- Opowiadanie: Clod - W ogniu zrodzony (5/5)

W ogniu zrodzony (5/5)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W ogniu zrodzony (5/5)

Część 1

Część 2

Część 3

Część 4

* 17 *

 

 

 

Za plecami miał ostrzeliwaną deszczem polanę, na której zostały rycząca w niebogłosy Vivien i nieprzytomna Arrowyn, zaś przed nim wyrastała, zdawałoby się, lita ściana lasu. Pewnym krokiem przekroczył wyznaczoną krzewami granicę, zanurzając się w zdradliwe ciemności. Musiałby ratować się światłem płomieni, gdyby poprzez kłębiaste chmury nie przesączył się srebrzysty blask księżyca, oświetlając drogę między drzewami.

 

Robert martwił się, iż odnalezienie Louisa okaże się problemem, ale ten nie zdążył uciec daleko. Dokładnie przed sobą usłyszał głośne szelesty tudzież trzaski, za które odpowiedzialny mógł być jedynie człowiek usiłujący wydostać się z pogrążonej w mroku kniei. Rob przyśpieszył, nie mając czasu do stracenia. Szybko zbliżał się do charakterystycznych dźwięków, ale kiedy znalazł się już na tyle blisko, by móc zobaczyć sylwetkę uciekającego, wszystkie odgłosy ucichły.

 

Deszcz zelżał, a zaraz potem ustał całkowicie. Wiatr ucichł, nie poruszając nawet najdrobniejszym listkiem. Kiedy chmury raz jeszcze zasłoniły księżyc, głuszę we władanie objęły całkowite ciemności.

 

Robert szedł dalej, aż potknął się o jakiś konar. Już miał zrobić kolejny krok, aby pokonać przeszkodę, ale lepkie macki mroku cofnęły się przed płynącym z niebios światłem. Rob spojrzał w dół; serce stanęło, a on zamarł.

 

Nie potknął się o żaden zmurszały pień – wśród liści, twarzą ku ziemi, leżał Louis.

 

„Stracił przytomność? – zastanawiał się Robert. – Nie powinien, nie po takich obrażeniach”.

 

Butem trącił leżącego, jednak ten trwał w bezruchu niczym zwalone przez huraganowe wiatry drzewo. Rob ukląkł, chwycił Louisa za rękę i zaparł się ze wszystkich sił, przewracając chłopaka ciężkiego jak worek kamieni na plecy. Bez zastanowienia sięgnął ku kwadratowej szczęce, aby go ocucić. Już po drodze postanowił, iż puści go wolno razem z Vivien, ale o tym mógł zapomnieć. Louis był martwy. Robert uznałby, że chłopak zmarł ze strachu, bądź w ostateczności od poparzeń, ale to, co miał przed oczyma, świadczyło o czymś zupełnie innym.

 

Louis nie miał oczu. W niebo spoglądał parą pustych oczodołów, które już na stałe zmieniły się w siedlisko cieni. Nie wyglądało jednak na to, że potknął się, upadając tak niefortunnie, iż je sobie czymś wydłubał. Rob nie zauważył śladów krwi, więc wykluczył możliwość, by Louis w akcie desperacji zrobił to samemu sobie.

 

– Zoostaaaaaaaaaaaaaaaaaw! – z polany dobiegł go krzyk Vivien.

 

Poderwał się niczym rażony piorunem; popędził w stronę, z której dochodził przeraźliwy krzyk. Już raz w życiu słyszał coś podobnego. Wtedy to Vivien ujrzała jego prawdziwe oblicze.

 

„Co tym razem mogło ją tak bardzo wystraszyć?”.

 

Bał się odpowiedzi na to pytanie.

 

 

* 18 *

 

 

 

Zdyszany wbiegł na polanę, która zdążyła się mocno zmienić.

 

Co kilka jardów w górę wznosiły się wysokie niczym dorosły mężczyzna kolumny z piasku oraz kamieni; niektóre na tyle blisko siebie, iż zdawały się tworzyć coś w rodzaju ściany. Między nimi roiło się od zdradliwych, głębokich rozpadlin, przywołujących na myśl rozwarte paszcze potworów, wyczekujących nieostrożnej ofiary. Wszędzie pełno było mniejszych bądź większych kamieni, niektóre z nich dorównywały rozmiarem skulonemu człowiekowi, a ważyły pewnie dziesięć razy tyle.

 

„Co tu się stało? – zapytywał się w myślach. – Gdzie jest Arr?!”.

 

Zdeterminowany ruszył między kolumny, uważnie wybierając drogę, by nie złamać nogi w jakiejś dziurze. Nerwowym spojrzeniem taksował okolicę, próbując w mroku odszukać nieprzytomną dziewczynę. Obawiał się, że mogła zostać przygnieciona przez kamień, bądź wpaść do jednej z rozpadlin.

 

Kątem oka wychwycił ruch. Skręcił, zmieniając trasę. Właśnie obchodził wyjątkowo masywną kolumnę, kiedy spostrzegł chwiejnie poruszającą się postać. Przełknął ślinę, zagryzł policzek. Szedł na palcach, nie chcąc hałasem zdradzić pozycji. Gdyby tylko dostatecznie się zbliżył…

 

– Nic z tego – oschle odezwała się postać w sięgającym ziemi płaszczu, powoli obracając się w stronę Roberta. – Nie podejdziesz mnie tak łatwo.

 

Ostry niczym sztylet głos należał do mężczyzny, który podpierał się laską, wyraźnie kulejąc na lewą nogę. Zrzuciwszy obszerny kaptur, uwolnił gęstą grzywę prostych włosów o jasnej, piaskowej barwie. Choć wyglądał młodo, zadziorne rysy jego twarzy zdradzały wielki upór i otwartą wrogość. Twardo spoglądające na świat bursztynowe oczy idealnie harmonizowały z brązowawym odcieniem skóry. Jednak nie hardość spojrzenia, a coś innego zmroziło krew w żyłach Roberta.

 

Długi płaszcz z obszernym kapturem w pierwszej chwili zdawał się po prostu czarny. Jednak blask księżyca ujawnił jego prawdziwą barwę. Szkarłat.

 

Robert najpierw zamarł, a potem spanikował. Serce przyśpieszyło, krew zaszumiała w skroniach, całe ciało zaczęło drżeć. Tępym wzrokiem taksował sylwetkę młodzieńca odzianego w szkarłatny płaszcz, zupełnie jakby krwista czerwień miała okazać się tylko złudzeniem. Kiedy tak się nie działo, pot wstąpił mu na czoło oraz pokrył dłonie. Rob próbował dojrzeć, jakie znaki na tunice nosi przeciwnik, ale wszechobecne ciemności mu to uniemożliwiły.

 

– Nie stój jak słup soli – odezwał się Szkarłatny. – Dość czasu straciłem, żeby cię znaleźć. Już najwyższa pora, aby wszystko wyjaśnić i załatwić tę sprawę raz na zawsze. – Wykonał niepewny krok podpierając się na drewnianej lasce.

 

– Nie… – drżącym głosem szepnął Robert. – Nie! – Nie wiedział, czy strach odebrał mu rozum, czy też uznał, iż nie ma nic do stracenia. – Nie dam się zabić!

 

Pstryk.

 

Trzask.

 

Oślepiający błysk rozświetlił las, podrywając trwożliwe cienie do szalonego tańca. Sfera śnieżnobiałego żaru, opleciona postrzępionymi wężami płomieni, pomknęła w stronę sługi Jedynego. Ale nie dotarła do celu. Kamienie dziko podskakiwały, kolumny wpadły w rezonans, a ziemia zadrżała niespokojnie, jakby tuż pod stopami Roberta ryła olbrzymia dżdżownica. Nagle, przed chwiejnie idącym mężczyzną, wypiętrzył się wysoki na dziesięć stóp wał pofałdowanej ziemi. Ognista kula uderzyła weń, sypiąc gorącymi iskrami na wszystkie strony, ale nie zdołała spenetrować przeszkody.

 

„Co się stało?” – Robert stał z otwartymi ustami, nie mogąc zrozumieć, czego właściwie był świadkiem. Nim się otrząsnął, usłyszał odgłos wyłamywanych stawów.

 

Trzask.

 

Miał zamiar obiec osmoloną ścianę mokrej ziemi, ale nie mógł się ruszyć. Szybkie spojrzenie uświadomiło mu, że po kostki ugrzązł w osuwającym się piasku.

 

„To niemożliwe!”.

 

Gwałtownie podrywał nogi, rzucał się w tę i we w tę, nawet się schylił, by odkopać stopy dłońmi. Wszystko na darmo. Ani drgnął.

 

– Zabiję cię! – zagrzmiał tak głośno, iż prawie stracił głos.

 

Zmęczenie już dawało się Robertowi we znaki, jednak wciąż napędzała go piekielna furia, potęgowana panicznym strachem przed Szkarłatnymi Płaszczami. Odetchnął, zebrał myśli, skupił się. Napiął mięśnie ramienia, złączył palce i czekał, wsłuchując się w powolne szuranie oraz ciche stuk, stuk uderzającej o podłoże laski.

 

„Wyjdź zza kryjówki, a będzie po wszystkim” – był gotów jak nigdy przedtem. Zniknęła niepewność, rozwiały się wątpliwości. „Otrzymałem tę moc, by zniszczyć moich wrogów” – przekonywał sam siebie.

 

Wtem w głowie usłyszał dziwnie znajomy, bardzo niepokojący głos:

 

„Nie twoich, tylko Jedynego”.

 

Za plecami Roberta rozległ się złowróżbny szelest, przechodzący w skrzypienie podobne temu, które usłyszeć można w zimę, przechadzając się w mroźny wieczór po świeżo spadłym śniegu. Rob nie mógł wyswobodzić stóp, skręcił więc tułów, by spojrzeć przez ramię. I zesztywniał, sparaliżowany widokiem.

 

Mrok kłębił się wśród drzew niczym mgła. Cienkie smużki czarnego jak węgiel dymu powoli wiły się w powietrzu, okręcając wokół pni i gałęzi, sunąc ku unieruchomionemu chłopakowi. Koncentracja oraz pewność wyparowały, pozostał tylko nieskończony strach. Trwoga zmaterializowała się w postaci pełznących cieni, które oplotły nogi Roberta, by niczym węże wspinać się co raz wyżej, popychając go w ramiona szaleństwa. Chciał pstryknąć palcami, ale nie był w stanie nawet mrugnąć. Mógł tylko oddychać, wpatrując się w gęstą ciemność, zachłannie wyciągającą po niego ramiona.

 

– Arcymistrzu Shatter – głos należał do młodziana z laską. – Poradziłbym sobie z tym młokosem, niepotrzebnie interweniowałeś.

 

– Mistrzu Erath – odpowiedziała mu Ciemność. – Powinieneś być mi wdzięczny, iż nie pozwoliłem temu chłopcu uwolnić niespodzianki, którą dla ciebie przygotował. Nie doceniłeś przeciwnika, choć ostrzegałem cię, że to dziecko to fenomen…

 

– Wybacz, arcymistrzu, ale jestem przekonany, że panowałem nad sytuacją…

 

– W takim razie niech ci się dalej tak wydaje, ale to ja dokończę tę sprawę – głos zmienił się, stał się ostrzejszy, nieznoszący sprzeciwu. – Ty zajmiesz się świadkami.

 

„Arrowyn!” – choć przerażenie prawie go pochłonęło, nie mógł przestać myśleć o rannej dziewczynie.

 

– Nie pozwolę jej tknąć! – Rob warknął w stronę Cienia, zdziwiony, iż z sparaliżowanej piersi wydobył głos.

 

– Ach! – z zachwytem westchnęła postać, której sylwetka zarysowała się na tle aksamitnej ciemności. – Tylko geniusz byłby w stanie przemówić, pozostając w mej mocy – radosny śmiech dobiegł Roberta na uderzenie serca przed tym, jak dojrzał postać wyłaniającą się wprost z mroku.

 

W arcymistrzu Shatterze rozpoznał brata Starrusa.

 

„Więc to wszystko na nic? Umarłem już tamtego ranka, podczas rozmowy… Oszukał mnie…” – ze zrezygnowaniem pokręcił głową.

 

– Nie rób krzywdy jasnowłosej! – sarknął, krzywiąc twarz w bolesnym grymasie. – Ledwo żyje i potrzebuje pomocy. Ja… Ja nie będę już walczył, ale nie pozwólcie jej zginąć… – Próbował brzmieć groźnie, ale głos go zawiódł, przybierając błagalny ton.

 

– Jest dla ciebie aż tak ważna? – zapytał Shatter. Gdy się zbliżył, otaczające go cienie rozpłynęły się w powietrzu, jakby w ogóle nie istniały. Może rzeczywiście tak było, tylko wyobraźnia spłatała Robowi figla?

 

Długo milczał, zgrzytając zębami. Znalezienie odpowiednich słów sprawiło nie lada problem. W końcu uznał, że nie ma sensu silić się na wymyślne usprawiedliwienia.

 

– Tylko ona była dla mnie dobra… – I spuścił wzrok, gotowy na śmierć.

 

Oczekiwał pchnięcia sztyletem w serce, bądź czegoś w tym rodzaju, a otrzymał coś zupełnie innego.

 

Arcymistrz Shatter zatrzymał się tuż za jego plecami. Obrócił tors oraz głowę Roberta do naturalnej pozycji. Rozległo się szeleszczenie, a tuż potem Rob poczuł na ramionach przyjemny ciężar. Odruchowo podniósł dłoń, konstatując, iż znów może się ruszać. Shatter narzucił mu na głowę ogromny, podszyty czarnym aksamitem kaptur. Zrobiło się ciepło, a wiatr już mu nie dokuczał.

 

Robert miał na sobie Szkarłatny Płaszcz.

 

– Dopóki nie dotrzemy na Szkarłat ten musi ci wystarczyć – głos arcymistrza przepełniała dziwna, jakby nie pasująca do niego łagodność. Brzmiał tak przyjaźnie, iż chciało mu się zaufać. – Nie możemy pozwolić, żeby ktokolwiek cię rozpoznał… – Szczupły mężczyzna stanął tuż przed Robem, zajrzał mu w oczy. – Pamiętaj, Robert Mohten zginął w tym lesie, ponieważ został opętany przez Ciemność. Już go nie ma, nie istnieje. Ty zaś jesteś jednym z Szkarłatnych Płaszczy… – Uśmiechnął się lekko. – Musimy wymyślić ci jakieś nowe imię, ale na to przyjdzie jeszcze czas.

 

„Oszalałem? – zastanawiał się, skonsternowany. – A może zginąłem i tak wygląda potępienie?” – rozwój sytuacji przerósł możliwości pojmowania czternastoletniego, zaszczutego i śmiertelnie przerażonego chłopca.

 

Shatter odszedł już kawałek, ale obrócił się w jego stronę:

 

– Chłopcze, jeśli nie chcesz, żeby ta dziewczyna zmarła, to musimy się pośpieszyć.

 

Robert ruszył z wolna. Napiął mięśnie przedramienia, złączył palec serdeczny z kciukiem lewej dłoni ukrytej w za długim rękawie. Wlepiając wzrok w plecy arcymistrza był gotów posłać weń strumień płomieni, ale coś go tknęło. Zapytał:

 

– Gdzie idziemy? Co się właściwie dzieje? Nie masz zamiaru mnie zabić?

 

Ten się nawet nie odwrócił, zręcznie przeskakując wyrwę w ziemi:

 

– Oczywiście, że nie – stanął obok osmolonego muru i kontynuował: – Prawdą jest natomiast, iż posiadasz niezwykłą moc. Nie pochodzi ona jednak od Ciemności, a od Jedynego. To niezwykle rzadki dar i należy go pielęgnować, a nie uśmiercać w zarodku – szare oczy błysnęły. – Jednak jeśli zaraz nie rozluźnisz palców i nie przysięgniesz, że będziesz współpracował, możliwe, iż zrewiduję decyzję. A tego byś nie chciał…

 

Roberta oblał pot. Szybko rozcapierzył palce; gdyby mógł, to by każdy z nich wykręcił w inną stronę.

 

– Doskonale – arcymistrz ponownie uśmiechnął się ciepło, a potem zawołał głośno: – Odnalazłeś ją, Erath?

 

Gdzieś z prawej strony odpowiedział mu głos mistrza z laską:

 

– Tak, żyje!

 

– Uważaj na tę pannę! Zabieramy ją ze sobą, jest nadzwyczaj ważna dla naszego nowego przyjaciela…

 

Serce zabiło mocniej. Rob czuł, jak się rumieni, oczywiście, tylko na niepoparzonej części twarzy.

 

Jeszcze nikt nie nazwał go przyjacielem.

 

– Co się ze mną stanie? – zapytał, a w jego głosie przebrzmiewała ciekawość, a także nadzieja.

 

– Otrzymasz nowe życie.

 

Robert dokładnie otulił się ciepłym płaszczem. Pierwszy raz od bardzo dawna nie obawiał się nadchodzącego dnia.

 

 

EPILOG

 

 

Za oknem wciąż panował mrok, choć świt zbliżał się nieubłaganie.

 

Robert siedział zgarbiony na krawędzi łóżka. Wzrok wlepiał w szare kamienie przeciwległej ściany, jakby w szparach między nimi znajdowały się odpowiedzi na dręczące go pytania. Trzymając w dłoniach drewnianą maskę, opuszkami palców badał jej fakturę. Wzdrygał się za każdym razem, kiedy gładka, delikatna powierzchnia ustępowała miejsca ostrej, poszarpanej części.

 

Krzywy uśmiech wpełzł na twarz młodziana.

 

Wstał, podszedł do dębowego biurka, położył maskę na blacie tuż obok białego kikuta powoli dopalającej się świeczki i pary rękawiczek. Niewielki, płochliwy płomień nie radził sobie z oświetleniem sporej komnaty. Mimo to Robert nie obawiał się, iż może na coś wpaść, robiąc sobie krzywdę – doskonale wiedział, gdzie wszystko stoi. A nie było tego wiele: niewygodne łóżko, drewniane biurko, dwa krzesła, zbierający kurz regał oraz prawie pusta szafa. Dalej uważał, że cela jest dla niego stanowczo za duża, ale nie miał zamiaru kłócić się w tej sprawie.

 

„Mam dużo czasu, żeby wypełnić tę przestrzeń” – pomyślał po raz kolejny, wciąż nie mogąc uwierzyć, jak drastycznie wszystko się zmieniło.

 

Zwrócił wzrok w kierunku okna.

 

Wydawać by się mogło, że jakaś niewidzialna dłoń namalowała wzdłuż horyzontu jasnopomarańczową linię, oddzielając niebo od ziemi.

 

Robert nerwowo przełknął ślinę. Westchnął, chwytając śnieżnobiałe, atłasowe rękawiczki. Ostrożnie włożył najpierw lewą, czerpiąc niemożliwą do opisania przyjemność z dotyku delikatnej tkaniny na poparzonej skórze. Zanim włożył drugą, dwoma palcami musnął szeroką bliznę, zdobiącą środek prawej dłoni. Nie czuł już bólu, odzyskał też pełną sprawność, a mimo to… Pokręcił głową, zakładając drugą rękawiczkę. Z zachwytem przyglądał się skomplikowanemu wzorowi wyszytemu czerwoną nicią na grzbietach rękawiczek, a także niewielkim, krwawo błyszczącym rubinom, układającym się w symbol ognia.

 

Puk, puk, puk.

 

Wzdrygnął się niczym rażony piorunem. Bezzwłocznie sięgnął po maskę, gotów ukryć za nią twarz, ale w porę się opamiętał.

 

– Wejść – przemówił pewnym głosem.

 

Masywne drzwi zaskrzypiały, a w progu stanęła postać o szczupłej sylwetce. Odziana była na modłę nowicjuszy Zakonu: podkute, skórzane buty z wysokimi cholewami, idealne zarówno do jazdy, jak i dalekich wędrówek; doskonale skrojone, ciemnogranatowe spodnie ze skórzanymi wzmocnieniami; tego samego koloru, średniej długości kurta ze sporym kapturem z symbolami Szkarłatnych Płaszczy wyszytymi na piersi; sięgająca do bioder czerwona peleryna, a także nabijany stalowymi guzami, skórzany pas z mieczem.

 

Robert jednym kącikiem ust uśmiechnął się szelmowsko, drugi zaledwie drgnął.

 

– Wciąż nosisz ten stopiony złom? – zagadał swobodnie. – To z sentymentu, czy nie zaproponowali ci lepszego kawałka stali?

 

Cisza.

 

– Trudno wykorzenić stare nawyki, co? – mruknął, raz jeszcze spoglądając za okno. Horyzont mienił się już mieszaniną płomiennego pomarańczu i krwawej czerwieni. Oślepiający złoty dysk z wolna wspinał się na nieboskłon, nieśmiało przeglądając się w spokojnie falujących wodach Słodkiego Morza.

 

Szczupła postać podeszła bliżej.

 

Rob spojrzał nań, nadziewając się na przenikliwe spojrzenie szmaragdowych oczu; czaił się w nich filuterny błysk. Choć na bladej twarzy otoczonej aureolą jasnych włosów nie spostrzegł żadnego grymasu, wiedział, że Arrowyn świetnie się bawi, obserwując jego zdenerwowanie.

 

Poczuł jej dłoń na ramieniu.

 

Zamknął oczy, zbierając myśli. Dręczyły go wątpliwości, ale przecież nie miał wyboru. Istniały tylko dwa wyjścia: skorzystać z szansy i stać się kimś, bądź zginąć. Decyzja z pozoru była prosta. Ale tylko z pozoru.

 

– Proszę, podaj mi płaszcz – przemówił w końcu.

 

Arrowyn odeszła w stronę szafy, Robert zaś podniósł maskę, skupiając na niej wzrok.

 

Była na równi piękna i straszna. Wykonana z mistrzowską precyzją, z dbałością o najdrobniejsze detale. Prawa strona mieniła się obsydianową czernią o idealnie gładkiej powierzchni, pokrytej twardym lakierem. Lewa wyglądała tak, jakby trawiły ją nigdy niegasnące płomienie, pokrywały ją kolorowe postrzępione języki. Tylko uważny obserwator mógł dostrzec, gdzie kończył się jeden a zaczynał drugi, bowiem kolory płynnie przechodziły z krwawej czerwieni, przez najróżniejsze odcienie pomarańczu, na żółto złotej barwie kończąc. Jednym słowem – arcydzieło.

 

„Jednak mimo doskonałości to tylko maska, mająca ukryć szpetną twarz”.

 

Cicho szelest. Robert wsłuchał się w ten dźwięk, rozpoznając w nim ledwie słyszalną pieśń. Uspokoiła ona jego skołatane nerwy i rozsupłała węzeł żołądka. Gdyby ktoś go zapytał, nie potrafiłby wyjaśnić fenomenu Szkarłatnego Płaszcza. Wystarczyło, iż czuł jego ciężar na ramionach, a przy każdym ruchu słyszał nieśmiały szelest aksamitu, a zyskiwał siłę oraz pewność siebie.

 

Teraz było podobnie.

 

– Dziękuję, Arrowyn – mruknął, zakładając maskę.

 

Ostatni raz spojrzał w okno…

 

– Do usług, mistrzu Reyert – odpowiedziała, lekko się kłaniając.

 

Nadszedł nowy dzień.

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

 „Za plecami miał ostrzeliwaną deszczem polanę…” – Może zamiast ostrzeliwaną - …sieczoną deszczem polanę…

 

„…by Louis w akcie desperacji zrobił to samemu sobie.” – …by Louis, w akcie desperacji, sam sobie to zrobił.

 

„…ale wszechobecne ciemności mu to uniemożliwiły.” – …ale uniemożliwiły mu to wszechobecne ciemności.

 

„Wykonał niepewny krok podpierając się na drewnianej lasce.” – Wykonał niepewny krok podpierając się drewnianą laską. Lub – Wykonał niepewny krok opierając się na drewnianej lasce.

 

„Wyjdź zza kryjówki…” – Wyjdź z kryjówki…

 

„…skrzypienie podobne temu, które usłyszeć można w zimę, przechadzając się w mroźny wieczór…” – …które usłyszeć można zimą…  

 

„…zdziwiony, iż z sparaliżowanej piersi wydobył głos.” – Nawet z piersi, zdrowej i wolnej od paraliżu, nie wydobędzie się żaden głos. Głos wydobywa się z krtani.

 

Gdzie idziemy?”Dokąd idziemy?

 

„…zapytał, a w jego głosie przebrzmiewała ciekawość…” - …zapytał, a w jego głosie pobrzmiewała ciekawość… Przebrzmiewać, to – kończyć się, przestawać być aktualnym.  

 

„…zbierający kurz regał…” – To nie regał zbierał kurz, ale kurz osiadał na regale.

 

„Zwrócił wzrok w kierunku okna. – Może wystarczy – Spojrzał ku oknu.

 

„…w progu stanęła postać o szczupłej sylwetce.” – …w progu stanęła szczupła postać.

 

„Cicho szelest.” – Domyślam się, że miał być Cichy szelest.

 

Przeczytałam. Ostatnią kropkę i słowo KONIEC, także.

Jakkolwiek przeszkadzał mi, miejscami, zbyt kwiecisty język i szczegółowe opisy, czytałam nie bez przyjemności i zaciekawienia. Rozumiem, że taki był Twój zamiar i starałeś się realizować opowieść w sposób, jaki uznałeś za najlepszy, dla przekazania czytelnikowi swojej wizji.

Losy Roberta potoczyły się inaczej, niż myślałam – spodziewałam się próby odzyskania majątku i jakiejś zemsty na podpalaczach, ale i tak było w nich dość dramatyzmu i woli przetrwania bohatera.

Dość banalne, ale i w jakiś sposób oczywiste, jest ukaranie wszystkich „złych” – takie prawa obowiązują w podobnych opowieściach. Natomiast „dobrzy”, zgodnie z tymi samymi regułami,  będą żyć długo i szczęśliwie.

Dziękuję i mam nadzieję na kolejne opowiadania. W razie posuchy przeczytam któreś z już zamieszczonych na portalu.

Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyznaję się, że lubię upiększać zdania, czasami może za bardzo, ale będę nad tym pracował, aby znaleźć złoty środek między 'kwiecistością', a potoczystością narracji :)

Cieszę się, że udało mi się jednak czymś Cię zaskoczyć i fabuła nie była do końca tak oczywista, jak mogłoby to się wydawać. Cieszyłbym się też bardziej, gdyby lektura sprawiła Ci niezaprzeczalną przyjemność, ale jak na razie muszę się zadowolić tym, iż czytałaś nie bez przyjemności ;P

Martwi mnie jednak fakt, że chyba zbyt słabo zaznaczyłem, kto w tym tekście jest tak naprawdę zły. Dzieciaki co prawda dokuczały Robertowi, ale to zakonników - konkretnie Szkarłatnych Płaszczy - bał się jak, jakby to dziwnie w tym wypadku nie brzmiało, ognia. Z jednej strony nie chciałem przesadzać z dokładnym opisem zakonu, głoszonych przezeń dogmatów i zasad nim rządzących, aby dodać owej instytucji tajemniczości, ale z drugiej chyba potraktowałem to zbyt po macoszemu, przez co końcówka nie wywarła takiego wrażenia, na jakie  liczyłem ;/ Gdy będę pracował nad tym tekstem wezmę to pod uwagę!

 Jak najbardziej zachęcam do lektury pozostałych tekstów (szczególnie ten z Sherlockisty mógłby rzucić więcej światła na zakon i Szkarłatne Płaszcze), choć nie ze wszystkich jestem specjalnie dumny.

Raz jeszcze dziękuję za przeczytanie całości! Nawet jeśli miałabyś być jedyną czytelniczką, warto było wrzucić owy tekst, aby poznać Twoją opinię i otrzymać świetną korektę :) Co prawda wciąż liczę na kolejnych czytelników, ale Tobie jako pierwszej kłaniam się w pas :)

Pozdrawiam serdecznie i mam nadzieję, że przyjdzie nam jeszcze dyskutować pod innymi tekstami! 

Chwalebna deklaracja. Istotnie, warto pracować nad znalezieniem „złotego środka”, skoro, jak sam wyznajesz, masz tendencję do upiększania. Trafne metafory i ładne porównania są zawsze dobrze widziane, ale bywa, że prostymi słowami także można wiele wyrazić. Bywa, że jakiś autor, starając się koniecznie wzbogacić „czymś wyjątkowym” załkiem zwyczajną sytuację, może popaść w kicz, że przytoczę tu zdania „Zmysły wypełzły mu na oblicze.” Czy „Swymi głodnymi usty wpił się w jej ponętne warg pąkowie.” :-)

 

Chciałbyś, by lektura sprawiła mi „niezaprzeczalną przyjemność”. Mogłabym tak powiedzieć w przypadku tekstu nieco lepiej napisanego. Trudno jest śledzić akcję, kiedy od czasu do czasu wzrok potyka się o różne „niedoskonałości”. Wiem, że strasznie trudno poprawiać własny tekst, bo autorowi wszystko wydaje się w porządku. Czyta to, co chciał napisać i nie zauważa błędów. Zdarzyło mi się kiedyś w liście do przyjaciół dwukrotnie napisać „pierdułki”, i mimo że zostały podkreślone wężykiem, nie zauważyłam błędu. Ha, ha, ha.

Dobrze jest dać tekst do przeczytania komuś, kto szczerze powie, co mu się nie podoba, z czym się nie zgadza. Pożądane, aby nie był to osoba, która będzie oceniać subiektywnie. Nie musi być bardzo życzliwa. Niekoniecznie trzeba z jej uwag korzystać, ale mogą być cenną wskazówką.

Na mój korzystny odbiór wpłynęło zapewne także to, że przeczytałam cały tekst niemal za jednym zamachem. Śledząc kolejne części, w miarę ich ukazywania się, odniosłabym z pewnością gorsze wrażenie, albowiem w międzyczasie miałabym głowę zaprzątniętą innymi opowiadaniami, że o różnych sprawach domowo-codziennych nie wspomnę.

 

Szkarłatne Płaszcze odebrałam wyłącznie jako potencjalne zagrożenie. Myślałam, że zakon może być niebezpieczny dopiero wtedy, gdyby Robert dostał się w ich ręce. Ale, skoro – jak sam twierdzisz „potraktowałeś zakon po macoszemu”, przestaję wyrzucać sobie brak czujności. Skoro jednak mam szansę posiąść wiedzę  o Szkarłatnych Płaszczach, z pewnością to uczynię.

 

Cieszą mnie Twoje podziękowania i jest mi niezwykle miło, że pomogłam. Jednocześnie podzielam Twój smutek, bo uważam, że opowiadanie zasługuje na większa uwagę. Zauważyłam, że krótkie teksty, o których można powiedzieć, że są „gorsze niż lepsze”, mają więcej wpisów niż opowiadania dobre, ale dłuższe. Tym tłumaczę małą popularność Twojego dzieła, mimo jego niezaprzeczalnych walorów.

 

Pozdrawiam, także w imieniu mojej Kotki, która cały czas usiłowała coś dopisać swoją kosmatą łapką.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam. Całość.

Cóż mogę rzec? Całkiem niezłe. Na tyle wciągające, że sięgałam po następne części, ale nie porwało mnie aż tak, żebym połknęła wszystkie części naraz.

Generalnie nie przeszkadzają mi długie opisy ani kwiecisty język, choć u Ciebie sporo było zwrotów i słów, które wydały mi się nie na miejscu i/lub wciśnięte na siłę albo po prostu mi nie pasowały - jak ta ostrzeliwana deszczem polana czy kikuty świec - nie mogły być po prostu ogarki albo niedopałki? Kikut kojarzy mi się z czym, co zostaje po odcięciu dalszej części... Ale to takie subiektywne odczucia. Nie będę wypisywać moich zdaniem błędnych czy kulejących fragmentów, bo żaden ze mnie polonista, większości błędów (swoich i cudzych) nie zauważam. Ja mogę opisać swoje odczucia co do teksu.

Niektóre sceny wydały mi się niepotrzebne (ale zupełnie inne niż te, o których wspominał Julius), inne nieprawdopodobne - Na prawdę nie było innego sposobu na wydostanie się z ogrodów? I po cholerę on w ogóle wracał do Braciszków? Vivien zawsze robi lody pierwszym lepszym, którzy o to poproszą? Tak w ogóle, to udusiłabym tę dziewczynę jej włosami - strasznie działała mi na nerwy, ale to chyba dobrze, kiedy bohaterowie wywołują jakieś emocje w czytelniku ;) Najbardziej intrygująca wydała mi się... Arrowyn. Brakowało mi ujawnienia pobudek, jakie nią kierowały, a może to właśnie było w niej takie tajemnicze?

Zarzut Juliusa co do schematyczności nie był pozbawiony podstaw, ale nie przeszkadzało mi to - w końcu wszystko zostało już wymyślone, a główny bohater musi przeżyć, inaczej nie ma po co dalszych części pisać ;) Ale scena kiedy ścigający rozmawiają tuż obok ukrytego poszukiwanego - no litości! ;)

Co do końcówki - nie zaskoczyłeś mnie, spodziewałam się takiego obrotu spraw, odkąd pojawił się Starrus (wpisywało się we wspomniany już nurt schematyczności, po prostu nie mogło się inaczej skończyć, prawda?) Ale nie przejmuj się, zawsze trafi się taka osoba, co powie: "Łeee, przewidziałem to".

Ad. Regulatorzy: "spodziewałam się próby odzyskania majątku i jakiejś zemsty na podpalaczach" - ja czytając odniosłam wrażenie, że to jednak Robert wywołał pożar domu...

A, zapomniałabym - ropa nie wypływa ze świeżych ran i poparzeń. Neutroflie potrzebują trochę czasu, żeby przejść do uszkodzonych tkanek/miejsc stanu zapalnego, zebrać się w dostatecznie dużej ilości i obumrzeć. Z dopiero co zrobionych ran moze wypływać krew i limfa, wypływ surowiczy czy wysięk. Ale to tak na marginesie, po prostu rzuciło mi się w oczy.

Pozdrawiam serdecznie.

@regulatorzy: Mimo wszystko staram się zachować pewien umiar i nie przesadzać z przekombinowaniem porównań, czy metafor, żeby nie wprawiać czytelnika w konsternację lub przypadkowo doprowadzić go do śmiechu. Zauważyłem, że mam tendencję do kombinowanych opisów na początkach rozdziałów, bo te zwykle są najtrudniejsze i zaczynają się od przedstawienia otoczenia – mając tę wiedzę postaram się coś z tym zrobić :)

Niestety, nie mam znajomych, którzy pałaliby miłością do fantasy, więc przestałem już rozsyłać teksty, bo nie chce mi się wciąż i wciąż prosić, aby rzucili na nie okiem. Sam czytam je do znudzenia, ostatnio słucham też jak czyta mi je IVONA, ale nie zawsze mam czas na takie sesje (przeczytanie jednej strony trwa od 8 do 12 min. Jeśli owych stron jest 70, trudno wytrwać wsłuchując się w ten komputerowy głos nie dostając szału). Dlatego tak bardzo cenię sobie ten portal i wskazówki i rady takich użytkowników jak Ty i niżej podpisana Sylwien, czy też jakże szczegółową łapankę Juliusa (który zwrócił mi uwagę na problem z imiesłowami, za co raz jeszcze dziękuję, bo dało mi to motywację, żeby w końcu o nich poczytać!). Jak już wspominałem zamierzam kontynuować pracę nad tym tekstem, powyrzucam trochę niepotrzebnych s łów, przemodeluję co dziwniejsze zdania, może wyrzucę niektóre sceny, popracuję nad dopieszczeniem innych spraw – może wtedy wrzucę całość raz jeszcze, żeby pochwalić się efektem, lecz to na razie piosnka przyszłości. Teraz wolę się skupić na nowych projektach. Tekstach osadzonych w tym świecie :)

Oczywiście, że zakon to tylko potencjalne zagrożenie do czasu, aż nie dopadną Roberta, ale owe zagrożenie wywoływało w nim paniczny, wręcz paraliżujący strach, co chyba zbyt słabo zaznaczyłem. Gdybym dosadniej określił dogmaty zakonu (który twierdzi, że coś takiego jak magia nie istnieje, a wszystkie nadnaturalne zjawiska tłumaczy wpływami mocy nieczystych, które trzeba bezwzględnie tępić) zaskoczenie ostatecznym obrotem spraw byłoby większe i bardziej szokujące :)

Ja już nauczyłem się, że tekst długi i osadzonych w realiach fantasy nie może liczyć na wielki odzew, ale zawsze pozostaje nadzieja (a wszyscy wiedzą, czyją jest matką). Tym bardziej doceniam każdego czytelnika i jego opinię. Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam Ciebie i Twoją kotkę :P

 

Sylwien:  Wiem, że niektóre fragmenty mogą brzmieć dziwnie, ale język polski jest na tyle bogaty w słowa, że aż się prosi, aby się nim bawić. Czasami z tych zabaw wychodzą zabawne kwiatki, innym razem dziwaczne pokraki, ale osobiście mam dość po dziurki w nosie tych samych porównań i mało ciekawych metafor, dlatego od czasu do czasu pozwalam wyobraźni na swobodę – może zbyt bardzo, ale jak rozwijać warsztat i styl? :P

Co do scen, to już mam kilka kandydatek do wyrzucenia, bądź solidnego przemodelowania ;) Nie, z ogrodu nie było innej drogi ucieczki (ogród łączący ze sobą Domostwo i Świątynię był otoczony wysokim, solidnym murem, więc mógł albo się na niego wspiąć – co byłoby bardzo trudne z poparzonymi dłońmi – bądź przewrócić największe drzewo, aby zniszczyło mur). Wrócił, bo nie chciał zostawić Viv samej (chyba dało się zauważyć, że był w niej zakochany), a jedyne miejsce, które przyszło mu do głowy, gdzie dziewczyna będzie bezpieczna i dostanie opiekę to Domostwo Jedynego; przy okazji liczył, że ktoś opatrzy jego rany :) Haha, dobre pytanie :P To miało pokazać kontrast, między wyobrażeniami Roberta na temat Vivien, a tym, jaka była naprawdę; miała działać na nerwy, więc spełniła swoje zadanie :) Pobudki Arrowyn zostały ujawnione! :P Należy ich szukać w rozmowie poprzedzającej uwolnienie się Roberta (nie chciałem tego pisać wprost i przedstawiłem to w formie plotek, ale i z tego można wywnioskować, dlaczego przywiązała się do Roberta).

Drzewa Donżonowe są naprawdę sporych rozmiarów (najłatwiej je porównać z baobabem, ale posiadają więcej liści, więc idealnie nadają się na kryjówki), a nikt przy zdrowych zmysłach nie szukałby poparzonego chłopca na szczycie owego drzewa – bo jakby miał się tam wspiąć? Nie mniej, scena z jednej strony miała być zabawna (właśnie owa rozmowa tuż obok ściganego), a z drugiej strony miała pokazać, co o Robercie myślą ludzie z Verdun.

Pierwotnie miałem zamiar nieco inaczej rozpisać scenę z dwójką Mistrzów zakonu. Ereth miał mocno nadszarpnąć i tak już wątłe zdrowie Roberta, który następnie miał zostać zamknięty w pułapce z cieni (co miało sugerować, że zginął). Ostatecznie postanowiłem rozegrać to inaczej, gdyż nie chciałem jeszcze bardziej wydłużać opowiadania poprzez tłumaczenie, co tak naprawdę się stało (choć może w ten sposób osiągnąłbym lepszy efekt – sprawa do przemyślenia). I tak, Robert musiał przeżyć, bo mam co do niego jeszcze duże plany ;)

Nigdzie nie zostało to napisane wprost, ale rzeczywiście, to Robert wywołał pożar – choć nieświadomie.

Tak zastanawiałem się nad tą ropą – dzięki za wytłumaczenie, będę pamiętał na przyszłość!

 

Serdecznie dziękuję zarówno za przeczytanie, jak i za bardzo satysfakcjonujący komentarz :) Dwie czytelniczki, którym tekst w miarę przypadł do gustu, to już dla mnie spory sukces! Co prawda spodziewałem się raczej męskiej publiczności, ale kobieca cieszy mnie dwa razy bardziej :)

 

Dziękuję Paniom za komentarza i mam nadzieję, że to nie nasze ostatnie spotkanie :)

 

 

Nieważne, czyją matką jest nadzieja, ważne, że umiera ostatnia. ;-

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I ja przeczytałem w końcu, choć przyznaję bez bicia, niektóre częsci niezbyt uważnie. Bo porywająca Twoja opowieść nie jest, acz fragmentami czyta się przyjemnie. Jak dla mnie za dużo opisówbyło związanych z samym ogniem i tymi wszystkimi niezbyt przyjemnymi oparzeniami bohatera. I zakończenie dziwne, bo rola Szkarłatnych Płaszczy trochę niejasna. I jeszcze taka ogólna refleksja, gdyby w takich średniowiecznych czasach ktoś się afiszował takimi zdolnościami pirotechnicznymi, to znaczy mógłby spopielić, kobo chce, od razu zostałby zaciukany przez zwykłych ludzi, jesli nie przez inkwizycję czy kogo tam. Po prostu odmiennośc budzi strach, zwłaszcza tak niebezpieczna odmienność.

No a sam pomysł do nowych nie należy, wspomnę tylko Kinga, który napisał znaną powieść w tym temacie. a jeszcze dawniej nasz klasyk S. Grabiński stworzył niezwykłe opowiadanie "Czerwona Magda", może to nawet on stworzył po raz pierwszy utwór oparty na tym pomyśle, bo to prawie 100 lat temu.

Ale już przestaję wydziwiać i pozdrawiam.

 

I jak każda matka kocha swoje dzieci :)
Także życzę jeszcze wielu czytelników :) Zadowolonych oczywiście!

Ad słowa i słówka - nie przejmuj się, jak już napisałam, to subiektywne odczucie czy jakieś porównanie mi pasuje czy nie.

Ad ucieczka - na drzewa mógł się wspinać, a na mur to już nie? ;) OK, wspinałam się i na jedno i na drugie, i też wolę drzewa, więc jestem w stanie zrozumieć. Choć z poparzonymi dłońmi wolałabym nie włazić na nic.

Ad. powrót - ja to bym na jego miejscu poszła w drugą, do najbliższej chaty, gdzie próbowałabym szukać pomocy, choć oczywiście z takim wyglądem mogłoby być ciężko. Ew. podrzuciłabym Viv na skraj jakieś wsi czy coś. 

Ad. Arr - dotarło. Nie wpadłam na to od razu, bo często gęsto ofiary przemocy w rodzinie wcale nie pałają nienawiścia do swoich oprawców, wręcz przeciwnie, usprawiedliwiają ich działania ("to na pewno moja wina") i kryją w momencie, gdy coś wychodzi na jaw. Dla innych to pewnie jasne i czytelne :)

Znam Twój ból jeśli chodzi o brak pre-czytelników - też już zrezygnowałam z zamęczania znajomych moimi tekstami. A Ci, których ewentualnie mogłabym namówić, notorycznie mówią "pisało gdzieśtam" i "ubierz sweter" więc w kwestii poprawnej polszczyzny to... no właśnie.

Powodzenia w snuciu dalszych opowieści o Robercie :) Nie zdziw się, jak jeszcze kiedyś zobaczysz mój nick pod swoim opowiadaniem :)
Pozdrawiam

@Agroeling: Szkoda, że opowieść nie porawała, ale to kolejny krok na dordze do doskonałości - skoro są już fragmenty, które dają radę, to kiedyś może całość będzie trzymała taki poziom ;)

 

Przyznam się bez bicia, że chciałem zrobić z ognia i płomieni drugiego bohatera tego opowiadania, stąd tyle miejsca (a także wysiłku) poświęconego opisom owego żywiołu i jego manifestacji. Dokładne opisy obrażeń bohatera miały zaś pokazać, że ten chłopiec naprawdę wiele przeszedł - najpierw okropne poparzenia i śmierć rodziców, następnie próba uduszenia go i oskarżenia o podpalenie domu oraz zamordowanie mężczyny, który go wyniosł z płonącego domu, szykanowania ze strony dzieci i podejrzenia o stosowanie magii - on bał się o życie, tracił wiarę w siebie, wątpił, czy wciąż jest człowiekiem; owe opisy miały dać fundament pod to wszystko ;)

 

Zauważ, że Robert od samego początku (jak tylko poparzył Lorou) bał się tego, że Szkarłatni go dopadną (zakon miał być tajemniczy, przerażający, a ostatecznie niejednoznaczny - chyba nie całkiem taki wyszedł) i planował ucieczkę. Prawdziwa moc przebudziła się w nim dopiero w lesie, gdzie żył zdala od ludzi, którzy mogliby sie go obawiać. Skoro nie mieli pojęcia o tym, że żyje, a jużkompletnie nic nie wiedzieli o jego 'mocy', nie mieli więc powodu, żeby na niego polować. Sytuacja zmieniła się, gdy w środku znikąd pojawił się wraz z przerażoną dziewczyną. Posłano po Szkarłatnch, a ci się zjawili następnego ranka - czyli owe przesądne, quasi średniowieczne społęczeństwo sięgnęło po wyższą instancję (Szkarłatni są czymś na podobieństwo inkwizycji) więc łańcuch przyczynowo-skutkowy został zachowany :P

 

Nie znam przytoczonych pozycji, a inspirację do owego opowiadania czerpałem z zupełnie innych źródeł - nie liczyłem też na specjalną oryginalność ;) Lubię pisać fantasy, mam w głowie sporo pomysłów na bohaterów i ich losy, a nie mam zamiaru zmieniać moich wizji tylko dlatego, że ktoś już kiedyś napisał coś podobnego.

 

W każdym razie dzięki za przeczytanie, komentarz i uwagi :) Pozdrawiam serdecznie! 

No, przeczytalem. Przeszkadzaly mi przegadane fragmenty tekstu, przerysowane postaci jak vivian i niektore wywnetrznienia bohatera. Za to bardzo podobalo mi sie tempo i rozklad napiecia, dzieki ktorym z dosc banalnej opowiesci zrobiles fajne i wciagajace czytadlo. Nastepnym razem sprobuj sie porwac na bardziej ambitna fabule - z checia przeczytam.

Pozdrawiam

I po co to było?

Dziękuję za przeczytanie i komentarz :) Przy kolejnych tekstach będę bardziej uważał, aby trzymały równy poziom i nie straszyły zbyt przegadanymi fragmentami. Cieszę się jednak, że całość przypadła Ci do gustu - to miało być dobre czytadło, więc spełniło swoje zadanie, dostarczając kilku chwil przyjemnej lektury :)

 

Co do fabuły... Powiedzmy, że mam w planach spory projekt ("Rycerz do towarzystwa", "W ogniu zrodzony" i po części "Potwór w ludzkiej skórze" przygotowują pod niego grunt i rozwijają wspólny świat), a kolejne opowiadania przedstawiają postacie, które odegrają znaczące role. Najpierw chce napisać opowiadania 'wprowadzające' owych bohaterów, aby przekonać się, jak w sprawują się w trakcie pisania o nich. Mam też kilka pomysłów na zupełnie inne opowiadania, szkoda tylko, że tak mało czasu, aby to wszystko spisać.

 

Raz jeszcze dzięki i do zobaczenia, pod jakimś tekstem ;)

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka