­dnio­wym nie­bie. Po­dmu­chy je­sien­ne­go wia­tru nio­sły li­ście we wszyst­kich od­cie­niach brązu i po­ma­rań­czy, na­da­jąc sza­re­mu świa­tu nieco ra­do­śniej­szych ko­lo­rów.

 

Ro­bert czer­pał nie­zmie­rzo­ną przy­jem­ność z każ­dej se­kun­dy spę­dzo­nej na świe­żym po­wie­trzu. Choć więk­szość ru­chów wciąż spra­wia­ła nie­ma­ły ból, śmia­ło wy­sta­wiał ciało na tę próbę, by­le­by tylko opu­ścić wy­peł­nio­ną krzy­kiem, smro­dem oraz dzieć­mi Wspól­ną Salę. Za­my­ka­jąc oczy od­ci­nał się od rze­czy­wi­sto­ści, zrzu­cał okowy po­pa­rzo­ne­go ciała; ula­ty­wał wraz z wi­chrem i li­ść­mi w sza­lo­ną po­dróż.

 

Bez wa­ha­nia od­dał­by wszyst­ko, by choć przez chwi­lę móc razem z pta­ka­mi szy­bo­wać w prze­stwo­rzach.

 

Po­czuł szturch­nię­cie, które w mgnie­niu oka spro­wa­dzi­ło go na zie­mię. Sztur­cha­ła Ar­ro­wyn, blond włosa dziew­czyn­ka, wy­pro­wa­dza­ją­ca go na spa­ce­ry.

 

„Tylko ona się mnie nie boi” – po­my­ślał, przy­glą­da­jąc się pod­trzy­mu­ją­cej go dziew­czy­nie. Arr, bo tak na­zy­wa­ła ją Córa Le­ono­ra, była nieco star­sza, a także wyż­sza od Roba. Ubie­ra­ła się w szare, za duże rze­czy. Te wi­sia­ły na niej, bar­dziej przy­po­mi­na­jąc worki po ce­bu­li, niż ubra­nia. Dziew­czy­nie to jed­nak nie prze­szka­dza­ło, w ogóle nic jej nie prze­szka­dza­ło. Bez słowa wy­ko­ny­wa­ła każde po­le­ce­nie; nie ma­ru­dzi­ła, nie na­rze­ka­ła, nawet nie zwra­ca­ła uwagi na za­czep­ki. Ro­bert na po­cząt­ku nieco bał się jej zie­ją­ce­go obo­jęt­no­ścią spoj­rze­nia, nie wie­dząc, co się za nim kryje. Z cza­sem jed­nak prze­sta­ło to mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie, a on przy­zwy­cza­ił się do ma­ło­mów­nej dziew­czy­ny, bę­dą­cej jego je­dy­ną kom­pan­ką.

 

Ko­lej­ne szturch­nię­cie.

 

– Już, już… Za­my­śli­łem się – mruk­nął chra­pli­wym gło­sem. Choć Arr rzad­ko się od­zy­wa­ła, zwy­kle po­tra­fi­ła w inny spo­sób dać do zro­zu­mie­nia czego chce. Ro­bert, gdy tylko czuł de­li­kat­ne szarp­nię­cie, wie­dział, że czas wy­ko­nać ko­lej­ny krok.

 

– Ehhh… – jęk­nął, wkła­da­jąc w ruch całą silną wolę i reszt­ki sił. Za­kon­ni­cy Je­dy­ne­go, opie­ku­ją­cy się sie­ro­ta­mi w Ver­dun, na­ka­za­li Ro­ber­to­wi co­dzien­ne prze­chadz­ki, aby od­bu­do­wał mię­śnie, które przez bli­sko trzy mie­sią­ce nie­ustan­ne­go le­że­nia prak­tycz­nie prze­sta­ły ist­nieć.

 

– Głu­pie szmat­ki – wark­nął, czu­jąc jak szorst­ki ma­te­riał ob­cie­ra ko­la­na. Kry­tycz­nym spoj­rze­niem otak­so­wał mięk­kie, skó­rza­ne buty, pięk­ne spodnie i uszy­tą spe­cjal­nie dla niego zie­lo­ną kurtę ze spo­rym kap­tu­rem, mo­gą­cym sku­tecz­nie ukryć szka­rad­ną twarz. Wszyst­ko to pre­zen­ty od da­le­kiej ro­dzi­ny ojca, ma­ją­cej opie­ko­wać się ma­jąt­kiem, do­pó­ki nie do­ro­śnie i nie od­bie­rze od­po­wied­niej nauki.

 

„Szko­da, że mną nie chcie­li się za­opie­ko­wać” – uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie zaraz po­czuł nie­przy­jem­ne mro­wie­nie w pra­wym ką­ci­ku ust, gdzie po­pa­rzo­na skóra utwo­rzy­ła coś na po­do­bień­stwo szorst­kiej, twar­dej maski. Wolał mieć dom tu­dzież wła­sny pokój dużo bar­dziej, niż modne, okrop­nie nie­wy­god­ne ubra­nia. Te zresz­tą oka­za­ły się przy­czy­ną licz­nych za­cze­pek ze stro­ny star­szych chłop­ców, któ­rzy po­wo­do­wa­ni za­zdro­ścią ra­czy­li go bo­le­sny­mi kuk­sań­ca­mi i obe­lży­wy­mi prze­zwi­ska­mi.

 

– Po­twór, dzi­wo­ląg, szka­ra­da… – Rob po cichu wy­li­czał okre­śle­nia, pa­da­ją­ce w sto­sun­ku do niego co­dzien­nie, odkąd tylko zo­stał prze­nie­sio­ny do Wspól­nej Sali. Kie­dyś nie wie­rzył w to, że dzie­ci po­tra­fią być okrut­niej­sze od do­ro­słych, ale prze­ko­na­ły się o tym na wła­snej, po­pa­rzo­nej skó­rze.

 

– Auuuu – stęk­nął, po­ty­ka­jąc się o jedną z nie­rów­nych, po­pę­ka­nych płyt. Byłby upadł, gdyby nie chude, ale za­dzi­wia­ją­co silne dziew­czę­ce ramię.

 

– Uwa­żaj – rzu­ci­ła oschle Arr, wciąż spo­glą­da­jąc w prze­strzeń.

 

Ro­bert mocno za­ci­snął szczę­ki, mru­cząc nie­zro­zu­mia­le pod nosem. Każdy gwał­tow­ny, nie­za­pla­no­wa­ny ruch był tor­tu­rą. Mimo że ciało za­dzi­wia­ją­co szyb­ko po­ra­dzi­ło sobie z więk­szo­ścią opa­rzeń – tak cho­ciaż twier­dził za­kon­ny medyk – to skóra po­zo­sta­wa­ła w sta­nie cią­głe­go na­pię­cia, przez co nie mógł sobie po­zwo­lić na naj­mniej­szy błąd, je­że­li nie chciał cier­pieć, bądź, w naj­gor­szym wy­pad­ku, umrzeć. Dla­te­go nie mógł spa­ce­ro­wać ni­g­dzie in­dziej, niż po ogro­dzo­nym parku, łą­czą­cym Do­mo­stwo Je­dy­ne­go ze Świą­ty­nią.

 

Ar­ro­wyn po raz ko­lej­ny lekko go trą­ci­ła.

 

– Prze­cież idę! A cho­ciaż się sta­ram… – wark­nął, po­iry­to­wa­ny. Ode­tchnął pełną pier­sią, ze­brał się w sobie i zdą­żył przejść kilka stóp, zanim bo­le­sny skurcz uką­sił lewą łydkę.

 

– Aaaaaajjj! – jęk­nął roz­dzie­ra­ją­co. Od­ru­cho­wo chciał chwy­cić za do­kucz­li­we miej­sce, acz Arr nie po­zwo­li­ła na to. Mocno go ob­ję­ła i nie zwra­ca­jąc uwagi na stę­ka­nie, za­wlo­kła do naj­bliż­szej ła­wecz­ki. Z mat­czy­ną de­li­kat­no­ścią usa­dzi­ła wy­chu­dzo­ne­go chłop­ca na lekko spróch­nia­łych de­skach, aby dać mu chwi­lę wy­tchnie­nia.

 

Rob, przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kich ata­ków, zro­bił dobrą minę do złej gry. Cicho zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi, prze­cze­kał naj­gor­sze. Gdy sta­lo­we ogni­wa w końcu wy­swo­bo­dzi­ły nogę, ode­tchnął z ulgą. Usa­do­wił się na ławce w taki spo­sób, aby od­czu­wać jak naj­mniej bólu. Kiedy tylko udała mu się ta nie­ła­twa sztu­ka, prze­su­nął zmę­czo­nym wzro­kiem po oko­li­cy.

 

Przez sam śro­dek parku cią­gnął się sze­ro­ki, wy­ko­na­ny z po­pę­ka­nych ka­mien­nych płyt chod­nik, bez­po­śred­nio łą­czą­cy tylne drzwi Do­mo­stwa ze spo­ry­mi wro­ta­mi Świą­ty­ni. Wzdłuż niego, po obu stro­nach, stało kil­ka­na­ście nie­wiel­kich w więk­szo­ści przy­pad­ków mocno znisz­czo­nych ła­we­czek. Mniej wię­cej w po­ło­wie drogi prze­ci­na­ły go pod kątem pro­stym dwie od­no­gi pro­wa­dzą­ce w głąb ogro­du. Skrę­ca­jąc w prawo do­cho­dzi­ło się do nie­wiel­kie­go wod­ne­go oczka, gdzie pły­wa­ło kil­ka­na­ście ho­do­wa­nych przez za­kon­ni­ków krwi­ków – nie­wiel­kich rybek o krwi­sto­czer­wo­nym ubar­wie­niu. Wokół zbior­ni­ka zwy­kle dało się sły­szeć świer­go­ta­nie pta­ków, a szczę­śli­wiec mógł nawet doj­rzeć czmy­cha­ją­cą wie­wiór­kę. Idąc zaś w lewo tra­fia­ło się w końcu na duży, wy­sy­pa­ny żwi­rem plac, gdzie po­środ­ku stało sta­lo­we ogro­dze­nie. W nim rosło po­je­dyn­cze drze­wo o gład­kiej, sza­rej korze, któ­re­go czar­ne, smu­kłe li­ście zwi­sa­ły z po­wy­gi­na­nych ga­łę­zi przy­po­mi­na­jąc wro­nie pióra. Tam nie było sły­chać ni­cze­go prócz roz­dzie­ra­ją­ce­go po­kra­ki­wa­nia.

 

Ro­bert po­czuł prze­śli­zgu­ją­cy się po ple­cach dreszcz. Lubił spę­dzać czas, mo­cząc po­ra­nio­ne nogi w wo­dzie, gdzie małe czer­wo­ne rybki de­li­kat­nie ła­sko­ta­ły go za każ­dym razem, gdy sku­ba­ły łusz­czą­cą się skórę. W lewą od­no­gę za­pu­ścił się wraz z Arr raz i to tylko dla­te­go, że cie­ka­wość zże­ra­ła go od środ­ka. Wy­star­czy­ło jed­nak­że jedno spoj­rze­nie na za­mknię­te w sta­lo­wej klat­ce drze­wo, aby Rob wie­dział, iż nie chce go wię­cej oglą­dać. Ta­jem­ni­cza, mro­żą­ca krew w ży­łach aura, to­wa­rzy­szą­ca tam­te­mu miej­scu spa­ra­li­żo­wa­ła go tak bar­dzo, że stra­cił pa­no­wa­nie nad wszyst­ki­mi człon­ka­mi i upadł, bo­le­śnie się ra­niąc. I choć od tam­te­go czasu nie miał za­mia­ru za­pusz­czać się choć­by w po­bli­że Wro­nie­go Drze­wa, to nie po­tra­fił prze­stać o nim my­śleć.

 

Świst po­wie­trza, głu­che ude­rze­nie, ból.

 

Rob wie­dział, że krwa­wi, jesz­cze zanim opusz­ka­mi pal­ców do­tknął roz­cię­tej skro­ni. Nie mylił się. Spoj­rzał w dół, na za­czer­wie­nio­ny ka­mień. W tym samym mo­men­cie usły­szał roz­ba­wio­ne głosy:

 

– Ty to masz cela Lorou! – par­sk­nął Franck.

 

– Wiem, ale tra­fić w taką pa­sku­dę to żaden wy­czyń – od­po­wie­dział rzu­ca­ją­cy.

 

– Taa, ka­mie­nie same w niego lecą – do­rzu­cił Louis.

 

„Nie, pro­szę – po­my­ślał Rob – tylko nie oni…”. Nie od­ry­wa­jąc dłoni od pie­ką­cej bólem skro­ni, ostroż­nie uniósł głowę, aby uj­rzeć, jak trój­ka chłop­ców swo­bod­nym kro­kiem zmie­rza w jego stro­nę. Coraz wy­raź­niej­szy, re­cho­tli­wy śmiech, tak jak i zbli­ża­ją­ce się syl­wet­ki znał aż na­zbyt do­brze – były urze­czy­wist­nie­niem kosz­ma­rów.

 

W środ­ku szedł Franck, naj­wyż­szy i naj­star­szy ze wszyst­kich pod­opiecz­nych za­kon­ni­ków. Miał krót­kie ru­da­we włosy, mię­si­ste usta, wąski usia­ny pie­ga­mi nos oraz brud­no-nie­bie­skie oczy. Jako ry­cer­ski bę­kart uwa­żał się za lep­sze­go od po­zo­sta­łych sie­rot, dla­te­go szy­dził ze wszyst­kich, a także znę­cał się nad słab­szy­mi. Po jego pra­wej stro­nie, pod­rzu­ca­jąc w dłoni kamyk, szedł Lorou. Lorou był tylko nie­wie­le niż­szy, ale za to dużo szczu­plej­szy niż Franck. Miał ciem­no­brą­zo­we, za­wsze tłu­ste, się­ga­ją­ce uszu włosy, bar­dzo wąski pod­bró­dek i wy­sta­ją­ce zęby – Ro­ber­to­wi przy­po­mi­nał wy­chu­dzo­ne­go szczu­ra. Jego prze­ci­wień­stwem był Louis – niski i krępy, o ciem­nej kar­na­cji, czar­nych lo­ko­wa­nych wło­sach oraz świ­dru­ją­cych świń­skich ślep­kach, w któ­rych od­bi­jał się wiecz­ny głód. Ro­bert, wi­dząc go po raz pierw­szy, bał się, że ten spró­bu­je go po­żreć.

 

– Buu! – wrza­snął Lorou, mar­ku­jąc rzut. Wy­stra­szo­ny Rob sku­lił się ża­ło­śnie, za­sła­nia­jąc głowę rę­ka­mi. Cała trój­ka wy­bu­chła zgod­nym, tu­bal­nym śmie­chem.

 

– Nie dość, że brzy­dal, to jesz­cze tchórz – syk­nął z po­gar­dą Franck.

 

– Ty, czu­jesz to? – Louis osten­ta­cyj­nie zmarsz­czył nos. – To ścier­wo ze stra­chu chyba ze­szcza­ło się w majty. – Gru­ba­sek wy­szcze­rzył nie­rów­ne zęby, czemu to­wa­rzy­szy­ła ko­lej­na salwa śmie­chu.

 

Rob wciąż kulił się na ławce. Z ca­łe­go serca pra­gnął, aby prze­śla­dow­cy po pro­stu roz­pły­nę­li się w po­wie­trzu. Chciał wie­rzyć, że jeśli nie bę­dzie się ru­szał, to tamci się znu­dzą i zo­sta­wią go w spo­ko­ju.

 

Mylił się.

 

Naj­pierw po­czuł zde­cy­do­wa­ny chwyt na karku, potem silne szarp­nię­cie, a w ko­lej­nej se­kun­dzie pę­dził na spo­tka­nie usia­nej gni­ją­cy­mi li­ść­mi ziemi. Jęk­nął, upa­da­jąc na wy­cią­gnię­te dło­nie. Nim zdą­żył jak­kol­wiek za­re­ago­wać, po­wie­trze wy­pa­ro­wa­ło z płuc. Po­tęż­ny kop­niak w żebra na kilka chwil po­zba­wił go tchu. My­ślał, że umrze, po pro­stu się udusi, kiedy z chra­pli­wym świ­stem za­czerp­nął przy­wra­ca­ją­cy na­dzie­ję od­dech.

 

– Patrz, nawet się nie broni. Śmieć. – Franck splu­nął na zie­lo­ny kap­tur za­kry­wa­ją­cy głowę le­żą­ce­go.

 

Rob za­ci­snął dło­nie w pię­ści, przy­gryzł we­wnętrz­ną stro­nę po­licz­ka tak mocno, że aż po­czuł zna­jo­my, me­ta­licz­ny po­smak. Mil­czał.

 

– A ty na co się ga­pisz, nie­mo­wo? – ode­zwał się Lor. – Nie we­zwiesz po­mo­cy? Nie obro­nisz swo­je­go ka­le­ki? – Pod­szedł do sie­dzą­cej nie­ru­cho­mo Ar­ro­wyn i trze­ma pal­ca­mi chwy­cił jej pod­bró­dek, by go unieść.

 

– Zo­staw… – wy­ję­czał Rob, pod­no­sząc się z tru­dem. Przy­szli po niego, był tego pe­wien, nie chciał w to mie­szać Arr. – Zo­staw ją…

 

– Pa­trz­cie, ry­cerz się zna­lazł – Louis za­niósł się śmie­chem. – Ha ha, pew­nie się chę­do­żą, dla­te­go chce jej bro­nić – gru­ba­sek par­sk­nął tak ener­gicz­nie, że aż się za­smar­kał.

 

– Już ja na­uczę tego par­szy­we­go kun­dla, gdzie jego miej­sce.

 

Franck za­mie­rzył się, aby po raz ko­lej­ny kop­nąć bez­bron­ne­go Roba, ale wtedy wy­da­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go. Ar­ro­wyn, jak ra­żo­na pio­ru­nem, ze­rwa­ła się z ławki i na­tchnio­na jakąś nie­ziem­ską mocą, jed­nym ude­rze­niem po­sła­ła na ło­pat­ki kom­plet­nie za­sko­czo­ne­go Lorou, miaż­dżąc mu nos. W trzech pręd­kich kro­kach do­pa­dła ru­de­go chło­pa­ka, pchnę­ła go ze wszyst­kich sił. Ten, unió­sł­szy nogę do kop­nię­cia, oparł cię­żar ciała tylko na tej dru­giej, która pod na­po­rem nie wy­trzy­ma­ła, za­ła­ma­ła się. Upadł pro­sto na twarz, roz­kwa­sza­jąc mię­si­ste wargi, a także skrę­ca­jąc lewą dłoń w nad­garst­ku, czemu to­wa­rzy­szył prze­cią­gły krzyk. Louis przy­glą­dał się temu z nie­do­wie­rza­niem wy­ma­lo­wa­nym na pu­co­ło­wa­tej twa­rzy – już nie było mu do śmie­chu.

 

Arr za­mar­ła nad Franc­kiem ni­czym ka­mien­na sta­tua. W mię­dzy­cza­sie Lorou wstał. Twarz za­le­wał mu czer­wo­ny potok, a nos przy­po­mi­nał roz­kwa­szo­ną brzo­skwi­nię.

 

– Ty blada dziw­ko – chark­nął, splu­wa­jąc krwią. Już miał rzu­cić w dziew­czy­nę ka­mie­niem, gdy ktoś za­trzy­mał jego rękę.

 

To był Ro­bert. Stał na trzę­są­cych się no­gach; wy­glą­dał tak, jakby zaraz miał ze­mdleć, ale jego uścisk był silny, pewny. Spode łba przy­glą­dał się na­past­ni­ko­wi. Ten, jesz­cze przed se­kun­dą bar­dzo pe­wien sie­bie, stru­chlał. Za­rów­no na po­pa­rzo­nej czę­ści, przy­po­mi­na­ją­cej chro­po­wa­tą drew­nia­ną maskę, jak i na zdro­wej po­ło­wie twa­rzy Roba nie wid­niał żaden gry­mas. By strach za­wład­nął całą isto­tą Lorou, wy­star­czy­ło, że zo­ba­czył w ciem­nych oczach chłop­ca ro­dzą­cy się pło­mień.

 

– Nie pod­noś na nią ręki, szczu­rzy ryju – głos Roba mógł go­to­wać krew w ży­łach.

 

– Je-je-jeb­nij mu, Lo­ooor – z ner­wo­wym uśmie­chem wy­ją­kał Louis. Franck wciąż kwi­czał, leżąc na ziemi i pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad krwo­to­kiem.

 

– Już, ju­uuuu… AAAaaaaaaaaaaaaa – z gar­dła Lorou wy­rwał się roz­dzie­ra­ją­cy krzyk, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ło sy­cze­nie oraz smród pie­czo­ne­go mięsa. Jego twarz wy­krzy­wił okrop­ny gry­mas, oczy pra­wie wy­szły z orbit, a ciało zwi­nę­ło się w gwał­tow­nym pa­rok­sy­zmie bólu, wy­ry­wa­jąc go z go­rą­ce­go uści­sku. Na przed­ra­mie­niu miał wy­pa­lo­ny ślad dłoni. Skóra w tym miej­scu skur­czy­ła się, zwi­nę­ła, po­ja­wi­ły się wod­ni­ste bąble, które w mgnie­niu oka rosły i pę­ka­ły, a sczer­nia­łe mięso skwier­cza­ło.

 

– O kurwa… – szep­nął Louis, wy­mio­tu­jąc wszyst­ko, czym tego dnia na­pchał wiel­kie brzu­szy­sko.

 

Ko­ra­li­ki łez ob­fi­cie spły­wa­ły po roz­trzę­sio­nej twa­rzy Lorou, jesz­cze zanim padł na ko­la­na. Osza­la­łym wzro­kiem wpa­try­wał się w okrop­nie po­pa­rzo­ne ramię, nie mogąc zro­zu­mieć, co się wła­ści­wie wy­da­rzy­ło. Jego szczu­płym cia­łem wstrzą­sa­ły dresz­cze, przez co przy­po­mi­nał uła­ma­ny patyk, tar­ga­ny po­dmu­cha­mi wia­tru. Ro­ber­to­wi zda­wa­ło się, że Lor chciał krzy­czeć, szlo­chać, skom­leć, ale nie był w sta­nie.

 

– Po­twór… – z prze­stra­chem sark­nął Louis. Ma­lut­kie oczka miał teraz duże jak ta­le­rze, a pulch­ne po­licz­ki i wiel­ki brzuch fa­lo­wa­ły ni­czym wzbu­rzo­ne morze. Był śmier­tel­nie prze­ra­żo­ny. – Po­twór! – wrza­snął, ale krzyk uwiązł w ko­ro­nach drzew.

 

Wzrok Ro­ber­ta wę­dro­wał od za­mar­łe­go Lorou do wła­snej dłoni. Przy­glą­dał się jej, ale nie do­strzegł ni­cze­go szcze­gól­ne­go; ró­żo­wa skóra jak zwy­kle cho­ro­bli­wie błysz­cza­ła, w każ­dej chwi­li go­to­wa do bo­le­sne­go pęk­nię­cia. Nie było mowy, żeby mógł nią wy­rzą­dzić ja­ką­kol­wiek krzyw­dę, a już na pewno nie do­tkli­wie kogoś po­pa­rzyć. „To nie­moż­li­we” – po­my­ślał, ale nie­zbi­ty dowód miał przed oczy­ma.

 

– Odejdź­cie… – mruk­nął z cicha. Z prze­cią­głym świ­stem wziął głę­bo­ki od­dech, co wró­ci­ło mu trosz­kę sił oraz do­da­ło odro­bi­nę od­wa­gi. – Zo­staw­cie nas w spo­ko­ju, albo skoń­czy­cie tak jak ja. – Ble­fo­wał. Nie wie­rzył w to, że mógł­by po­wtó­rzyć wy­czyn sprzed kilku chwil, ale prze­cież oni o tym nie wie­dzie­li. To była je­dy­na szan­sa, aby trój­ka oprysz­ków ode­szła, dłu­żej nie znę­ca­jąc się nad nim i Ar­ro­wyn.

 

Po­skut­ko­wa­ło.

 

Louis bez słowa pod­szedł do klę­czą­ce­go to­wa­rzy­sza, wsu­nął mu ręce pod pachy, na­stęp­nie z gło­śnym sap­nię­ciem po­sta­wił na nogi. Lor wy­da­wał się nie­obec­ny, ale cho­ciaż się nie prze­wra­cał. Gru­ba­sek oplótł go ra­mie­niem, ob­ró­cił w miej­scu, kie­ru­jąc w stro­nę Do­mo­stwa. Spoj­rzaw­szy za sie­bie, peł­nym stra­chu wzro­kiem je­dy­nie mu­snął Roba, by sku­pić się na pła­czą­cym Franc­ku.

 

– Prze­stań mazać się jak baba! No już, chodź! – W jego gło­sie od­bi­ła się iry­ta­cja. – Mu­si­my za­pro­wa­dzić Lora do któ­rejś z Cór…

 

– A ja? Ja to co? Prze­cież…

 

– Za­mknij ryj! Wsta­waj szyb­ko – ostro prze­rwał mu Louis. – Nie ma teraz na to czasu. – Dłu­żej nie zwra­ca­jąc uwagi na Franc­ka, ru­szył wraz z Lorou przed sie­bie. Ostroż­nie sta­wia­jąc kroki, po­wo­li od­cho­dzi­li.

 

– Za­cze­kaj­cie – wsta­jąc, ża­ło­śnie za­łkał Franck. Mi­ja­jąc chwie­ją­ce­go się Ro­ber­ta i mil­czą­cą Ar­ro­wyn, wcią­gnął nos, by wy­sy­czeć:

 

– Jesz­cze się po­li­czy­my, po­two­rze.

 

Ro­bert, le­d­wie utrzy­mu­jąc się na no­gach, zmru­żo­ny­mi oczy­ma śle­dził od­da­la­ją­ce się syl­wet­ki. Jak tylko cała trój­ka znik­nę­ła za dę­bo­wy­mi drzwia­mi Do­mo­stwa, roz­luź­nił mię­śnie i cięż­ko upadł na zie­mię. Serce wa­li­ło jak osza­la­łe, w gło­wie kłę­bi­ły się ty­sią­ce myśli, a gdzieś na skra­ju świa­do­mo­ści ni­czym dzi­kie zwie­rze go­to­we do ataku cza­iło się cier­pie­nie.

 

„Jak to moż­li­we? Prze­cież nie było ognia… Nie czu­łem cie­pła. To nie ja, to na pewno nie ja…”. Rob za­sta­na­wiał się, czy to aby nie sen, ale ból był zbyt re­al­ny. Wie­dział, że tym razem to nie kosz­mar, a strasz­na rze­czy­wi­stość. Miał pew­ność, że ta spra­wa nie obej­dzie się bez echa. „Będą py­ta­li, do­cie­ka­li, co zro­bi­łem. Nazwą mnie po­two­rem, de­mo­nem pa­lą­cym ludzi”. Nagle przy­po­mniał sobie ko­bie­tę, która pró­bo­wa­ła go udu­sić. Choć ze wszyst­kich sił sta­rał się o tym wy­da­rze­niu za­po­mnieć, ono tkwi­ło głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ne w pa­mię­ci. „Poślą po Szkar­łat­ne Płasz­cze, nazwą mnie cza­row­ni­kiem i skażą na śmierć. Muszę uciec…”.

 

Po­trzą­snął głową, od­kaszl­ną i po­ło­żył dło­nie na ziemi. Chwi­lę wpa­try­wał się w po­ru­sza­ne wia­trem li­ście, żółk­ną­cą trawę, dro­bin­ki pia­sku. Za­mru­gał, za­ci­snął zęby, by, wkła­da­jąc w to wszyst­kie siły, po­dźwi­gnąć się do po­zy­cji sto­ją­cej. Z tru­dem zdo­łał utrzy­mać rów­no­wa­gę. Prze­łknął ślinę wy­mie­sza­ną z krwią, a bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem ob­rzu­cił po­ra­nio­ne palce. W końcu, z prze­cią­głym sap­nię­ciem, zro­bił krok.

 

Nagle, jak z pod­zie­mi, po­ja­wi­ła się Ar­ro­wyn.

 

– Wra­ca­my – mruk­nę­ła, sztur­cha­jąc go lekko.

 

Ro­bert po­słał jej spoj­rze­nie, w któ­rym od­bi­ło się zde­cy­do­wa­nie oraz wola walki. Gdzieś bar­dzo głę­bo­ko tliła się też jasna jak śnieg iskra.

 

– Nie – od­parł krót­ko. – Muszę ćwi­czyć, aby od­zy­skać spraw­ność – szep­nął, a w my­ślach dodał: „Aby móc stąd uciec”.

 

Zro­bił ko­lej­ny krok, a Arr po­szła za nim.

 

Mógł przy­siąc, że na jej twa­rzy do­strzegł cień uśmie­chu.

Koniec

Komentarze

To pierw­sza z pla­no­wa­nych 5 czę­ści opo­wia­da­nia (a może już mi­ni­po­wie­ści, bo ca­łość ma ponad 200k zna­ków). Dla za­in­te­re­so­wa­nych, hi­sto­ria dzie­je się w tym samym świe­cie, co "Ry­cerz do to­wa­rzy­stwa" i "Ja, po­tw­wór".

Życzę miłej lek­tu­ry i cze­kam na odzew :)

p.s pa­mię­tam, kto chciał dłuż­sze­go tek­stu ode mnie, więc jak nie prze­czy­ta­ce, to będę gnę­bił ;p

Na wstę­pie po­chwa­lę zapis. Nie­mal bez­błęd­nie.

 

Bez­ce­lo­wy wydał mi się pro­log. Za­sad­ni­czo po­wta­rza sche­mat frag­men­tu nr 1, wno­sząc tylko tro­chę el­fiej ła­ci­ny. Gdy bo­ha­ter się ku­ru­je, po­grą­żo­ny w ma­li­gnie, mo­ment jest na takie rze­czy w sam raz, bez ko­niecz­no­ści po­wta­rza­nia się.

 

Wiem, wiem nie ma to jak za­de­mon­stro­wa­nie mocy bo­ha­te­ra w efek­tow­nej akcji... :) To ma sens, po­dwój­na mo­ty­wa­cja, te spra­wy. Po pro­stu za­wsze opty­mi­stycz­nie za­kła­dam po­dej­ście out of the box, a potem się lekko roz­cza­ro­wu­ję.

 

Poza tym bo­ha­ter wydał mi się nie­mra­wy, ale to jesz­cze nie za­rzut, wszak jesz­cze szmat drogi przed nim, żeby się roz­wi­nął.

 

Na pewno piszę się na drugą część. Potem zo­ba­czy­my.

 

Po­zdra­wiam

 

PS. Aż mnie wzię­ła ocho­ta na Czło­wie­ka Sło­nia.

Dzię­ki za ko­men­tarz i cie­szę się, że się (jeśli do­brze zro­zu­ma­łem) po­do­ba­ło ;)

Pro­log ma zna­cze­nie sym­bo­licz­ne i jest trosz­kę poza akcją - mam sła­bość do oni­rycz­nych se­kwen­cji.

Co do bo­ha­te­ra to rze­czy­wi­ście jest nie­mra­wy, ale ten tekst trak­tu­je przede wszyst­kim o jego ewo­lu­cji. Jed­nak nie za­mie­rzam uprze­dzać fak­tów, wszyst­ko w swoim cza­sie :)

Przy oka­zji, bar­dzo się sta­ra­łem, żeby zapis był bez­błęd­ny, więc jeśli coś rzu­ci­ło Ci się w oczy (bądź rzuci ko­lej­nym czy­tel­ni­kom) był­bym ogrom­nie wdzięcz­ny za wy­punk­to­wa­nie tych po­tknieć.

Po­zdra­wiam

Rzu­ci­ło się w oczy:

 

— Prze­stań mazać się jak baba! No już, chodź — w jego gło­sie od­bi­ła się iry­ta­cja. Chodź. --- W jego gło­sie od­bi­ła się iry­ta­cja.

 

Ostroż­nie sta­wia­jąc kroki po­wo­li od­cho­dzi­li.
Prze­ci­nek po kro­kach.

 

Otwo­rzył usta, chcąc wy­do­być jakiś dźwięk, lecz głos uwiązł mu w gar­dle. Już kie­dyś zo­sta­łem po­pro­szo­ny przez Ada­maKB o wrzu­ce­nie na luz. Ale cóż, rzu­ci­ło mi się w oczy, więc po­da­ję :] To zda­nie jest w taki sam spo­sób po­praw­ne jak np. takie: "Daj mi tą książ­kę". Zna­czy po­tocz­nie. Przy uży­ciu imie­sło­wu współ­cze­sne­go po­win­na być za­cho­wa­na współ­cze­sność zda­rzeń. "Chcąc" wy­ra­ża tu przy­czy­nę; za­stą­pie­nie go zwro­tem "po­nie­waż chciał" nie zmie­ni­ło­by zna­cze­nia, a nie by­ło­by się do czego przy­cze­pić. Z dru­giej stro­ny, co Cię teraz za­sko­czy, na Twoim miej­scu bym tego nie po­pra­wiał. Takie moje oso­bi­ste spa­cze­nie, głów­nie ze wzglę­du na po­praw­ność ana­lo­gicz­nej kon­struk­cji w in­nych ję­zy­kach. Myślę, że za parę lat RJP się podda :P

 

Po­tknął się o roz­ża­rzo­ny do czer­wo­no­ści mo­sięż­ny noc­nik, prze­wra­ca­jąc go. Sy­tu­acja po­dob­na, tyle że tu już jest błąd. I tym razem radzę po­pra­wić. Po­tknię­cie się jest przy­czy­ną, a prze­wró­ce­nie się noc­ni­ka skut­kiem. Uży­cie imie­sło­wu nie ma uza­sad­nie­nia. Po­tknął się o noc­nik i go prze­wró­cił --- tak chyba naj­ła­twiej to na­pra­wić.

To są do­pie­ro kon­kre­ty! Od razu po­pra­wiam i dzię­ku­ję za zwró­ce­nie uwagi. Jak na pra­wie 50k zna­ków to i tak chyba nie­źle ^^

Po­czą­tek [pro­log], tro­chę nu­żą­cy. Potem po­wta­rza się to w pierw­szym roz­dzia­le. Sęk w tym, że za dużo tego ognia i po­żo­gi, a czy­tel­nik nie wie, o co cho­dzi. Takie jest po pro­stu moje wra­że­nie z lek­tu­ry, po­ło­wa tek­stu jest mało atrak­cyj­na, na­do­pi­so­wa. Na szczę­scie potem robi się cie­ka­wiej.

W każ­dym razie też piszę się na drugą część.

Przyj­mu­ję do wia­do­mo­ści i dzię­ku­ję za ko­men­tarz :)

Po­zdra­wiam

Po ty­go­dniu od opu­bli­ko­wa­nia, ale prze­czy­ta­łam. Opo­wia­da­nie po­do­ba mi się i wcale nie uwa­żam, że bo­ha­ter jest nie­mra­wy. Jest bar­dzo chory. Chyba że „nie­mra­wość” od­no­si się do tego, iż prak­tycz­nie nie­wie­le o nim wiemy. Że po­stać chłop­ca jest za­gad­ko­wa. Na razie, mam na­dzie­ję.

Rano za­bie­ram się do ko­lej­nych czę­ści.

Zde­cy­do­wa­łam się na za­miesz­cze­nie uwag.  

 

„…zdra­dza­ły ją tłu­ste ko­smy­ki si­wych wło­sów, wy­my­ka­ją­ce się spod bia­łe­go czep­ca, który no­si­ła na gło­wie. – Uwa­żam, że …który no­si­ła na gło­wie… jest ab­so­lut­nie zbęd­ne. Cze­piec wszak nosi się wy­łącz­nie na gło­wie.

 

„Sztur­cha­ła Ar­ro­wyn, blond włosa dziew­czyn­ka…” – Sztur­cha­ła Ar­ro­wyn, blon­d­wło­sa dziew­czyn­ka…

 

„Kie­dyś nie wie­rzył w to, że dzie­ci po­tra­fią być okrut­niej­sze od do­ro­słych, ale prze­ko­nały się o tym na wła­snej, po­pa­rzo­nej skó­rze.” –  Li­te­rów­ka …prze­ko­nał się…

 

„…czar­nych lo­ko­wa­nych wło­sach…” – Zga­du­ję, że mia­łeś na myśli krę­co­ne włosy. Lo­ko­wa­niem  można, od biedy, na­zwać na­wi­ja­nie wło­sów na wałki czy pa­pi­lo­ty. Nie wy­da­je mi się, by chło­piec w sie­ro­ciń­cu wy­ko­ny­wał takie za­bie­gi.

 

Po­zdra­wiam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ufff, czyli jest jed­nak pro­myk na­dziei dla tego tek­stu! Dzię­ku­ję za ko­men­tarz, który mocno pod­niósł mnie na duchu :) Po­praw­ki na­nio­sę już w ory­gi­nal­nym tek­ście. Oby ko­lej­ne czę­ści Cię nie za­wio­dły! :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie

Prze­czy­ta­łam. Nie wiem dla­cze­go, ale spo­dzie­wa­łam się cał­kiem innej te­ma­ty­ki, za­sko­czy­łeś mnie, przy­znam szcze­rze. Czy­tam dalej, oce­nię ca­łość. 

Po za­sta­no­wie­niu, dodam tutaj uwagi, do­ty­czą­ce tej czę­ści tek­stu:

W pro­lo­gu za­bra­kło mi miej­sca akcji, jest wiele ognia i dymu, ale brak kon­kret­ne­go umiej­sco­wie­nia, przez to nie można do­kład­nie wy­obra­zić sobie sceny.

Po­do­ba­ją mi się Twoje po­rów­nia­nia, np:
"Ogni­ste ję­zy­ki się­ga­ły do mo­sięż­nej klam­ki, liżąc ją jakby z per­wer­syj­ną przy­jem­no­ścią."

Hmmm dla­cze­go ro­dzi­ce zgi­nę­li, mo­cu­jąc się z oknem, skoro nie­da­le­ko były drzwi wyj­ścio­we?
Tak przy­naj­mniej zro­zu­mia­łam z tek­stu.

W opi­sie po­ża­ru miesz­ka­nia bra­ku­je mi ele­men­tu dymu i dra­ma­ty­zmu. Chło­pak wę­dru­je i ana­li­zu­je wszyst­ko zbyt do­kład­nie, gdy widzi ro­dzi­ców, za­trzy­mu­je się. Jak dla mnie to nie do przy­ję­cia, po pierw­sze jeśli dwie osoby zdą­ży­ły zgi­nąć, nim ucie­kły z we­wnątrz, to w środ­ku winno być tyle dymu, że chło­pak sła­niał­by się za­du­szo­ny. A po dru­gie czy na pewno in­stynkt prze­trwa­nia po­zwo­lił­by mu się za­trzy­mać? Czy nie po­win­nien do­paść drzwi i wal­czyć z ich otwar­ciem?

Błąd lo­gicz­ny:

"Za­miast rąk miał dwa wy­chu­dzo­ne, ka­ry­ka­tu­ral­ne ze­sta­wy kości, wy­glą­da­ją­ce jakby ktoś dla żartu na­cią­gnął na nie ja­sno­ró­żo­wą, cho­ro­bli­wie błysz­czą­cą war­stwę skóry."

I jesz­cze jedno zda­nie:

"Naj­go­rzej wy­glą­da­ły dło­nie – przy­po­mi­na­ły po­strzę­pio­ne no­ży­ca­mi ka­wał­ki czer­wo­ne­go ma­te­ria­łu nie­dba­le przy­szy­te na koń­cach przed­ra­mion."

Jak to moż­li­we, że tak zma­sa­kro­wa­ny­mi dłoń­mi zdo­łał zadać cios, du­szą­cej go ko­bie­cie? 

Pro­log to se­kwen­cja oni­rycz­na. Spe­cjal­nie nie okre­śli­łem kon­kret­ne­go miej­sca akcji, bo sym­bo­li­ka wy­da­rzeń i ich zna­cze­nie jest waż­niej­sze, niż to, gdzie się roz­gry­wa­ją :)

 

W póź­niej­szych czę­ściach le­piej widać, że owy ogień nie jest na­tu­ral­ny, w ogóle cała sy­tu­acja jest mocno nie­zwy­kła. Ro­bert też nie po­wi­nien prze­żyć, ale za­miast zgi­nąć, zo­stał tylko 'na­zna­czo­ny'. W tym tek­ście na­praw­dę jest wię­cej zna­ków i sym­bo­li­ki (cho­ciaż tak to wy­glą­da­ło w mojej gło­wie) niż może się wy­da­wać :)

 

Dym jest - Ro­bert kilka razy dusi się, kasz­le, łza­wią mu oczy. Ata­ra­łem się też ca­ło­ści nadać dra­ma­ty­zmu, ale wi­docz­nie za słabo.

 

 Z ostat­nich, już zro­zu­mia­łych słów głosu, który to­wa­rzy­szy bo­ha­te­ro­wi w pro­lo­gu można wy­wnio­sko­wać, czym wła­ści­wie jest ten pożar, jakie jest jego za­da­nie i cel. Nie chcę wszyst­kie­go tłu­ma­czyć, ale więk­szość in­for­ma­cji jest w tek­ście (choć sta­ra­łem się nie po­da­wać ich wprost).

 

Za­uważ, że od czasu po­ża­ru do pierw­sze­go prze­bu­dze­nia mi­nę­ło sporo czasu. Ko­lej­ne po­rów­na­nie rze­czy­wi­ście brzmi dra­ma­tycz­nie, ale trze­ba wziąć po­praw­kę, że to myśli chłop­ca, który cudem prze­żył pożar i pierw­szy raz spo­glą­da na swoje ręce - mógł nieco prze­sa­dzić ;)

Naj­pierw zro­zu­mia­łam, że bo­ha­ter ostał się bez rą­czek. A póź­niej za­czę­ło mnie za­sta­na­wiać, W CO ubra­li tę nie­szczę­sną ko­szu­lę. Póź­niej stwier­dzi­łam, że nie ma się co dłu­żej za­sta­na­wiać, pora prze­czy­tać coś in­ne­go.

Hymm, wi­docz­nie dzie­li­my ten sam pro­blem - czy­ta­nie ze zro­zu­mie­niem nie wy­cho­dzi nam naj­le­piej - bo Twoje uwagi na­praw­dę nic mi nie mówią ^^ Że to tekst nie dla wszyst­kim, wiem już od ja­kie­goś czasu, więc nawet nie za­chę­cam. Ale skąd wy­trza­snę­łaś brak rąk, to nie mam po­ję­cia ;)

Po­zdra­wiam

"Obie ręce, od ko­niusz­ków pal­ców po barki, po­chło­nę­ły pło­mie­nie."

Dwie spra­wy: po pierw­sze, po­chło­nę­ły to nie to samo, co stra­wi­ły/spo­pie­li­ły itp.; po dru­gie, pro­log to se­kwen­cja oni­rycz­na. W pierw­szym roz­dzia­le i to gdzieś na po­cząr­ku jest wy­ja­śnio­ne, że ręce zo­sta­ły do­tkli­wie po­pa­rzo­ne, ale nie cał­ko­wi­cie spa­lo­ne.

Jeśli to jest jasne, o co cho­dzi z ko­szu­lą?

Ow­szem, dla­te­go na­pi­sa­łam, że naj­pierw tak zro­zu­mia­łam.

Ko­szu­li się nie ubie­ra, drogi Clo­dzie. Ta­ki­mi głu­pi­mi błę­da­mi psu­jesz sobie wi­ze­ru­nek.

Rze­czy­wi­ście błąd głupi (zro­bi­łem re­se­arch w in­ter­ne­cie i już wiem, o co Ci cho­dzi), ale do tej pory nie mia­łem bla­de­go poj­cia, że to w ogóle jest błąd. W moim re­gio­nie tak się mówi, a że nikt tej pory nie zwró­cił mi na to uwagi, trwa­łem w myl­nym prze­świad­cze­niu, że ko­szu­lę można ubrać ;) Za­pa­mię­tam tę lek­cję, co by w przy­szło­ści nie robić tak głu­pich błę­dów, które psują mi wi­ze­ru­nek (cie­ka­we, że tylko Ty zwró­ci­łas na to uwagę, wi­docz­nie nie tylko ja ubie­ram ko­szu­lę ;)).

Po­zdra­wiam

Nowa Fantastyka