- Opowiadanie: Dangerous - Przez martwą krainę, cz. 4

Przez martwą krainę, cz. 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przez martwą krainę, cz. 4

Przez martwą krainę, cz. 4

 

Przez chwilę siedziała próbując uspokoić oddech i kołaczące się serce. Miała ochotę zostać tam przez kilka następnych godzin, jednak wiedziała, że nie ma na to czasu. Z trudem dźwignęła się na nogi. Czuła się, jakby przebiegła kilka mil. Mięknę – pomyślała. Jeszcze 2 lata temu taka walka nie zrobiłaby na niej wrażenia… Ciało jej przeciwnika zaczepiło się o jakieś glony, więc mogła dokonać ich oględzin i dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku. Krzywiąc się z zimna i wysiłku podciągnęła trupa na brzeg i rozpoczęła badanie. Uczono ją o rozpoznawaniu kim jest dana osoba na podstawie znaków szczególnych, jednak tym razem nie musiała się wysilać. Sapnęła poirytowana. Tatuaż ptaka nad obojczykiem ujawniał, że chudzielec należał do Gildii Zabójców z Ez-Atri. Niesławna organizacja szkoliła wyjątkowo zręcznych morderców, ustępujących jednak członkom Stalowej Gildii. Bianca prawdopodobnie spokojnie poradziłaby sobie bez lądowanie w rzece, gdyby nie ten nieszczęsny zwój. To była ciekawostka: zazwyczaj takie zwoje nie działają albo są marnej jakości. Jeśli miało się szczęście, to zwój po prostu lekko poprawiał możliwości osoby go używającej. Jeśli się tego szczęścia nie miało, to bawienie się magią mogło mieć tragiczne skutki, na przykład pechowiec kończył obłożnie chory na wiele tygodni. Często także po zerwaniu pieczęci następowała eksplozja, z której niewielu uchodziło żywcem.

 

Ten zwój jednak był wyjątkowo dobry. Można powiedzieć, że za dobry. Nie było jednak sensu próbować dowiedzieć się z niego czegokolwiek, bowiem uległ on zniszczeniu w momencie użycia. Pozostawały więc jedynie domysły. Jakby nie było, to ktoś z Gildii Magów Ez-Atri musiał maczać w tym palce. Nie wróżyło to najlepiej dla celu jej misji…

 

*

 

Zachodzące słońce wysuszyło na niej ubranie. Ostatnie godziny dnia spędziła maszerując przez Knieję Skrzatów, a potem pod górkę drogą prowadzącą z powrotem na gościniec. Już niedługo dotrze do Losthe, ostatniej mieściny przez Czerwonymi Polami. Starała się tego nie zauważać, jednak powietrze powoli, acz nieubłaganie zaczynało nasiąkać wonią Kwiatów. Był to dziwny zapach. Miał w sobie słodycz, kojarzył się jednak z zepsuciem. Zupełnie jakby ktoś pokropił jakieś stare jedzenie perfumami…

 

Gdy zobaczyła w oddali wioskę, woń była już na tyle silna, że dziewczyna zaczęła rozważać założenie maski. Spokojnie – upomniała się – ciesz się teraz odkrytą twarzą, będziesz to nosić przez tydzień. Oparła się więc pokusie i pokonała ostatni pagórek oddzielający ją od Losthe. Na jego szczycie przystanęła i utkwiła wzrok w leżącej w odległości około dwóch mil wiosce. A raczej w tym, co kiedyś wioską było. Teraz w miejscu, gdzie dawniej znajdowała się ta mała mieścina, było coś trudnego do opisania. Na ziemi zalegały jakby krecie kopce krwistoczerwonego koloru. Z pagórka Bianca mogła ogarnąć wzrokiem nie tylko wioskę, ale także część Czerwonych Pól rozciągających się za nią. Właściwie było to jedno i to samo, bowiem wieś, jak dotąd leżąca kilka mil od linii Kwiatów, została przez nie wchłonięta.

 

Dziewczyna stała przez chwilę wpatrując się w ten przerażający widok, a potem ruszyła ku swojemu przeznaczeniu. Jakąś milę przed pierwszymi „kopcami” i zdjęła plecak z pleców. Westchnęła z ulgą, bowiem od kiedy napełniła bukłak wodą, stał się on dużo cięższy. Wygrzebała ze środka schowaną pod grubym swetrem maskę i przyłożyła ją do twarzy. Ponownie rozległo się brzęczenie i dziwny zapach znikł, tak jakby nigdy go nie było. Zarzuciła plecak na plecy i ruszyła w kierunku granicy. Gdy do niej dotarła zatrzymała się. Wyszkolenie nie przygotowało jej na to, co zaraz miało nastąpić. Całe życie, poczynając od historii słyszanych jako dziecko, do praktycznych szkoleń Gildii powtarzano jej, jak wielkie niebezpieczeństwo niosą ze sobą te małe, czerwone kwiatki. Spojrzała pod nogi. Rośliny przypominały bardzo gęsto obsypane kwieciem niezapominajki. Zrobiła krok i pokonała granicę, do której kiedyś planowała się nigdy nie zbliżać.

 

*

 

Weszła między budynki niemal dokładnie w momencie, gdy słońce schowało się za horyzontem. Poświata ciągle jeszcze zalewała okolicę pomarańczowym blaskiem. Poczucie, że normalny świat zostawia za sobą było niemal namacalne, zupełnie jak gdyby z każdym krokiem zatapiała się coraz bardziej w bagnie. Brnęła jednak dalej. Kwiaty rosły wyjątkowo gęsto, choć gleba w tej części równiny nie należała do urodzajnych. Ciężko było na niej wyhodować przeciętnie wyglądającą niezapominajkę, nie mówiąc już o takiej gęstwinie. Te rośliny na pewno nie żywiły się tym, co miała im do zaoferowania ziemia. Zbity gąszcz utrudniał poruszanie czyniąc każdy krok wysiłkiem. Przemieszczaniu się towarzyszyły chrzęszczące odgłosy wydawane przez pękające łodygi. Bujność roślinności była problemem jeszcze z jednego powodu. Bianca zaczęła się zastanawiać, co może znajdować się pod czerwoną warstwą otulającą ziemię. Na pewno nie żyją tam żadne normalne zwierzęta, fauna bowiem utrzymywała zawsze spory dystans od Czerwonych Pól. Był to fakt do tego stopnia znany, że myśliwi wykorzystywali go planując obławę na większą zwierzynę. Jednak zasada ta dotyczyła zwyczajnych mieszkańców zwyczajnych lasów. Może pod gąszczem na tych polach pojawiło się coś, co dostosowało się do tych zupełnie niezwyczajnych warunków?

 

Odrzuciła te i inne myśli krążące jej po głowie i skoncentrowała się. Dotarła do pierwszych zabudowań. Przed nimi jednak stał totem. Nie spełnił swej roli, nie ochronił mieszkańców wsi, którzy zaufali starożytnym bóstwom. Pokryty czerwienią uległ potężniejszej mocy. Bianca skwitowała to kwaśnym uśmiechem, który jednak szybko spełzł z jej ust. Zauważyła bowiem, że ktoś lub coś urwało górną część słupa. Nieco zaskoczona podeszła bliżej. Totem wyciosano ze skały, także musiano włożyć sporo pracy w uszkodzenie go. No właśnie… tylko kto to zrobił? Słup stał w miejscu znajdującym się na widoku, gdzie mogli go dostrzec wszyscy mieszkańcy pobliskich domów, jeśli tylko mieli okna skierowane na południe. Co jednak kierowałoby kimś, kto zdemolował obiekt kultu? Przecież za coś takiego groził lincz. Istniała oczywiście możliwość, że stało się to już po tym, jak wieś została pożarta przez rośliny…

 

Minęła totem i wkroczyła między budynki. Czuła się bardzo dziwnie: zawsze tam, gdzie stoją zabudowania, słychać dźwięki życia. Ludzie pokrzykują do siebie, tupią, hałasują przy pracy. Tu natomiast panowała cisza doskonała. Brakowało nie tylko tych swojskich, normalnych dźwięków, ale także, co uświadomiła sobie z pewnym zdziwieniem, szumu wiatru. Powietrza nie poruszał najlżejszy podmuch. Oczywiście nie czuła zapachu, ale potrafiła sobie wyobrazić całun odoru unoszący się nad Polami. Wzdrygnęła się z obrzydzenia. Mijane domy zdawały się pochylać ku niej i wpatrywać w nią pustymi oczami wybitych okien. Zostały one pozbawione szyb przez pędy przebijające się do środka, a potem zawracające na zewnątrz. Zupełnie jakby wewnątrz pomieszczeń nie znalazły tego, czego szukały. Idąc przez Losthe miała poczucie, że porusza się po ogromnym cmentarzysku. Porośnięte domy przypominały ogromne kurhany usypane po bitwie. Wrażenie pogłębione było przez nieregularność, z jaką domy zostały porośnięte: jedne pokryła zaledwie cienka warstwa, natomiast niektóre przemieniły się w bryły, z których wyglądu ciężko było się domyśleć budynków.

 

W końcu dotarła do centrum wsi, gdzie znajdował się mały plac przeznaczony do urządzania jarmarków. Było to nieco dziwne miejsce jak na tak małą mieścinę. Przywodziło na myśl raczej miejski rynek, wybrukowany i otoczony kamienicami z kolorowej cegły. Dokładnie taki, jak w Ir. Jednocześnie wiele różniło dziedziniec Losthe od tego z jej miasta. Po pierwsze, domy otaczające go na wzór kamienic wykonano z drewna, nie z cegły bądź kamienia. Po za tym, o ile w Ir plac był kompletnie pusty, to tutaj na jego środku postawiono budynek będący siedzibą zarządcy. Dziwna to była budowla: niewielka, niczym dom mieszkalny i mająca tylko cztery małe okna. Na jej spadzistym, stromym dachu, umieszczono jakiś symbol, przez co budynek zdawał się być świątynią. Bianca pamiętała plac i dom sołtysa jeszcze z czasów, gdy wieś tętniła życiem. Zawsze zastanawiało ją, dlaczego tej budowli nie wzniesiono dokładnie w tym stylu co otaczających plac domów. Miejscowi na to pytanie odpowiadali jednak tylko wzruszeniem ramion. Co ciekawe, dom praktycznie nie został porośnięty. Tylko kilka pojedynczych pędów wgryzło się w ściany przy podstawie, reszta zewnętrznej powierzchni pozostała nietknięta.

 

Stojąc tak i obserwując okolicę, Biance nagle przypomniało się pewne przeżycie z dzieciństwa. Gdy była małą dziewczynką, miała siedem, może osiem lat, postanowiła wybrać się na wycieczkę. Będąc ruchliwym dzieckiem, uwielbiała spędzać czas na dworze włócząc się po okolicy. Jednak ile razy można odwiedzać te same zagajniki i łazić po tych samych ścieżkach? Pewnego dnia doszła do wniosku, że dobrym pomysłem byłoby wypuszczenie się gdzieś dalej i poznanie „niezbadanych” dotąd terenów. Jako cel wędrówki obrała sobie las położony w odległości kilku mil od posiadłości ojca. W dzień wyprawy, po południu, wzięła z kuchni kilka suchych, miodowych placków i wyruszyła w nieznane. Podróż do lasu minęła jej błyskawicznie, jednak potem zaczęły się kłopoty. Traf chciał, że las, który wybrała, różnił się od okolicznych borów pod dwoma względami. Po pierwsze, był nieco większy. Po drugie, przez krótki czas był intensywnie wycinany, bowiem okoliczne wsie rozbudowywały się w znaczącym stopniu. Po wycinkach została w nim gęsta sieć dróg, którymi wywożono drewno. W czasie, gdy Bianca udała się na swoją wyprawę, trakty zdążyły zarosnąć zmieniając się ścieżki. W gąszczu zakrętów szybko straciła orientację. Niestety, nikt nie nauczył jej, jak odnaleźć drogę w takiej sytuacji, także po około godzinie kręcenia się w kółko zaczął ogarniać ją strach, że może jej się nie udać wrócić do domu przed zapadnięciem zmroku. A tego zdecydowanie wolałaby uniknąć. Jak każde dziecko wiedziała, że bezpieczne w świetle dziennym lasy w nocy zapełniają się potworami i duchami. Jednak tego dnia nie udało się jej odnaleźć drogi powrotnej i noc zastała ją przerażoną jak nigdy w życiu między wielkimi, ponurymi drzewami. Poczuła wtedy, że musi coś zrobić, żeby obronić się przed tym, co czyha w ciemności. Przyszło jej wtedy do głowy, że dobrym pomysłem będzie schronienie się w koronie któregoś z drzew. Pamiętała, że w ten sposób Markus, jeden ze służących, uratował się przed goniącym go psem. Odnalazła więc pasujące jej drzewo: nie za wysokie i nie za niskie. Z wprawą nabytą podczas niezliczonych wypraw szybko znalazła się w rozłożystej koronie dębu. Otuliła się szczelniej kubrakiem i oparta plecami o najgrubszy konar utkwiła spojrzenie w plątaninie gałęzi, którą miała przed sobą. Późna pora i wyczerpanie strachem sprowadziły na nią sen.

 

To, się działo później przez wiele lat starała się uważać za koszmar senny. W głębi duszy była jednak przekonana, że całe zdarzenie miało miejsce naprawdę. Obudziło ją drapanie pazurami po korze pnia. Gdy spojrzała w dół senność natychmiast ją opuściła ustępując miejsca skrajnemu przerażeniu. Między korzeniami dębu jarzyła się para małych, krwistoczerwonych oczu. Drapanie ustało i uszy małej Bianci wypełniło jednostajne, basowe buczenie. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że słyszy warczenie stworzenia na dole. Przyzwyczajona do pociesznych, nerwowych szczeknięć wiejskich burków nie miała pojęcia, że jakieś żywe stworzenie może wydawać takie dźwięki. W panice zaczęła odsuwać się od gałęzi znajdujących się nad istotą i mało brakowało, a spadłaby na ziemię. W końcu jednak chwyciła się jednego z konarów i przylgnęła do niego kurczowo. Zaciskała z całej siły powieki, mała dziewczynka otoczona ciemnością, słysząca jedynie bicie własnego serca. Gdy po jakimś czasie znów odważyła się skierować spojrzenie w dół pomyślała, że to jednak musi być koszmar. Wokół drzewa widziała teraz nie jedną, a dziesięć par oczu. Wszystkie małe, czerwone, kojarzące się ze świeczkami pozostawianymi na cmentarzyskach. Z parami świeczek. Ponownie zamknęła oczy. Leżała tak przytulona do gałęzi, drżąc i słysząc jedynie powarkiwania przez wiele ciągnących się w nieskończoność minut. Nagle dźwięki ustały, tak jakby ich nigdy nie było. Rzeczywiście, gdy spojrzała w dół, dostrzegła jedynie ciemność.

 

Otrząsnęła się z tego wspomnienia jak z niechcianego snu. Nigdy nie myślała o tym, co stało się tamtej nocy. Czemu teraz przyszło jej to do głowy? Nagle poczuła, że nie jest sama. Nie chodziło o to, że coś zauważyła albo usłyszała. Po prostu wiedziała, że jest obserwowana. Szybko obejrzała się na budynki otaczające plac. Z początku nic nie dostrzegła, jednak w końcu zauważyła, że coś się zmieniło. Do placyku z każdej strony docierała uliczka, którą wwożono towary. Teraz, gdy wytężyła wzrok dostrzegła, że wyjścia z placu są zablokowane. W każdym coś stało. Stało, albo unosiło się, ciężko było to określić. Cztery identyczne kształty, ledwo widoczne w ostatnich promieniach słońca. Prawie niezauważalne, jeśli nie patrzyło się bezpośrednio na nie. Przypominały trochę ludzi w powłóczystych płaszczach z kapturami, a jednocześnie strzępy szarej mgły.

 

Przez chwilę stała nie bardzo wiedziała, co ma robić. Pomyślała, że ma przewidzenia, jednak czuła, że zjawy rzeczywiście tam są. Moment później czas na przejęcie inicjatywy minął: jeden z duchów zaczął powoli sunąć w jej stronę. W miarę jak postać zbliżała się do niej, dostrzegła, że ma opuszczoną głowę i zgarbione ramiona. Zupełnie, jakby była pozbawiona woli i coś ją przesuwało – pomyślała Bianca i odruchowo chwyciła za miecz. Odgłos wysuwanego ostrza dodał jej otuchy, jednocześnie jednak przeszło jej przez myśl, że to się nie uda, że równie dobrze może próbować posiekać wiatr. Ruszyła do przodu, nie chcąc dać się osaczyć pod ścianą budynku z kamienia. Z początku planowała sieknąć zjawę jednocześnie schodząc jej z drogi, ale gdy postać przybliżyła się do niej na odległość kilku stóp, zmieniła zdanie. Pod wpływem fali lęku, jakiego nie czuła jeszcze nigdy przed żadnym człowiekiem, wyprowadziła sztych. Nie wiedziała, czego się spodziewać i gdy ostrze przeszło przez ducha jak przez parę, straciła równowagę i zachwiała się. Przez to nie zdążyła się uchylić. Upiór, nie robiąc sobie nic z rozpaczliwej próby powstrzymania go, przeniknął przez nią.

 

(Kora wbija jej się w twarz. On tam jest, na dole, jest tam, wejdzie na drzewo, na pewno to potrafi)

 

Przez moment, w którym stanowiła z upiorem jedność, była tam. Czuła ciepło letniej nocy, słyszała warczenie leśnego stwora. I była mała, bała się. Nie tym nieco racjonalnym, ujarzmionym doświadczeniem strachem dorosłego, tylko nieopisanym lękiem dziecka, które nie wie, co robić. Oszołomiona, upadła na kolana. Szybko jednak zerwała się na równe nogi i przyjęła postawę bojową. Odwróciła się. Zjawa jak gdyby nigdy nic sunęła do przodu by po chwili zawrócić i znowu ruszyć w kierunku Bianci. Nic z tego – pomyślała, skoczyła w bok i przeturlała się po ziemi. Duch jakby czytał w jej myślach, bowiem nagle skręcił. Po mimo uniku zahaczył ją skrawkiem szaty.

 

(Podchodzą coraz bliżej)

 

Tym razem nastąpiła dużo krótsza wizja, jednak poczucie, że znowu jest małym, przerażonym dzieckiem było równie dojmujące. Nie mogła sobie pozwolić na więcej takich błędów. Jeśli trafi ją jeszcze kilka razy, to straci koncentrację. Ponownie podniosła się z ziemi. Odruchowo rozejrzała się pamiętając, że przeciwników było czterech. Zobaczyła, że pozostałe widma nie ruszyły się ze swoich miejsc. Dobre i to – przeszło jej przez myśl. Sytuacja nie przedstawiała się jednak zbyt optymistycznie: nie wiedziała, jak wygrać tę potyczkę czy choćby uciec. Tymczasem duch szykował się do kolejnego natarcia. Znowu znalazł się blisko niej. Z tej odległości mogła dostrzec szczegóły: poszarpane krawędzie płaszcza, wychudłe dłonie wysuwające się z rękawów, kaptur osłaniający niemal całą twarz. Skupiła się na oddechu, by poprawić swą nieco rozchwianą koncentrację i ponownie odskoczyła. Tym razem sukces był kompletny. Zjawa przeleciała obok niej, całkowicie chybiając. Bianca uśmiechnęła się do siebie. Wtedy poczuła, że coś się zmieniło. Szybki rzut oka na uliczki prowadzące na placyk wystarczył, by zdała sobie sprawę, co. Duchy nie stały już spokojnie w przejściach prowadzących na plac. Przestały obserwować uniki Bianci i ruszyły w jej kierunku. Przemieszczały się powoli, statecznie, jakby miały pełne przekonanie o swojej przewadze. Po chwilowej panice zdała sobie sprawę, że teraz ma szansę uciec. Rzuciła się pędem w kierunku ulicy po jej prawej. Zamysł był prosty: kolejny unik, potem powrót do pozycji stojącej i jak najszybsza ucieczka ze wsi. Jednak w momencie, gdy miała uskoczyć, zjawa przyspieszyła. Tylko szczęście uratowało ją przed kolejnym zderzeniem. Unik był jednak wyjątkowo nieporadny, musiała skoczyć w przeciwną stronę, niż planowała. A tam niestety czekało ją spotkanie ze ścianą dziwnego budynku. Przez moment zobaczyła gwiazdy, jednak strach szybko ją otrzeźwił. Wstała akurat w momencie, by znaleźć się twarzą w twarz z jednym z duchów. Cofnęła się więc, nie bardzo wiedząc, co robić dalej, i natrafiła plecami na ścianę. W tym momencie poczuła, że powierzchnia budowli nie jest równa, Bianca miała nawet wrażenie, że w miejscu, gdzie dotknęła ściany brakuje jednej cegły. Zdecydowanie nie było czasu na zastanawianie, więc czym prędzej wykonała obrót i korzystając ze sporego wgłębienia w murze, wybiła się do góry. Chwyciła się jakiejś szczeliny, podciągnęła, wymacała następne pęknięcie. Po kilku chwilach była na dachu. Radość z ucieczki trwała jednak krótko. Gdy podniosła się z zimnych dachówek zrozumiała, że jest otoczona. Spojrzała w dół i potwierdziła swoje przypuszczenia: zjawy ustawiły się każda pod inną ścianą. Zawisły w powietrzu bezwładnie, zupełnie jakby wpadły w jakiś rodzaj letargu. Bianca nie miała jednak wątpliwości, że gdyby zeskoczyła na dół, jak po nitce ruszyłyby w jej kierunku. „W walce wykorzystaj otoczenie, by zyskać przewagę nad wrogiem” – przypomniała jej się rada jednego z nauczycieli. Choć akurat była to rada udzielona przez człowieka, który uczył jej walki wręcz w pomieszczeniach, to teraz raczej nie miała wyboru, tylko z niej skorzystać. Wstała i nieco chwiejnym krokiem ruszyła przez spadzisty dach. Po krótkich oględzinach stało się jednak jasne, że budowniczy nie zaprojektował żadnego przejścia, które umożliwiałoby wejście z dachu do środka budynku. Coś jednak przykuło jej uwagę. Dach domu, jak to była z budynkami należącymi do ludzi zamożnych, pokryto z wyjątkową starannością, tak żeby mieszkańcom nie kapało na głowy przy najgorszej ulewie. Jednak w jednym miejscu robotnicy jakby odpuścili sobie i dachówki zostały poukładane krzywo. Widać było także wyraźne szpary między nimi. Nie mając lepszego pomysłu Bianca zaczęła walić w to dziwne miejsce rękojeścią miecza. Po zaskakująco krótkiej chwili dachówki zaczęły pękać ukazując… okno. Kto robiłby coś takiego – pomyślała. Wyglądało na to, że ktoś przymocował dachówki do szyby używając jakiejś lepkiej, szarej substancji. Gdy działała na spokojnie, nie mając wciąż z tyłu głowy tych czterech widm czekających na dole, z pewnością zauważyłaby jeszcze dwie rzeczy: to, że gliniane płytki pokrywające okno są połamane oraz fakt, iż w kilku miejscach dachu brakuje dachówek. Nie było jednak czasu się zastanawiać. Waląc rękojeścią i pomagając sobie kopniakami przebiła się do wnętrza. Odczuwając pewną ulgę i nawet nie bardzo zastanawiając się, na co wpadnie, wskoczyła do środka.

 

*

 

Pierwsze, co ją uderzyło, gdy znalazła się wewnątrz ratusza, to zapach. Pomimo maski na twarzy coś poczuła. Jednocześnie dotarło do niej, że stoi we mgle, czy może raczej pewnego rodzaju oparze. Znajdowała się na stryszku, gdzie zwalono masę niepotrzebnych gratów. Obok niej stał stary, zakurzony fotel, przed sobą miała strzaskane szafy i krzesła. Wszędzie walały się też jakieś papiery, stare pióra i ubrania. Bianca odetchnęła i uniosła się na nogi. Obecność zapachu nie wydawała się jej niepokojąca, w końcu może najwyżej coś się obluzowało w masce, ale i tak sobie jakoś poradzi… chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi do pomieszczenia obok, jednak zatrzymała się przed nimi i wbiła wzrok w witrynę. Właściwie po co miała stamtąd wychodzić, to miejsce było całkiem w porządku, można było tu zostać… usiadła na ziemi. Nagle przypomniały jej się różne chwile z dzieciństwa, kiedy czuła się dobrze, bezpiecznie. Miała ochotę zwinąć się w kłębek i spać… Już opuszczała powieki, gdy kątem oka dojrzała jakiś ruch za stertą porąbanych mebli. Z wysiłkiem otworzyła oczy i przez ciepłą pajęczynę szczęścia oplatającą jej umysł powoli zaczęło docierać do niej, że coś jest nie w porządku. Skupiła wzrok na tym, co pomału pełzło w jej kierunku. Nie widziała wyraźnie i czuła się, jakby wypiła beczkę wina, jednak nie mogła nie dostrzec, że coś dużego wpatruje się w nią zachłannie i powoli zbliża się do niej. Przeczuwając, że w każdej chwili może stracić świadomość wyszarpnęła z pochwy jeden z noży do rzucania i przejechała jego ostrzem po przedramieniu. Ból był dużo słabszy, niż oczekiwała, jednak spełnił swoje zadanie. Nagle poczuła, że odzyskuje siły, a wszystko wokół staje się bardziej rzeczywiste. Jednak co najważniejsze, wreszcie zauważyła, co ma przed sobą. Było to ogromne stworzenie, które, gdy skupiła na nim swój wzrok, przestało pełzać i uniosło się na tylne odnóża. Miało niewielką głowę wieńczącą chudą szyją oraz parę ogromnych, czarnych oczu, lśniących złośliwością. Całości dopełniała para szczypiec i oleista skóra. Szarpnęła się do tyłu jak oparzona. Cztery widma, a teraz to, co za dzień… Z trudem wyciągnęła miecz z pochwy. Kręciło się jej w głowie, a ręce miała dziwnie zdrętwiałe. Uniosła spojrzenie na dziwaczną istotę czując, że tym razem się nie wywinie. Napotkała wzrok potwora, w którym było teraz zaciekawienie. Poczwara przekrzywiła głowę jakby pytała: „I co teraz będzie? Będziesz się dalej rzucać, czy usiądziesz spokojnie i poczekasz na nieuniknione?”. W tym momencie poczuła, że ogarnia ją gniew. Miała ochotę rzucić się na to coś z pięściami, jednak powstrzymały ją resztki zdrowego rozsądku, których nie zabiło dziwne otumanienie. Zamiast zaatakować powoli wyciągnęła rękę w stronę drzwi, które wcześniej planowała otworzyć. Robiła to nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Spojrzenie czarnych oczu przewiercało ją i miała wrażenie, że stwór zaraz się na nią rzuci. Gdy poczuła pod palcami fakturę złuszczonej farby pokrywającą drzwi pchnęła lekko. Przeczuwała, że jeżeli szybko nie wyjdzie z tego dziwnego, zamglonego pomieszczenia, będzie to jej ostatnia potyczka. Wystawiając przed siebie ostrze zaczęła przesuwać się w bok, w stronę przejścia. Stwór ani drgnął. Poruszała się dalej walcząc z opadającymi powiekami i wyobraźnią, która z niewiadomych przyczyn zaczęła podsuwać jej jakieś sielankowe obrazki. Gdy przekroczyła próg pomieszczenia siły zaczęły jej wracać. Poderwała się na równe nogi, co o mało nie skończyło się upadkiem, i ruszyła biegiem w stronę schodów. W tym momencie za sobą usłyszała jakieś dudnienie i doszła do wniosku, iż potwór musiał uznać, że dosyć tej bezczynności. Nie pamiętała, kiedy ostatnio biegła tak szybko. Zwłaszcza po schodach. Na dole było jakieś pomieszczenie gospodarcze. Chyba spichlerz za zapasami, które już nikomu nie miały się przydać. Pod ścianami leżały liczne worki wypełnione zbożem, przez małe okienka pod sufitem wpadały resztki światła dziennego. Właśnie, okienka były tak małe, że stwór z pewnością by się przez nie nie przecisnął. A chyba jakoś wychodzić musiał. Bianca dostrzegła, że w jednym miejscu worki ułożone są w specyficzny sposób, tworząc pewnego rodzaju górkę. Z początku jedynie zanotowała to sobie w pamięci i skoczyła na środek pomieszczenia, by przyjąć pozycję umożliwiającą jej jak najwięcej możliwości ataku, obrony i ucieczki. W momencie, gdy ujrzała stwora zeskakującego ze schodów dotarło do niej, na co powinna była przeznaczyć te kilka chwil na dole. Teraz jednak nie miała już czasu i musiała poradzić sobie jakoś inaczej. Skoczyła za górkę z worków, jednocześnie ustawiając się w ten sposób, aby widzieć przeciwnika. Przez chwilę obawiała się, że znowu pojawią się problemy z racjonalnym myśleniem, jednak tym razem nic takiego się nie stało. Co nie zmieniało faktu, że nawet pomimo braku otumanienia walka zapowiadała się na trudną. Potwór skoczył w jej kierunku. Teraz dzieliła ich jedynie górka z worków. Bianca zwróciła uwagę, że stwór nie porusza się zbyt szybko, co nasunęło jej pewien pomysł. Tymczasem dziwne stworzenie ruszyło do ataku. Szczypce śmignęły w jej kierunku, jednak przygotowana z łatwością uniknęła ciosu. W odpowiedzi machnęła mieczem, nie próbując nawet trafić przeciwnika. Ten zwinął się niczym wąż gotowy do ataku i syknął zniecierpliwiony. Zaczęła się cofać, tak by sterta worków ponownie znalazła się pomiędzy nimi. Stworzenie zareagowało przemieszczeniem się w jej kierunku i niespodziewaną próbą ugryzienia. Także tym razem udało jej się uniknąć ataku, poczuła jedynie kwaśny odór jadu, gdy małe czułki świsnęły jej koło głowy. Ponownie cofnęła się za górkę i zasłoniła ostrzem. W tym momencie stworzenie ewidentnie się wściekło. Jedno ze szczypiec świsnęło w stronę Bianci, która kompletnie nie spodziewając się czegoś takiego osłoniła się jedynie na tyle, by nieco zmniejszyć impet uderzenia. Poleciała do tyłu i pomimo wściekłego rwania stłuczonych żeber, poturlała się i ponownie udało jej się schronić za stertą. Wreszcie stało się to, na co czekała. Potwór wyrżnął z wielką siłą w górkę z worków. Kilka z nich spadło na ziemię z cichym szelestem rozsypując wokół sypką zawartość. Teraz albo nigdy – pomyślała i skoczyła na to, co zostało z workowego pagórka. Posunięcie było nieco ryzykowne, jednak opłaciło się. Tak jak przypuszczała, tam, gdzie wcześniej był „szczyt” sterty, pojawiła się dziura. Po raz drugi tego dnia skoczyła nie zastanawiając się, na czym wyląduje.

 

*

 

Tym razem lądowanie nie było takie udane jak ostatnim razem, bowiem wpadła w jakieś lepkie siatki, które ktoś z nieznanych powodów poprzyczepiał do ścian. Sekundę potem dotarło do niej, że to pajęczyna. Zaczęła szarpać się na boki, mając nadzieję, że nie skończy jeszcze bardziej zaplątana. Nad sobą słyszała wściekłe szamotanie potwora, który potężnymi uderzeniami szczypiec pozbywał się worków blokujących przejście. Wyplątania nie ułatwiała także nietknięta promieniem światła ciemność. W końcu jednak udało jej się zerwać lepki więzy. Ruszyła pędem przed siebie, co i rusz potykając się o coś. Wydawało jej się, że nic jej nie goni, jednak wolała nie ryzykować. Gnała tak szybko jak mogła, gdy nagle poczuła, że biegnie pod górkę i że robi się trochę jaśniej. Krótko potem była już na powierzchni, gdzie panowała bezgwiezdna noc. Zatrzymała się i odwróciła, by widzieć wyjście z tunelu.

Koniec
Nowa Fantastyka