- Opowiadanie: Clod - W ogniu zrodzony (2/5)

W ogniu zrodzony (2/5)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

W ogniu zrodzony (2/5)

Link do czę­ści 1

 

* 6 *

 

 

 

Ro­bert stał nie­ru­cho­mo po­śród gę­ste­go, wręcz lep­kie­go mroku, przy­glą­da­jąc się kilku su­chym ga­łąz­kom, le­żą­cym u stóp. Czuł skraj­ne wy­czer­pa­nie; wiele wy­sił­ku kosz­to­wa­ło go ze­bra­nie nędz­nej kupki pa­ty­ków, a i tak nie zdało się to na nic. Nie miał bo­wiem ani krze­mie­nia, ani krze­si­wa, któ­ry­mi mógł­by skrze­sać iskrę po­trzeb­ną do wznie­ce­nia pło­mie­nia, a nie znał żad­ne­go in­ne­go spo­so­bu, aby tego do­ko­nać.

 

„Prze­cież wie­dzia­łem, że wła­śnie tak to się skoń­czy”. Jesz­cze zanim w po­szu­ki­wa­niu drew­na za­głę­bił się w Pusz­czę Ver­duń­ską, miał pew­ność, że nie bę­dzie w sta­nie roz­pa­lić ognia. Mimo to po­szedł. „Cóż in­ne­go mo­głem zro­bić?”.

 

W ge­ście bez­rad­no­ści za­ci­snął drob­ne dło­nie, po­grą­ża­jąc się w nie­mym gnie­wie. Na krót­ką chwi­lę za­po­mniał się, ale nie trwa­ło to długo. Naj­pierw nie­przy­jem­ne szczy­pa­nie pro­mie­niu­ją­ce z knyk­ci, a potem do­sko­na­le znany ból przy­po­mnia­ły o wszyst­kim, co na mgnie­nie oka wy­le­cia­ło z głowy.

 

Spo­dzie­wał się łez, ale ogień wy­pa­lił je wszyst­kie pra­wie rok temu.

 

Mroź­ny wiatr świ­snął zło­wróżb­nie mię­dzy wciąż na­gi­mi ko­ro­na­mi drzew. Choć zima do­bie­gła już końca, wio­sna jesz­cze nie zdą­ży­ła roz­go­ścić się na wy­spach Słod­kie­go Morza.

 

Rob za­czął drżeć z zimna. Moc­niej na­cią­gnął spło­wia­ły, zie­lo­ny kap­tur na głowę, jakby cały chciał się w nim scho­wać. Na sztyw­nych no­gach pod­szedł do naj­bliż­sze­go drze­wa i, oparł­szy się ple­ca­mi o pień, zsu­nął się w dół. Sie­dział sku­lo­ny, przez sztyw­ną od brudu tka­ni­nę czuł twar­dą szorst­ką korę. Chu­dy­mi ra­mio­na­mi oplótł ko­la­na, na któ­rych oparł brodę, lecz to wcale nie po­mo­gło. Drgaw­ki były tak silne, że wstrzą­sa­ły wiot­kim cia­łem. Wpa­tru­jąc się mar­twym wzro­kiem w nie­prze­nik­nio­ną ciem­ność lasu, za­sta­na­wiał się, jak ża­ło­śnie musi wy­glą­dać.

 

„Czte­ry mie­sią­ce ćwi­czeń i przy­go­to­wań. Czte­ry dłu­gie mie­sią­ce po­świę­ceń i wy­rze­czeń. Nie­zli­czo­ne go­dzi­ny spę­dzo­ne na pla­no­wa­niu, a gdy przy­szło co do czego…” Przez cały ten czas żył w stra­chu i nie­pew­no­ści; nie wie­dział, czy do­cze­ka ko­lej­ne­go świtu. Naj­bar­dziej bał się roz­mo­wy z jed­nym z Braci, ale ta prze­bie­gła nad­zwy­czaj gład­ko. Wy­łgał się ze wszyst­kich za­rzu­tów, za­pew­nia­jąc, że nie ma po­ję­cia, co się stało. Tym spo­so­bem udało mu się unik­nąć spo­tka­nia ze Szkar­łat­ny­mi Płasz­cza­mi, co było rów­no­znacz­ne z unik­nię­ciem nie­chyb­nej śmier­ci.

 

– Co z tego, jeśli teraz umrę z zimna… – szep­nął drżą­cym gło­sem. „Gdy­bym tylko za­brał worek…”. Do­kład­nie pa­mię­tał mo­ment, w któ­rym zbiegł z Do­mo­stwa Je­dy­ne­go. Sporo dzie­ci było prze­zię­bio­nych, kil­ko­ro cięż­ko cho­rych. Wszy­scy mieli pełne ręce ro­bo­ty i nikt nie zwra­cał uwagi na po­pa­rzo­ne­go dzi­wo­lą­ga. Rob aku­rat krę­cił się nie­da­le­ko drzwi, kiedy te otwar­ły się z hu­kiem, a do środ­ka wpa­dło kilku Braci nio­są­cych lecz­ni­cze zioła, któ­rych szczę­śli­wym tra­fem za­bra­kło. Męż­czyź­ni zrzu­ci­li szare, cie­płe płasz­cze i, nie oglą­da­jąc się na nic, po­pę­dzi­li w głąb bu­dyn­ku. To była jego szan­sa, wie­dział o tym. Nie mógł prze­ga­pić ta­kiej oka­zji, gdyż mogła się nie po­wtó­rzyć. Po­chwy­cił jeden z płasz­czy, okrył się do­kład­nie, po czym wy­szedł pro­sto w sie­ką­cą mżaw­kę. „A worek z ubra­nia­mi, krze­mie­niem, oseł­ką, je­dze­niem i przy­pin­ką matki zo­stał na górze” – po­my­ślał, nie wie­rząc w wła­sną głu­po­tę. Nie za­wró­cił, nie mógł tego zro­bić. Uciekł w kie­run­ku bramy, prze­mknął nie­zau­wa­żo­ny przez znu­dzo­nych straż­ni­ków i prze­padł w głu­szy.

 

Rob zmu­sił cięż­kie po­wie­ki do mru­gnię­cia, prze­niósł zmę­czo­ne spoj­rze­nie na kilka su­chych pa­ty­ków le­żą­cych nie­opo­dal. „Uczysz się, żeby żyć w do­stat­ku. Szko­ła da ci wie­dzę po­trzeb­ną do wiel­kich osią­gnięć” – po­wta­rza­li naj­pierw ro­dzi­ce, potem na­uczy­cie­le, a na końcu Córy i Bra­cia.

 

– Szko­da, że nie na­uczy­li mnie, jak prze­żyć… Jak dzię­ki małym osią­gnię­ciom do­cze­kać ko­lej­ne­go po­ran­ka – szep­nął zre­zy­gno­wa­ny. – Cała ta nauka jest gówno warta – dodał, zu­peł­nie nie przej­mu­jąc się tym, że chło­piec w jego wieku nie po­wi­nien uży­wać ta­kich słów.

 

Odkąd uciekł, prze­stał zwra­cać uwagę na wiele dro­bia­zgów, nie ma­ją­cych naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, gdy cho­dzi­ło o prze­trwa­nie w kniei. Co praw­da nie zbiegł zbyt da­le­ko, ani nie żył w lesie bar­dzo długo, ale w tym cza­sie zdą­żył dojść do istot­nych wnio­sków. Szyb­ko zro­zu­miał, że umie­jęt­ność ra­cho­wa­nia nie po­mo­że w zdo­by­ciu po­ży­wie­nia, teo­lo­gicz­ne do­gma­ty nie za­pew­nią cie­pła, a zna­jo­mość prawa nie przy­da się, jeśli cho­dzi o ło­wie­nie ryb.

 

– Aaaaaaaaaau­uuuuuuuuuuuu… – Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło go prze­cią­głe wycie.

 

– Wilki – mruk­nął pod nosem, zbyt wy­czer­pa­ny, by uciec, pod­nieść się, czy choć­by prze­stra­szyć.

 

Głowa opa­dła bez­wied­nie na ramię, po­wie­ki za­mknę­ły się, jakby wa­ży­ły tyle, co wia­dro pełne ka­mie­ni.

 

– Nie! – wark­nął ze zło­ścią, po­trzą­sa­jąc głową tak cięż­ką, jakby od­la­no ją z oło­wiu. – Nie mogę spać! Nie mogę za­snąć! – Po­wta­rzał to z upo­rem god­nym wa­ria­ta. Wie­dział, że jeśli uśnie w takim sta­nie, może się już nigdy nie obu­dzić.

 

Dło­nie miał zgra­bia­łe, dla­te­go po­tarł jedną o drugą, aby nieco roz­grzać blade, tru­pie palce. Gdy to nie po­mo­gło, przy­su­nął ręce do twa­rzy, chcąc ogrzać je cie­płem od­de­chu. Już miał reszt­ką sił chuch­nąć, gdy sre­brzy­sty blask księ­ży­ca przedarł się przez po­wy­gi­na­ne, nagie ga­łę­zie, by paść na oka­le­czo­ne koń­czy­ny.

 

Ró­żo­wa, gład­ka, jakby na­cią­gnię­ta do gra­nic moż­li­wo­ści skóra błysz­cza­ła upior­nie w księ­ży­co­wym świe­tle. Rob nie­śmia­ło po­ru­szył pal­ca­mi, zu­peł­nie jakby naj­drob­niej­szy ruch mógł na­ru­szyć wraż­li­wą, kru­chą po­wło­kę i spo­wo­do­wać, że ta pęk­nie, od­sła­nia­jąc mię­śnie oraz kości.

 

– Masz­ka­ra… – wes­tchnął, do­ty­ka­jąc opusz­ka­mi pal­ców pra­we­go po­licz­ka. Tym razem na­tknął się na dzi­wacz­ny, nie­przy­jem­ny w do­ty­ku twór. Sko­ru­pa po­kry­wa­ją­ca prawą część twa­rzy była sztyw­na i chro­po­wa­ta ni­czym kora drze­wa.

 

– Ale wciąż widzę. – Dodał sobie otu­chy, tak zna­cze­niem tych słów, jak i dźwię­kiem wła­sne­go głosu, który brzmiał już znacz­nie le­piej, niż przy pierw­szych pró­bach mó­wie­nia. Jed­nak jak tylko umilkł, cha­rak­te­ry­stycz­na dla lasu, pełna naj­róż­niej­szych sze­le­stów i naj­dziw­niej­szych świ­stów cisza znów za­mknę­ła się wokół niego.

 

Ro­bert, od­gro­dzo­ny od świa­ta przez przy­tła­cza­ją­cą nie­moc, to za­ci­skał, to znów roz­luź­niał prawą dłoń, wpa­tru­jąc się w nią usil­nie. Cze­kał aż po­pa­rzo­na skóra pęk­nie ni­czym my­dla­na bańka, roz­ry­wa­jąc ciało na strzę­py. Wie­dział, że wraz z utra­tą krwi, stra­ci przy­tom­ność i w końcu umrze.

 

„To by­ła­by dobra śmierć” – po­my­ślał, uśmie­cha­jąc się smut­no. Nie by­ło­by świad­ków, któ­rzy przy­glą­da­li­by mu się uda­jąc współ­czu­cie, a tak na­praw­dę czu­jąc je­dy­nie od­ra­zę tu­dzież ulgę, że to nie ich spo­tkał taki los.

 

– Nie mogę umrzeć – prze­ko­ny­wał sam sie­bie. – Nie po to ucie­kłem… Nie po to…

 

My­śla­mi wró­cił do miej­sca, w któ­rym się zna­lazł po…

 

 

* 7 *

 

 

 

Obu­dził się w łóżku, skry­ty przed świa­tem pod koł­drą z pie­rza. Otwo­rzył za­spa­ne oczy, dys­kret­nie ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, roz­po­zna­jąc swój pokój.

 

– To nie­moż­li­we… – szep­nął, nie wie­rząc w to, co uj­rzał.

 

Nie ocią­ga­jąc się, wy­pełzł spod pie­rzy­ny i przyj­rzał się dło­niom. Miał nie­wiel­ką na­dzie­ję, że zo­ba­czy coś in­ne­go, niż bli­zny po opa­rze­niach, ale roz­cza­ro­wał się. Ró­żo­wa, gład­ka skóra za­czę­ła szczy­pać, jak tylko za­ci­snął pię­ści.

 

Rob cięż­ko prze­łknął ślinę, która lepką gulą tkwi­ła w gar­dle.

 

Ner­wo­wym spoj­rze­niem omiótł wszyst­ko to, co nie miało już prawa ist­nieć. Roz­po­znał czy­ste ubra­nia wi­szą­ce na koł­kach wbi­tych w drzwi, nogą po­trą­cił pusty mie­dzia­ny noc­nik le­żą­cy tuż przy łóżku, dło­nią oparł się o szorst­ką w do­ty­ku, po­kry­tą bia­łym tyn­kiem ścia­nę. Z płyt­kim, ale spo­koj­nym od­de­chem po­wo­li pod­szedł do okna, przez które do po­ko­ju są­czył się nikły blask gwiazd. Ta nie­wy­raź­na po­świa­ta pa­da­ła na drew­nia­ny sto­lik, oświe­tla­jąc znaj­du­ją­ce się na bla­cie książ­ki. Pa­mię­tał je do­sko­na­le; jedne lubił, inne go nu­dzi­ły, ale ze wszyst­ki­mi łą­czył przy­jem­ne wspo­mnie­nia. Opusz­ka­mi pal­ców prze­su­nął po twar­dych okład­kach, po­zo­sta­wia­jąc ślad w kurzu, który zdą­żył się na nich osa­dzić. Ostroż­nie chwy­cił po­strzę­pio­ne gęsie pióro, tkwią­ce w ka­ła­ma­rzu i już miał na­kre­ślić kilka zna­ków na jed­nej z kar­tek, gdy coś za­kłó­ci­ło pa­nu­ją­cy spo­kój.

 

Nagle noz­drza wy­peł­nił mu du­szą­cy odór. Za­czął char­czeć, dusić się, ka­słać. Czar­ne kłęby prze­sło­ni­ły cały widok, po­chła­nia­jąc wszel­kie świa­tło. Wdzie­ra­ły się do ust, pcha­ły do gar­dła, su­nę­ły wciąż dalej, jakby chcia­ły zalać mu płuca i uto­pić ni­czym mor­ska fala.

 

Rob spa­ni­ko­wał. Do­pie­ro co za­sta­na­wiał się, jak się tu zna­lazł, co robi w swoim po­ko­ju, gdy w oczy za­kłu­ły go ciem­ne pasma. Obez­wład­nio­ny nie­mo­cą oraz stra­chem, bez sił padł na pod­ło­gę.

 

Drew­nia­ne deski nie były nawet cie­płe.

 

„Gdzie po­dział się ogień?”

 

W akcie de­spe­ra­cji po­czoł­gał się w kie­run­ku wyj­ścia. Był na skra­ju wy­czer­pa­nia; dusz­no­ści oraz ka­szel tylko utrud­ni­ły i tak już kar­ko­łom­ne za­da­nie. Jed­nak­że wro­dzo­na nie­złom­ność dała siłę, dzię­ki któ­rej otwo­rzył drzwi, by wy­do­stać się za próg.

 

Od­gro­dzo­ny od du­szą­cych opa­rów, wy­cią­gnął się jak długi na ko­ry­ta­rzu, nie ma­rząc o ni­czym innym, jak o chwi­li spo­ko­ju. Do­pie­ro wtedy po­czuł ostry ból w rę­kach. Pod­niósł je z tru­dem przed łza­wią­ce oczy i przyj­rzał się krwa­wym strzę­pom, w któ­rych tkwi­ły nie­zli­czo­ne drza­zgi.

 

Chcia­ło mu się pła­kać, krzy­czeć z bólu, ale tego nie zro­bił. Leżał, cze­ka­jąc aż na­dej­dzie śmierć, by wy­ba­wić go od cier­pie­nia, sa­mot­no­ści i upo­ko­rze­nia.

 

– Ro­bert…

 

Wy­da­wa­ło mu się, że usły­szał zna­jo­my głos.

 

„Mama?”

 

– Ro­ber­cie, zejdź do nas…

 

Tym razem był pe­wien, że to nie uro­je­nia.

 

– Oj­ciec? – szep­nął, marsz­cząc brwi.

 

Rob z całej siły za­ci­snął zęby, pod­parł się łok­cia­mi i z nie­ma­łym tru­dem zwlókł z ziemi. Nie­mra­wo po­włó­cząc no­ga­mi, do­tarł do spi­ral­nych scho­dów, sta­no­wią­cych nie lada prze­szko­dę. Sunąc w dół śli­ma­czym tem­pem, przy­po­mniał sobie, iż miał w zwy­cza­ju ze­ska­ki­wać z góry po dwa stop­nie ni­czym gór­ska ko­zi­ca. Ro­dzi­ce mar­twi­li się o niego, ale nigdy nie zro­bił sobie krzyw­dy.

 

„Prze­cież oni nie żyją” – po­my­ślał, sta­wia­jąc stopy na par­te­rze. Zanim ru­szył dalej, obej­rzał się, aby spraw­dzić, jak bar­dzo na­pa­sku­dził. Czuł strach przed re­ak­cją ro­dzi­ców, ale na scho­dach nie było choć­by kro­pli krwi. Z nie­po­ko­jem spoj­rzał na ręce, znów ró­żo­we i błysz­czą­ce, ale nie do­strzegł na nich śladu po po­twor­nych oka­le­cze­niach.

 

– Co to ma zna­czyć?! – wark­nął pod nosem, przy czym ner­wo­wo ro­zej­rzał się po ele­ganc­ko ume­blo­wa­nym sa­lo­nie. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się stać na swoim miej­scu, tylko cięż­kie za­sło­ny nie pa­so­wa­ły do resz­ty wy­stro­ju, cał­ko­wi­cie od­ci­na­jąc po­miesz­cze­nie od świa­ta ze­wnętrz­ne­go.

 

– Rob, ko­cha­nie…

 

Z za­my­śle­nia wy­rwał go prze­peł­nio­ny czu­ło­ścią głos matki. Ro­dzi­ce stali w głę­bo­kim cie­niu, przy za­sło­nię­tych oknach, zwró­ce­ni do niego ple­ca­mi.

 

Ro­bert czuł się nie­swo­jo. Umysł za­la­ła mu fala sprzecz­nych uczuć i emo­cji. Z jed­nej stro­ny cie­szył się, że znów może ich zo­ba­czyć, że sły­szy głos matki, który koi ból, od­da­la cier­pie­nie i po­zwa­la za­po­mnieć o nie­szczę­ściach, które go spo­tka­ły. Jed­nak z dru­giej stro­ny wie­dział, że to wszyst­ko jest ab­so­lut­nie nie­moż­li­we.

 

Był świad­kiem ich śmier­ci. Wielu uwa­ża­ło, że nawet ich mor­der­cą.

 

Mimo nie­pew­no­ści oraz kieł­ku­ją­ce­go ziar­na stra­chu, uczy­nił krok w ich stro­nę. Chciał się im le­piej przyj­rzeć, gdyż obie po­sta­cie okry­te były ca­łu­nem dymu.

 

– Mamo… Ojcze… – wy­bą­kał z tru­dem. Nie wie­dział, co po­wie­dzieć, jak się za­cho­wać. – Prze­pra­szam, wy­bacz­cie mi… – szczęk­nął, wpa­tru­jąc się w po­czer­nia­łe deski.

 

– Spa­li­łeś nas żyw­cem, po­two­rze! – roz­ry­wa­ją­cy uszy wrzask prze­ciął prze­strzeń. Ro­bert gwał­tow­nie po­de­rwał głowę. Nie uj­rzał już ro­dzi­ców, a je­dy­nie ich spa­lo­ne ciała.

 

Dwie zwę­glo­ne syl­wet­ki przed­sta­wia­ły praw­dzi­wie ma­ka­brycz­ny widok. Wciąż sto­ją­ce zwło­ki matki nie miały obu rąk, zaś z pra­wej nogi po­zo­sta­ły je­dy­nie stra­szą­ce bielą kości. Z twa­rzy ze­szła skóra, od­kry­wa­jąc osmo­lo­ną czasz­kę; jedno oko wy­pły­nę­ło, dru­gie zaś wciąż su­ro­wo ły­pa­ło w jego stro­nę. Trup ojca nie miał obu nóg aż do kolan, więc klę­czał, opie­ra­jąc się na sczer­nia­łych rę­kach. Czasz­ka od­pa­dła; le­ża­ła teraz nie­da­le­ko kor­pu­su, zwró­co­na ku niemu tym, co kie­dyś było twa­rzą.

 

– Po­wi­nie­neś zgi­nąć razem z nami! – Czar­na szczę­ka ojca po­ru­szy­ła się z nie­przy­jem­nym chrzę­stem, a spory płat skóry ode­rwał się wraz z ka­wał­kiem po­licz­ka.

 

Rob nie mógł nic zro­bić, strach cał­ko­wi­cie go spa­ra­li­żo­wał, od­bie­ra­jąc kon­tro­lę nad cia­łem.

 

– Przy­szła kolej na cie­bie, bę­kar­cie… – wark­nął trup matki, za­no­sząc się zło­wróżb­nym śmie­chem. Żu­chwa ode­rwa­ła się z jed­nej stro­ny, za­wi­sa­jąc je­dy­nie na ka­wał­ku ścię­gna.

 

Ro­bert pró­bo­wał wy­do­być z sie­bie ja­ki­kol­wiek dźwięk, ufor­mo­wać i wy­ar­ty­ku­ło­wać ja­kieś słowo, ale głos uwiązł w gar­dle, jakby skuty sta­lo­wy­mi oko­wa­mi. Po­grą­żo­ny w bez­sil­no­ści mógł je­dy­nie przy­glą­dać się obu syl­wet­kom, które wolno, acz bez­u­stan­nie zbli­ża­ły się ku niemu. Wie­dział, że wraz z nimi nad­cho­dzi śmierć, upra­gnio­ny ko­niec. Był gotów, wy­zbył się nawet stra­chu przed tym, że jego ciało zo­sta­nie żyw­cem ro­ze­rwa­ne na strzę­py.

 

Już po­go­dził się z losem, gdy coś roz­ja­śni­ło gęst­nie­ją­cy wokół mrok.

 

Głę­bo­ko pod od­bie­ra­ją­cym siłę zre­zy­gno­wa­niem, przy­gnie­cio­na przez strach, ból i nie­wy­obra­żal­ne po­kła­dy cier­pie­nia, ze­pchnię­ta na sam kra­niec świa­do­mo­ści przez szy­ka­no­wa­nia i szy­der­czy śmiech, ukry­ta w od­mę­tach duszy, tliła się ma­lut­ka iskier­ka.

 

„Chcę żyć!”.

 

Wy­star­czy­ła jedna myśl, nie­wiel­ki im­puls, który pod­sy­cił ową iskrę i po­zwo­lił jej wy­buch­nąć ja­snym, nie­po­wstrzy­ma­nym pło­mie­niem. Biały ogień roz­prze­strze­niał się z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy, tra­wiąc wąt­pli­wo­ści, paląc na po­piół wszyst­kie lęki, bu­cha­jąc w górę żarem nowej na­dziei.

 

Ro­bert pierw­szy raz od bar­dzo dawna po­czuł przy­jem­ne cie­pło, wy­peł­nia­ją­ce go od środ­ka. Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rzał jak cień, dotąd nę­ka­ją­cy duszę, tru­chle­je, kur­czy się i pręd­ko ucie­ka przed pło­mien­ną po­świa­tą.

 

Usły­szał dźwięk, jakby ktoś pstryk­nął pal­ca­mi.

 

Pstryk.

 

– Chcę żyć – rzekł pew­nie, otwie­ra­jąc roz­pa­lo­ne oczy.

 

Cały dom stał w ogniu.

 

Dłu­gie, jasne ję­zy­ki wspi­na­ły się ru­chli­wie po za­sło­nach, lu­bież­nie li­za­ły ścia­ny i zło­śli­wie ła­sko­ta­ły sufit. Roz­tań­czo­ne iskry wciąż prze­ska­ki­wa­ły z jed­ne­go mebla na inny, zna­cząc każdy ko­lej­ny po­czer­nia­łym pięt­nem swej obec­no­ści. Nie­na­wist­ny biały pło­mień żar­łocz­nie po­chło­nął także dwie wi­ją­ce się w spa­zmach po­sta­cie, wraz z nimi spo­pie­la­jąc krę­pu­ją­ce chło­pa­ka łań­cu­chy.

 

– … i osią­gnę swój cel – dodał, gdy po zwę­glo­nych tru­pach po­zo­sta­ło je­dy­nie wspo­mnie­nie.

 

Pa­mię­taj kim je­steś, Fa­ru­ani…

 

Nisz­czy­ciel­ska po­żo­ga za­czę­ła się do niego zbli­żać. Ale nie czuł lęku, a je­dy­nie spo­kój oraz le­ciut­kie ła­sko­ta­nie. Raz już uciekł z pło­ną­ce­go domu, przez co zo­stał na­zna­czo­ny okrop­ny­mi bli­zna­mi. Tym razem roz­ło­żył ra­mio­na i od­chy­lił głowę do tyłu, roz­ko­szu­jąc się go­rą­cem, które za­czę­ło go osa­czać, wdzie­rać się pod skórę, łą­czyć w jedno…

 

 

* 8 *

 

 

 

Zbu­dzi­ło go gło­śne war­cze­nie.

 

Otwo­rzył oczy. Za­le­d­wie se­kun­da wy­star­czy­ła, by zro­zu­miał, w ja­kich zna­lazł się ta­ra­pa­tach. Ze­wsząd ota­cza­ły go ja­śnie­ją­ce księ­ży­co­wym bla­skiem punk­ty. Bez­u­stan­nie drga­ły w mroku, po­ru­sza­ły się, zmie­nia­ły miej­sca po­śród krze­wów. Ro­bert, mimo iż w ciem­no­ści le­d­wie wi­dział, nie miał wąt­pli­wo­ści, że to wil­cze śle­pia.

 

Zro­bi­ło mu się sucho w ustach. Nie mając czego prze­łknąć, przy­gryzł dolną wargę, aby po­zwo­lić ujść emo­cjom.

 

– Po­wo­li… Ostroż­nie… – szep­nął, do­da­jąc sobie otu­chy. Nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od świe­cą­cych w ciem­no­ści krąż­ków, wstał. A ra­czej spró­bo­wał, bo choć umysł już zdą­żył otrzeź­wieć po drzem­ce, to koń­czy­ny wciąż spały. W naj­waż­niej­szym mo­men­cie nogi od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa, zmie­ni­ły się w nie­po­trzeb­ne re­kwi­zy­ty, które za­miast utrzy­mać go w po­zy­cji pio­no­wej, spo­wo­do­wa­ły upa­dek.

 

– Au­uuuł – stęk­nął, lą­du­jąc z głu­chym hu­kiem na ziemi. Nie miał czasu na uża­la­nia. Bez­zwłocz­nie pod­parł się na odrę­twia­łych rę­kach i bacz­nym spoj­rze­niem zlu­stro­wał oto­cze­nie. Go­re­ją­ce śle­pia trosz­kę się od­da­li­ły.

 

„Hałas – po­my­ślał – to może je od­stra­szyć”.

 

– WA­HA­AAAAAAAAAAA! – ryk­nął, zdzie­ra­jąc gar­dło. – BU­UUUUUUUUUUU! – wrza­snął po raz drugi. Ni­czym jakiś sza­lo­ny min­strel wył ile sił w płu­cach, co by wy­stra­szyć czy­ha­ją­ce w po­bli­żu dra­pież­ni­ki. Po kilku dłu­gich mi­nu­tach w końcu umilkł, nie mogąc wy­do­być ja­kie­go­kol­wiek dźwię­ku.

 

„Ucie­kły” – stwier­dził z za­do­wo­le­niem, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła.

 

Rob przy­siadł ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi na ziemi i z ulgą prze­łknął lepką gulę śliny. Eks­plo­zja bólu. Chwy­cił się za szyję, zgiął w pół. Czuł się tak, jakby w gar­dle gra­so­wał roz­wście­czo­ny rój os. „Czemu wciąż muszę cier­pieć? – roz­my­ślał, krzy­wiąc się z bo­le­ści. To kara? A może na­ucz­ka? Dla­cze­go ja…”

 

Sze­lest.

 

Nim zdą­żył za­re­ago­wać, coś z dużą siłą ude­rzy­ło go w plecy. W ostat­niej chwi­li wy­cią­gnął dło­nie, czym za­mor­ty­zo­wał upa­dek. Ko­lej­ne ude­rze­nie, a zaraz potem szarp­nię­cie. Stra­cił orien­ta­cję, wszyst­ko wście­kle za­wi­ro­wa­ło. Drze­wa, które znaj­do­wa­ły się z pra­wej stro­ny, teraz wi­dział od dołu, a zaraz potem z lewej i znów z dołu. Bu­twie­ją­ca ściół­ka raz była pod nim, raz nad nim. Coś mio­ta­ło Robem z ogrom­ną siłą, jakby chcia­ło go ro­ze­rwać na strzę­py.

 

Sze­lest roz­ry­wa­nej tka­ni­ny, trzask pę­ka­ją­cych ga­łę­zi. Znów ból.

 

Wy­lą­do­wał na drew­nie, które miało słu­żyć jako roz­pał­ka. „Na szczę­ście po­ła­ma­ły się tylko pa­ty­ki, a nie żebra” – po­my­ślał. Wy­grał walkę o od­dech i w końcu spo­strzegł prze­ciw­ni­ka.

 

Płowy wilk na­stro­szył futro, war­czał, groź­nie szcze­rząc ostre kły. Był duży, nawet bar­dzo, i cięż­szy od Roba – tak mu się cho­ciaż zda­wa­ło. Zwie­rzę opu­ści­ło nisko ku­dła­ty łeb, po­ło­ży­ło uszy, trzy­ma­jąc ogon wy­so­ko w górze. Go­to­wa­ło się do ataku.

 

Ro­bert prze­su­ną dło­nią po ziemi, od­na­lazł gruby kij, chwy­cił go mocno. Nie miał za­mia­ru tanio sprze­dać skóry. „Nie po to prze­sze­dłem przez to wszyst­ko, by teraz zgi­nąć” – gniew­nie zmarsz­czył zdro­wą po­ło­wę twa­rzy, moc­niej za­ci­ska­jąc palce na ka­wał­ku drew­na. „Chcę żyć, muszę żyć…” – te myśli z upo­rem tkwi­ły mu w gło­wie.

 

Wilk ru­szył bez ostrze­że­nia. Od­le­głość dzie­lą­cą go od Roba po­ko­nał jed­nym szyb­kim susem. Wy­cią­gnął się w po­wie­trzu, roz­warł pysk i zwa­lił w dół z siłą ta­ra­na. Ro­bert w akcie de­spe­ra­cji wy­sta­wił przed sie­bie kij, wzmac­nia­jąc chwyt drugą dło­nią, mając na­dzie­ję, że to za­trzy­ma wil­czu­ra. Be­stia za­ci­snę­ła szczę­ki na gru­bej ga­łę­zi, tylko cudem jej nie prze­gry­za­jąc. Rob chciał kop­nąć wilka, ale ten dziko szarp­nął kar­kiem i po­de­rwał go do krót­kie­go lotu. Chło­pak wy­rżnął o drze­wo, tra­cąc dech oraz siły. Zanim bez­sil­nie klap­nął na ściół­kę, kątem oka do­strzegł co naj­mniej czte­ry ko­lej­ne wilki, cza­ją­ce się w krza­kach.

 

Nagle nocną ciszę prze­rwa­ło prze­cią­głe wycie. W ten spo­sób wa­ta­ha ob­wiesz­cza­ła kniei, że do­pa­dła ofia­rę i zaraz przy­stą­pi do uczty. Przy­tła­cza­ją­cy dźwięk był coraz gło­śniej­szy i gło­śniej­szy. Miało to za­pew­ne wy­stra­szyć ofia­rę, po­zba­wić ją resz­tek na­dziei tu­dzież chęci do walki.

 

Jed­nak na Ro­ber­ta to nie po­dzia­ła­ło.

 

Pod­czas gdy wilki za­ję­te były wy­ciem, on zdo­łał usiąść, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o pień gru­be­go drze­wa. Pu­stym wzro­kiem przy­glą­dał się pło­wej be­stii, która, wła­śnie za­koń­czyw­szy pieśń, znów go­to­wa­ła się do ataku. Nie bał się, zo­sta­wił strach za sobą. Po­dzi­wiał wilka, jego siłę, dzi­kość, pięk­no. Wi­dział w nim ucie­le­śnie­nie lasu, naj­do­sko­nal­sze od­bi­cie na­tu­ry, a jed­no­cze­śnie wie­dział, że jest śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nym prze­ciw­ni­kiem. Miał tylko dwa wyj­ścia, dać się po­żreć, by stać się czę­ścią le­śne­go cyklu życia, bądź sta­nąć ponad nim.

 

„Nie mogę zgi­nąć” – stwier­dził, bez­wied­nie pod­no­sząc prawą dłoń. Za­trzy­mał ją przed twa­rzą, le­ciut­ko prze­krę­cił, do­tknął kciu­kiem palca środ­ko­we­go. Na­piął mię­śnie, wkła­da­jąc w to wszyst­kie siły, za­marł.

 

Gar­dło­we war­cze­nie, nie­spo­koj­ny ruch, skok.

 

Pstryk.

 

Ro­bert strze­lił pal­ca­mi, a noc ustą­pi­ła miej­sca dniu, jakby w samym środ­ku lasu po­wsta­ło ma­leń­kie Słoń­ce. Le­cą­cy w jego stro­nę wilk za­mie­nił się w kulę śnież­no­bia­łe­go ognia. Blask bi­ją­cy od pło­ną­ce­go zwie­rzę­cia roz­go­nił wszech­obec­ne cie­nie wraz z resz­tą wil­czej wa­ta­hy. Pło­ną­ce tru­chło padło na zie­mię, wzbi­ja­jąc w górę setki ma­leń­kich ogni­ków. Usma­żo­ny, śmier­dzą­cy trup za­trzy­mał się za­le­d­wie kilka stóp od miej­sca, w któ­rym sie­dział Rob.

 

– Whhy­baszzzz… – syk­nął z bólem w stro­nę mar­twe­go zwie­rzę­cia, po czym dodał w my­ślach: „… ale nie mogę zgi­nąć”.

 

Ro­bert sie­dział przez chwi­lę w kom­plet­nej ciszy, roz­ko­szu­jąc się wy­peł­nia­ją­cym go cie­płem. Czuł, że nie po­cho­dzi ono je­dy­nie z ogni­ska. Nie wie­dział, co się teraz sta­nie, ale był pe­wien, że prze­ży­je.

 

Wy­cią­gnął dło­nie w stro­nę sy­czą­cych pło­mie­ni.

 

 

* 9 *

 

 

 

Ro­bert leżał bez ruchu w płyt­kim za­głę­bie­niu wy­peł­nio­nym let­nią wodą. Za­le­d­wie kilka stóp przed nim wyspa Ver­dun znaj­do­wa­ła swój ko­niec; dalej była już tylko nie­ru­cho­ma tafla Słod­kie­go Morza, mie­nią­ca się sre­brzy­stym bla­skiem księ­ży­ca i ty­sią­ca jego ko­cha­nek.

 

„To też gwiaz­da, czy świa­tło La­tar­ni Ver­ra­ry?” – za­sta­na­wiał się, spo­glą­da­jąc w dal. Mimo że przez gęstą mgłę nie był w sta­nie doj­rzeć choć­by za­ry­su naj­więk­szej wyspy, bę­dą­cej sto­li­cą hrab­stwa Vas­se­rey, wie­dział, że ta kryje się gdzieś za mlecz­ną bielą.

 

„A na niej Szkar­łat, sie­dzi­ba Szkar­łat­nych Płasz­czy, i Ka­te­dra Skrwa­wio­nej Włócz­ni”. Lewą część twa­rzy wy­krzy­wił mu na mo­ment gry­mas nie­po­ko­ju. „Nie znaj­dą mnie, nie po­zwo­lę im na to”. Już miał przy­gryźć dolną wargę, za­ci­snąć pię­ści, lecz spo­koj­ny szum drzew, chłód wody oraz wszę­do­byl­ska ciem­ność w porę uko­iły nerwy.

 

Rob wziął głę­bo­ki od­dech, za­mknął oczy, roz­luź­nił mię­śnie. To była jedna z tych chwil, w któ­rych nie mu­siał się ni­czym przej­mo­wać. Cały świat za­my­kał się w nie­wiel­kiej niec­ce. Nie było stra­chu przed za­kon­ni­ka­mi, przed tym, że go od­naj­dą, nie było też głodu, bólu czy sa­mot­no­ści. Woda dzia­ła­ła jak bal­sam na wszel­kie cier­pie­nie, a jed­no­cze­śnie uspo­ka­ja­ła hu­czą­cy w nim ogień.

 

Lewy kącik ust uniósł się le­ciut­ko, gdy po­my­ślał o pło­mie­niach.

 

Od ataku wa­ta­hy pło­we­go wilka mi­nę­ły dwa mie­sią­ce, w ciągu któ­rych zro­zu­miał drze­mią­cą w nim moc. Z po­cząt­ku nie po­tra­fił jej po­skro­mić, przez co spo­wo­do­wał kilka nie­wiel­kich po­ża­rów, z upły­wem czasu na­uczył się jed­nak pa­no­wać nad tym dziw­nym darem. Mu­siał prze­móc strach przed ogniem, który tak strasz­li­wie na­zna­czył jego ciało bli­zna­mi, a umysł cier­pie­niem, lecz zimno oraz głód bar­dzo w tym pro­ce­sie po­mo­gły. Od tam­tej pory nie jadał już traw ani ko­rzon­ków, po któ­rych mie­wał bóle brzu­cha i wy­mio­ty, a sma­żo­ne mięso, zaś w chłod­ne wie­czo­ry wy­star­czy­ło, że wy­brał do­wol­ny krzak, pstryk­nął pal­ca­mi i już cie­szył się cie­płem.

 

– Wszyst­ko się zmie­ni­ło – wy­chry­piał w mrok, od­gar­nia­jąc z oczu ciem­ne pasma wło­sów.

 

Sap­nął cięż­ko, nie­chęt­nie wsta­jąc. Lśnią­ce kro­pel­ki le­ni­wie spły­wa­ły po błysz­czą­cej, po­marsz­czo­nej skó­rze. Ro­bert po każ­dej ką­pie­li przy­glą­dał się sobie z mie­szan­ką nie­chę­ci i fa­scy­na­cji. Nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak to się stało, że bli­zny po opa­rze­niach po­zo­sta­ły je­dy­nie na obu rę­kach oraz pra­wej stro­nie tu­ło­wia wraz z twa­rzą, a cała resz­ta ciała wy­glą­da­ła tak, jakby pożar, który cudem prze­żył, był za­le­d­wie sen­nym ma­ja­kiem.

 

Ro­zej­rzał się do­oko­ła i nie­śpiesz­nie pod­szedł do nie­wiel­kie­go drze­wa, aby z naj­niż­szych ga­łę­zi zdjąć ubra­nia. Wcią­gnął po­wy­cie­ra­ne wy­pło­wia­łe spodnie, potem po­pla­mio­ną lnia­ną bluzę oraz nie­gdyś zie­lo­ną, a teraz sza­ro-bu­rą kurtę z kap­tu­rem. Lewy but roz­padł się przed dwoma ty­go­dnia­mi, dla­te­go nowy, który zna­lazł wy­rzu­co­ny na brzeg tuż obok kilku po­ła­ma­nych desek i na­brzmia­łe­go trupa, mu­siał bar­dzo mocno wią­zać, aby nie spa­dał mu ze stopy; prawy zaś za­ła­tał ka­wał­kiem szma­ty, gdyż zro­bi­ła się w nim spora dziu­ra. Na ra­mio­na na­rzu­cił nie­udol­nie opra­wio­ną skórę – bę­dą­cą tro­feum po jed­nej z walk z wil­ka­mi – która choć nie­mo­żeb­nie śmier­dzia­ła, to była cie­pła i do­da­wa­ła pew­no­ści sie­bie. Spraw­dził czy wszyst­ko do­brze się trzy­ma, a w chwi­lę póź­niej ru­szył w głu­szę.

 

Las wciąż po­zo­sta­wał dlań miej­scem obcym, peł­nym naj­róż­niej­szych za­gro­żeń, ale Ro­bert na­uczył się, jak w nim żyć, jak po­ru­szać się, aby po­zo­stać nie­zau­wa­żo­nym, a także jak ra­dzić sobie z nie­bez­pie­czeń­stwa­mi. Roz­po­zna­wał cha­rak­te­ry­stycz­ne miej­sca, zna­lazł nawet kilka przy­dat­nych skró­tów oraz bez­piecz­nych kry­jó­wek. Wie­dział, gdzie szu­kać słod­kich owo­ców, ja­dal­nych grzy­bów, czy lecz­ni­czych ziół. Wśród zie­lo­nych liści drzew po­tra­fił od­naj­dy­wać pta­sie gniaz­da pełne ma­lut­kich jajek, bądź wie­wiór­cze dziu­ple po brze­gi wy­pcha­ne twar­dy­mi orze­cha­mi. Na­uczył się słu­chać le­śnej pie­śni, roz­róż­niać piski, syki, wycia i na­wo­ły­wa­nia, które nio­sły ze sobą prze­stro­gi tu­dzież rady. Nie był czę­ścią lasu, ale już nie był w nim obcym.

 

Po­ru­szał się pręd­ko, pra­wie bez­sze­lest­nie sta­wia­jąc ko­lej­ne kroki. Przez cały czas bacz­nym spoj­rze­niem lu­stro­wał oko­li­cę w po­szu­ki­wa­niu wsze­la­kich śla­dów. Po pra­wej mi­gnął czmy­cha­ją­cy lis, z lewej, wśród krze­wów, wę­dro­wał nie­wiel­ki jeż, a ga­łę­zie w górze ugi­na­ły się pod cię­ża­rem ptac­twa. Nie mu­siał się ni­cze­go oba­wiać. Spraw­nie prze­sko­czył nad zwa­lo­nym, omsza­łym pniem, zwin­nie prze­mknął obok kol­cza­stych krze­wów, zręcz­nie po­ko­nał szem­rzą­cy stru­mień, bez wa­ha­nia prze­ska­ku­jąc po śli­skich ka­mie­niach. Mi­nąw­szy wiel­ki pęk­nię­ty głaz, skrę­cił na za­chód, kie­ru­jąc się w stro­nę szla­ku pro­wa­dzą­ce­go od przy­sta­ni do mia­sta. Miał za­miar spę­dzić tę noc na jed­nym z ostat­nich Drzew Don­żo­no­wych, ro­sną­cych tylko w pół­noc­no-za­chod­niej czę­ści wyspy.

 

Kon­ty­nu­ując po­dróż schy­lił się, aby przejść pod nisko zwi­sa­ją­cy­mi ga­łę­zia­mi, dłu­gim susem po­ko­nał głę­bo­ką roz­pa­dli­nę, a zaraz potem chwy­cił wy­sta­ją­cy konar, aby się pod­cią­gnąć i wspiąć wyżej. Był szyb­ki, pewny swego. Odkąd za­czął po­lo­wać i le­piej jeść, stał się znacz­nie spraw­niej­szy, sil­niej­szy. Na­brał ciała, a po­pa­rzo­na skóra przy­zwy­cza­iła się do ruchu. Nie był może wo­jow­ni­kiem, ale nie przy­po­mi­nał już cie­nia czło­wie­ka.

 

Zwol­nił, wi­dząc przed sobą szary, mar­twy plac, który wy­glą­dał tak, jakby zo­sta­ło z niego w bru­tal­ny spo­sób wy­dar­te całe życie – jedna z pa­mią­tek jego nie­udol­no­ści.

 

Za­ci­snął zęby, sta­wia­jąc stopę po­śród sza­rych po­pio­łów. Na po­la­nie po­mi­mo upły­wu czasu nic nie rosło. Zie­mię po­kry­wa­ła war­stwa si­we­go pyłu, na tyle cięż­kie­go, że wiatr nie był w sta­nie go unieść. Po­mię­dzy kar­ło­wa­ty­mi, czar­ny­mi pień­ka­mi, ster­czą­cy­mi gdzie­nie­gdzie ni­czym reszt­ki próch­nie­ją­cych zębów, le­ża­ły osmo­lo­ne ga­łę­zie. Rob, ro­biąc ko­lej­ny krok, usły­szał nie­przy­jem­ny chrzęst. Pod­nió­sł­szy stopę, uj­rzał zmiaż­dżo­ne, białe po­zo­sta­ło­ści po szkie­le­cie ja­kie­goś ptaka. Zmarsz­czył nos, wie­dząc, że to on jest wi­nien temu, co się stało w tym miej­scu.

 

„Muszę bar­dziej uwa­żać, żeby nigdy wię­cej nie do­pu­ścić do cze­goś po­dob­ne­go…”

 

Gdy zo­sta­wił to smut­ne miej­sce w tyle, dal­sza po­dróż prze­bie­ga­ła bez więk­szych pro­ble­mów do czasu, aż nocną ciszę za­kłó­cił ko­bie­cy krzyk:

 

– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – Roz­dzie­ra­ją­cy wrzask prze­peł­nio­ny był wręcz nie­ludz­kim prze­ra­że­niem. Nie­dłu­go potem usły­szał po­de­ner­wo­wa­ne mę­skie głosy; brzmia­ły ostro, ktoś wy­da­wał roz­ka­zy. Wtedy to roz­legł się ko­lej­ny krzyk, a zaraz po nim od­gło­sy walki. Star­cie szyb­ko się skoń­czy­ło, a nad lasem za­wi­sła pełna na­pię­cia cisza.

 

– PO­MO­CY­Y­Y­Y­YY! – Ku niebu wznio­sło się roz­pacz­li­we wo­ła­nie. – NIE! ZO­STAW!

 

Ro­bert ska­mie­niał, nie mając po­ję­cia, co czy­nić. Do­my­ślał się, co mogło zajść na szla­ku, wie­dział też, że na­paść roz­gry­wa się cał­kiem nie­da­le­ko, ale nie mógł zde­cy­do­wać, czy biec z po­mo­cą, czy też udać, że ni­cze­go nie sły­szał.

 

– NIE­EEEEE! Nie­eee…! – Wrza­ski były coraz bar­dziej roz­pacz­li­we, ale też coraz słab­sze.

 

W końcu rzu­cił się do biegu, jak tra­fio­ny pio­ru­nem. Pę­dził na zła­ma­nie karku, nie pa­nu­jąc nad wła­snym cia­łem. Prze­my­kał wśród gru­bych pni, po­skrę­ca­nych krze­wów i zie­lo­nych traw ni­czym leśna zjawa. Szyb­ko do­tarł na skraj kniei. Przy­cup­nął, cho­wa­jąc się za roz­ło­ży­stą pa­pro­cią. Wy­chy­lił się lekko, aby zo­ba­czyć, co dzia­ło się na trak­cie.

 

Spo­strzegł spory wóz ku­piec­ki, za­przę­żo­ny w dwa nie­spo­koj­nie pry­cha­ją­ce wierz­chow­ce, który ota­cza­ło kil­ku­na­stu męż­czyzn w sta­rych, brud­nych ła­chach. „Pi­ra­ci” – nie miał co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Męż­czyź­ni w dło­niach dzier­ży­li kije bądź pałki, małe lub więk­sze to­po­ry, kilku miało krót­kie mie­cze, a jeden trzy­mał pięk­ny ra­pier. To wła­śnie ten ostat­ni stał nad parą le­żą­cych na ziemi ludzi. „Pew­nie przy­wód­ca” – po­my­ślał Ro­bert, a gdy ten z ra­pie­rem za­brał głos, zro­zu­miał, czego był świad­kiem:

 

– Szyb­ciej Pit, innym też chce się pie­przyć. Cho­ler­nie długo tego nie ro­bi­li. – Wszy­scy na raz buch­nę­li ru­basz­nym re­cho­tem. Do śmie­chu nie było gwał­co­nej ko­bie­cie, która cicho szlo­cha­jąc le­ża­ła bez­rad­nie na ziemi, i męż­czyź­nie bez ręki, który mar­twym wzro­kiem przy­glą­dał się całej sce­nie.

 

Rob skrzy­wił się, czu­jąc peł­zną­cy po ple­cach dreszcz. Prze­śla­do­wa­ło go wra­że­nie, że gdzieś już wi­dział tych ludzi, ale nie po­tra­fił sobie przy­po­mnieć gdzie, ani też kim mogli być. Draż­ni­ła go bez­czyn­ność, ale bra­ko­wa­ło mu sił do dzia­ła­nia. „Co może zro­bić dziec­ko, mając na­prze­ciw­ko tuzin uzbro­jo­nych męż­czyzn?”. Nie­ste­ty, nie znał od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Nie­spo­koj­nie po­trzą­snął głową, chcąc ode­gnać od sie­bie upo­rczy­we myśli: „Jeśli wyjdę z ukry­cia z pew­no­ścią mnie za­bi­ją. Jeśli uciek­nę, będą drę­czy­ły mnie wy­rzu­ty su­mie­nia, że ni­cze­go nie zro­bi­łem. Skąd czer­pać od­wa­gę, będąc śmier­tel­nie prze­ra­żo­nym?…” Po­my­ślał o ogniu, ale bał się ry­zy­ka. Każ­do­ra­zo­we uży­cie zdol­no­ści mu­siał oku­pić mniej­szym, bądź więk­szym wy­czer­pa­niem, w za­leż­no­ści od tego, jak wiele chciał skrze­sać pło­mie­ni. Aby po­ko­nać tylu wro­gów, mu­siał­by wznie­cić pożar, a to mogło przy­nieść opła­ka­ne skut­ki.

 

Prze­łknął lepką ślinę i za­ci­snął pię­ści, go­tu­jąc się do odej­ścia, gdy usły­szał ja­zgo­tli­wy pisk. Po­now­nie za­marł w za­ro­ślach, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od wy­da­rzeń na szla­ku.

 

Dwóch pi­ra­tów stało z tyłu wozu, wpy­cha­jąc głowy i łap­ska do środ­ka, jakby pró­bo­wa­li coś stam­tąd wy­cią­gnąć. Spra­wia­li wra­że­nie roz­złosz­czo­nych nie na żarty; co rusz rzu­ca­li prze­kleń­stwa, wciąż mo­cu­jąc się ze skar­bem, który chcie­li ukraść. W końcu wy­szar­pa­li spory pa­ku­nek owi­nię­ty w ciem­ną tka­ni­nę. Do­pie­ro gdy bez­kształt­ny cień upadł na zie­mię, za­no­sząc się je­żą­cym włosy na karku krzy­kiem, Ro­bert za­uwa­żył, iż było to młode dziew­czę odzia­ne w długą ciem­ną suk­nię.

 

– No, no, ale się nam po­szczę­ści­ło! – Za­wo­łał jeden z męż­czyzn, pod­cho­dząc do wy­stra­szo­nej dziew­czy­ny. Ta wście­kle wy­ma­chi­wa­ła rę­ka­mi i no­ga­mi, pró­bu­jąc się w ten spo­sób bro­nić, lecz nic to nie dało. Ły­sie­ją­cy wą­sacz o krzy­wym orlim nosie oraz zro­śnię­tych brwiach chwy­cił ją za mi­go­cą­ce w księ­ży­co­wym bla­sku złote włosy i bru­tal­nie szarp­nął, pod­no­sząc na ko­la­na.

 

– Nie, to nie­moż­li­we… – bez­gło­śnie szep­nął Rob. Wy­da­wa­ło mu się, że po­zna­je blon­d­wło­są, ale nie mógł, a ra­czej nie chciał w to wie­rzyć.

 

– Nie! Zo­staw! Pusz­czaj! – Dziew­czy­na za­no­si­ła się spa­zma­tycz­nym pła­czem, krę­cąc głową na wszyst­kie stro­ny, go­to­wa po­świę­cić pięk­ne włosy, by­le­by tylko uciec od prze­śla­dow­cy.

 

– Cicho, mała dziw­ko! – Wark­nął drugi z pi­ra­tów, chu­dzie­lec o oszpe­co­nej fran­cą twa­rzy. Wziął krót­ki za­mach, ude­rzył klę­czą­cą dziew­czy­nę wierz­chem dłoni w po­li­czek, uśmie­cha­jąc się ob­le­śnie. – Quai, za­pchaj jej morde ku­ta­sem, bo od tego wrza­sku łeb mi pęka!

 

Or­lo­no­sy wła­śnie mo­co­wał się z za­rdze­wia­łą klam­rą paska, gdy wokół za­czę­ło zbie­rać się coraz wię­cej męż­czyzn. Każdy co do jed­ne­go, łypał na prze­ra­żo­ną dziew­czy­nę ni­czym wy­głod­nia­ły wilk, tylko cze­ka­ją­cy, aż bę­dzie mógł skosz­to­wać bez­bron­nej ofia­ry. W mię­dzy­cza­sie ko­lej­ny z pi­ra­tów skoń­czył gwał­cić star­szą ko­bie­tę; ta, wy­ko­rzy­stu­jąc mo­ment prze­rwy, ob­ró­ci­ła się na brzuch i wi­dząc zbio­ro­wi­sko wokół córki, wrza­snę­ła reszt­ką sił:

 

– Vi­vien, ucie­kaj dziec­ko!

 

– Za­mknij ryj, stara kurwo! – Wark­nął przy­wód­ca bandy i z całej siły kop­nął ją w twarz. Ko­bie­ta padła bez tchu na zie­mie, wzbi­ja­jąc w górę tuman kurzu.

 

– Viv… – ci­chut­ko szep­nął Rob. Nie mylił się, traf­nie roz­po­znał w klę­czą­cej dziew­czy­nie córkę kup­ców, która wraz z ro­dzi­ca­mi by­wa­ła w jego domu. Gdy ich oj­co­wie ro­bi­li razem in­te­re­sy, a matki za­ję­te były plot­ko­wa­niem, Vi­vien spę­dza­ła czas z nim, wciąż wpra­wia­jąc go w za­kło­po­ta­nie tu­dzież kon­ster­na­cję. Ro­bert przy­po­mniał sobie do­łecz­ki w po­licz­kach, które po­ja­wia­ły się za­wsze, kiedy się uśmie­cha­ła, oczy nie­bie­skie jak bez­chmur­ne niebo oraz dłu­gie krę­co­ne włosy, przy­po­mi­na­ją­ce płyn­ne złoto. Za­wsze pełna życia, ra­do­sna i dużo od­waż­niej­sza od niego. Spło­nił się, kiedy znie­nac­ka go po­ca­ło­wa­ła, tłu­ma­cząc, że chcia­ła zo­ba­czyć, jak to jest. Pod­ko­chi­wał się w niej, a teraz banda brud­nych, za­wszo­nych pi­ra­tów roz­ry­wa­ła jej suk­nię, chcąc zbru­kać młode, nie­win­ne ciało.

 

Ro­bert zmarsz­czył zdro­wą po­ło­wę twa­rzy w nie­na­wist­nym gry­ma­sie, z okrop­nym chrzę­stem za­zgrzy­tał zę­ba­mi i po­wo­li wstał. Wciąż cza­jąc się w mroku kniei, po­zo­sta­jąc nie­wi­docz­nym dla oczu wpa­trzo­nych w kru­chą nie­wia­stę, pod­niósł prawą dłoń. Gniew­nie ścią­gnął brwi, uniósł górną wargę, ob­na­ża­jąc zęby ni­czym wście­kły wil­czur, na­piął mię­śnie ra­mie­nia.

 

– No ma­leń­ka, otwie­raj ustecz­ka i bierz się do ro…

 

Pstryk.

 

Orli nos wy­strze­lił wy­so­ko w nocne niebo, kre­śląc w po­wie­trzu roz­iskrzo­ny łuk, kiedy czasz­kę męż­czy­zny imie­niem Quai od środ­ka roz­sa­dził wy­buch bia­łe­go ognia.

 

– O kur…

 

Pstryk.

 

Pirat, który ude­rzył Vi­vien w twarz, stra­cił swoją. Śnież­no­bia­łe pło­mie­nie w mgnie­niu oka po­chło­nę­ły jego głowę, w kilka se­kund ob­dzie­ra­jąc ją ze skóry i to­piąc kości.

 

Dwa dy­mią­ce tru­chła jed­no­cze­śnie oba­li­ły się na zie­mię, wzbi­ja­jąc w górę kurz oraz gni­ją­ce li­ście. Męż­czyź­ni sto­ją­cy naj­bli­żej oszo­ło­mio­nej dziew­czy­ny bez słowa wpa­try­wa­li się w śmier­dzą­ce spa­le­ni­zną trupy kom­pa­nów, bez­wied­ny­mi ru­cha­mi ście­ra­jąc z twa­rzy po­zo­sta­ło­ści po gło­wie Quaia.

 

– Co to ma zna­czyć?! Co tu się, kurwa, dzie­je?! – wrza­snął ka­pi­tan, sza­leń­czo wy­ma­chu­jąc nad głową bro­nią. To jed­nak nie mogło po­wstrzy­mać furii, która za­wład­nę­ła umy­słem Ro­ber­ta.

 

Pstryk. Pstryk. Pstryk.

 

Trzech męż­czyzn za­ję­ło się ogniem rów­nie łatwo, jak wy­schnię­te źdźbła trawy zdane na łaskę skrze­sa­nej krze­mie­niem iskry. Rzu­ci­li oręż na zie­mię, za­czę­li bie­gać bez ładu i skła­du, wy­dzie­ra­jąc się jak po­tę­pień­cy. Nie zdało się to jed­nak na nic; białe, mi­go­tli­we wstąż­ki owi­ja­ły się wokół nich, po­kry­wa­jąc coraz więk­szą po­wierzch­nię ciał, aż w końcu nie przy­po­mi­na­li ludzi, a ogrom­ne nie­spo­koj­ne ogni­ki. W końcu krzy­ki umil­kły, a zwę­glo­ne kor­pu­sy zwa­li­ły się na szlak.

 

– To duchy! Duchy lasu… – zawył ktoś z prze­ra­że­niem.

 

– Ognie z ot­chła­ni… To boska kara… – bez­rad­nie szlo­chał ko­lej­ny z pi­ra­tów.

 

– Ucie­kaj­my! – krzyk­nął jakiś tchórz, rzu­ca­jąc się bie­giem w stro­nę przy­sta­ni.

 

Ro­bert dy­szał cięż­ko, wy­pusz­cza­jąc ze świ­stem po­wie­trze przez za­ci­śnię­te zęby. Był już mocno wy­czer­pa­ny, ale go­re­ją­ca złość nie po­zwa­la­ła prze­stać. Raz jesz­cze złą­czył kciuk z pal­cem środ­ko­wym, wście­kle zmru­żył pa­ła­ją­ce nie­na­wi­ścią oczy, sku­pił się na zry­wa­ją­cych się do uciecz­ki pi­ra­tach.

 

Pstryk.

 

Iskra jasna jak ro­dzą­ca się gwiaz­da wy­strze­li­ła z po­pa­rzo­nej dłoni Roba i po­mknę­ła ku pierw­sze­mu z ucie­ki­nie­rów. Pę­dzi­ła z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy, a biały ogon, który po­zo­sta­wi­ła za sobą, zmie­nił się w burzę po­strzę­pio­nych pło­mie­ni, wzla­tu­ją­cych wy­so­ko ku nie­bio­som. Ogni­sty grom ude­rzył w chu­de­go pi­ra­ta, za­mie­nia­jąc go w kupę śmier­dzą­ce­go, nad­pa­lo­ne­go mięsa, po czym za­kre­ślił w rzed­ną­cej ciem­no­ści nie­wiel­ki łuk i, two­rząc pło­mien­ną pu­łap­kę w kształ­cie elip­sy, wró­cił w miej­sce, z któ­re­go roz­po­czął swą krót­ką po­dróż. Oko­li­ca roz­świe­tli­ła się jak za dnia, ale ów blask nie był zwia­stu­nem wscho­dzą­ce­go słoń­ca, a ry­chłej, nie­zwy­kle bo­le­snej śmier­ci. Fan­ta­zyj­ne, strze­la­ją­ce ty­sią­ca­mi iskier pió­ro­pu­sze, wolno, ale nie­ubła­ga­nie za­czę­ły wy­peł­niać prze­strzeń, w któ­rej na dobre utknę­ła piąt­ka męż­czyzn. Ci mio­ta­li się wście­kle, wrzesz­cze­li w nie­bo­gło­sy, wo­ła­li o pomoc i ra­tu­nek, o wodę i mi­ło­sier­dzie, ale w końcu ich krzy­ki zmie­ni­ły się w pełne ago­nii jęki, aż uci­chły na dobre, kiedy la­wi­na bia­łych pło­mie­ni naj­pierw zdar­ła z nich skórę i mięso, osta­tecz­nie za­bie­ra­jąc też życie.

 

Wtedy czas jakby zwol­nił.

 

Rob, le­d­wie trzy­ma­jąc się na no­gach, oparł lewą dłoń o szorst­ki pień naj­bliż­sze­go drze­wa. Zmarsz­czył nie­po­pa­rzo­ną część twa­rzy, zma­ga­jąc się z okrop­nym bólem, który pro­mie­nio­wał z pra­we­go ra­mie­nia na całe ciało. Do­my­ślał się, dla­cze­go rękaw klei się do ręki, a z opusz­ków pal­ców na ściół­kę ska­pu­ją kro­pel­ki krwi. Szorst­ka, ró­żo­wa­wa skóra nie wy­trzy­ma­ła i po­pę­ka­ła, od­sła­nia­jąc mięso. Pra­gnął już tylko od­po­czyn­ku, chwi­li wy­tchnie­nia, ale nie było mu to dane. Usły­szaw­szy prze­sy­co­ne zło­ścią groź­by, uniósł wzrok.

 

– Nie! Nie, kurwa! To nie miało tak wy­glą­dać! – wrzesz­czał ku nie­bio­som męż­czy­zna z ra­pie­rem.

 

– To ona, ka­pi­ta­nie… To na pewno jakaś wiedź­ma! – szczęk­nął ostat­ni z pi­ra­tów, pal­cem wska­zu­jąc zgwał­co­ną ko­bie­tę.

 

– Ty fran­co­wa­ta kurwo! Jak śmia­łaś zro­bić to moim lu­dziom! – Ka­pi­tan w jed­nym skoku do­padł le­żą­cej, wzno­sząc w górę ostrze. – Za­pła­cisz mi za to! – Wydał z sie­bie pełen furii krzyk, by z roz­ma­chem roz­chla­stać szyję bez­bron­nej ofia­ry. Ko­bie­ta krót­ko za­char­cza­ła, wiot­cze­jąc, kiedy fon­tan­na krwi try­snę­ła wy­so­ko, za­chla­pu­jąc wszyst­ko do­oko­ła.

 

– NIE­EEEE! – roz­dzie­ra­ją­co ryk­nę­ła Vi­vie­ne. Śmierć matki wy­rwa­ła ją z ra­mion ma­ra­zmu i o mało nie rzu­ci­ła w ob­ję­cia sza­leń­stwa. Zde­spe­ro­wa­na dziew­czy­na po­de­rwa­ła się na nogi, wy­strze­li­ła jak z procy w kie­run­ku zwłok ro­dzi­ciel­ki, ale po kilku kro­kach za­plą­ta­ła się w suk­nię i z głu­chym hu­kiem upa­dła na zie­mię.

 

– Tobą też się zaj­mie­my, mała wiedź­mo… – syk­nął do­wód­ca, krzy­wiąc twarz w okrop­nym gry­ma­sie. Ocie­ka­ją­cym krwią ostrzem wska­zał Vi­vie­ne i rzu­cił do sto­ją­ce­go nie­opo­dal męż­czy­zny: – Navar, weź jakiś miecz i utnij jej stopy, żeby nie ucie­kła, dło­nie, żeby nie mogła się bro­nić i jęzor, żeby mil­cza­ła i nie pró­bo­wa­ła mat­czy­nych sztu­czek. Zanim się wy­krwa­wi, wy­ru­cha­my ją tak, że nie za­po­mni tego nawet po śmier­ci. – Wciąż sza­le­ją­ce pło­mie­nie rzu­ca­ły ru­chli­we cie­nie na lico męż­czy­zny, przez co jego wstręt­ny uśmiech na­brał jesz­cze bar­dziej ma­ka­brycz­ne­go wy­glą­du.

 

Navar krót­ko ski­nął głową; ru­szył po­słusz­nie w kie­run­ku za­pła­ka­nej dziew­czy­ny, dzier­żąc w dłoni krót­ki, mocno wy­szczer­bio­ny miecz.

 

– Jesz­cze tro­chę… Jesz­cze tylko tro­chę… – cicho char­czał Rob, pró­bu­jąc wy­krze­sać reszt­ki sił z obo­la­łe­go ciała i stę­pio­ne­go cier­pie­niem umy­słu. Wi­dział, jak Vi­vie­ne naj­pierw pró­bo­wa­ła wstać, a gdy to się nie udało, od­czoł­gać się od nad­cho­dzą­ce­go zbira, ale nie miało to naj­mniej­szych szans po­wo­dze­nia. Navar, mimo stra­chu od­bi­ja­ją­ce­go się w oczach, zde­cy­do­wa­nie kro­czył ku niej.

 

– Nie uciek­niesz przed prze­zna­cze­niem…

 

Ro­bert był tak bar­dzo oszo­ło­mio­ny zmę­cze­niem, że nawet nie wie­dział, kto wy­po­wie­dział te słowa, ale wy­da­ły mu się one za­ska­ku­ją­co traf­ne, jeśli cho­dzi­ło o pi­ra­ta oraz jego ka­pi­ta­na.

 

– … już ja się o to po­sta­ram – wark­nął zło­wro­go w ciem­ność. Wziął dwa głę­bo­kie wde­chy i wzniósł dłoń na wy­so­kość klat­ki pier­sio­wej. Za­marł ni­czym posąg; po­trze­bo­wał chwi­li, aby ze­brać ener­gię, sku­pić się na ma­sze­ru­ją­cym celu. Mię­śnie na­pię­ły się, a gdy Ro­bert wy­rzu­cił przed sie­bie rękę, palce ude­rzy­ły z mo­krym pla­śnię­ciem o wil­got­ną od krwi dłoń.

 

Pstryk.

 

Biały słup żaru buch­nął w idą­ce­go męż­czy­znę z nie­wia­ry­god­nym im­pe­tem. Pirat nawet nie krzyk­nął, w mgnie­niu oka prze­isto­czył się w kawał osmo­lo­ne­go mięsa oraz trosz­kę ciem­ne­go pyłu, który po­rwał wiatr. Rob nie wie­rzył wła­snym oczom – ogni­sty po­cisk wy­pa­lił w po­przek trak­tu głę­bo­ki na stopę rów, to­piąc pia­sek, ka­mie­nie i zie­mię w jedną, szkli­stą ca­łość.

 

– O ku… – Ka­pi­tan nie do­koń­czył, zgiął się w pół, wy­rzy­gał za­war­tość żo­łąd­ka.

 

„Jesz­cze tylko on…” – po­my­ślał Rob, pod­no­sząc wzrok na męż­czy­znę z ra­pie­rem. Wtedy się za­chwiał, zro­bił kilka kro­ków w przód, stra­cił rów­no­wa­gę, upadł na ko­la­no. Przed ocza­mi tań­czy­ły mu ciem­ne plamy; szyb­ko za­mru­gał, ale nie­wie­le to po­mo­gło.

 

– Po­twór! Po­twór z lasu! – To Vi­vien krzy­cza­ła; strach w jej gło­sie odbił się z zu­peł­nie nową mocą.

 

Rob ro­zej­rzał się ner­wo­wo, a jego obawy się spraw­dzi­ły. Do­oko­ła nie było żad­nych krza­ków, drzew, czy też liści, które ukry­ły­by go przed nie­chcia­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Znaj­do­wał się na środ­ku trak­tu, do­sko­na­le wi­docz­ny za­rów­no dla Viv, jak i dla ka­pi­ta­na. Od­ru­cho­wo po­chy­lił głowę, na­cią­gnął kap­tur, chcąc prze­sło­nić twarz.

 

– Ktoś ty, su­kin­sy­nu?!

 

Py­ta­nie padło z pra­wej stro­ny. Męż­czy­zna z ra­pie­rem szyb­ko zmie­rzał ku niemu. Ro­bert pla­no­wał jed­nym pstryk­nię­ciem po­słać go w nie­byt, ale za­krwa­wio­ne palce od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Sy­tu­acja wy­da­wa­ła się tra­gicz­na, le­d­wie ru­szał prawą ręką, wciąż tra­cił krew, a na placu boju cią­gle znaj­do­wał się jeden prze­ciw­nik.

 

– Co, psie? Nie mo­żesz wstać? – par­sk­nął ka­pi­tan, wzno­sząc śmier­cio­no­śną klin­gę. Był już za­le­d­wie kilka stóp od Roba, który jesz­cze niżej zwie­sił głowę, jakby cały chciał się ukryć w cie­niu kap­tu­ra.

 

– Cze­kaj mała – pirat zwró­cił się do Vi­vien. – Naj­pierw roz­pra­wię się z tym gów­nem, a potem zajmę się tobą! – Za­trzy­mał się tuż przed klę­czą­cym chło­pa­kiem; już miał opu­ścić ostrze, gdy coś zwró­ci­ło jego uwagę. Głowa i ra­mio­na Ro­ber­ta trzę­sły się lekko, a spod kap­tu­ra sły­chać było dziw­ne, pełne syków char­cze­nie.

 

– La­ment ci nie po­mo­że, bę­kar­cie – szczęk­nął hardo. – Na tym świe­cie nie ma miej­sca dla płacz­li­wych wy­mocz­ków, prze­ży­ją tylko naj­gor­sze skur­wy­sy­ny! – Ostat­nie słowa wy­krzyk­nął, jakby chcąc nimi wzmóc cię­cie, które miał za­miar wy­pro­wa­dzić…

 

Pstryk.

 

… ale nie zdo­łał. Trzy­ma­ją­cą rę­ko­jeść dłoń owi­nę­ły ogni­ste ję­zy­ki, z upior­nym sy­kiem wpeł­zły pod skórę, ogry­za­jąc mięso i po­pie­ląc wszyst­ko, czego do­tknę­ły. Osmo­lo­ne kości nie utrzy­ma­ły broni, która w akom­pa­nia­men­cie chó­ral­ne­go wrza­sku z me­ta­licz­nym brzę­kiem upa­dła na zie­mię.

 

– Nie­eeeeeeeeeeeeee! – Pirat krzy­czał tak długo i za­ja­dle, aż ochrypł, nie mogąc wy­do­być z sie­bie nic ponad prze­cią­głe, ża­ło­sne ję­cze­nie. Padł na ko­la­na, przy­ci­ska­jąc do klat­ki pier­sio­wej po­zo­sta­ło­ści dłoni. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li, kiedy zwró­cił gro­te­sko­wo wy­krzy­wio­ną twarz w stro­nę Ro­ber­ta, zro­zu­miał, że ten nie pła­kał, a za­no­sił się śmie­chem.

 

Rob naj­pierw po­wstrzy­my­wał nie­śmia­ły chi­chot, ale w końcu po­rzu­cił krę­pu­ją­ce okowy, by za­cząć się brech­tać na cały głos. Nie mógł uwie­rzyć, że ura­to­wa­ła go lewa ręka. Od uro­dze­nia był mań­ku­tem, ale ro­dzi­ce ro­bi­li wszyst­ko, aby mu to wy­per­swa­do­wać, gdyż „nie było to mile wi­dzia­ne w to­wa­rzy­stwie”.

 

– Tak, prze­ży­ją tylko skur­wy­sy­ni i mań­ku­ci – par­sk­nął szy­der­czo, tak­su­jąc zło­wiesz­czym spoj­rze­niem zdez­o­rien­to­wa­ne­go męż­czy­znę. Ten nie wy­glą­dał już jak nie­bez­piecz­ny zbir, przy­po­mi­nał ra­czej jed­ne­go z cho­ro­wi­tych że­bra­ków-ka­lek, wy­sia­du­ją­cych ca­ły­mi dnia­mi pod świą­ty­nia­mi, bądź w po­bli­żu tar­gów, li­cząc na jał­muż­nę. Rob nie miał jed­nak za­mia­ru oka­zać mi­ło­sier­dzia. Choć czuł, jak traci reszt­ki sił, wie­dział, że nie może tak tego zo­sta­wić. Mu­siał do­pro­wa­dzić to po­nu­re przed­sta­wie­nie do końca.

 

– Nie… Nie… Pro­szę, nie… – Pirat po­dry­gi­wał lekko, wle­pia­jąc sze­ro­ko otwar­te, nie­ro­zu­mie­ją­ce śle­pia w po­czer­nia­ły, śmier­dzą­cy spa­le­ni­zną kikut.

 

„Ni­g­dzie nie uciek­nie” – po­my­ślał Rob, spo­glą­da­jąc na wpół sza­lo­ne­go męż­czy­znę. Wie­dział, że za­miast nim, po­wi­nien zająć się Vi­vien, bę­dą­cej tego wie­czo­ra świad­kiem za­rów­no śmier­ci swych ro­dzi­ców, jak i spek­ta­klu pło­mien­nych eg­ze­ku­cji, który na zdro­wy roz­są­dek nie po­wi­nien się wy­da­rzyć nawet w sen­nym kosz­ma­rze. Wziął dwa szyb­kie od­de­chy, pod­parł się lewą ręką o ko­la­no i, za­ci­snąw­szy oczy, wstał. Idąc w kie­run­ku szlo­cha­ją­cej dziew­czy­ny, mu­siał się mocno sku­pić, aby nie zwy­mio­to­wać, gdyż odór sma­żo­ne­go ludz­kie­go mięsa, tłusz­czu oraz wło­sów, to­wa­rzy­szą­cy mi­ja­nym po dro­dze cia­łom, oka­zał się dużo gor­szy, niźli się tego spo­dzie­wał. Do prze­by­cia tych kilku jar­dów mo­ty­wo­wa­ła go jed­nak myśl, że Viv, jak tylko go roz­po­zna, rzuci mu się na szyję z po­dzię­ko­wa­nia­mi, wszak był jej wy­baw­cą.

 

Nie­ste­ty, ta wizja z rze­czy­wi­sto­ścią nie miała nic wspól­ne­go.

 

Vi­vien uci­chła, zro­zu­miaw­szy, że Rob zmie­rza w jej kie­run­ku. Mimo że mil­cza­ła jak ka­mien­ny posąg, to dwa nie­bie­skie źró­dła nawet na se­kun­dę nie wy­schły, przez cały czas za­si­la­jąc słone stru­my­ki, żło­bią­ce ko­ry­ta w kurzu osia­dłym na po­licz­kach. Jej wzrok wy­da­wał się być przy­kle­jo­ny do niego, acz nie było w nim ra­do­ści, ani uwiel­bie­nia, a je­dy­nie pa­nicz­ny strach. Nie pa­trzy­ła tak nawet na pi­ra­tów; mu­sia­ła uwa­żać go za coś o wiele gor­sze­go niż tylko zbója czy gwał­ci­cie­la.

 

– Nie zbli­żaj się… Pro­szę, zo­staw mnie w spo­ko­ju… – szep­ta­ła bła­gal­nie, pró­bu­jąc się od­czoł­gać, uciec jak naj­da­lej.

 

Ro­bert za­trzy­mał się jard przed zde­spe­ro­wa­ną dziew­czy­ną, choć naj­chęt­niej wziął­by ją w ra­mio­na i uspo­ka­jał czu­ły­mi sło­wa­mi. Wma­wiał sobie, że Vi­vien jest w szoku, że do­pie­ro co wi­dzia­ła, jak giną jej ro­dzi­ce, więc nie wie, co robi. Chciał w ten spo­sób wy­tłu­ma­czyć sobie to wy­stra­szo­ne spoj­rze­nie oraz gry­mas obrzy­dze­nia, szpe­cą­cy ślicz­ną twarz.

 

– Nie bój się, już wszyst­ko w po­rząd­ku… – Pra­gnął brzmieć ła­god­nie, uspo­ka­ja­ją­co, ale jak zwy­kle z jego krta­ni wy­do­był się tylko nie­przy­jem­ny dla ucha char­kot. Efekt był taki, że dziew­czy­na za­czę­ła szyb­ciej prze­bie­rać rę­ko­ma i no­ga­mi, aby się odeń od­su­nąć. Skrzy­wił się nie­za­do­wo­lo­ny, acz szyb­ko wpadł na inny po­mysł.

 

– Spójrz, to ja, Ro­bert – szep­nął, uno­sząc dłoń do głowy. – To ja, już nie mu­sisz się ni­cze­go bać. Po­zna­jesz? – Tka­ni­na opa­dła na plecy, mrok do­tych­czas kry­ją­cy po­pa­rzo­ną twarz znik­nął, a wszech­obec­ne pło­mie­nie za­mi­go­ta­ły, rzu­ca­jąc na lico Roba jasny blask i ciem­ne cie­nie.

 

Nie po­zna­ła.

 

Cia­łem dziew­czy­ny wstrzą­snął prze­cią­gły spazm, wy­gię­ła plecy w łuk, wy­do­by­wa­jąc z trze­wi doj­mu­ją­cy ryk. Ten wrzask był od­bi­ciem prze­ra­że­nia, które za­wład­nę­ło jej ser­cem, kiedy spo­strze­gła po­two­ra o dwóch ob­li­czach. Jedno wy­da­wa­ło się ludz­kie, dru­gie zaś tak szka­rad­ne, że zbie­ra­ło się jej na wy­mio­ty. Nawet w kosz­ma­rach nie wi­dzia­ła cze­goś ta­kie­go, mie­szan­ki cho­ro­bli­wie błysz­czą­cej ró­żo­wej skóry oraz ciem­no­brą­zo­wych stru­pów, przy­po­mi­na­ją­cych korę drze­wa, które stara się po­żreć ludz­ką po­ło­wę twa­rzy.

 

– Prze­cież to ja – tłu­ma­czył Rob, pod­cho­dząc bli­żej. – Ca­ło­wa­łaś mnie, nie pa­mię­tasz? Nie bój się…

 

Vi­vien za­czę­ła się rzu­cać na wszyst­kie stro­ny, wi­docz­nie mając na­dzie­ję tym spo­so­bem znie­chę­cić zbli­ża­ją­ce się mon­strum. Gdy to nie po­mo­gło, za­nio­sła się hi­ste­rycz­nym pła­czem, wrza­skiem, który był w sta­nie kru­szyć ka­mie­nie. To jed­nak nie po­wstrzy­ma­ło chra­pli­wie beł­ko­czą­ce­go dzi­wo­lą­ga. Viv zna­la­zła się na skra­ju sza­leń­stwa, a kiedy szka­ra­da na­chy­li­ła się ku niej i wy­cią­gnę­ła dłoń, jakby chcąc ją do­tknąć, strach wy­grał, a ona ru­nę­ła w ciem­ną prze­paść…

 

Ro­bert nie zdą­żył jej w porę chwy­cić. Vi­vien stra­ci­ła przy­tom­ność, pa­da­jąc na za­ku­rzo­ny trakt. W pierw­szym od­ru­chu chciał ją ocu­cić, ale do­szedł do wnio­sku, że tak bę­dzie le­piej.

 

– Nie musi tego oglą­dać – mruk­nął pod nosem, de­li­kat­nie od­su­wa­jąc splą­ta­ne złote włosy z mo­krej twa­rzy. Przez mo­ment po pro­stu na nią pa­trzył, na­pa­wa­jąc się wi­do­kiem, który tchną weń nowe po­kła­dy mocy. Ma­rzył, by za­brać ją ze sobą, na­uczyć życia w lesie, po­pro­sić, aby mu to­wa­rzy­szy­ła. Jed­nak pręd­ko od­su­nął te myśli: „Tak nie można, musi mieć wybór. Jeśli ze­chce, sama mnie od­naj­dzie”. Ner­wo­wo prze­łknął ślinę, ro­zej­rzał się po oko­li­cy i, uj­rzaw­szy dwa wy­stra­szo­ne wierz­chow­ce, wie­dział, jak roz­wią­zać sy­tu­ację.

 

– Ale naj­pierw on… – syk­nął, ru­sza­jąc w stro­nę stę­ka­ją­ce­go ka­pi­ta­na. Miał za­miar go zabić, ale do­szedł do wnio­sku, że by­ła­by to zbyt wiel­ka łaska.

 

Sta­nął nad nim, a jego uwagę przy­cią­gnął mi­go­cą­cy księ­ży­co­wym bla­skiem ra­pier. „Może się przy­dać” – po­my­ślał. Na­stęp­nie spoj­rzał na ję­czą­ce­go męż­czy­znę i prze­mó­wił z wolna: – Prze­ży­jesz, ale każdy ko­lej­ny dzień bę­dzie nie­koń­czą­cą się tor­tu­rą. Zro­zu­miesz, że śmierć nie za­wsze jest naj­gor­szym z moż­li­wych koń­ców. Już ja do­brze o tym wiem… – syk­nął, mru­żąc oczy. – Choć twe cier­pie­nie nie wróci ni­ko­mu życia, bę­dzie prze­stro­gą dla tobie po­dob­nych. – Umilkł, pod­niósł lewą dłoń, łą­cząc kciuk oraz palec środ­ko­wy.

 

Leśny trakt roz­świe­tli­ły dwa bły­ski, nie to­wa­rzy­szył im jed­nak huk gromu, a je­dy­nie prze­cią­głe, roz­pacz­li­we wycie. Potem nocną ciszę prze­ry­wa­ło już tylko par­ska­nie i mia­ro­wy stu­kot koń­skich kopyt.

 

 

Koniec

Komentarze

Oto i część druga. Trze­cia po­ja­wi się naj­pew­niej w week­end. Życzę miłej lek­tu­ry :)

Tym razem nie cze­ka­łem, aż mi się rzuci w oczy. Do­czy­ta­łem mniej wię­cej do tego miej­sca, gdzie się urywa mi­ni­ko­rek­ta. Bez owi­ja­nia w ba­weł­nę po­wiem, że opo­wieść jest do bólu prze­wi­dy­wal­na i sche­ma­tycz­na. Gdy­byś pisał ją sto lat temu, może by­ła­by do obro­nie­nia. Dziś już nie. Poza tym pi­szesz zbyt roz­wle­kle. Gdy­bym był re­dak­to­rem, ciął­bym te sło­wa-chasz­cze ma­cze­tą. Na wszel­ki wy­pa­dek zaj­rzę do dal­szych czę­ści, żeby być pew­nym, ale ra­czej to nie dla mnie.

 

Mi­ni­ko­rek­ta. Dla mnie to ćwi­cze­nie, Tobie może się przy­dać. Chyba znowu po­szło głów­nie o imie­sło­wy. Cóż, pra­wie ni­ko­mu one nie prze­szka­dza­ją, ale też pra­wie nikt nie wie, jak i kiedy ich uży­wać, więc nie ma zdzi­wie­nia :(

 

Co praw­da nie zbiegł zbyt da­le­ko, ani nie żył w lesie bar­dzo długo, ale w tym cza­sie zdą­żył dojść do istot­nych wnio­sków. Od­le­głość nie ma tu nic do rze­czy. "Co praw­da nie żył w lesie bar­dzo długo, ale (...)"

Cze­kał aż po­pa­rzo­na skóra pęk­nie ni­czym my­dla­na bańka, roz­ry­wa­jąc ciało na strzę­py. "(...) i ro­ze­rwie ciało na strzę­py."

Nie by­ło­by świad­ków, któ­rzy przy­glą­da­li­by mu się uda­jąc współ­czu­cie, a tak na­praw­dę czu­jąc je­dy­nie od­ra­zę tu­dzież ulgę, że to nie ich spo­tkał taki los. "(...) któ­rzy, przy­glą­da­jąc mu się, uda­wa­li­by współ­czu­cie, a tak na­praw­dę czu­li­by od­ra­zę (...)."

Otwo­rzył za­spa­ne oczy, dys­kret­nie ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, roz­po­zna­jąc swój pokój. "(...) po­miesz­cze­niu. Roz­po­znał swój pokój."

Nie ocią­ga­jąc się, wy­pełzł spod pie­rzy­ny i przyj­rzał się dło­niom. "Bez ocią­ga­nia (...)."

Miał nie­wiel­ką na­dzie­ję, że zo­ba­czy coś in­ne­go, [,-] niż bli­zny po opa­rze­niach, ale roz­cza­ro­wał się.

Opusz­ka­mi pal­ców prze­su­nął po twar­dych okład­kach, po­zo­sta­wia­jąc ślad w kurzu, który zdą­żył się na nich osa­dzić. "(...) okład­kach. Po­zo­stał w kurzu ślad, który (...)."

Chcia­ło mu się pła­kać, krzy­czeć z bólu, ale tego nie zro­bił. "(...) nie robił."

Wszyst­ko wy­da­wa­ło się stać na swoim miej­scu, tylko cięż­kie za­sło­ny nie pa­so­wa­ły do resz­ty wy­stro­ju, cał­ko­wi­cie od­ci­na­jąc po­miesz­cze­nie od świa­ta ze­wnętrz­ne­go.  
Bez sensu to. "(...) wy­stro­ju."

Z jed­nej stro­ny cie­szył się, że znów może ich zo­ba­czyć, że sły­szy głos matki, który koi ból, od­da­la cier­pie­nie i po­zwa­la za­po­mnieć o nie­szczę­ściach, które go spo­tka­ły.
"(...) zo­ba­czyć. Że sły­szy ko­ją­cy ból matki, od­da­la cier­pie­nie (...)."

Był świad­kiem ich śmier­ci. Wielu uwa­ża­ło, że nawet ich mor­der­cą.
"(...) nawet jej spraw­cą."

— Prze­pra­szam, wy­bacz­cie mi… — szczęk­nął, wpa­tru­jąc się w po­czer­nia­łe deski.
Co zro­bił??

— Spa­li­łeś nas żyw­cem, po­two­rze! — roz­ry­wa­ją­cy uszy wrzask prze­ciął prze­strzeń.
Dużą li­te­rą nowe zda­nie.

Ro­bert gwał­tow­nie po­de­rwał głowę.
Pod­niósł.

Wciąż sto­ją­ce zwło­ki matki nie miały obu rąk, zaś z pra­wej nogi po­zo­sta­ły je­dy­nie stra­szą­ce bielą kości. 
"(...) sto­ją­ce/tkwią­ce pio­no­wo / utrzy­mu­ją­ce pion zwło­ki matki nie miały obu rąk. Z pra­wej nogi po­zo­sta­ły (...)."

Z twa­rzy ze­szła skóra, od­kry­wa­jąc osmo­lo­ną czasz­kę;
"Z twa­rzy ze­szła skóra. Osmo­lo­na czasz­ka była od­kry­ta;"

— Przy­szła kolej na cie­bie, bę­kar­cie… — wark­nął trup matki, za­no­sząc się zło­wróżb­nym śmie­chem.
Bez wie­lo­krop­ka. "(...) matki i za­niósł się zło­wróżb­nym śmie­chem."

Żu­chwa ode­rwa­ła się z jed­nej stro­ny, za­wi­sa­jąc je­dy­nie na ka­wał­ku ścię­gna.
"(...) i za­wi­sła je­dy­nie na ka­wał­ku ścię­gna."

Biały ogień roz­prze­strze­niał się z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy, tra­wiąc wąt­pli­wo­ści, paląc na po­piół wszyst­kie lęki, bu­cha­jąc w górę żarem nowej na­dziei.
Żar, wy­da­je mi się, ma to do sie­bie, że bucha z grub­sza we wszyst­kie stro­ny. "(...) bu­cha­jąc żarem nowej na­dziei."

Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rzał [,+] jak cień, dotąd nę­ka­ją­cy duszę, tru­chle­je, kur­czy się i pręd­ko ucie­ka przed pło­mien­ną po­świa­tą.

— Chcę żyć — rzekł pew­nie, otwie­ra­jąc roz­pa­lo­ne oczy.
"(...) i otwo­rzył roz­pa­lo­ne oczy."

Nie mając czego prze­łknąć, przy­gryzł dolną wargę, aby po­zwo­lić ujść emo­cjom.
Zda­nie bez sensu. Co ma prze­łnię­cie do po­zwo­le­nia ujść emo­cjom? Le­piej roz­bić lub pierw­szy człon wy­wa­lić.

— Po­wo­li… Ostroż­nie… — szep­nął, do­da­jąc sobie otu­chy.
"(...) szep­nął, żeby dodać sobie otu­chy."

A ra­czej spró­bo­wał, bo choć umysł już zdą­żył otrzeź­wieć po drzem­ce, to koń­czy­ny wciąż spały.
Dla­cze­go aku­rat koń­czy­ny? Mię­śnie --- bar­dziej na miej­scu.

— Au­uuuł — stęk­nął, lą­du­jąc z głu­chym hu­kiem na ziemi.
Hej, nikt nor­mal­ny nie au­uuje z "ł" na końcu. "(...) wy­lą­do­waw­szy (...)"

Nie miał czasu na uża­la­nia
"(...) na uża­la­nie się"

„Hałas — po­my­ślał — to może je od­stra­szyć”.
"(...) po­my­ślał. --- To może je od­stra­szyć."

Czuł się tak, jakby w gar­dle gra­so­wał roz­wście­czo­ny rój os.
"(...) rój roz­wście­czo­nych os."

Sze­lest roz­ry­wa­nej tka­ni­ny, trzask pę­ka­ją­cych ga­łę­zi. "(...) trzask." Wiesz dla­cze­go?

Był duży, nawet bar­dzo, i cięż­szy od Roba — tak mu się cho­ciaż zda­wa­ło.
Komu się zda­wa­ło? Wil­ko­wi.

Ro­bert prze­su­ną dło­nią po ziemi, od­na­lazł gruby kij, chwy­cił go mocno.
Bra­ku­ją­ca li­ter­ka.

Wy­cią­gnął się w po­wie­trzu, roz­warł pysk i zwa­lił w dół z siłą ta­ra­na.
"(...) zwa­lił się (...). I ra­czej nie w dół, bo trud­no zwa­lić się w ja­kim­kol­wiek innym kie­run­ku. Może "na niego"?

Ro­bert w akcie de­spe­ra­cji wy­sta­wił przed sie­bie kij, wzmac­nia­jąc chwyt drugą dło­nią, mając na­dzie­ję, że to za­trzy­ma wil­czu­ra.
"(...) wzmoc­nił chwyt (...)".

Be­stia za­ci­snę­ła szczę­ki na gru­bej ga­łę­zi, tylko cudem jej nie prze­gry­za­jąc.
"(...) i tylko cudem jej nie prze­gry­zła".

Rob chciał kop­nąć wilka, ale ten dziko szarp­nął kar­kiem i po­de­rwał go do krót­kie­go lotu.
"(...) dziko szarp­nął i po­de­rwał go (...).

Chło­pak wy­rżnął o drze­wo, tra­cąc dech oraz siły.
"(...) przy czym stra­cił dech oraz siły."

Wi­dział w nim ucie­le­śnie­nie lasu, naj­do­sko­nal­sze od­bi­cie na­tu­ry, a jed­no­cze­śnie wie­dział, że jest śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nym prze­ciw­ni­kiem.
Naj­lep­szym ucie­le­śnie­niem lasu są drze­wa. "(...) ucie­le­śnie­nie na­tu­ry, naj­do­sko­nal­sze jej od­bi­cie (...)."

Miał tylko dwa wyj­ścia, dać się po­żreć, by stać się czę­ścią le­śne­go cyklu życia, bądź sta­nąć ponad nim.

"(...) dwa wyj­ścia: (...)" Nie bar­dzo z tym cy­klem. Trze­ba by zmie­nić całe zda­nie.

„To też gwiaz­da, [,-] czy świa­tło La­tar­ni Ver­ra­ry?” — za­sta­na­wiał się, spo­glą­da­jąc w dal.

Mimo że przez gęstą mgłę nie był w sta­nie doj­rzeć choć­by za­ry­su naj­więk­szej wyspy, bę­dą­cej sto­li­cą hrab­stwa Vas­se­rey, wie­dział, że ta kryje się gdzieś za mlecz­ną bielą.
"(...) wyspy, na któ­rej znaj­do­wa­ła się sto­li­ca (...).

Lewy kącik ust uniósł się le­ciut­ko, gdy po­my­ślał o pło­mie­niach.
"(...) uniósł mu się le­ciut­ko (...)"

Mu­siał prze­móc strach przed ogniem, który tak strasz­li­wie na­zna­czył jego ciało bli­zna­mi, a umysł cier­pie­niem, lecz zimno oraz głód bar­dzo w tym pro­ce­sie po­mo­gły.
"(...) cier­pie­niem. Zimno oraz głód (...).

Od tam­tej pory nie jadał już traw ani ko­rzon­ków, po któ­rych mie­wał bóle brzu­cha i wy­mio­ty, a sma­żo­ne mięso, zaś w chłod­ne wie­czo­ry wy­star­czy­ło, że wy­brał do­wol­ny krzak, pstryk­nął pal­ca­mi i już cie­szył się cie­płem. "(...) lecz sma­żo­ne mięso. Od tam­tej pory wy­star­czy­ło, że wy­brał do­wol­ny krzak, pstryk­nął pal­ca­mi i już cie­szył się cie­płem w chłod­ne wie­czo­ry."

Wcią­gnął po­wy­cie­ra­ne [,+] wy­pło­wia­łe spodnie, potem po­pla­mio­ną lnia­ną bluzę oraz nie­gdyś zie­lo­ną, a teraz sza­ro-bu­rą kurtę z kap­tu­rem.
Sza­ro­bu­rą.

Lewy but roz­padł się przed dwoma ty­go­dnia­mi, dla­te­go nowy, który zna­lazł wy­rzu­co­ny na brzeg tuż obok kilku po­ła­ma­nych desek i na­brzmia­łe­go trupa, mu­siał bar­dzo mocno wią­zać, aby nie spa­dał mu ze stopy; prawy zaś za­ła­tał ka­wał­kiem szma­ty, gdyż zro­bi­ła się w nim spora dziu­ra. Na ra­mio­na na­rzu­cił nie­udol­nie opra­wio­ną skórę — bę­dą­cą tro­feum po jed­nej z walk z wil­ka­mi — która [,+] choć nie­mo­żeb­nie śmier­dzia­ła, to była cie­pła i do­da­wa­ła pew­no­ści sie­bie.
"Na ra­mio­na na­rzu­cił (...) pew­no­ści sie­bie. Lewy but roz­padł się (...) mu­siał być bar­dzo mocno za­wią­za­ny (...) prawy zaś trze­ba było za­ła­tać (...).

Spraw­dził [,+] czy wszyst­ko do­brze się trzy­ma, a w chwi­lę póź­niej ru­szył w głu­szę. "(...) a chwi­lę póź­niej (...).

Wśród zie­lo­nych liści drzew po­tra­fił od­naj­dy­wać pta­sie gniaz­da pełne ma­lut­kich jajek, bądź wie­wiór­cze dziu­ple po brze­gi wy­pcha­ne twar­dy­mi orze­cha­mi.
"(...) jajek i wie­wiór­cze (...)."

Kon­ty­nu­ując po­dróż schy­lił się, aby przejść pod nisko zwi­sa­ją­cy­mi ga­łę­zia­mi To "kon­ty­nu­ując po­dróż" nie jest dobre. Po­pra­wa wy­ma­ga in­ge­ren­cji w po­przed­ni aka­pit, chyba.

Mi­ni­ko­rek­ta to w tym wy­pad­ku chyba nie­od­po­wied­nie słowo ;) Dzię­ki za wy­tknię­cie błę­dów - ich ilość do­bit­nie świad­czy o tym, że muszę się le­piej za­zna­jo­mić z za­sa­da­mi rzą­dzą­cy­mi imie­sło­wa­mi.

Cóż, nie mia­łem za­mia­ru silić się na ory­gi­nal­ność, bo to mia­ło­być ty­po­we fan­ta­sy. Czy jest do bólu prze­wi­dy­wal­ne i sche­ma­tycz­ne? Pew­nie nie dla wszyst­kich ;)

Mam na­dzie­ję, że znaj­dą się czy­tel­ni­cy, któ­rym ta opo­wieść przy­pad­nie do gustu.

Po­zdra­wiam

"A worek z ubra­nia­mi, krze­mie­niem, oseł­ką, je­dze­niem i przy­pin­ką matki zo­stał na górze” — po­my­ślał, nie wie­rząc w wła­sną głu­po­tę."

I na­le­ża­ło dodać - krze­si­wem i hubką... Po­wy­żej tego zda­nia mamy  opis bez­rad­no­ści bo­ha­te­ra, nie dys­po­nu­ją­ce­go ani krze­mie­niem, ani krze­si­wem, a więc nie mo­gą­ce­go roz­pa­lić ognia. No i bra­ko­wa­ło też hubki... Osiem­dzie­siąt pro­cent czy­tel­ni­ków nie zwró­ci na te szcze­gó­ły uwagi, ale --- po­zo­sta­le dwa­dzie­ścia tak. I doj­dzie do wnio­sku, że Autor nie zna się  na krze­sa­niu ognia przed wpro­wa­dze­niem za­pa­lek.

Na­le­ży uni­kać ta­kich błę­dów.

Roger, prze­ra­bia­li­śmy to już w przy­pad­ku "Ognia" ;p Za­uważ, że Ju­lius już za­rzu­ca mi roz­wle­kły styl, więc jak­bym do tej wy­li­czan­ki dodał krze­si­wo i hubkę, to trze­ba­by użyć ma­cze­ty, żeby wy­wa­lić zbęd­ne słów­ka. Wy­sze­dłem też z za­ło­że­nia, że czy­tel­nik po­wią­że dwa aka­pi­ty (ten, w któ­rym Rob na­rze­ka, że owego krze­si­wa nie ma i ten, w któ­rym wy­li­cza co było w worku), do­cho­dząc do wnio­sku, że po­zo­sta­łe przed­miot też znaj­do­wa­ły się w worku ;) A hubka nie by­ła­by ko­niecz­nie po­trzeb­na, wszak jako za­mien­ni­ka użyć wy­su­szo­nej trawy itd. W każ­dym razie, to nie­zbyt istot­ne szcze­gó­ły jeśli cho­dzi o lek­tu­rę ca­ło­ści :P

Nie chcę być źle zro­zu­mia­ny z tą roz­wle­kło­ścią. Oso­bi­ście pre­fe­ru­ję oszczęd­ność, ale ro­zu­miem, że można pisać bar­dziej szcze­gó­ło­wo.

Pew­nie Roger (Roger?) nie na­pi­sze, że tekst jest bar­dzo prze­ga­da­ny. Bo nie ma w nim wiele dy­gre­sji. Ale są opisy. Co, jak wy­glą­da. Co, kto po­my­ślał. Jak się przy tym czuł. Jakie gesty wy­ko­nał. Wszyst­ko samo w sobie jest okej, ale np. moja wy­obraź­nia, która wi­zu­ali­zu­je, gdy przed­miot da się zwi­zu­ali­zo­wać, i po­wo­lut­ku tka z po­da­nych in­for­ma­cji sieć, gdy te in­for­ma­cje wy­da­ją się ważne dla opo­wie­ści, jest prze­wi­zu­ali­zo­wa­na, że tak to ujmę, i ma nie­wie­le do ro­bo­ty w tym dru­gim try­bie.

Tech­nicz­nie można się przy­cze­pić do tego, że zda­rza­ją się dwa pod rząd aka­pi­ty, które roz­wi­ja­ją za­sad­ni­czo tę samą myśl. Że można by po­uci­nać tro­chę przy­miot­ni­ków, przy­słów­ków. Ale tak w isto­cie cho­dzi o to, że sporo słów padło na to, że bo­ha­ter o mało nie zgi­nął w lesie i że obu­dził w sobie moc. O mocy było już wcze­śniej, więc już nie takie cie­ka­we. Scena z ro­dzi­ca­mi nie przy­no­si żad­nych fak­tów, nie­cie­ka­we. Poza nazwą lasu, nie­wie­le wia­do­mo na jego temat. O bo­ha­te­rze też cisza. Czemu tkwi w tym lesie? Dla­cze­go nie pój­dzie gdzieś in­dziej? Spo­tka­nie z wil­ka­mi? To bar­dziej fa­bu­lar­ny pre­tekst niż peł­no­praw­ne wy­da­rze­nie. W końcu przy­cho­dzi wnio­sek: licz­nik słów pędzi jak głupi, a ma­te­ria­łu dla wy­obraź­ni, żeby utkać sieć, nie ma. Zna­czy się, coś jest nie tak. Po­win­no być cia­śniej.

Wiem, że nie wszyst­kim mój styl musi przy­paść do gustu, ale jak już sia­dam do pi­sa­nia, to sta­ram się prze­ka­zać wszyst­ko to, co mam w gło­wie. Lubię szcze­gó­ło­we opisy, za­rów­no oto­cze­nia, jak ich prze­żyć we­wnętrz­nych bo­ha­te­rów. Mi w dzi­siej­szej li­te­ra­tu­rze czę­sto bra­ku­je wła­śnie ta­kie­go przed­sta­wia­nia pew­nych aspek­tów, przez co po­wieść ogra­ni­cza się do samej akcji, co nie­ko­niecz­nie jest wadą, ale jeśli owa akcja jest słaba, a i fa­bu­ła do naj­lep­szych nie na­le­ży, to nie po­zo­sta­je już nic in­ne­go. Uwiel­biam czy­tać po­wie­ści, w któ­rych świat i bo­ha­te­ro­wie są przed­sta­wie­ni w taki spo­sób, że moge ich sobie wy­obra­zić, dla­te­go jeśli piszę, sta­ram się pisać w taki wła­śnie spo­sób. Zdaję sobie spra­wę, że nie wszyst­kim przy­pad­nie to do gustu, ale nie zna­lazł się jesz­cze taki, co by wszyst­kich do­go­dził :)

 

Nie za­mie­rzam tłu­ma­czyć po­szcze­gól­nych roz­dzia­łów, ani de­cy­zji bo­ha­te­ra - wszyst­ko po­win­no być ja­sne­po prze­czy­ta­niu ca­ło­ści. To do­pie­ro dwie z pię­ciu czę­ści, ale jeśli na ko­niec pewne spra­wy wciąż będą nie­ja­sne (oprócz te­jem­nic, któ­rych spe­cjal­nie nie wy­ja­śni­łem) będę mu­siał uznać, że źle skon­stru­owa­łem fa­bu­łę, bądź zbyt oszczęd­nie prze­my­ca­łem te waż­niej­sze in­for­ma­cje. Bo, wi­dzisz, ja wła­śnie sta­ra­łem się upleść tę "głów­ną" fa­bu­łę ze skraw­ków, rzu­ca­nych to, to tam :) Jest hi­stria Ro­ber­ta, ale też de­li­kat­ny roz­wój świa­ta, który zo­stał przed­sta­wio­ny już w dwóch in­nych tek­stach ;)

 

Dzię­ku­ję za opo­inię i biorę ją sobie do serca! Za­wsze boli, gdy do­sta­je się po oczach "sche­ma­tycz­no­ścią i prze­wi­dy­wal­no­ścią", ale tak bywa. Mam jed­nak na­dzie­ję, że w tych wszyst­kim są ja­kieś plusy ;)

Po­zdra­wiam 

Nie lu­bisz, gdy po­wieść ogra­ni­cza się do samej akcji. Ja też nie lubię. Niech oszczęd­ność nie ozna­cza braku głębi. Cho­dzi mi o kon­sy­sten­cję do­dat­ków, ich ilość, roz­miesz­cze­nie. O to, żeby ob­ję­tość sceny była pro­por­cjo­nal­na do jej wkła­du fa­bu­lar­ne­go. O to, żeby wię­cej miej­sca na opis po­świę­cać temu, co jest ważne dla in­try­gi, oraz temu, co chce się uwy­pu­klić. Jeśli w oby­cza­jach ma swoje uza­sad­nie­nie de­cy­zja, którą pod­jął bo­ha­ter, na­le­ży opi­sać oby­cza­je. Je­że­li to­po­lo­gia lasu wpły­nę­ła na to, jak bo­ha­ter unik­nął nie­bez­pie­czeń­stwa, na­le­ży opi­sać las. Je­że­li chce się uwy­pu­klić emo­cje bo­ha­te­ra --- być może --- od­po­wied­nie bę­dzie wnik­nię­cie do jego głowy.

Po­dej­ście takie, że widzę bo­ha­te­ra i pró­bu­ję od­ma­lo­wać wszyst­ko na­oko­ło niego i w nim na do­kład­kę, musi pro­wa­dzić do nad­mia­ru słów. Nie mówię, że tak ro­bisz na całej cią­gło­ści. Ty sam wiesz, co i jak ro­bisz. Po pro­stu wy­da­je mi się, że tekst mógł­by zaj­mo­wać mniej miej­sca i wcale a wcale po po­rów­na­niu nie spra­wiać wra­że­nia płyt­sze­go.

Moją opi­nię na temat roz­wią­zań fa­bu­lar­nych znasz, bo wy­ra­zi­łem ją nader do­sad­nie :P Mam po­dob­ną na temat kilku be­st­sel­le­rów, tak na mar­gi­ne­sie :)

Rów­nież po­zdra­wiam

Cóż, zdaję się sobie spra­wę, że cza­sa­mi może trosz­kę prze­sa­dzam z ilo­ścią in­for­ma­cji, ale taki styl mi się po­do­ba. To rzecz jasna tylko próba li­te­rac­ka, po­my­śla­na bar­dziej jako tekst, który ma pomóc w ćwi­cze­niu za­rów­no stylu, jak i warsz­ta­tu, a przy oka­zji snu­ciu opo­wie­ści o pew­nej po­sta­ci, co do któ­rej mam jesz­cze plany. Na pewno nie jest to osta­tecz­na wer­sja tego opo­wia­da­nia. Jak tylko na­bio­rę do niego od­po­wied­nio du­że­go dy­stan­su, za­bio­rę się za skra­ca­nie pew­nych frag­men­tów, ale to piosn­ka przy­szło­ści :)

 

W każ­dym razie dzię­ku­ję za po­chy­le­nie się nad moim tek­stem, po­praw­ki i kry­ty­kę, która dała mi do my­śle­nia oraz po­twier­dzi­ła pewne przy­pusz­cze­nia. Pi­sząc ko­lej­ny tekst na­rzu­cę sobie ogra­ni­cze­nia, aby ca­łość nie roz­wle­kła się za bar­dzo.

 

Szko­da tylko, że "W ogniu zro­dzo­ny" do­cze­kał się tak ni­kłe­go od­ze­wu. Mam jesz­cze nie­wiel­ką na­dzie­ję, że kilku śmiał­ków zmie­rzy się z tym tek­stem.

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie

Prze­czy­ta­łam. Nie wy­tknę­łam błę­dów, bo zro­bił to Ju­lius Fjord. Nie za­uwa­ży­łam, że nie do końca to uczy­nił, ale już nie będę wra­cać. Jeśli jed­nak bar­dzo Ci za­le­ży, to prze­czy­tam po­now­nie.

Mam tak, że kiedy za­bie­ram się za coś wie­lo­czę­ścio­we­go, koń­czę czy­ta­nie na ostat­niej krop­ce, ostat­nie­go frag­men­tu. Chyba, że jakiś gniot strasz­li­wy się trafi, mąk mi strasz­nych do­star­cza­ją­cy. Wtedy waż­niej­sze jest moje dobre sa­mo­po­czu­cie. W przy­pad­ku Two­je­go opo­wia­da­nia, ostat­nim wi­do­kiem, który zo­ba­czą moje pięk­ne oczy ;), bę­dzie krop­ka koń­czą­ca piątą część.

Po­zdra­wiam.   

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Chyba bę­dziesz je­dy­ną czy­tel­nicz­ką, która do­trwa do owej ostat­niej krop­ki, więc tym bar­dziej do­ce­niam Twój wy­si­łek!
Mam też na­dzie­ję, że tekst przy­padł Ci do gustu na tyle, że te Twoje pięk­ne oczy za bar­dzo nie ucier­pią na noc­nym czy­ta­niu :P Wy­da­je mi się też, że ostat­nie roz­dzia­ły wraz z epi­lo­giem do­star­cza­ją naj­wię­cej wra­żeń, za­sko­czeń i przy­jem­no­ści z lek­tu­ry - więc wszyst­ko, co naj­lep­sze, jesz­cze przed Tobą :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie

"Spo­dzie­wał się łez, ale ogień wy­pa­lił je wszyst­kie pra­wie rok temu.

Mroź­ny wiatr świ­snął zło­wróżb­nie mię­dzy wciąż na­gi­mi ko­ro­na­mi drzew. Choć zima do­bie­gła już końca, wio­sna jesz­cze nie zdą­ży­ła roz­go­ścić się na wy­spach Słod­kie­go Morza."

Błąd lo­gicz­ny. W czę­ści pierw­szej jest je­sień, a tutaj zima do­bie­ga końca. Jak na moje to albo pół roku mi­nę­ło, albo już cały rok i opi­su­jesz ko­lej­ną zime.

 

"Ro­dzi­ce stali w głę­bo­kim cie­niu, przy za­sło­nię­tych oknach, zwró­ce­ni do niego ple­ca­mi."

"Trup ojca nie miał obu nóg aż do kolan, więc klę­czał, opie­ra­jąc się na sczer­nia­łych rę­kach."

To klę­czał czy stał?

 

Apro­po koń­ców­ki dru­giej czę­ści, myślę, że konie z na­pad­nię­te­go wozu ucie­kły­by, gdzie pieprz ro­śnie, gdyby ktoś żyw­cem palił ludzi. Taka ich na­tu­ra.

 

 

Mu­siał­bym spraw­dzić, jak to sobie wy­my­śli­łem, a teraz nie mam do­stę­pu do ze­szy­tu z no­tat­ka­mi, ale jeśli do­brze pa­mię­tam, to mi­nę­ło wła­śnie coś około roku - wiem, że zwró­ci­łem na to uwagę.

Klę­czał, klę­czał, mój błąd.

Konie wciąż były za­przę­gnię­te do wozu, mogły być nie­spo­koj­ne, ale ra­czej nie ru­szy­ły­by w ogień, do­pó­ki ten za bar­dzo się do nich nie zbli­żył :) 

Je­stem w trak­cie czy­ta­nia, ale - musze przy­znac - mam mie­sza­ne uczu­cia. Wie­cej na­pi­sze, jak skon­cze.

Po­zdra­wiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka