- Opowiadanie: RobertZ - Zabawa w demiurga, czyli jaja na parkiecie

Zabawa w demiurga, czyli jaja na parkiecie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zabawa w demiurga, czyli jaja na parkiecie

Rozdział I

Takie sobie pieprzenie

…Każda historia ma jakiś początek…Od czego tu zacząć? Czy mam wspomnieć o moim wujku, szanowanym naukowcu, doktorze debilistyki, który oszalał i pogryzł sąsiadkę, oraz jej psa? Czy też może…Nie…Naprawdę? Kto to powiedział? Niech wstanie ten oślizgły debil o twarzy troglodyty…. A to pan profesorze. Uwzględnię oczywiście prośbę naszego szanownego profesora antropologa i wspomnę o moich upodobaniach erotycznych. Można powiedzieć, że dla nauki zrobię wszystko. Oczywiście za odpowiednią opłatą Otóż, faktycznie cała ta historia miała swój początek tego feralnego dnia, w którym to mojej uroczej androidcę przepalił się kabelek i biedaczka dostała świra…Tak, panie profesorze. Roboty także wariują. Właśnie ćwiczyłem temat pracy magisterskiej pt. „ Seksualne współżycie człowieka z anaturalną istotą humanoidalną ",.. tak profesorze, ja nadal się kształcę…gdy niespodziewanie, wyżej wymieniona, w czasie gry wstępnej, wzięła mnie na kolano i wlepiła mi parę klapsów. Po opatrzeniu nabitych siniaków…Nie, nie poszedłem się wypłakać w ramiona mamusi, panie profesorze, lecz od razu zabrałem się za naprawę zepsutej androidki. Moją ukochaną laleczkę ustawiłem obok okna, które wychodziło na ulicę. Zawsze się na niej coś dzieje; a to inwazja kosmitów z jakiegoś Pipidówka Dolnego, którzy obrazili się na nas za to, że nie nawiązaliśmy z nimi stosunków i to w dosłownym, wulgarnym tego słowa znaczeniu, względnie jadowitych chrząszczy lub zmutowanych pszczół, które zamiast produkować miód, tą przepyszną słodycz jaroszy, niespodziewanie przechodzą na dietę mięsną, bo jakiś idiota naukowiec omyłkowo dosztukował im gen aligatora; a to spada kwaśny deszcz, który rozpuszcza przechodniów i poniektóre co starsze budynki, których jeszcze nie pokryto kwasoodporną, zgniłozielonej barwy wykładziną; a to nadchodzą święta Bożego Narodzenia i odwiedza nas święty Mikołaj, od paru dziesięcioleci patron wszelkiej maści terrorystów i jak poniektórzy mówią miłośnik rzezi niewiniątek.

Grzebałem więc w mikroukładach mojej panienki, a gdy oczy męczyły mi się od ciągłego wgapiania się w jej mechaniczne wnętrzności patrzyłem na to co się dzieje za oknem mając cichą nadzieję, że spadnie deszcz meteorów lub pojawi się jakiś szaleniec z antycznym kałasznikowem w ręku i zacznie kosić tłum przechodniów. Jedyne co mogłem ujrzeć to strugi ulewnego deszczu, ołowiane niebo i ulice, która powoli upodobniała się do błotnistej rzeki. Wiedziałem z doświadczenia, że zawsze gdy nic się nie działo, gdy zanosiło się na kolejny szary, nudny, przeciętny dzień, gdy nawet częstość zwykłych zdarzeń była poniżej przeciętnej w moje codzienne życie wkraczało szaleństwo, prawdziwa rewia niezwykłych i niecodziennych zdarzeń. Moi znajomi nazywali to zależnie od własnej profesji i osobistego poglądu na świat ich otaczający zrządzeniem losu narzuconym przez siłę wyższą, lub czystym, statystycznie niewiarygodnym przypadkiem, albo złośliwym figlem, który lubiła mi niekiedy płatać podświadomość. Co do mej podświadomości, to jeżeli było prawdą to co o niej mówiono, a ja sam zaczynałem powoli w to wierzyć, to nie darzyłem jej zbyt wielkim szacunkiem za to co ze mną wyprawiała. Był to więc dzień ponury, deszczowy, naznaczony nerwową pogonią za uciekającym czasem…Czas zawsze ucieka, panie profesorze. Najczęściej jednak nie wiemy dlaczego…Ulica powoli zamieniała się w rzekę, a mikroukłady były nadal indyferentne i niekoherencyjne. Zmęczony zatraciłem poczucie upływającego czasu i nie dostrzegłem zbliżającego się zagrożenia. To było jak błysk! Najpierw ujrzałem wyprute „ wnętrzności " androida wystające ponad otwartą potyliczną klapkę. Perukę po odśrubowaniu położyłem na oparciu fotela. Następnie spojrzałem za okno, na ulicę, którą zasłoniła nieprzenikniona kurtyna deszczu, a w końcu mój wzrok spoczął na jej piersiach i moja podświadomość oszalała…,, Raz kozie śmierć” pomyślałem…Jakby dwa arbuzy ukryte w muszelkach czarnego stanika… Po spiesznie zamknąłem klapkę wpychając elektryczne śmiecie do środka głowy mojej „ Ewy”. Na wszelki wypadek przełączyłem ją na jałowy bieg bezrozumny, aby jej się logistyczne obwody nie przepaliły i zabrałem się za odpinanie czarnego stanika…Niech pan profesor się nie oblizuje. To nie męski klub, a ja nie jestem pańską burdelmamą…Co? Ja chamem? Wypraszam to sobie! I proszę tu więcej nie przychodzić!…Mój zapał wymaga wyjaśnienia, a choćby krótkiej konkluzji. Ewę wygrałem na loterii zorganizowanej przez firmę sprzedającą „ chrupiące, czekoladowe batoniki ". Wystarczyło przesłać im opakowanie, względnie jego binarny, kodowany zapis, co dawało jeden los w konkursie. Czekoladki nie dojadłem, bo miała smak świeżego gówna, a konkurs oczywiście wygrałem, co jeden z moich przyjaciół po wyjściu z osłupienia graniczącego z katatonią nazwał przypadkiem nad przypadki i od tej pory, zresztą nie z mojej winy przestał być moim przyjacielem. Szczerze mówiąc nie dziwie się jemu. Ewa jest luksusowym modelem androida homopodobnego wartym jakieś pół miliona. Początkowo chciałem ją sprzedać, ale gdy poznałem jej oczywiste zalety, biorąc pod uwagę także i to, że akurat byłem wolny, bo moją poprzednią znajomą parę miesięcy temu rozjechał walec drogowy rozstałem się z myślą o finansowej niezależności i zacząłem myśleć o odpowiednim dla niej programie, gdyż firma sprzedająca batoniki zaopatrzyła ją w program w sam raz pasujący do pruderyjnej sekretarki i do niczego więcej. Ale te jej kształty. Te jej cyce!

Puściła sprzączka od stanika, zobaczyłem zupełnie nagie plecy, a następnie, będąc na klęczkach, bo tak wygodniej odpina się staniki, ujrzałem jej wybujały przód. Odwróciła się i… szepnęła:

– „ Chcesz ? "

„ Gdzie ja podziałem tą perukę? pomyślałem – „ Bez niej wygląda jak zombi Westchnąwszy machnąłem ręką na ten godny ubolewania szczegół. Próbowałem chwycić ją za balony, co jak dotąd udawało mi się tylko wtedy, gdy ją wyłączyłem. Nagle moja Ewunia chwyciła mnie za wysuniętą do przodu rękę i zanim zdążyłem wydać z siebie okrzyk pełen grozy.. Już leciałem, a po chwili ujrzałem rozgwieżdżone niebo. Przerzuciła mnie przez prawe ramię i to z taką wprawą, że wylądowałem na okiennej szybie. Nie wiem czy powinienem dziękować za to, że była ona nietłukąca, co uchroniło mnie przed wylądowaniem w ulicznym błocie, czy też raczej powyższą zaletę przeklinać, gdyż przyczyniła się ona do moich wątpliwości co do tego, czy zachowałem w jednym kawałku szczękę i czy przypadkiem nie zgubiłem swojego nosa, bo to co sterczało z mojej twarzy raczej nie przypominało organu powonienia. W momencie, gdy miałem wyrazić swój protest głośnym wrzaskiem ujrzałem za oknem coś, co mnie wprawiło…no powiedzmy, że w zaciekawienie. Miało toto ręce i nogi, ale równie dobrze mogłoby mieć macki, czy też wypustki. Wszystko bowiem pokrywała gruba warstwa błota, pod którą, można było dojrzeć co najwyżej parę niebieskich oczu, o długich rzęsach. Istota ta podeszła do furtki. Muszę tu dodać, że mieszkam w małym uroczym domu, który otacza piękny, po części zarośnięty zielskiem, a po części tonący w błocie…Ach, te opady!… ogródek. Przeraźliwy dźwięk dzwonka i ciekawość. To poderwało mnie do działania.

„ Ewo, otwórz furtkę!! wrzasnąłem i pobiegłem do łazienki, aby doprowadzić się do względnego porządku. Właśnie próbowałem nadać nosowi jego poprzedni wygląd, gdy rozległ się potworny wrzask. Pierwszą moją myślą było to, że mordują Ewę, ale o wiele gorsza była druga myśl, że to Ewa morduje nieszczęsnego kosmitę, który chciał się jedynie zapytać o drogę do centrum miasteczka. Najgorsza była trzecia myśl, w której po krótkim procesie, z oskarżenia o morderstwo zostałem skazany na karę śmierci. Chwyciwszy w pokoju za siekierę, pamiątkę po świętej pamięci dziadku pobiegłem w stronę drzwi wyjściowych. W otwartych drzwiach ujrzałem błotnistą istotę, naprzeciw której stała goła Ewa. Trochę przypominała figurę woskową. Wyłączyła się, gdy jej receptory przełączone na jałowy bieg uległy przeciążeniu w wyniku nadmiaru docierających do nich sprzecznych informacji. Na mój widok błotnista istota, jak najbardziej człekokształtna i humanoidalna zaczęła ponownie wrzeszczeć i to o całą oktawę głośniej. Dopiero, gdy odłożyłem wymierzoną w gościa, potencjalnego intruza siekierę i odprowadziłem do sypialni Ewę…Zresztą muszę tu dodać, że jest ona cholernie ciężka. Waży chyba z tonę!…Dopiero wtedy mogłem swobodnie porozmawiać z niespodziewanym wizytatorem.

„ Gratuluję nabytku zasyczał słodki głosik. Spod opadającego na podłogę błota wyjrzała jeszcze słodsza twarzyczka. W głębi ducha jęknąłem. Przede mną stała Małgosia. Wzorowa uczennica, czynnie uczestnicząca w studenckim Kole Prawdziwych Kobiet i Miejskim Kółku Ochrony Przyrody, do którego ja sam miałem nieszczęście należeć.

„ Cześć. Co cię sprowadza? wyjąkałem – „ Składki opłacam regularnie”.

Bez słowa wręczyła mi jakiś świstek papieru.

„ Spotkanie o piątej powiedziała – „ Debata na temat degradacji środowiska. Obecność obowiązkowa!"

– „ Tak, oczywiście odparłem.

I po co ja głupi zapisałem się do Miejskiego Kółka Ochrony Przyrody? Trudno się jakoś przyznać, że namówiła mnie do tego koleżanka, w której jedyną pociągającą mnie rzeczą był fakt, że w swoim czasie wysadziła wieżę Eiffela ze stu pięćdziesięcioma zupełnie przypadkowo znajdującymi się na niej turystami. Nie wspomnę już o jej charakterze, a co do wyglądu to ładniejsza była po tym jak ją przejechał ten przeklęty walec drogowy. Przez chwilę rozmyślałem nad tym, czy aby na pewno był to nieszczęśliwy wypadek, czy też raczej należy zaliczyć go do szczęśliwych przypadków. Szczególnie, że odziedziczyłem po niej ten uroczy domek z zielskiem zamiast kwiatów i z kałużami w zastępstwie brodzików. Przeszedłem z holu do pokoju i wyjrzałem przez okno. Muszę przyznać, że Małgosia ma piękny pływacki styl, coś pośredniego między żabką, a delfinem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrze pożyczyć jej nadmuchiwanej łodzi pontonowej, którą trzymałem w szafie, ale rozmyśliłem się. Miałem nadzieję, że zdarzy się kolejny szczęśliwy traf i połknie ją jakiś podwodny potwór.

Rozdział II

Szczypta ironii, czyli wykład szalonego naukowca

Jak zwykle byłem spóźniony i to przez jakiegoś faceta na przedpotopowym motocyklu…Mówię wam…Jeżeli go kiedyś spotkam, obojętnie, w piekle, czy w niebie, to zapłaci mi za każde wgniecenie na moim przepięknym, zaledwie trzydziestoletnim modelu starta. Na faceta natknąłem się przy supermarkecie. Ulica jest tam trochę węższa, bo niezależnie od tego czy jest jakaś szklarnia na Ziemi, czy też jej nie ma, to i tak klient nasz pan i musi kupować. Facet był jakiś dziwny, chyba glina. Miał na sobie taką czarną kurtkę. W prawej ręce trzymał lizak i jeszcze do tego migał światełkami. Lizak wprasowałem w słup ogłoszeniowy. Sam facet trafił na superabstrakcyjny obraz współczesnego artysty pod tytułem: „ Jaja na parkiecie”. Parkiet tam może jakiś był, chyba w różowe groszki, a jaja to może były te zielone smugi na środku malunku, ale nie jestem pewien, bo równie dobrze mogło to być dzieło jakiegoś klienta, któremu sprzedano zgniłe pomidory. Nowa plama miała karnację czerwono – czarną i wspaniale została wkomponowana w resztę malunku. Coś cudownego! Trochę na południe od supermarketu rozciąga się dzielnica nędzy. Jak zapewne państwo wiecie mieszkają tam nie do końca splajtowani biznesmeni, niedocenieni artyści i szaleni naukowcy, którym nie wręczono, według ich zdania przez zwykłe przeoczenie, nagrody Nobla. Odrapane budynki, walące się wille, zarośnięte zielskiem posiadłości, wytrzaśnięte z innej epoki i części świata hacjendy. Najbardziej spośród tych wszystkich budowli wyróżniał się jeden budynek; skrzyżowanie średniowiecznego zamka z naturalnej wielkości modelem archaicznej, dwudziestowiecznej rakiety. Wystającą z tego czegoś „ wieżę " widziałem już z daleka, ale gdy ujrzałem most zwodzony i fosę moje zdumienie było tak wielkie, że o mało nie sprasowałem jednego z zaparkowanych obok budowli pojazdów. Wśród ekologów panuje dość specyficzna moda na napędzane ropopochodnym paliwem pojazdy pochodzące z połowy zeszłego stulecia. Gdy wysiadałem z mojego przepięknego, supernowoczesnego samochodu uderzył mnie wszechobecny smród spalin, prastarych olejów, dwutlenku węgla w jego najczystszej postaci i mokry zapach rdzy, gdyż od jakiś dwudziestu lat nie produkuje się antykorozyjnych lakierów, bo i po co, skoro współczesne pojazdy są budowane z plastikopodobnych, wytrzymalszych od metalu materiałów. .Poczułem wyrzuty sumienia! .Mój pojazd napędzała elektryczność. Miałem maleńki akumulatorek, który gromadził energię pozwalającą i to po jednym ładowaniu, na okrążenie połowy świata. Zresztą nie tylko ja. Prawie wszyscy mają takie akumulatorki. Przecież to strasznie elektryzuje całe otoczenie. Co wrażliwszym osobom nawet włosy stają dęba i jak przekonują współcześni ekolodzy szalenie ta elektryczność szkodzi naturalnemu środowisku. Zatęskniłem za tymi prehistorycznymi czasami, gdy naturalnemu środowisku szkodziły nierozkładalne śmiecie, fabryczne kominy i futra z naturalnej skóry. Po kilku głębszych westchnieniach, po części wywołanych tym, że dusiłem się w tej nieświeżej atmosferze postanowiłem, że jednak wejdę do środka i dokonam samooczyszczenia. Zrobiłem krok do przodu i ponownie stanąłem. Drogę zagradzała mi fosa. Wypełniało ją rzadkie błoto i zgniłe zielsko. Po wodzie pływały plastikowe opakowania, jak najbardziej ekologiczne i samochodowe opony z jak najbardziej ekologicznych jelit żubrojelenia. Obrazu dopełniało marsjańskie mięsożerne pnącze. Jedna z jego łodyg, wyczuwając smakowity kąsek owinęła się wokół kostki mojej prawej nogi. Potężnym kopniakiem odrzuciłem ją na bezpieczną odległość. Jak na złość zwodzony most zmienił pozycję z pionowej na horyzontalną.

„ Do cholery, mógłby wolniej opaść!! wrzasnąłem, gdy powyższy opadł mi na nogę.

Musiał mieć wmontowaną inteligentną fonokomórkę, nie pozbawioną odrobiny złośliwości i perfidii. Niektórzy nazywają to poczuciem humoru, ale sami zdają się być pozbawieni tego daru natury.

„ Móógłłbbbyyyś sssięę trrochę podnieeeść wysyczałem ustami łapiąc powietrze.

Jak powiadam, czysta złośliwość. Po odkopaniu nogi przy użyciu własnych rąk i kawałka ludożerczego pnącza, które ponownie chciało mnie wciągnąć do fosy, ale to ja je z tej fosy wyciągnąłem, udałem się do sali konferencyjnej. Atmosfera panowała w niej taka, że można by zawiesić zastawę w powietrzu. Tytonie oczywiście jak najbardziej ekologiczne. A hałas większy niż na dwudziestowiecznej autostradzie. Wszyscy mówili do wszystkich i to o wszystkim, a jak mi się zdawało najmniej o ekologii. Wreszcie zapadła cisza. Na mównicę wszedł dziwny mężczyzna. Z początku myślałem, że to jakiś uciekinier z domu wariatów, który za chwilę oświadczy wszem i wobec, że właśnie wylądowały zielone ludziki, i że on jest ich przedstawicielem, względnie, że reprezentuje ludzkość wobec tychże, albo powiedziałby, że podłożył bombę i my jesteśmy jego zakładnikami, gdyż trzeba głosić wiarę w Lucyfera i koniec świata.. Jak wyglądał? Przecież szanowni państwo wiedzą. Chudy jak tyka, długa, ciemna broda. Wypisz, wymaluj psychopata. Jednak ten psychopata okazał się gospodarzem tego wieczoru. Jego przemowa, jak najbardziej proekologiczna przyjęta została z prawdziwym aplauzem. Bito brawa, niektórzy wyli, inni strzelali z karabinów upodobniając zamkowy sufit, z początku ciemnożółty, prawie czarny, do sera szwajcarskiego. Ach, ta wspaniała mgiełka kurzu, kawałków tynku i prastarego kruszywa. Trochę ograniczała ona widoczność, ale mimo to udało mi się dostrzec wśród rozemocjonowanego tłumu sylwetkę Małgosi. Wspaniale się wyposażyła! Szczerze mówiąc to cudowna dziewczyna. Miała na sobie kuloodporną kamizelkę, zielone wojskowe spodnie, a miejsce kurtki zajęły granaty zaczepne i pasy z nabojami. Oburącz trzymała karabin sublaserowy, którym siekła gdzie popadło. Na szczęście był nastawiony na pokojową wiązkę, gdyż w innym wypadku nie mógłbym wam opisać tych wydarzeń. Gdy mnie zobaczyła pomachała mi ręką. Nie byliśmy przyjaciółmi, wszystko świadczyłoby nawet o czymś przeciwnym, ale ten słodki uśmiech mógłby rozbroić jej największego wroga. Mówię wam, co za dziewucha. Nie mogła się do mnie przecisnąć więc oczyściła sobie drogę. Mną trochę zarzuciło, gwiazdki zatańczyły mi w oczach, miałem wrażenie jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem, ale po chwili było już wszystko w porządku. Niestety stojące bliżej Małgosi osoby trzeba było na gwałt wyrzucać z sali obrad, gdyż biedacy się upiekli, a większość słuchaczy w zasadzie stanowili jarosze.

„ W najlepszym razie syntetyczny befsztyk”– powiedział mi kiedyś jeden z nich. Przeraźliwie chudy, brodaty młodzieniec. Przyznałem mu rację. W końcu syntetyczna wołowina jest dziesięć razy tańsza od tej naturalnej. Ktoś mi kiedyś mówił, że ostatnie hodowle bydła uchowały się gdzieś na Marsie. Co do tych biedaków, to na pewno ich reinkarnują. Współczesna medycyna dokonuje autentycznych cudów.

– „ Hej uśmiechnęła się. Miała sztuczne zęby firmy IBM – Apple – Majtki. Ten ostatni człon nazwy chyba dotyczy inteligentnych pieluch, które nie tylko mówią kiedy im mokro ( kogo obchodzi w dzisiejszych czasach czy dziecko się zsiusiało ), ale także kształcą dzieci na domorosłych geniuszy. Co do zębów to one także były inteligentne. Na dodatek rejestrowały naszą rozmowę i robiły mi zdjęcia, oraz badały mój puls i sprawdzały wykrywaczem kłamstw, czy to co mówię ma za grosz sensu. I to w trzydziestu dwóch samodzielnych, całkowicie autonomicznych i skłóconych ze sobą zębomyślanach.

„ Aaa! odparłem. Nie było to ziewnięcie. Po prostu, gdy otwierałem usta popękała mi skóra na twarzy. Sublaserowy promień nadmiernie mi ją wysuszył i ledwo powstrzymałem się przed wydaniem okrzyku bólu.

„ Podoba ci się jego przemówienie? spytała ze słodkim uśmiechem na twarzy. Zaprzeczenie równałoby się z wydaniem na siebie wyroku śmierci. Spojrzałem kątem oka na prelegenta. Nie zauważyłem nic szczególnego poza faktem, że się opluł, a tak ogólnie, to nadal wszyscy wyli. Niektórzy leżeli na posadzce przyduszeni kawałkami opadającego z sufitu tynku.

-,, Interesujące”– kiwnąłem głową.

„ Profesor wynalazł sposób na ocalenie świata przed człowiekiem."-powiedziała.

„ Posłuchaj!”-chwyciła mnie za klapę marynarki i przyciągnęła do siebie – „ Wszyscy ludzie zostaną zminiaturyzowani i umieszczeni w metrowej wielkości kloszach. Każdy klosz będzie odpowiadał jednemu dużemu miastu na Ziemi. Kapujesz? "

„ Ale czy ludzie się na to zgodzą? – spytałem się, a raczej wystękałem, gdyż moja znajoma uznała, że krawat jest przeznaczony do podtrzymywania rozmówcy jakiś centymetr nad podłogą.

„ A po co mają się godzić baranie?! Wszyscy tutaj – zatoczyła wolną ręką wokół siebie. Karabin sublaserowy zawiesiła sobie na plecach – zostaną dzisiaj zminiaturyzowani.

„ A czy…"– chciałem się zapytać, czy oni zdają sobie z tego sprawę, gdyż wyli jak ci fani na koncertach Beatlesów, których pradawne występy oglądałem kiedyś na kasecie wideo, ale akurat w tym momencie niebo zwaliło mi się na głowę…Nie, proszę pana. Nie oberwałem po głowie kawałkiem nadwerężonego sufitu. To było coś o wiele bardziej subtelnego. Rzekłbym, że ciut podobnego do choroby morskiej, tyle że wyrzygałem całego siebie i gdzieś zniknąłem. Ale jak coś opisać jeżeli to jest nie do opisania? To tak jakby ktoś zobaczył Białą Damę, a słuchający w późniejszym czasie jego relacji przyjaciele zrozumieliby, że jest to mysz i to szara, a nadto nabraliby podejrzeń, że ich kolega jest wstawiony co całkowicie mijałoby się z prawdą. Przejdźmy więc od razu do rzeczy.

Rozdział III

Jaja na parkiecie, czyli wszechstronne zalety miniaturyzacji powszechnej

Pierwszym wrażeniem była szarość. Wszechobecna, wywołująca przejmujące uczucie bylejakości. Niczego się nie bałem. Strach pozostał poza mną. Raczej czułem zniechęcenie. Potem usłyszałem głosy; zgryźliwe, pełne ironii, wyczuwało się w nich kpinę.

„ Jeszcze jeden mineralny "– zasyczał miękki, kobiecy głos.

„ Jaki cherlak” – te słowa wypowiedziała dziewczynka, może mały chłopiec. Nie jestem pewien.

„ Kolejna ofiara tego sukinsyna” – głos mężczyzny, poważny, dojrzały. Docierały do mnie także inne głosy. Szumiały, tańczyły i opadały. Stanowiły mieszankę zupełnego chaosu, z którego nic nie zapamiętałem…Potem…Znalazłem się…Poczułem swoje ciało i nie było to przyjemne uczucie. Czy kiedykolwiek w życiu zsiusiałeś się drogi słuchaczu w majtki? Zapewne odpowiecie mi, że tak, że kiedy byliście małymi dziećmi to siusialiście w majtki, i że to normalne, że każdy człowiek w swoim czasie siusia w gacie. A czy pamiętacie jakie to uczucie? Wielu zapewne zawaha się zanim udzieli mi odpowiedzi. Powiem więc krótko. Kolejnym zmysłem jaki odżył był dotyk, a wraz z nim jak wzburzona fala przerywająca tamę dotarło do mnie uczucie wilgotności i podświadoma jeszcze świadomość zhańbienia. Otworzyłem oczy. Otaczał mnie krąg zaciekawionych twarzy. Oblicza raczej zamknięte, twarde. Nie ujrzałem w nich przyjaźni, ale także nie dostrzegłem wrogości. Nosili dziwne ubrania; mężczyźni, kobiety i dzieci. Takie same stroje, coś jakby krzyk mody czasów starożytnych, skrojone na miarę każdego prześcieradła. Próbowałem się podnieść. Wszyscy w pełnym napięcia milczeniu czekali. Gdy wstałem zobaczyłem, że jestem nagi. Nie zsiusiałem się. Ta ujma mnie nie dotknęła. Leżałem, po prostu, na czymś w rodzaju wilgotnej, krótko przystrzyżonej trawy. Gdy doszedłem już trochę do siebie dano mi na własność prześcieradło i skierowano mnie do mojej nowej kwatery; trzypokojowego mieszkania w dziesięciopiętrowym bloku. Standard. Wszystkie budynki były identyczne. Istniały oczywiście pewne różnice. Wielki Architekt zapewne nie miał czasu i odpowiednich uzdolnień artystycznych, aby móc zaplanować coś bardziej oryginalnego. Wyobraziłem sobie tego brodacza z obłędem w oczach i zaplutą brodą jak przy pomocy pincety i igły próbuje budować miniaturowe domki. Później powiedziano mi, że tą robotę wykonały za niego nanoroboty. Widziałem nawet kilka nanorobotów. Podobne do tych na „ górze", tyle że głupsze. Mieszkanie było takie sobie. Pokoje umeblowane? w szafie trochę rzeczy. Kuchnia, łazienka. Ktoś położył na umywalce mydło, a nad muszlą klozetową wisiał naderwany guzik zasłaniający połowę ściany. Prawdopodobnie błąd konstruktora, zresztą jak najbardziej zrozumiały, gdyż program potrzebny do zaplanowania w każdym szczególe wielu tysięcy mieszkań i umieszczenia w nich nawet najdrobniejszej, niezbędnej do życia rzeczy wymagałby oprogramowania, którego nie pomieściłby nawet największy komputer świata.

Gdy poczułem się trochę lepiej wyszedłem na spacer. Parę kroków od mojego bloku grupka mężczyzn walczyła z czymś w rodzaju kilkumetrowej galarety. Miało to w swoim środku jakieś dziwne żyjątka, a w samym centrum coś w rodzaju kuli. Galaretę otaczała błona, która co jakiś czas otwierała się, aby pochłonąć kolejnego śmiałka, który targnął się na jej życie, na jej fizyczną trwałość. W końcu okrywająca to stworzenie błona pękła. Wypełzły ukryte w środku struktury, a dawny kulisty, o kroplowatym kształcie olbrzym przeobraził się w wielkie jezioro umierającej protoplazmy. Walczący z nim ludzie zaczęli ładować na coś w rodzaju taczek pozostałą po potworze protoplazmę i gdzieś ją wywozili, a częściowo strawione szczątki pokonanych w boju nieszczęśników odkładali na bok, nie wiem, czy po to, aby je później skonsumować, czy też po to, aby je pochować w zielonej trawce, która mnie zrodziła. Jeden z robotników pracujących przy wywózce ludożerczej komórki podszedł do mnie i powiedział:

-„Czego tu?!"

Nic nie odpowiedziałem.

-.„ Dlaczego obywatel stoi tu i nic nie robi ? "

– „ Ja jestem tu nowy” -odparłem.

„ Aaa, nowy "– miał twarz idioty. Nie chcę tu zranić państwa zbyt wulgarnymi wyrażeniami, więc powiem jedynie, że przypominał małpę, dokładnie rzecz biorąc goryla.

„ Tak, nowy” – odparłem.

„ Trawa była mokrą, co ?” – powiedział.

Przyglądający się nam robotnicy zarechotali.

„ Wilgotna” – odparłem czerwieniąc się z ukrytej wściekłości.

„ Idź pan, tam wskazał wielgachny budynek na horyzoncie. Coś w rodzaju naszego Pałacu Kultury i Nauki – „ Do komitetu. Tam panu wszystko wytłumaczą."

Chciałem się jeszcze o coś zapytać, ale on tylko powiedział:

„ Ja tu jestem od roboty, panie !"

Więc poszedłem. Po godzinnym spacerku, niestety nikt tu nie wymyślił ani tramwaju, ani też pociągu, dotarłem do celu. Stanąłem przed drzwiami tej olbrzymiej budowli. Były to wielgachne odrzwia. Mniej więcej dziesięć razy ode mnie większe. Zabawnie wyglądała tu klamka zainstalowana na wysokości mojej twarzy. Wszedłem do środka. Ujrzałem jeden olbrzymi gabinet wielkości boiska do piłki nożnej. Na ścianie wisiał gigantyczny portret przedstawiający pana z brodą, w czarnym meloniku i garniturze sprzed stu lat. Chudy jak patyk, trzymał binokla w lewym oku. Pod obrazem stało biurko, a za biurkiem siedział chudy, mały człowieczek. Gdy mnie zobaczył wstał i zaczął biec w moją stronę.

„ Witamy pana. Witamy”– powiedział do mnie głośno sapiąc. Muszę przyznać, że dość szybko przebiegł dzielący nas dystans – „ Moim obowiązkiem jest przywitać pana przy Drzwiach. Mam nadzieję, że nie uraziłem pana każąc panu tak długo czekać." – powiedział – „ Jak przypuszczam jest pan nowy."– chodził wokół mnie, najpierw próbował mnie schwycić za nogę, później, gdy uświadomił sobie swoją pomyłkę chciał mnie schwycić za ramię, ale był na to zbyt niski i musiałby stanąć na palcach, więc w końcu zaczął mnie poklepywać po plecach, o mało nie sięgając do bardziej intymnych części mojego ciała. Spacerkiem ruszyliśmy w kierunku obrazu i stojącego pod nim biurka.

„ Wspaniały człowiek, nieprawdaż ? "– wskazał na obraz – „ Największy ekolog naszego świata. Jedyny, który mógł wpaść na ten genialny pomysł miniaturyzacji."

„ Genialny.? "– zdziwiłem się. Szok jaki przeżyłem przed zaledwie paroma godzinami raczej negatywnie wpłynął na tok moich procesów myślowych. Układanka nadal była niepełna. Za to głowę wypełniały pytania i mętlik wspomnień tak niedawnych wydarzeń.

„ Pan w to wątpi ? "– urzędnik był zaskoczony – „ Świat zamkniemy w małych szklanych pudełkach i właśnie dzięki temu wiele gatunków nie wyginie. Zresztą stworzymy także zminiaturyzowane światy dla innych stworzeń, aby przeżyły każdy, dowolny kataklizm, wraz z końcem Ziemi."

„ A inne światy ? "– spytałem się – „ Nigdy nie zbadamy otaczającego nas Wszechświata."

„ Mamy teraz inne, nowe wszechświaty "– odparł – „ Dla poznania tajemnic domu pana profesora, naszego Wielkiego Stwórcy potrzeba będzie wysiłku wielu pokoleń, stuleci badań. A inne domy ? Zanim przebadamy całe miasto miną tysiąclecia."

Podeszliśmy do biurka. Leżały na nim prawdziwe stosy formularzy, teczek. Archipelagi pieczątek, zszywaczy, fiszek. Obok migotał ekran komputera. Dziwny był ten komputer. Dopiero po chwili zrozumiałem, że składał się on z jednego olbrzymiego mikroprocesora, którego nie okrywała żadna obudowa…Urzędnik zastukał swoimi malutkimi paluszkami w klawiaturę.

Imię i nazwisko ? zadał pierwsze pytanie.

„ Robert Maclight"– odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

„ Narodowość ? "

„ W zasadzie Polak, pradziadek pochodził ze Szkocji."

„ Wiek ? "

„ Dwadzieścia lat"

„ Urodzony ? "

„ W siedemdziesiątym trzecim

„ Momencik urzędnik popatrzył na mnie zdziwiony – „ Nie mówiono panu o zamrożeniu ? Przez dwa lata, dokładnie co do dnia, gdyż dzisiaj obchodzimy drugą rocznicę założenia Mikromiasta był pan w przechowalni. Profesor nie jest w stanie wszystkich przerobić na mikroludzi w ciągu jednego dnia. Pan jest jednym z ostatnich entuzjastów tej metody, którzy byli na wiecu inauguracyjnym i którzy zostali zminiaturyzowani. Prosimy o wybaczenie za ten poślizg w planie jednorocznym."

„ Nie jestem entuzjastą miniaturyzacji odparłem – „ Na zebraniu u profesora byłem przez czysty przypadek. Chcę wrócić na górę ! "

Urzędnik zmieszał się.

„ To niemożliwe. Nikt nie poprze pana prośby. Jesteśmy pierwszym Mikromiastem. Eksperyment jest utajony. Pan profesor przeprowadza dopiero podstawowe badania. Dopiero potem będzie przekonywać pozostałych ludzi z Ziemi, aby przenieśli się do mikromiast."

„ Ja chcę tam wrócić !” – wrzasnąłem. Byłem coraz bardziej wściekły. Szok przeradzał się w agresję. Rzuciłem się na urzędnika i zacząłem go dusić.

„ Oddajcie mój dom, mój przepiękny, naścienny telewizor i samochód!” – wrzeszczałem – „ Nie chcę chodzić w prześcieradłach ! Tyłek mi marznie!"

„ Uwzględnimy pańskie prośby” – wycharczał urzędnik – „ Ale chwilowo mamy trudności w zaopatrzeniu. Jesteśmy całkowicie zależni od gigaświata, a on o nas nic nie wie."

Zapewne zastanawiacie się co było dalej. Wiem, miało być wesoło, a robi się poważnie. Powiem w skrócie. Zignorowano mnie. Większość przeniesionych do Mikroświata ludzi stanowili entuzjaści ekologii. Nie potrafili się przyznać do tego, że pomysł z miniaturyzacją był bezwartościowy, i że to wszystko zostało im narzucone siłą. Zresztą jak mogli mówić o przemocy skoro profesor na pierwszym, drugim, trzecim, czwartym…. czterdziestym sympozjum ekologicznym mówił właśnie o miniaturyzacji. Więcej, mówił także o tym, że wszyscy na sali zostaną zminiaturyzowani, a ci którzy nie chcą być zmniejszeni powinni opuścić tą salę zanim skończy przemówienie, gdyż to proces z pewnych względów masowy, wymagający „ zamrożenia " większej grupy ludzi na pewien czas, w pomniejszonej, ąuasimartwej formie. Trudno im było przyznać się do tego, że tego feralnego dnia nie słyszeli przemówienia profesora, gdyż robili dziury w suficie przy pomocy karabinów, względnie wyli co miało stanowić rodzaj aprobaty do tego co powiedział profesor. Wszyscy udawali, że wierzą w miniaturyzację. Istniało oczywiście kilku niepokornych, w tym także ja i szczerze mówiąc nie wiem jak by to wszystko się skończyło, gdyby nie fakt, że po paru tygodniach miniegzystencji, przeszło dwa lata od momentu mojego zaginięcia naszą kolonię odkryła policja. Mikromiasto z ulgą wydaliło niepokornych.

– „ Ten wrzód na ciele idei” – jak powiedział jeden z mikroludzi.

A co stało się z innymi mikroludźmi i z panem profesorem? Zapewne państwo wiedzą, ale wolę to powiedzieć. Zajął się nimi Departament do Spraw Wariatów i Szalonych Naukowców, jeden z pionów Policji Państwowej. Paru mikromieszczan reminiaturyzowano, a reszta pozostała. Mieszka w dużym szklanym słoju, który stoi w pracowni pana profesora, obok starego pozłacanego nocnika i ma się dobrze. Tak, panie docencie. Pan uważa, że to wspaniała idea ? Ależ tak, podam panu adres, przyjmą pana z otwartymi ramionami. Może pan zostanie tak jak ja ogrodnikiem i będzie uprawiał tamtejsze ogrody. To jest ulica Wiązowa 7, w południowej części naszego miasta. Nie ma tam już zwodzonego mostu, a fosę zastąpiła fontanna ze złotymi rybkami śpiewającymi ludowe ballady. Na drzwiach widnieje napis: „ Organizacja Ochrony Świata” To taka sekta, którą założył profesor, aby urzędnicy nie znaleźli na niego jakiegoś haka i nie zreminiaturyzowali wszystkich Mikromieszczan. To już wszystko, moi drodzy. Mogę jeszcze dodać, że nie zostałem magistrem seksuologii humanoidalnej. Wolałem się zabrać za uprawę ziemi na dawnym wysypisku śmieci. To zajęcie jest o wiele bezpieczniejsze, wystarczy nosić tylko kombinezon i maskę przeciwgazową, co daje gwarancję, że bakterie rekultywacyjne nie potraktują mnie jako jeszcze jeden odpad i nie zjedzą. Staram się nie być intelektualistą i nie wymyślać niczego nowego. Może wtedy nie otworzę jeszcze jednej puszki Pandory.

Żegnam was. Muszę zakopać ogródek.

Koniec

Komentarze

Robert, a gdybyś tak przysiadł nad jednym tekstem i go dopracował. Pytam, bo wszystkie Twoje opowiadania są do poczytania i wszystkie są na granicy, którą warto by było przekroczyć. Tak myślę i Ty pomyśl.
Pozdrawiam. 

No cóż, poprawki czynią mistrza. Jak zauważyłeś pewnej granicy nie udało mi się przeskoczyć. Jak dotychczas. Piszę bo to lubię i sprawia mi to przyjemność. Oczywiście tym bardziej lubię nim bardziej oddalam się od granicy grafomanii.
I w tym momencie przydałoby się westchnąć. Niestety pracując zawodowo mam ograniczony zasób wolnego czasu. W efekcie napisałem jak dotąd "parę" opowiadań, którymi postanowiłem podzielić się z wami na tym forum, ale niestety zabrakło czasu na szlifowanie pióra.
Niemniej pozytywne opinie pozbawione nadmiaru zbędnej wazeliny mocno mnie podbudowują więc biorę właśnie pióro do ręki i zaczynam szukać szlifierki. Tylko gdzie ja ją do jasnej cholery wsadziłem!!!!

Znajdzie się. I będzie dobrze. :-)

Nowa Fantastyka