- Opowiadanie: An-Nah - Dzieci boga granic 7/20

Dzieci boga granic 7/20

Oceny

Dzieci boga granic 7/20

7.

 

 

Dziec­ko go­rącz­ko­wa­ło od kilku dni, było od­wod­nio­ne, ma­ja­czy­ło. Złe duchy krą­ży­ły do­oko­ła niego, pró­bu­jąc wy­drzeć duszę, ata­ko­wa­ły no­ca­mi ro­dzi­ców i ro­dzeń­stwo, gro­zi­ły całej osa­dzie.

Gdyby nie ich obec­ność, dwóch wę­drow­ców za­pew­ne przy­wi­ta­no by wrogo: or­ko­wie na wschod­nim skra­ju stepu pę­dzi­li osia­dły tryb życia i nie­chęt­nie wi­dzie­li ko­czow­ni­ków. Mieli ku temu po­waż­ne po­wo­dy: czę­sto na­jeż­dża­no ich, za­bie­ra­no plony, cza­sem po­ry­wa­no dziew­czę­ta. Ko­czow­nik po­trze­bu­je rol­ni­ka, rol­nik ko­czow­ni­ka – nie. Nawet dwóch ob­cych na ko­niach może oka­zać się za­gro­że­niem: stra­żą przed­nią, zwia­dem, pro­wo­ka­cją. Do­pie­ro, gdy miej­sco­wi do­strze­gli ozdo­by Ta­khi­ra, zde­cy­do­wa­li się otwo­rzyć przed przy­by­sza­mi drzwi.

Ro­dzi­ce cho­rej dziew­czyn­ki przy­szli jako pierw­si, bła­ga­jąc o pomoc i ofia­ro­wu­jąc Czar­ne­mu Sza­ma­no­wi każdą moż­li­wą za­pła­tę. Od mie­się­ca osada nie miała ni­ko­go, kto chro­nił­by ją przed złymi du­cha­mi, sza­man bo­wiem zmarł nagle, nie po­zo­sta­wia­jąc na­stęp­cy, mó­wio­no, że za­mor­do­wa­ny cza­ra­mi. Cho­ro­ba zja­wi­ła się nie­dłu­go potem, ata­ku­jąc znie­nac­ka, go­dząc w naj­słab­szych i zni­ka­jąc na krót­ko, by znów na­wró­cić.

Ta­khir sie­dział w do­mo­stwie ro­dzi­ców, słu­chał uważ­nie, palił fajkę, kiwał głową, co jakiś czas zer­kał w stro­nę go­rącz­ku­ją­ce­go dziec­ka.

– Jak umarł sza­man? – spy­tał w końcu.

– Zna­leź­li­śmy go mar­twe­go. – rzekł na­czel­nik wio­ski. – Od kilku dni domu nie opusz­czał, to my­śle­li­śmy, za­ję­ty. Sza­ma­ni tak mają, lai, ty sam to wiesz. Wiele mu­siał mieć do zro­bie­nia… Może demon, który prze­jeż­dżał tędy, rzu­cił urok na nas i on nas oca­lić pró­bo­wał? Kto to wie…

– Demon? – za­in­te­re­so­wał się Ta­khir.

Na­chy­lił się głę­biej, owspie­ra­jąc pod­bró­dek na dłoni, ło­kieć zaś na zgię­tym ko­la­nie. Pa­trzył na­czel­ni­ko­wi pro­sto w oczy, spra­wia­jąc że męż­czy­zna za­czął się pocić. Mało kto był w sta­nie znieść tak upo­rczy­we spoj­rze­nie Czar­ne­go Sza­ma­na.

– Demon, lai, demon. Prze­jeż­dżał tędy, w czerń odzia­ny, smu­kły jak elf, bez urazy lai, blady, jak sama śmierć, z oczy­ma jak krew.

Ke­khart, sie­dzą­cy pod ścia­ną do­mo­stwa – jako zbru­ka­ne­go to­wa­rzy­sza Czar­ne­go Sza­ma­na nie do­pusz­cza­no go w po­bli­że świę­te­go ognia – nad­sta­wił uszu. Czer­wo­no­oki demon w czer­ni… już po raz trze­ci sły­sze­li o nim pod­czas po­dró­ży… czyż­by Ta­khir po­sta­no­wił tro­pić tego, kogo sam okre­ślił bo­giem lub bo­skim po­słań­cem? Bę­dzie trze­ba za­py­tać go o to… gdy tylko wyjdą. Teraz nie mógł się od­zy­wać i wolno mu by­ło­sie­dzieć tylko przy wej­ściu do do­mo­stwa. Nie dano mu po­czę­stun­ku, nie za­szczy­co­no po­zdro­wie­niem. Miesz­kań­cy wio­ski pręd­ko do­my­śli­li się, kim jest dla sza­ma­na jego to­wa­rzysz, a Ke­khart nawet nie pró­bo­wał ich okła­my­wać. Znów tę­sk­nił za Urhan, gdzie za­sa­dy nie były aż tak sztyw­ne i łatwo było ukryć pewne rze­czy…

– Sza­ma­na po­cho­wa­no…?

– Spa­lo­no, lai. Od­da­no Ognio­wi, jak przy­stoi.

Na pół­noc­nym za­cho­dzie, skąd Ke­khart po­cho­dził, ciała sza­ma­nów od­da­wa­no Matce Ziemi. Tu zwy­cza­je były inne i inne wie­rze­nia. Już samo słowo, któ­rym zwra­ca­no się do Ta­khi­ra było Ke­khar­to­wi obce. Wy­wo­dzi­ło się z ję­zy­ka smo­kow­ców, któ­rych zie­mie za­czy­na­ły się nie­da­le­ko stąd: le­gen­dar­ny nie­mal zie­lo­ny kraj, w sercu któ­re­go stało Shnai’ar ze swą Czar­ną Wieżą. Ten lud prze­jął część wie­rzeń jasz­czu­rów: At’Ka, naj­wyż­szą siłę, jako po­tę­gę nad­rzęd­ną nad bo­ga­mi i du­cha­mi. W bogów wie­rzo­no wielu, paru zga­dza­ło się z tym, co Ke­khart po­znał w Urhan, ale za naj­waż­niej­szy uwa­ża­no Ogień.

– W takim razie za­do­wo­lę się oglę­dzi­na­mi jego chaty. Jej chyba nie spa­lo­no?

– Nie, lai. Nie spa­lo­no.

– Do­brze – rzekł Ta­khir, wsta­jąc. – Chata sza­ma­na bę­dzie dla mnie schro­nie­niem. Może jego duchy cią­gle tam są, może udzie­lą mi od­po­wie­dzi… Jedno jesz­cze: są tu świę­te miej­sca po dro­dze?

– Drze­wo, lai, na wschód od wio­ski.

– Więc udam się zo­ba­czyć Drze­wo.

Matka dziew­czyn­ki po­de­szła do sza­ma­na, po­kło­ni­ła się przed nim, po­da­jąc nie­wiel­kie za­wi­niąt­ko.

– Po­si­łek, lai – oznaj­mi­ła.

Nie mu­sia­ła do­da­wać, dla kogo.

Miesz­kań­cy wio­ski nie za­mie­rza­li gło­dzić ska­la­ne­go, gdy ten to­wa­rzy­szył ich wy­baw­cy.

Na ze­wnątrz Ke­khart ocią­ga­jąc się roz­pa­ko­wał płót­no. We­wnątrz znaj­do­wa­ła się so­lid­na por­cja ba­ra­niej pie­cze­ni, któ­rej woń tak bar­dzo drę­czy­ła go w cha­cie. Obok, za­wi­nię­ta do­dat­ko­wo w li­ście, go­to­wa­na psze­ni­ca do­pra­wio­na ostry­mi ko­rze­nia­mi.

– Ależ byłem głod­ny – rzekł, po­chła­nia­jąc po­si­łek.

– Dziś wie­czór zjesz ze mną – po­cie­szył go Ta­khir. – Dadzą nam tyle je­dze­nia, ile bę­dzie­my po­trze­bo­wać, albo i wię­cej. Napij się – wrę­czył mu bu­kłak z ku­my­sem.

Zdaje się, że miesz­kań­cy tej wio­ski mieli lekką ob­se­sję na punk­cie ry­tu­al­nej czy­sto­ści. Żaden po­karm prze­zna­czo­ny dla Ke­khar­ta nie znaj­do­wał się w na­czy­niu.

– Tę­sk­nię za Urhan – jęk­nął wo­jow­nik po tym, jak łyk­nął kwa­śne­go na­po­ju.

– Ty nigdy nie wiesz, czego ty chcesz, mój Ke­khar­cie bez miej­sca za­miesz­ka­nia. Chodź­my do Drze­wa.

Świę­te miej­sce znaj­do­wa­ło się na wzgó­rzu, na za­chód od wio­ski. Po­dob­ne spo­ty­ka­no w całym ste­pie, różne przyj­mo­wa­ły formy: cza­sem ka­plicz­ki, jak miej­sca czci Akria­sa pod Urhan, cza­sem kopca ka­mie­ni, cza­sem wzgó­rza, cza­sem, jak w tym wy­pad­ku, drze­wa.

Tutaj, na obrze­żu stepu, duże drze­wa zda­rza­ły się czę­ściej, niż w cen­trum, to jed­nak i tak wy­róż­nia­ło się ob­wo­dem pnia i roz­pię­to­ścią ko­na­rów. W dziu­pli usta­wio­no po­są­żek, ka­mien­ny, wy­glą­da­ją­cy na stary, mocno już znie­kształ­co­ny i wy­tar­ty, za to po­ma­lo­wa­ny świe­ży­mi far­ba­mi, tak, że widać było nagą czasz­kę, ostre orcze zęby i sple­cio­ne na pier­siach szkie­le­to­we dło­nie. Drze­wo, choć żywe i zie­lo­ne, na­le­ża­ło do Czar­nej Ka­ha­ry, wład­czy­ni pod­zie­mia.

Na ga­łę­ziach wi­sia­ły amu­le­ty i kości, część z nich le­ża­ła przy ko­rze­niach, bo mo­cu­ją­ce je sznu­ry i rze­mie­nie dawno już ze­tla­ły i ze­rwa­ły się. Sporo mu­sia­ło leżeć pod zie­mią, rów­nie sta­rych, jak sama rzeź­ba.

Ta­khir marsz­cząc brwi prze­su­wał dłoń­mi po ko­lej­nych amu­le­tach.

– Urok mi­ło­sny, urok mi­ło­sny… To na od­su­nię­cie śmier­ci, i dru­gie, i trze­cie, de­mo­ny za­iste sza­le­ją, i za nic sobie mają proś­by do Ka­ha­ry… Może Czer­wo­na sio­stra sil­niej­sza jest od Czar­nej, jak my­ślisz, mój Ke­khar­cie? To na za­pew­nie­nie płod­no­ści… Ooo, po­patrz, or­ko­wa czasz­ka.. mu­sia­ły być kiep­skie zbio­ry… Nóż, nóż, nóż, wi­dzisz tu gdzieś nóż, mój Ke­khar­cie?

– Nie widzę.

– To naj­bar­dziej oczy­wi­ste od­pa­da, trud­no.

– Naj­bar­dziej oczy­wi­ste?

– Och, nie znasz tej klą­twy? Nóż wbity w Drze­wo wraz z przed­mio­tem na­le­żą­cym do prze­klę­te­go ma ze­słać de­mo­ny pi­ją­ce krew… Raz wi­dzia­łem taką, co po­skut­ko­wa­ła… Cóż, tu nic nie ma, nic oczy­wi­ste­go przy­naj­mniej… Pani Przejść i Roz­sta­jów, patrz na mnie przy­chyl­nie – rzekł, skła­nia­jąc głowę przed po­sąż­kiem i wy­le­wa­jąc na zie­mię kilka kro­pel z bu­kła­ka

Ke­khart po­szedł w jego ślady, zo­sta­wia­jąc u stóp drze­wa reszt­kę go­to­wa­nej psze­ni­cy. Nie był pe­wien, czy wie­rzy w Ka­ha­rę… Po opusz­cze­niu ple­mie­nia prze­ko­nał się, że każde na­po­tka­ne miej­sce ma wła­snych bogów albo od­mien­ny spo­sób wy­zna­wa­nia tych, któ­rzy wy­da­wa­li się zna­jo­mi. Pani Przejść i Roz­sta­jów, i jej sio­stra, Czer­wo­na Pani, naj­groź­niej­sze bó­stwa, jeśli nie li­czyć sa­me­go Wiel­kie­go Węża, zda­wa­ły się jed­nak na­le­żeć do tych, któ­rym le­piej się nie na­ra­żać. Urhań­czy­cy mieli dobrą za­sa­dę: le­piej skła­dać ofia­ry bogom, nawet jeśli nie jest się pew­nym ich ist­nie­nia, bo kto wie…

Dom sza­ma­na stał na obrze­żu wio­ski, tak, jak w ko­czow­ni­czych ple­mio­nach usta­wia się cza­row­ni­ko­wi jurtę. Zresz­tą do­mo­stwa w tej wio­sce wy­raź­nie przy­po­mi­na­ły swym kształ­tem jurty, okrą­głe i ko­pu­la­ste, wznie­sio­ne z drew­nia­ne­go rusz­to­wa­nia, czę­ścio­wo po­kry­te drew­nem, czę­ścio­wo zaś – zie­mią i dar­nią. Bar­dziej przy­po­mi­na­ły wzgór­ki, niż kan­cia­ste, ka­mien­ne i drew­nia­ne sie­dzi­by Urhań­czy­ków. Teraz Ke­khart ro­zu­miał, czemu nie­któ­rzy ko­czow­ni­cy osia­dłych rol­ni­ków na­zy­wa­li po­gar­dli­wie „ludem nor”.

W środ­ku prze­strzeń po­dzie­lo­no na sferę czy­stą i nie­czy­stą, ale że dom sza­ma­na nie pod­le­gał wszyst­kim za­sa­dom, Ke­khart mógł po­ru­szać się po nim swo­bod­nie i za­pew­ne mógł­by też za życia wła­ści­cie­la.

Gdy we­szli do środ­ka, Ta­khir po­cią­gnął mocno nosem.

– Pach­nie śmier­cią – stwier­dził.

Ke­khart czuł tylko stę­chli­znę, ale po­słusz­nie po­mógł od­sło­nić okna i oka­dzić wnę­trze pę­kiem tlą­cych się ziół.

– Jeśli to za­ra­za, oby nas nie do­się­gła. Ale nie ata­ku­je jak za­ra­za – wy­ja­śnił Czar­ny Sza­man. – Ata­ku­je jak demon.

Sam za­czął bacz­nie przy­glą­dać się wła­sno­ści zmar­łe­go ko­le­gi po fachu. Pręd­ko jego uwagę przy­ku­ło coś, co na ste­pach spo­ty­ka­no nie­zmier­nie rzad­ko: plik cien­kich kart z ro­ślin­ne­go włók­na, pa­pier.

– Po­patrz na to.

Karty po­kry­wa­ła sieć czar­nych znacz­ków, po­spla­ta­nych jak ma­lut­kie ro­bacz­ki. Sam Ke­khart nie umiał czy­tać – ow­szem, znał kilka zna­ków, które or­ko­wie zo­sta­wia­li na po­mni­kach ku czci wiel­kich bo­ha­te­rów. Kiedy był dziec­kiem, wi­dział ka­mien­na stelę na gro­bow­cu Tin­dre… ale liter się nie na­uczył. Nie znał ich nikt wśród Przy­cię­tych Uszu. W Urhan… w Urhan nie wi­dział po­trze­by nauki. Ar­than kiedy tylko to za­uwa­żył, za­czął ob­no­sić się dumą ze swo­imi ni­kły­mi umie­jęt­no­ścia­mi wpo­jo­ny­mi mu z tru­dem przez ka­pła­na Sury. Brał jakąś świę­tą księ­gę i czy­tał li­te­ra po li­te­rze, potem po­wta­rza­jąc jesz­cze raz całe słowo, albo pa­ty­kiem na pi­sa­ku pisał wła­sne imię.

Je­dy­ne, czego na­uczy­ło to Ke­khar­ta, to roz­po­zna­wa­nia uży­wa­ne­go w Urhan al­fa­be­tu. Ro­bacz­ko­wa­te za­wi­ja­sy nim nie były.

– Tego to ja w życiu nie wi­dzia­łem.

Nie­ocze­ki­wa­nie, Ta­khir zdzi­wił się.

– Nigdy? Mój Ke­khar­cie, spę­dzi­łeś rok z el­fa­mi i nie wi­dzia­łeś el­fie­go pisma?

– Ma­ghiya nie pi­sa­ła, nie przy mnie. Nie wiem nawet, czy miała księ­gi.

– To jest pismo elfów. Nie­ste­ty, sam nie umiem go prze­czy­tać, a szko­da… – sza­man przy­glą­dał się ko­lej­nym kar­tom – Och, patrz na to! to mu­sia­ła być pięk­na księ­ga…

Na kar­cie in­ten­syw­ny­mi bar­wa­mi na­ma­lo­wa­no okręt pod peł­ny­mi ża­gla­mi. Na dzio­bie okrę­tu stała smu­kła syl­wet­ka odzia­na w czerń, za okrę­tem zaś kłę­bi­ło się coś co wy­glą­da­ło jak… dym o setce czer­wo­nych oczu?

– Szko­da… – mruk­nął Ta­khir – szko­da…

– De­mo­ny? – wo­jow­nik wska­zał czar­ny kłąb.

– Może. Może księ­ga jest prze­klę­ta? Będę mu­siał się temu przyj­rzeć…

***

Wie­czo­rem w do­mo­stwie sza­ma­na pło­nął ogień, zaś w dwóch me­ta­lo­wych mi­sach, na roz­ża­rzo­nych wę­glach tliły się zioła. Ich woń i gesty dym po­ma­łu wy­peł­nia­ły wnę­trze chaty, osza­ła­mia­jąc.

– Wyjdź – po­le­cił swo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi Ta­khir.

Ke­khart czuł już, jak umysł mu od­pły­wa, jak ciało słab­nie. Przez dym wi­dział nagą syl­wet­kę sza­ma­na, która wy­da­wa­ła mu się więk­sza i po­tęż­niej­sza niż za­zwy­czaj. Za ple­ca­mi alva­blo­det ry­so­wał się kształt skrzy­deł, głowę wień­czy­ła para po­tęż­nych rogów.

Wo­jow­nik za­mru­gał oczy­ma, świa­dom, że to tylko majak. Już raz wi­dział coś ta­kie­go, pod­czas pierw­szej wspól­nej po­dró­ży, gdy nie­opatrz­nie wszedł do na­mio­tu sza­ma­na. Prze­ra­ził się wtedy, są­dząc, że widzi de­mo­na. Pra­wie do­pro­wa­dził do tra­ge­dii…

Nie za­mie­rzał tego po­wta­rzać. Wy­szedł.

Ża­ło­wał, że nie może uczest­ni­czyć w ry­tu­ale. To, co dzia­ło się za za­mknię­ty­mi drzwia­mi chaty po­cią­ga­ło go nie­zmier­nie. Ale Czar­ni Sza­ma­ni rzad­ko chcie­li świad­ków czy współ uczest­ni­ków dla swo­ich prak­tyk…

Oczy­wi­ście, Ke­khart do­świad­czył róż­nych rze­czy… Kie­dyś Ta­khir wcią­gnął go nie­ocze­ki­wa­nie do swo­je­go na­mio­tu i zmu­sił do zbli­że­nia… Dziw­ne to było, bo Czar­ny Sza­man bar­dziej, niż za­zwy­czaj za­cho­wy­wał się jak ko­bie­ta, za­pew­ne owład­nię­ty przez żeń­skie­go ducha… Ke­khart nigdy nie spy­tał, kogo po­siadł tam­tej nocy: Ta­khi­ra czy isto­tę w jego ciele… Nie spy­tał też o inny raz, po­dob­ny, ale od­mien­ny, kiedy to sam zo­stał po­wa­lo­ny na zie­mię i przy­ci­śnię­ty cia­łem, w któ­rym wię­cej było siły, niż za­zwy­czaj.

Ktoś, kto wiąże się w taki spo­sób z Czar­nym Sza­ma­nem musi być przy­go­to­wa­ny na dziw­ne do­świad­cze­nia. I Ta­khir ostrze­gał go na samym po­cząt­ku, że kie­dyś może do cze­goś ta­kie­go dojść. Ke­khart przyj­mo­wał to, a cza­sem wręcz cze­kał na taki mo­ment.

Dziś jed­nak ten mo­ment nie nad­szedł. Noc Ke­khart spę­dził w dru­giej izbie do­mo­stwa, tej prze­zna­czo­nej na spi­chlerz i staj­nię, owi­nię­ty w derkę. Czar­ne­go Sza­ma­na zna­lazł do­pie­ro ran­kiem, śpią­ce­go przy wy­ga­słym ogniu w tym miej­scu, w któ­rym upadł po mę­czą­cym za­pew­ne ry­tu­ale. Po­wie­trze we­wnątrz chaty pach­nia­ło ni­czym po burzy.

Prze­niósł Ta­khi­ra na po­sła­nie, na­krył skórą zzięb­nię­te ciało, wy­tarł struż­kę krwi, która wy­pły­nę­ła z nosa. Cza­sem za­sta­na­wiał się, jak sza­man radzi sobie z tym będąc sam. Kiedy po raz pierw­szy po­dró­żo­wa­li razem, alva­blo­det nieco mu wy­ja­śnił za­sa­dy dzia­ła­nia mocy.

Moc jest we krwi i nie każdy jest w sta­nie się nią po­słu­gi­wać: nawet nie każdy sza­man ją po­sia­da, więk­szość z nich ogra­ni­cza się do sto­so­wa­nia pew­nych nie wy­ma­ga­ją­cych jej umie­jęt­no­ści. Zna­jo­mość ziół i tego, jak myślą ro­zum­ne isto­ty, wie­dza, zna­jo­mość ry­tu­ałów: tego wszyst­kie­go może na­uczyć się każdy. Oczy­wi­ście, sza­ma­na muszą jesz­cze wy­brać duchy – cza­sem jest to znak, że kan­dy­dat po­sia­da moc, cza­sem je­dy­ny mo­ment, w któ­rym owa moc się ob­ja­wia. Ta­khir na­le­żał do nie­licz­nych, któ­rzy na­praw­dę mogli wię­cej, lecz owo wię­cej zbie­ra­ło swoje żniwo: osła­bia­ło go i w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku mogło zabić. Któ­re­goś dnia po pro­stu nie prze­ży­je ry­tu­ału. Taka jest cena. Lep­sze to, niż nędz­na śmierć ze sta­ro­ści.

Teraz Ta­khir żył, był tylko osła­bio­ny i nieco krwa­wił. Nic po­waż­ne­go. Odro­bi­na snu po­win­na roz­wią­zać pro­blem

W tym cza­sie wo­jow­nik za­brał się za przy­go­to­wy­wa­nie po­sił­ku i opo­rzą­dze­nie koni. Gdy wy­pro­wa­dzał oba wierz­chow­ce ze staj­ni, do­strzegł, że do chaty zbli­ża się jakaś osoba. Za­klął pod nosem. Na­uczo­ny do­świad­cze­niem spo­dzie­wał się, że przy­bysz zi­gno­ru­je go.

Tak się nie stało – męż­czy­zna, mniej-wię­cej jego ró­wie­śnik, oparł się o płot i za­wo­łał:

– Hej, wła­sno­ści sza­ma­na!

Nie po imie­niu, ale jed­nak się do niego ode­zwał. Zi­gno­ro­wa­nie go by­ło­by nie­uprzej­mo­ścią, chodź w Ke­khar­cie aż bu­rzy­ła się krew na bycie na­zy­wa­nym „wła­sno­ścią”. Co on, koń, krowa, pies czy nie­wol­ni­ca?

– Czego? – od­po­wie­dział, nie­szcze­gól­nie ukry­wa­jąc gniew.

– Twój pan śpi?

– On moim panem nie jest. I śpi.

Drugi ork uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust. Po­dob­nie, jak wszy­scy miesz­kań­cy wio­ski, miał ja­sno­sza­rą skórę, dłu­gie, pro­ste koń­czy­ny kogoś, kto nie spę­dził w sio­dle więk­szo­ści życia i wy­dat­ny, sze­ro­ki nos. Włosy nosił ob­cię­te krót­ko, przy samej skó­rze, co dość rzad­ko spo­ty­ka­no w stro­nach, z któ­rych wy­wo­dził się Ke­khart i w Urhan. Twarz miał na­zna­czo­ną bli­zna­mi po ja­kiejś cho­ro­bie skóry oraz lek­kim za­ro­stem na po­licz­kach i pod­bród­ku. Ma­syw­ne, stward­nia­łe dło­nie zdą­ży­ły już na­ba­wić się od­ci­sków od pracy rol­ni­ka, ale po cho­dzie i ru­chach ra­mion dało się po­znać, że męż­czy­zna zna się i na walce – pew­nie nie raz bro­nił osady przed ko­czow­ni­ka­mi.

– Draż­li­wy je­steś – za­uwa­żył. – Kiep­sko spaść tak w hie­rar­chii, co? Wo­jow­nik, a teraz?

– Ty niżej spad­niesz, jak za dużo ze mną gadał bę­dziesz – od­gryzł się Ke­khart.

Ork z wio­ski wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Z sza­ma­nem można, to z tobą też. Zresz­tą, myślę sobie, że trze­ba od­wa­gi, żeby żyć jak ty ży­jesz. Temur je­stem.

– Ke­khart.

Ramię Te­mu­ra drgnę­ło, jakby roz­wa­żał uści­śnię­cie roz­mów­cy dłoni – po­wstrzy­mał się jed­nak. Obawa przed kon­tak­tem ze ska­la­ną osobą nie znik­nę­ła. Mimo to jed­nak Ke­khart czuł ulgę wi­dząc, że ktoś gotów jest roz­ma­wiać z nim wie­dząc o całej spra­wie.

– Ke­khar­cie, kiedy twój… kiedy sza­man się obu­dzi, po­wiedz mu, że we wsi się nie­cier­pli­wią. Chcą wie­dzieć, czego się do­wie­dział. Niech przyj­dzie.

Po­wie­dziaw­szy to, od­wró­cił się i od­da­lił, rów­nie pew­nym kro­kiem, jak przy­był.

Ke­khart po­trzą­snął tylko głową i wró­cił do pracy.

***

W do­mo­stwie cho­rej dziew­czyn­ki pach­nia­ło nie­przy­jem­nie. Mała le­ża­ła sztyw­no, tylko co jakiś czas jej wy­chu­dzo­nym ciał­kiem wstrzą­sa­ły po­tęż­ne spa­zmy. Ke­khart ze swego sta­no­wi­ska przy drzwiach pa­trzył, jak Ta­khir prze­my­wa jej czoło i nie­mal prze­mo­cą wlewa w usta kilka kro­pel zio­ło­we­go na­pa­ru. Dziew­czyn­ka za­kasz­la­ła, płyn wy­pły­nął z jej ust. Sza­man cier­pli­we po­wtó­rzył ope­ra­cję i tym razem dziec­ko prze­łknę­ło.

Po­krę­cił głowę, pa­trząc na ze­bra­nych w cha­cie ro­dzi­ców, na­czel­ni­ka i kilka in­nych osób, w tym także Te­mu­ra.

– Nie­ste­ty, to nie zwy­kła cho­ro­ba. Demon krąży po wio­sce, roz­wście­czo­ny demon, ścią­gnię­ty wy­stęp­kiem któ­re­goś z miesz­kań­ców. Nie będę mógł go ode­słać, nie do­wie­dziaw­szy się wcze­śniej, kto po­peł­nił wy­kro­cze­nie. Zbrod­nia winna zo­stać uka­ra­na.

Po raz ko­lej­ny po­wiódł po ze­bra­nych wzro­kiem. Nikt się nie ode­zwał. Sza­man chwy­cił szczyp­ca­mi wę­gie­lek z pa­le­ni­ska, za­pa­lił za jego po­mo­cą fajkę, za­cią­gnął się.

– Nikt – ode­zwał się – nie ma jak widzę nic do po­wie­dze­nia? Szko­da. Po­szu­ki­wa­nie zbrod­ni i win­ne­go może być dłu­gie i przy­kre…

– Moja córka – ode­zwa­ła się w końcu pani domu – Co z nią?

– Nie po­zwo­lę dziec­ku umrzeć – od­po­wie­dział Ta­khir, wsta­jąc i wy­rów­nu­jąc dło­nią długą szatę. – Tego mo­że­cie być pewni.

Na ze­wnątrz od­cią­gnął Ke­khar­ta na bok.

– Bę­dzie mi po­trzeb­na twoja pomoc – rzekł.

Miesz­kań­cy wsi mi­ja­li ich obo­jęt­nie, z rzad­ka tylko zer­ka­jąc ukrad­kiem – nie mogli wy­wa­żyć się mię­dzy wy­mo­giem igno­ro­wa­nia, a cho­ro­bli­wą nie­mal cie­ka­wo­ści. Do tej cie­ka­wo­ści Ke­khart od­czu­wał nie­chęć. Temur zda­wał się być je­dy­ną osobą, która jej nie po­dzie­la­ła, je­dy­ną osobą bez­po­śred­nią. Je­dy­ną osobą, co do któ­rej zhań­bio­ny wo­jow­nik bez wa­ha­nia po­wie­dział­by, że nie miała na su­mie­niu nic.

– Moja pomoc? Do czego?

– W pe­wien spo­sób je­steś dla nich nie­wi­dzial­ny. Tak, wiem, pa­trzą teraz na nas, są­dząc, że ujrzą coś, co wpra­wi ich w osłu­pie­nie. Tacy są miesz­kań­cy ma­łych osad, nie­ste­ty, wolę już hi­po­kry­zję Urhań­czy­ków, i ty chyba też… ale póki je­steś sam, póki nie prze­kra­czasz gra­nic ich domów, póki nie na­sta­jesz na ich cie­le­sność: nie mogą ci nic zro­bić. Nie będą z tobą roz­ma­wiać, ale mo­żesz prze­cież słu­chać. I chcę, żebyś słu­chał i wszyst­ko, co usły­szysz do­no­sił mnie. Poj­mu­jesz?

– Ty mnie za głu­pie­go masz? – ob­ru­szył się Ke­khart.

– Nie, mój Ke­khar­cie, nie za głu­pie­go, za ta­kie­go tylko co prę­dzej dzia­ła, niż myśli, nie mam za co cię winić zresz­tą. Ina­czej cię nie na­uczo­no. Nie na­uczo­no cię wielu rze­czy, które teraz wi­dzisz. Mu­sisz jakoś sobie w tym wszyst­kim ra­dzić. I ra­dzisz. W Urhan na pewno wi­dzia­łeś wiele.

– Ano wi­dzia­łem – zgo­dził się wo­jow­nik. – Więc i teraz po­sta­ram się zo­ba­czyć tyle, ile mógł będę.

Sza­man uśmiech­nął się, do­tknął jego dłoni opusz­ka­mi pal­ców.

– Dzię­ku­ję. Zo­ba­czy­my się wie­czo­rem, opo­wiesz mi, co wi­dzia­łeś… A ja spy­tam jesz­cze du­chów o parę rze­czy.

I tak zo­stał sam: sam w obcym miej­scu, w wio­sce, gdzie wszy­scy uda­wa­li, że go nie widzą. Przy­po­mniał sobie dawną wi­zy­tę w obo­zo­wi­sku wła­sne­go ple­mie­nia, to samo omi­ja­nie wzro­kiem, igno­ro­wa­nie. W pew­nym sen­sie gor­sze, bo re­gu­ły do­ty­czą­ce tego, co czy­ste i tego, co ska­la­ne, ocie­ra­ły się tu o pa­ra­no­ję, choć­by wczo­raj­sza sy­tu­acja z po­ży­wie­niem po­da­nym bez na­czy­nia. W pew­nym sen­sie lep­sze – to były jed­nak obce osoby, nie wła­sna ro­dzi­na. Nie od­czu­wa­ło się tego żalu, tego wy­klu­cze­nia, aż tak bar­dzo.

No i był Temur, który wy­ła­my­wał się z tego wszyst­kie­go, krą­żył po gra­ni­cy, jak Ke­khart kie­dyś. Może ktoś po­wi­nien go ostrzec, czym ry­zy­ku­je? Wi­dział Ke­khar­ta, ale pew­nie nie zda­wał sobie spra­wy z ca­łe­go bólu, jaki nie­sie ze sobą utra­ta przy­na­leż­no­ści, sa­mot­ność, od­dzie­le­nie. Zresz­tą, jakie miał Temur przy­czy­ny, by zła­mać pa­nu­ją­ce w jego wsi za­sa­dy? Ra­czej nie takie, jak Ke­khart, pew­nie za­cho­wał­by się wobec niego wtedy ina­czej… Ja­kie­kol­wiek by nie były, nie wy­da­wa­ły mu się wy­star­cza­ją­ce… po­wi­nien to po­wie­dzieć męż­czyź­nie. Uświa­do­mić mu, co go czeka, jeśli nie bę­dzie uwa­żał. Nie ży­czył ni­ko­mu swo­je­go wła­sne­go losu…

…co do tego, czy nie ży­czył go sa­me­mu sobie, nie był do końca pe­wien.

Przy­ła­pał się na tym, że idzie po pro­stu przez wieś, za­sta­na­wia­jąc się, za­miast robić to, o co pro­sił go Czar­ny Sza­man. Miał wgłę­bić się w życie miej­sco­wych, nie wła­sne.

Tak, na­uczył się ob­ser­wo­wać, cza­sem ob­ser­wo­wa­nie mogło oca­lić życie: jemu czy komuś in­ne­mu. W ciągu ostat­nie­go roku w Urhan nie raz oca­li­ło życie pew­ne­mu nad­po­bu­dli­we­mu dzie­cia­ko­wi, który może i umiał czy­tać, ale my­śleć już nie. Ale chyba ła­twiej ob­ser­wo­wać ludzi w mie­ście, któ­rzy nie zdają sobie z tego spra­wy, niż wie­śnia­ków, któ­rzy oczy mają do­oko­ła głowy.

Zbli­żył się do stud­ni. Stała przy niej dziew­czy­na: niska i ra­czej drob­na, jedna z tych, które po­do­ba­ły się Ar­tha­no­wi. Po­chy­la­ła się nad cem­bro­wi­ną, wy­cią­gnę­ła wia­dro z wodą, prze­la­ła ją do dzba­na. Do­pie­ro od­wró­ciw­szy się, do­strze­gła męż­czy­znę prze­mie­rza­ją­ce­go wio­skę. Za­mar­ła na chwi­lę wpa­trzo­na w niego, potem za­czę­ła się wy­co­fy­wać.

Od­wykł od ta­kich re­ak­cji. Tę­sk­nił za Urhan.

Kop­nął naj­bliż­szy ka­mień, mocno, tak, że ten wpadł z plu­skiem do stud­ni.

Za pło­tem po­bli­skie­go domu zawył nagle pies. Zawył prze­cią­gle, bo­le­śnie, potem wycie prze­szło w sko­wyt i zlęk­nio­ne sku­cze­nie. Pies sku­lił się i wy­co­fał do budy.

Nagle zro­bi­ło się zimno. Ke­khar­to­wi po ple­cach prze­biegł dreszcz, ostry, nie­przy­jem­ny.

Znał to uczu­cie. Pod­czas pierw­szej po­dró­ży z Ta­khi­rem tra­fił w dziw­ne miej­sce po­środ­ku stepu. Wzgó­rze zwień­czo­ne krę­giem z ka­mie­ni, na skale wy­ry­to znaki. Ten sam chłód, skra­da­ją­cy się po ple­cach, chwy­ta­ją­cy za gar­dło, du­szą­cy i pa­ra­li­żu­ją­cy.

Tamto wzgó­rze było miej­scem po­chów­ku. Ta­khir nie wie­dział kogo, nie wie­dział, jaki lud zo­sta­wił znaki na ka­mie­niach. Mówił, że może to byli or­ko­wie, w końcu sym­bo­le przy­po­mi­na­ły nieco to, czego uży­wa­no obec­nie. Może elfy – choć in­ne­go ro­dza­ju pismo zo­ba­czył Ke­khart teraz na kar­tach zna­le­zio­nych w domu zmar­łe­go sza­ma­na. Może lu­dzie albo smo­kow­cy, a może jesz­cze jedna rasa, bo alva­blo­det twier­dził, że kie­dyś ten świat za­miesz­ki­wa­ło pięć ludów, ale jeden z nich za­gi­nął. Wokół tam­te­go wzgó­rza krą­żył duch, upiór, widmo. Zły duch we­zwa­ny mocą ka­mie­ni by strzec gro­bow­ca. Nikt nie od­wa­ży się na­ru­szyć spo­ko­ju zmar­łe­go.

Cza­sem Ke­khart czuł też po­dob­ny chłód, gdy Ta­khir wzy­wał swoje duchy… ale nigdy, nigdy tak sil­nie. Może to, z czym roz­ma­wiał Czar­ny Sza­man po pro­stu bar­dziej… było kon­tro­lo­wa­ne? Kon­tro­lo­wa­ło się?

Duch z gro­bow­ca i duch krą­żą­cy po wio­sce mogły robić co im się żyw­nie po­do­ba­ło.

Młoda or­czy­ca po­tknę­ła się nagle. Upa­dła, wy­da­jąc z sie­bie zdu­szo­ny pisk, dzban z wodą roz­trza­skał się o ka­mie­nie. Ke­khart zdu­sił w sobie od­ruch pod­bie­gnię­cia i udzie­le­nia po­mo­cy. Dziew­czy­na klę­cza­ła na ziemi, przy­ci­ska­jąc dłoń do ust, kasz­ląc ostro, gwał­tow­nie. Spo­mię­dzy jej pal­ców na zie­mię spły­wa­ła krew.

Miał ob­ser­wo­wać, wi­dzieć niu­an­se, dro­bia­zgi, wska­zów­ki: za­miast tego stał się świad­kiem ataku de­mo­na, któ­re­go nie­li­cho mu­sia­ło roz­sier­dzić śledz­two i…

…Ta­khir. Na Nie­bio­sa, prze­cież Ta­khir tkwił teraz w samym środ­ku tego wszyst­kie­go!

Nie za­sta­na­wia­jąc się wiele, Ke­khart po­pę­dził przez wio­skę, w stro­nę domu sza­ma­na. Na wszyst­kich bogów, jeśli ten demon cho­ciaż…

Wnę­trze chaty wy­peł­niał dym – siny, ostro pach­ną­cy, nie­przy­jem­ny. Jeden z tych dymów, któ­rych Czar­ny Sza­man kazał swo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi uni­kać. A teraz Ke­khart wszedł pro­sto w niego – na oślep, bez umie­jęt­no­ści, bez przy­go­to­wa­nia. Dym wy­peł­nił mu noz­drza i usta, w mo­men­cie wy­peł­nił płuca. Wo­jow­nik za­chły­snął się, za­kasz­lał. Świat za­wi­ro­wał nagle i roz­mył się: w setkę barw i kształ­tów, w od­ręb­ną rze­czy­wi­stość.

To już nie było wnę­trze chaty, a prze­strzeń, wy­peł­nio­na po­ru­sza­ją­cy­mi się kształ­ta­mi. Wy­gi­na­ły się i tań­czy­ły jak trawy na wie­trze, lecz nie były trawą, nie były w ogóle ro­śli­na­mi – ani zwie­rzę­ta­mi, choć nie­któ­re z nich miały oczy, koń­czy­ny, ogony, wnętrz­no­ści i szkie­le­ty, prze­świ­tu­ją­ce przez prze­źro­czy­stą skórę. Spo­glą­da­ły na Ke­khar­ta obcym spoj­rze­niem, ob­ra­ca­ły ku niemu głowy, gdy parł przed sie­bie, z no­ga­mi za­nu­rzo­ny­mi w grzą­skim, lep­kim pod­ło­żu.

Przed nim wy­ro­sło drze­wo: wy­strze­li­ło z ziemi, naj­pierw nie­wiel­ka ro­ślin­ka, na jego oczach roz­wi­ja­ją­ca się gwał­tow­nie w praw­dzi­we­go ol­brzy­ma. Pień grub­szy od góry, ko­na­ry po­kry­wa­ją­ce sobą całe skle­pie­nie nie­bios, ko­rze­nie pię­trzą­ce się pod zie­mią, wy­py­cha­ją­ce ją w górę. Gwiaz­dy i nie­wiel­kie kule – świa­ty – zwi­sa­ją­ce z ga­łę­zi ni­czym owoce.

Pień miało szorst­ki, lecz ela­stycz­ny, jak skóra. W jego wnę­trzu tęt­ni­ło coś. Krew, życie. Z góry, z roz­wi­dle­nia ko­na­rów spo­glą­da­ła na Ke­khar­ta para oczu, osa­dzo­nych w wę­żo­wej twa­rzy.

Klę­czał po­środ­ku placu, oto­czo­ny mil­czą­cy­mi syl­wet­ka­mi, któ­rych twa­rze roz­po­zna­wał, nawet, jeśli nie umiał na­zwać ich żad­nym imie­niem. Zda­wa­li się być wiel­cy ponad wszel­ką miarę, gło­wa­mi do­ty­ka­li nieba. Spo­glą­da­li to na niego, to na sie­bie na­wza­jem, z rąk do rąk po­da­wa­li sobie wiel­ki, za­krzy­wio­ny miecz, który miał słu­żyć jed­ne­mu ce­lo­wi: ob­cię­ciu Ke­khar­to­wi głowy.

Każdy z nich chciał to uczy­nić i żaden nie chciał.

Spo­mię­dzy tego tłumu po­sta­ci wpa­try­wa­ły się w Ke­khar­ta oczy: czer­wo­ne, ga­dzie.

Leżał w wy­so­kiej tra­wie, nagi, nie my­ślał o ni­czym, tylko o prze­su­wa­ją­cych się nad głową chmu­rach i dłoni le­ni­wie wę­dru­ją­cej po jego skó­rze. Swo­bod­ny, wolny, bez trosk, bez bólu, bez sa­mot­no­ści…

Szedł przed sie­bie, oto­czo­ny dzie­siąt­ka­mi – nie, set­ka­mi – męż­czyzn, cza­sem ko­biet, uzbro­jo­nych po zęby. Przed nimi wzno­sił się mur z bia­łe­go ka­mie­nia i białe wieże po dru­giej stor­nie, przed nimi stała armia odzia­na w białe zbro­je, do­wo­dzo­na przez smu­kłe­go męż­czy­znę na bia­łym ru­ma­ku.

Wi­dział sta­tek uno­szą­cy się na fa­lach i czar­no­wło­są, bladą, smut­na syl­wet­kę na dzio­bie, z na­dzie­ją pa­trzą­cą na brzeg przed sobą, pró­bu­ją­cą za­po­mnieć o mroku za ple­ca­mi.

Szedł po pod­ło­dze z po­le­ro­wa­ne­go ka­mie­nia, przez wiel­ką salę o ścia­nach wy­ło­żo­nych mo­zai­ką. Do­oko­ła sie­bie jak echo sły­szał zgiełk walki.

Trzy­mał w ra­mio­nach sty­gną­ce zwło­ki i nie chciał pa­trzeć im w twarz.

Wi­dział po­stać idącą ku niemu, po­stać ob­le­czo­ną w czerń, ool­brzy­mich, czar­nych skrzy­dłach fa­lu­ją­cych za ple­ca­mi, z głową zwień­czo­ną ro­ga­mi, o oczach czer­wo­nych jak krew, oczach gada. Po­stać za­trzy­ma­ła się, wbiła w niego ba­daw­czy wzrok.

– A ty kim je­steś, orku? – spy­ta­ła z za­in­te­re­so­wa­niem.

„Wiel­ki Wąż” – po­my­ślał, przy­po­mi­na­jąc sobie imię złego boga, pana wszel­kie­go mroku, ojca de­mo­nów. „O Suro, Wiel­ki Wąż, Suro, chroń mnie, Akria­sie, chroń mnie…”

Syl­wet­ka roz­my­ła się, płyn­nie prze­cho­dząc w inną. Teraz Ke­khart wi­dział przed sobą wy­so­kie­go, ma­syw­nej bu­do­wy męż­czy­znę, trud­no orzec, orka czy czło­wie­ka. Męż­czy­zna nie pa­trzył na niego: pa­trzył na ob­cię­tą głowę trzy­ma­ną w ra­mio­nach. Spo­glą­dał na nią, jakby na­le­ża­ła do kogoś, kogo ko­chał.

Na jego ra­mie­niu sie­dział ptak, wiel­ki, czar­ny kruk o czer­wo­nych, ga­dzich oczach.

Kruk ob­ró­cił głowę, spoj­rzał na Ke­kha­ra i za­kra­kał gło­śno, bijąc skrzy­dła­mi i wzla­tu­jąc w po­wie­trze. Wy­so­ki męż­czy­zna z głową w ra­mio­nach znikł. Teraz po­zo­sta­ły tylko dwie isto­ty: ptak i ork, sami po­śród gę­stych kłę­bów dymu.

Kruk ode­zwał się znowu, na­glą­co, po­fru­nął przed sie­bie. Wołał męż­czy­znę do sie­bie, kazał za sobą po­dą­żać.

Kruk, po­sła­niec prze­kra­cza­ją­cy gra­ni­ce, ptak Akria­sa. Ke­khart ru­szył za nim.

Byli w wio­sce – sza­rej, wi­dzia­nej zza dym­nej za­sło­ny. Żadna żywa isto­ta nie prze­mie­rza­ła jej, osada zda­wa­ła się wy­mar­ła.

Za­to­czyw­szy kilka krę­gów, kruk ru­szył dalej, ku cha­cie sza­ma­na i opadł na pa­ra­pe­cie nie­wiel­kie­go okna. Za­kra­kał znowu.

Zaj­rzaw­szy do wnę­trza, Ke­khart doj­rzał zna­jo­me już sprzę­ty i dwie osoby sie­dzą­ce przy pa­le­ni­sku. Star­szy ork o wło­sach i bro­dzie bia­łych jak śnieg i ra­mio­nach po­kry­tych ta­tu­aża­mi roz­ma­wiał ze zna­jo­mo wy­glą­da­ją­cym młod­szym.

…po­tęż­nych za­klęć – do­szło uszu wo­jow­ni­ka. Zmar­ły sza­man mówił jak zza ścia­ny, jak z głę­bo­kiej stud­ni. – …nie po­sia­dam ta­kich. Ale wę­dro­wiec, który prze­jeż­dżał przez wio­skę: on ma je przy sobie. Jeśli dość masz od­wa­gi…

…uczy­nię to – od­parł Temur rów­nie głu­chym gło­sem, co nie prze­szka­dza­ło do­sły­szeć w nim de­ter­mi­na­cji. – …do­sta­niesz za­klę­cia…

Kruk ode­zwał się znowu. Dym spo­wi­ja­ją­cy wnę­trze chaty roz­wiał się i Ke­khart do­strzegł, jasno i wy­raź­nie, wy­peł­nia­ją­ce ją sprzę­ty. Ostre ko­lo­ry, ostre kra­wę­dzie ude­rzy­ły go w oczy: kon­trast dla za­mglo­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej po­ru­szał się dotąd. Dwie rze­czy wi­dział nad­zwy­czaj do­brze: jedną były karty per­ga­mi­nu, drugą le­żą­cy na ziemi Ta­khir, nad któ­rym po­chy­la­ła się czar­na, mgli­sta syl­wet­ka, po­zba­wio­na rysów twa­rzy.

Ke­khart znów po­czuł wszech­obec­ny chłód, wszyst­kie włosy na ciele sta­nę­ły mu dęba.

Nie za­sta­na­wia­jąc się wiele, rzu­cił się w kie­run­ku kart. Chwy­cił je, z za­mia­rem ci­śnię­cia w ogień. Czar­ny demon od­wró­cił się, wbi­ja­jąc w wo­jow­ni­ka spoj­rze­nie pu­stych, czar­nych oczu i wrza­snął prze­raź­li­wie.

– Tobie o to cho­dzi? – spy­tał ork, ma­cha­jąc per­ga­mi­nem. – No to ty chodź, weź sobie.

Zjawa ru­szy­ła, prze­miesz­cza­jąc się szyb­ko, pły­nąc jak czar­ny dym. Ke­khart cofał się, coraz bar­dziej, krok za kro­kiem.

Jesz­cze tro­chę, jesz­cze tro­chę… Ścia­na pod ple­ca­mi.

Palce de­mo­na się­gnę­ły w kie­run­ku wo­jow­ni­ka, ku kar­tom, ku ciału, zimne, zimne jak grób, zimne jak sama śmierć, Ke­khart po­czuł, jak mu­ska­ją mu szyję…

…a potem upiór zawył, kiedy prze­bi­ła go ude­ko­ro­wa­na ko­ść­mi i pió­ra­mi sza­mań­ska laska. Zawył, skrę­cił się i za­padł w sobie, w czar­ny wir.

Sza­man upadł na ko­la­na i osu­nął­by się na twarz, gdyby Ke­khart nie przy­trzy­mał go.

– Dzię­ku­ję… – wy­dy­szał alva­blo­det. Krew cie­kła mu z nosa, ust i ką­ci­ków oczu. – …nigdy… nigdy… prze­klę­ta elfia magia…

I znie­ru­cho­miał, zimny, bez­wład­ny, cięż­ki jak ka­mień.

Ke­khart za­marł, przy­po­mi­na­jąc sobie, co wi­dział przed chwi­lą w dymie. Sie­bie z cia­łem w ra­mio­nach, z mar­twą osobą, która…

Przy­ci­snął dłoń do pier­si Czar­ne­go Sza­ma­na. Ku swo­jej uldze wy­czuł bi­ją­ce w głębi ciała serce.

***

– Do­ko­na­no kra­dzie­ży – mówił Ta­khir spo­koj­nym, sła­bym gło­sem.

Leżał w łóżku w cha­cie sza­ma­na a część miesz­kań­ców wsi ota­cza­ła go – resz­ta zgro­ma­dzi­ła się na ze­wnątrz chaty, przy­słu­chu­jąc się.

Ke­khart sie­dział na ziemi przy łóżku: tu było mu wolno, tu był na swoim miej­scu, choć nadal nikt się do niego nie od­zy­wał.

– Do­ko­na­no kra­dzie­ży – po­wtó­rzył sza­man – i we­zwa­no ducha, uży­wa­jąc skra­dzio­ne­go przed­mio­tu. Sądzę, że nie ta isto­ta przy­by­ła na we­zwa­nie, którą chcia­no we­zwać, lecz to, czemu mia­ła­by być we­zwa­na, naj­le­piej wie za­pew­ne osoba no­szą­ca imię Temur.

Spoj­rze­nia wszyst­kich skie­ro­wa­ły się ku męż­czyź­nie, który spu­ścił głowę, uni­ka­jąc ich.

Ta­khir za­kasz­lał, wy­pluł krew.

– Te­mu­rze – ode­zwał się. – Okra­dłeś wę­drow­ca, który sam z sie­bie mógł zrzu­cić na cie­bie klą­twę. Skło­ni­łeś sza­ma­na do uży­cia nie­bez­piecz­nej magii, która do­dat­ko­wo nie po­wio­dła się. Spro­wa­dzi­łeś śmierć na wiele osób. W imię czego.

Temur mil­czał.

„On nie ry­zy­ko­wał ni­cze­go, od­zy­wa­jąc się do mnie” – pojął Ke­khart. „On już nie miał nic do stra­ce­nia, on już sam był zgu­bio­ny.

– Te­mu­rze – po­wtó­rzył alva­blo­det.

– Jego żona umar­ła rok temu, syn nie­dłu­go po niej – ode­zwał się na­czel­nik wio­ski. – Prze­klę­ty, mówił tylko o niej, żył tylko tą spra­wą.

Wstał i splu­nął pod nogi mil­czą­ce­go wi­no­waj­cy, który nie za­re­ago­wał nawet.

„Oni nie widzą, ale on jest czę­ścio­wo mar­twy…”

– Po­wie­śmy go – krzyk­nął ktoś z ze­wnątrz.

– Ano – ode­zwał się oj­ciec cho­rej dziew­czyn­ki. – po­wie­śmy. Wielu przez niego zgi­nę­ło, niech po­nie­sie karę.

Ta­khir znów kaszl­nął.

– Nie – za­pro­te­sto­wał ci­chym gło­sem, lecz nawet teraz był w sta­nie uspo­ko­ić ze­bra­nych. – To nie bę­dzie dla niego żadna kara. On chce umrzeć. On już jest mar­twy.

Temur pod­niósł wzrok i z prze­ra­że­niem spoj­rzał na Czar­ne­go Sza­ma­na.

– Pój­dzie z nami – kon­ty­nu­ował alva­blo­det. – I bę­dzie wy­klu­czo­ny, poza spo­łe­czeń­stwem, poza ży­ciem. Albo poj­mie swoją zbrod­nię i od­ku­pi ją, albo los wy­bie­rze dla niego od­po­wied­nią karę, w od­po­wied­nim cza­sie. Za­bi­cie go teraz nie da nic.

Na­czel­nik wio­ski chciał coś po­wie­dzieć, lecz zre­zy­gno­wał, spoj­rzał tylko na sza­ma­na, po­trzą­snął głową.

– Do­brze – zgo­dził się.

Wie­śnia­cy wy­cho­dzi­li po­ma­łu, po­zo­sta­wia­jąc w cha­cie trzech męż­czyzn: Ta­khi­ra, Ke­khar­ta i tego, który miał do nich teraz do­łą­czyć.

Temur mil­czał, kiedy opusz­cza­li wio­skę. Mil­czał od chwi­li, w któ­rej wy­da­no nań wyrok. Ke­khart za­sta­na­wiał się, czy nie bę­dzie pró­bo­wał tar­gnąć się na swoje życie, lecz nie uczy­nił tego, widać miej­sco­wi mieli silny opór przed sa­mo­bój­stwem. Po­nie­kąd jed­nak męż­czy­zna chciał umrzeć, choć za­pew­ne w od­po­wied­niej chwi­li. Jak Ke­khart kie­dyś.

Ta­khir dał mu szan­sę zna­le­zie­nia ta­kiej śmier­ci, albo cze­goś war­te­go dal­sze­go życia. Ta­khir ska­zał go też na wy­klu­cze­nie.

Temur sie­dział teraz sztyw­no na koniu, pa­trząc przed sie­bie w sze­ro­ki step. Stali na roz­sta­jach, przy ka­mie­niu, u stóp któ­re­go ktoś zo­sta­wił koń­ską czasz­kę. Do­oko­ła nich fa­lo­wa­ły bujne trawy, wiatr gwiz­dał w uszach.

– Zo­sta­wię was tu – ode­zwał się nie­ocze­ki­wa­nie Ta­khir.

Ke­khart nie spo­dzie­wał się tego. W ciągu ostat­nich dni jak zwy­kle po­ma­gał sza­ma­no­wi do­cho­dzić do sie­bie i wspie­rać przy le­cze­niu dziew­czyn­ki. Za od­go­nie­nie de­mo­na i oca­le­nie dziec­ka do­sta­li ol­brzy­mi zapas żyw­no­ści, kilka uży­tecz­nych przed­mio­tów i na­szyj­nik ze srebr­nych monet. Za tę za­pła­tę obaj – a nawet i wszy­scy trzej – mo­gli­by wyżyć na­praw­dę długo.

– Czemu? – spy­tał Ke­khart za­sko­czo­ny.

Sza­man pod­je­chał do niego, po­ło­żył dłoń na jego dłoni.

– Mój Ke­khar­cie – rzekł – je­steś dla mnie bez­cen­ny. Oca­li­łeś mi życie, wspie­ra­łeś mnie, w two­jej obec­no­ści jest mi ła­twiej, niż kie­dy­kol­wiek było mi sa­me­mu. Ale muszę pa­mię­tać o mojej na­tu­rze, o po­wo­ła­niu, o sa­mot­no­ści, która jest pi­sa­na takim jak ja… Mam też coś, co muszę zro­bić… Zna­leźć wła­ści­cie­la ukra­dzio­nych kart i do­wie­dzieć się… cze­goś na temat two­jej wizji. Mój Ke­khar­cie, zo­ba­czy­my się jesz­cze, obie­cu­je ci to. Mó­wi­łeś, że tę­sk­nisz za Urhan – jedź tam. Za­bierz Te­mu­ra ze sobą, wpro­wadź w swoje ple­mię, znajdź miej­sce dla niego, a ja zo­ba­czę, jakie miej­sce dla cie­bie prze­zna­czy­ły duchy i bo­go­wie… Potem od­naj­dę cię. Czy tak?

Ke­hart wie­dział, że sprze­ci­wia­nie się Czar­ne­mu Sza­ma­no­wi nie ma wiel­kie­go sensu. Kiw­nął więc tylko głową.

– Niech tak bę­dzie – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc dłoń, by do­tknąć nią po­licz­ka alva­blo­det. – Ale ty się do tego czasu zabić nie daj.

– I ty się nie daj. Do zo­ba­cze­nia.

Ke­khart ob­ser­wo­wał, jak sza­man od­da­la się – w stro­nę wscho­du, dokąd od­je­chał wę­dro­wiec o czer­wo­nych oczach, w stro­nę ta­jem­ni­cze­go Shnai’ar. Potem skie­ro­wał wzrok w stro­nę swo­je­go no­we­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży.

– My je­ste­śmy po­dob­ni, Te­mu­rze. Obaj stra­ci­li­śmy dom i ro­dzi­nę. Ro­zu­miem, jaką pust­kę od­czu­wasz.

– Nie ro­zu­miesz – od­po­wie­dział Temur. Prze­mó­wił po raz pierw­szy od kilku dni i po raz pierw­szy w ogóle od­no­sił się do Ke­khar­ta z nie­chę­cią. – Nie mów mi o stra­cie domu, ty mia­łeś wybór, ty sam od­sze­dłeś. I nie opo­wia­daj mi hi­sto­rii o mi­ło­ści, która wszyst­ko uspra­wie­dli­wia, nie ty.

Wo­jow­nik za­śmiał się.

– Ja ci nic opo­wia­dał nie będę. Ani do ni­cze­go na­kła­niał. Ty mo­żesz je­chać, gdzie tylko chcesz i robić, co chcesz, mnie nic do tego.

Wbił pięty w koń­skie boki, po­pę­dza­jąc wierz­chow­ca i ru­szył w drogę, nie od­wra­ca­jąc się. Po chwi­li usły­szał, że Temur po­dą­ża za nim.

Bu­do­wał ple­mię wy­gnań­ców. Py­ta­nie tylko: po co?

 

C.D.N.

Koniec

Komentarze

An-Nah, dzię­ku­ję za bar­dzo miłe po­po­łu­dnie.

Ta część po­do­ba mi się szcze­gól­nie. Ta­jem­nic przy­by­wa, a ja cier­pli­wie po­cze­kam na ich roz­wią­za­nie. Cie­szę się, że zo­stał za­wią­za­ny nowy wątek, co przy­nie­sie – zo­ba­czy­my.                

 

„…rzu­cił urok na nas i on nas oca­lić pró­bo­wał?” – Po­wtó­rze­nie. Może: …rzu­cił urok na nas a on pró­bo­wał wszyst­kich oca­lić”

 

„Na­chy­lił się głę­biej, owspie­ra­jąc pod­bró­dek na dłoni…” – …opie­ra­jąc pod­bró­dek… lub …wspie­ra­jąc pod­bró­dek…

 

„…czyż­by Ta­khir po­sta­no­wił tro­pić tego, kogo sam okre­ślił bo­giem…” – …po­sta­no­wił tego, któ­re­go sam okre­ślił bo­giem…

 

„…wolno mu by­ło­sie­dzieć tylko przy wej­ściu…” – Brak spa­cji.

 

„…za­czął ob­no­sić się dumą ze swo­imi ni­kły­mi umie­jęt­no­ścia­mi…” – …za­czął ob­no­sić się z dumą…

 

„…albo pa­ty­kiem na pi­sa­ku pisał wła­sne imię.” – Z pew­no­ścią pisał …na pia­sku

 

„…czy współ uczest­ni­ków dla swo­ich prak­tyk…” – …czy współ­uczest­ni­ków dla swo­ich prak­tyk…

 

„Odro­bi­na snu po­win­na roz­wią­zać pro­blem” – Bra­ku­je krop­ki na końcu zda­nia.

 

„…męż­czy­zna, mniej-wię­cej jego ró­wie­śnik…” – …męż­czy­zna, mniej wię­cej jego ró­wie­śnik…

 

„…nie mogli wy­wa­żyć się mię­dzy wy­mo­giem igno­ro­wa­nia, a cho­ro­bli­wą nie­mal cie­ka­wo­ści.” – Ro­zu­miem, co chcesz po­wie­dzieć w tym zda­niu, ale uwa­żam, że „wy­wa­żyć się”, brzmi nie naj­le­piej. Może: …mimo, że sta­ra­li się go igno­ro­wać, nie mogli po­wścią­gnąć cho­ro­bli­wej nie­mal cie­ka­wo­ści.

 

„A ja spy­tam jesz­cze du­chów o parę rze­czy.” – A ja spy­tam jesz­cze duchy o parę rze­czy.

 

„…w końcu sym­bo­le przy­po­mi­na­ły nieco to, czego uży­wa­no obec­nie.” - …w końcu sym­bo­le przy­po­mi­na­ły nieco te, któ­rych uży­wa­no obec­nie.

 

„Dym wy­peł­nił mu noz­drza i usta, w mo­men­cie wy­peł­nił płuca.” –  Po­wtó­rze­nie. Pew­nie się cze­piam, ale nie po­do­ba mi się też„…w mo­men­cie”. Pro­po­nu­ję: Dym wdarł się do noz­drzy i ust, w jed­nej chwi­li wy­peł­nił mu płuca.

 

„Każdy z nich chciał to uczy­nić i żaden nie chciał.” – Po­wtó­rze­nie. Pro­po­nu­ję: Każdy z nich chciał to uczy­nić i żaden się nie kwa­pił.

 

„…bladą, smutna syl­wet­kę na dzio­bie…” – Li­te­rów­ka. …smutną

 

„…po­stać ob­le­czo­ną w czerń, ool­brzy­mich…” – Brak spa­cji.


"– Tobie o to cho­dzi? – spy­tał ork, ma­cha­jąc per­ga­mi­nem.” – Wcze­śniej mó­wisz o pa­pie­rze.

 

„Leżał w łóżku w cha­cie sza­ma­na…” – Mam wąt­pli­wo­ści, pew­nie nie­uza­sad­nio­ne, ale myślę, że w cha­tach nie było łóżek, w na­szym ro­zu­mie­niu. Widzę tam po­sła­nia.

Leży się chyba na łóżku a nie w łóżku. „W łóżku”, takim z po­ście­lą, ra­czej śpimy, cho­ru­je­my.

 

”– Do­ko­na­no kra­dzie­ży – po­wtó­rzył sza­man – i we­zwa­no ducha, uży­wa­jąc skra­dzio­ne­go przed­mio­tu. Sądzę, że nie ta isto­ta przy­by­ła na we­zwa­nie, którą chcia­no we­zwać, lecz to, czemu mia­ła­by być we­zwa­na, naj­le­piej wie za­pew­ne osoba no­szą­ca imię Temur.” – W tym zda­niu jest wię­cej „we­zwań”, niż – tu po­zwo­lę sobie na żart – do fi­sku­sa. Pro­po­nu­ję: – Do­ko­na­no kra­dzie­ży – po­wtó­rzył sza­mam – i we­zwa­no ducha, uży­wa­jąc skra­dzio­ne­go przed­mio­tu. Sądzę, że zja­wi­ła się nie ta isto­ta, którą przy­wo­ły­wa­no. Jed­nak to, czemu miała się sta­wić, za­pew­ne naj­le­piej wie Temur.

 

„W imię czego.” – Znak za­py­ta­nia za­miast krop­ki.

 

Po­zdra­wiam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Sorry za of­ftop. W wątku "Re­wo­lu­cja w oce­nach?" w "HP" mamy dys­ku­sję  w spra­wie ko­lej­nych zmian w urzą­dze­niu por­ta­lu, mię­dzy in­ny­mi o dłu­go­ści edy­cji i moż­li­wo­ści po­pra­wia­nia ko­men­ta­rza.  Trzy pro­po­zy­cje -- dzie­sięć,  pięt­na­ście, trzy­dzie­ści minut.  Za­pra­szam. Oto link:---> http://www.fantastyka.pl/10,7550.html

Faj­nie! Tylko taki prze­skok z po­przed­niej cze­ści.

Cze­kam dalej :)

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka