- Opowiadanie: emilhoff - Deus Sabaoth

Deus Sabaoth

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Deus Sabaoth

Wątpię, by ktoś zdołał to przeczytać i wypisać błędy w ciągu jednego dnia, więc raczej nie przewiduję korekty. Ewentualne brakujące przecinki i tego typu sprawy sobie darujcie, natomiast wytknięte błędy i nieścisłości w fabule poprawię w drugiej wersji opowiadania, którą kiedyś tu pewnie wrzucę.

 

Tytułjest fragmentem tekstu aklamacji z liturgii katolickiej. Oto link do całej pieśni w wykonaniu grupy Anuna. To tak dla klimatu.

 

http://www.youtube.com/watch?v=AXrCD5KNLxQ

 

 

Deus Sabaoth

1.

 

 

Potem ujrzałem: Oto drzwi otwarte w niebie, a głos, ów pierwszy, jaki usłyszałem, jak gdyby trąby mówiącej ze mną, powiedział: „Wstąp tutaj, a to ci ukażę, co potem musi się stać”.

 

Apokalipsa św. Jana 4: 1

 

 

 

 

 

Zaczęło się od Agaty. A właściwie od Agnieszki, jej wnuczki. Agnieszka jest – czy raczej do niedawna była – studentką dziennikarstwa i podążając za swym powołaniem postanowiła założyć bloga, aby informować ludzi o wielu różnych rzeczach, które wcale ich nie interesują. Przez kilka tygodni zamieszczała w sieci reportaże z wydarzeń z życia Warszawy (otwarcie drugiej linii metra, inauguracja jakiejś wystawy ku czci dawno zmarłego poety w rozpiętej koszuli, oddanie do użytku nowego parczku przy osiedlu na Bielanach i temu podobne). Wrzucała też filmy z kotami i nasze wspólne słit-focie. Generalnie jej blog nie był czymś, na co ludzie natykali się, szperając w sieci, chyba że wklepali w Google coś naprawdę dziwnego. Jedyne komentarze, jakie pojawiały się pod jej postami, zbyt często opatrzonymi zdjęciami tablic rocznicowych i uśmiechniętej pani prezydent miasta, pisałem ja i moi ziomkowie, żeby Agnieszka poczuła, że jej praca ma sens.

 

Nieważne. Ważne było to, że po paru tygodniach od pojawienia się pierwszego wpisu na Agnieszkowym blogu, jej babcia, Agata, zaczęła mieć dziwne sny.

 

Wiele historii zaczyna się od dziwnych snów. Jednak Agata nie była typem zdziwaczałej emerytki, pod której moherowym beretem ostała się już tylko jedna myśl: by pojawić się na pierwszej stronie „Faktu” pod dowolnym pretekstem. Agata była całkowicie zrównoważoną starszą panią, tryskającą zdrowiem i poczuciem humoru, która – choć przeżyła wojnę światową, okupację, ludową ojczyznę i transformację ustrojową – nie była syta życia. Aktywnie uczestniczyła w większości wydarzeń organizowanych przez radę osiedla, uchodziła też za pewien rodzaj celebrytki i światowej persony, gdyż od czasu do czasu dostawała z Tel Awiwu zaproszenie na tę czy inną uroczystość. W czasie wojny trzymała pod podłogą pięciu Żydów. Kiedyś też opowiedziała Agnieszce, jak otruła Niemca zupą grzybową, ale ponieważ nigdy więcej nie wspominała tej historii, należy chyba uznać, że ją zmyśliła.

 

Dodam jeszcze, że Agata nie nosiła beretu i nie słuchała wiadomego radia, chociaż była pobożna i często odwiedzała pobliski kościół. Bardzo dbała o swój adapter i kiedy miała ochotę na trochę muzyki, opuszczała igłę na jeden ze swoich winyli. Często z otwartego okna balkonowego dochodziły głosy jej ulubionego sekstetu – „Comedian Harmonists” – utrwalone na matowym, czarnym dysku.

 

Wróćmy do snów, które zaczęła miewać Agata. Sprawiły one, że starsza pani utraciła wiele ze swej żywiołowości. Stała się cichsza, nieco mniej rubaszna, więcej czasu spędzała w świątyni, w przytulnej ciasnocie konfesjonału opowiadając o swoim zmartwieniu księdzu Marcinowi. Znałem go wówczas tylko ze słyszenia, nie chadzałem na jego msze i śmiertelnie nudne kazania.

 

Zaduma Agaty zainteresowała w końcu Agnieszkę, uruchamiając jej dziennikarski alarm – i od tego właśnie zaczyna się ta historia.

 

Dziewczyna postanowiła przeprowadzić wywiad ze swoją babcią, żeby udostępnić go potem ludziom na blogu. Uznałem początkowo, że to świetny pomysł, i zaoferowałem swoją pomoc przy kamerze. Myślałem, że będą rozmawiały o powstaniu warszawskim albo o tej zupie grzybowej, ale pierwsze słowa Agaty wyprowadziły mnie z błędu.

 

– Wnusiu – powiedziała przed obiektywem. – Wczoraj w nocy przyszedł do mnie anioł Pański i rzekł, że za dwa dni zostanę wzięta do nieba, bo nadszedł już koniec czasów. Ty jednak pozostaniesz tutaj, żeby się oczyścić.

 

Po tych słowach rozpłakała się i nawet moje serce drgnęło. Nie lubię patrzeć, jak cierpią starsi ludzie i małe koty.

 

 

2.

 

 

Sami bowiem dokładnie wiecie, że dzień Pański przyjdzie tak, jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: „Pokój i bezpieczeństwo” – tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie ujdą.

 

Pierwszy List do Tesaloniczan 5: 2-3

 

 

 

Wspólnie pocieszaliśmy Agatę przez dobre pół godziny. Zupełnie się rozkleiła: płakała, tuliła wnuczkę i głośno zapewniała ją, że wszystko będzie dobrze i żeby się nie bała. Mówiła, że gdyby to od niej zależało, zostałaby z nią, żeby pomóc jej przejść przez to wszystko. Agnieszka odpowiedziała, że nic nie rozumie i pytała, co ma na myśli mówiąc „to wszystko”. Agata wydmuchała nos w chusteczkę i przez kilka minut mówiła drżącym głosem. Taśma z nagraniem ciągle powinna być gdzieś w zgliszczach naszego bloku. To, co nam wtedy powiedziała, brzmiało mniej więcej tak:

 

– Aguś, ja wiem, że nigdy nie byłaś specjalnie kościółkową dziewczyną, i może to dobrze, bo przecież młoda jesteś. Ale to, co widzę ostatnio w nocy, sprawia, że umieram ze strachu o ciebie. Codziennie rano biję się z własnymi myślami, bo nie wiem, czy mam się cieszyć, że Pan już przychodzi i weźmie mnie, czy też powinnam rozpaczać, bo tobie każe zostać tutaj i przeżyć… te rzeczy…

 

– Babciu, zwolnij! Co to znaczy „te rzeczy”?

 

– To znaczy Dzień Pański, skarbie.

 

– Dzień Pański? Że niby Sąd Ostateczny?

 

– Armageddon – podpowiedziałem zza obiektywu.

 

– Nie, skarbeńka – westchnęła Agata. – Dzień Pański ma być dniem sprawiedliwości, dniem gniewu Boga na grzeszników. Obawiam się, że musicie przez to przejść, bo inaczej nie zostaniecie wpuszczeni do Jego Królestwa.

 

– Jak w Biblii… – mruknęła Agnieszka z delikatną nutką dezaprobaty. – Babcia wierzy w te całe proroctwa i przepowiadanie przyszłości?

 

– Nie wiem wiele o proroctwach, Aguś, ale Dzień Pański wypada w najbliższy piątek.

 

Dałem Agnieszce znak, żeby kończyła. Przy całej mojej sympatii dla Agaty nie miałem wątpliwości, że chwilowo była oderwana od rzeczywistości; poza tym jej apokaliptyczne sny nie nadawały się specjalnie na bloga o drugiej linii metra i roku Słowackiego.

 

– Idźcie, idźcie, nie zatrzymuję was – powiedziała Agata, gdy już dopiliśmy herbatę i zbieraliśmy się do wyjścia. – Obawiam się, że i tak nie ma na ziemi nikogo, kto mógłby wam teraz pomóc, skarbeńka.

 

Wieczorem tego samego dnia zobaczyłem w „Wiadomościach” najdziwniejszy reportaż w moim życiu. Córka byłego prezydenta otwierała właśnie z wielką pompą nowy butik w centrum Warszawy. Wbiła się w dżinsy tak ciasne, że można było przez nie dostrzec, czy ogoliła nogi. Ogoliła. Nieważne. Miała też wokół szyi jedwabny szal, taki dla picu, żeby ludziom wydawało się, że wielka z niej artystka i intelektualistka.

 

W którymś momencie prezydentówna zniknęła z pola widzenia kamery, chyba po to, żeby reporterzy mogli zrobić jej parę zdjęć w środku butiku. Po minucie wybiegła z budynku z krzykiem, skręciła sobie kostkę na stopniu i padła jak długa na chodnik. Faceci z ochrony podbiegli, żeby jej pomóc. Nadal krzyczała, ale nie z bólu czy upokorzenia, tylko ze strachu. Jedno z ujęć pokazało jej twarz; zapamiętam ten widok do końca życia. Jej śliczna buzia zmieniła się w maskę grozy. Między piskami i spazmatycznymi oddechami wybełkotała:

 

– Tam jest potwór… Chciał zabrać mi szal!

 

To z kolei była najdziwaczniejsza kwestia, jaką kiedykolwiek słyszałem w telewizji. Nie miałem jednak czasu, żeby nad nią pomedytować, bo kamera pokazała, jak z butiku wytoczył się jeden z tych facetów, którzy weszli do środka razem z prezydentówną, by ją obfotografować na tle butów czy co tam się sprzedaje w butikach.

 

Agnieszka, która oglądała program razem ze mną, krzyknęła.

 

Facet miał wielką, ziejącą ranę, idącą przez sam środek jego twarzy. Był tak oszołomiony, że zdawał się w ogóle nie zauważać straszliwego urazu. Podszedł do kamery, i powiedział:

 

– Kurwa mać. Nigdy nie widziałem tylu oczu.

 

Oczywiście rozpętało się piekło. Były prezydent z właściwą sobie energią zaczął miotać się po mediach, rzucać jopy, oskarżenia i żądania. Nie można było mu się dziwić: jakiś psychopata chciał przerżnąć jego córkę na pół toporem, a przeżyła tylko dlatego, że pod ostrze nawinął się pechowy fotograf. Jednak już po paru godzinach okazało się, że psychopata – choć teraz wiem, że wcale nie był to żaden psychopata – nie działał sam. Po zapadnięciu zmroku w całym centrum Warszawy zaczęto odnajdywać straszliwie pociętych ludzi. Media wrzały, naczelnik policji gęsto się tłumaczył, podejrzewano terrorystów i zorganizowaną grupę przestępczą. Nic jednak nie wybuchało, a żadna z ofiar nie została okradziona. Wreszcie któryś z nadawanych non-stop serwisów informacyjnych dopuścił przed kamerę dyrektora warszawskiego zoo, który powiedział:

 

– Jak tak patrzę na te zdjęcia z telewizji, to powiedziałbym, że tych ludzi zaatakował bardzo duży lew.

 

Przez resztę wieczora i całą noc telewizja i radio ostrzegały Warszawiaków przed bezpańskim lwem, biegającym po centrum. Jednak oficjalny komunikat zoo stwierdzał, że żadne zwierzę nie uciekło ze swego wybiegu, więc rzekomy lew musiał pojawić się w mieście w jakiś magiczny sposób, może podrzucony przez terrorystów.

 

Sprawa stała się jeszcze gorętsza rankiem. W internecie pojawił się amatorski film jakiegoś nastolatka. Nagranie pokazywało dwóch młodzików przywiązujących trzeciego do drzewa w parku. Czwarty trzymał kamerę i chichotał, ale przestał, kiedy w kadrze pojawiło się wielkie zwierzę i jednym uderzeniem łapy rozpruło brzuch jednego z jego ziomków.

 

To rzeczywiście był potwór. Niewyraźna sylwetka była ogromna, a grzywa i ogon pozwalały jednoznacznie zidentyfikować ją jako lwa. Jednak kilka ostatnich sekund filmu sprawiło, że ludziom w całej Polsce opadły szczęki. Rozpikselowany obraz pokazywał, jak lew rozłożył skrzydła – trzy pary – i potrząsnął nimi w takim geście, jakby niedbale strzepywał pyłek z ramienia.

 

Po jakichś trzydziestu minutach pojawiły się pierwsze próby amatorskiej analizy filmu. Internauci wykorzystali wiele sztuczek i programów graficznych, by oczyścić z wszelkich niedoskonałości. Efekt, który uzyskali, tylko pogłębił ten horror. Na oczyszczonych klatkach było widać, że ciało lwa pokrywały tysiące wypustek, które mrugały, ponieważ najwyraźniej były oczami. A sam lew chyba jednak nie był lwem, bo – pomijając skrzydła – jedno z ujęć pokazało, że zamiast zwierzęcego pyska miał twarz całkiem przystojnego mężczyzny o wielkich, pustych, błękitnych oczach.

 

Media szybko zaczęły tworzyć własne teorie na temat nieszczęsnego filmu. Jedni twierdzili, że nastolatek z kolegami zrobili Polakom niesmaczny żart, korzystając z atmosfery strachu przed szalejącym na wolności krwiożerczym zwierzęciem. Inni upierali się, że dzieciak nakręcił prawdziwego psychopatę, który w dziwacznym kostiumie biega po stolicy i tnie ludzi na cienkie plasterki. Wszyscy jednak zamilkli, gdy koło południa w internecie pojawiło się wiele podobnych filmów, ukazujących przypominające lwy stworzenia rozszarpujące ludzi w Aleppo, Moskwie i Rio de Janeiro.

 

Cały ten koszmar miał jednak i dobrą stronę: wyjaśniła się sprawa szala prezydentówny. Na jednym z nagrań potworny lew odwrócił łeb do kamery – a głowę miał nie jak lew, lecz jak bawół – i powiedział całkiem wyraźnie:

 

– Szalom.

 

To po żydowsku „dzień dobry”.

 

Żydzi też tego dnia panikowali, ale z innego powodu. Nadwiślańskie serwisy informacyjne zdominowała wprawdzie sprawa potwornych zwierząt (mutantów – powiedzieli ekolodzy, przebranych terrorystów – powiedział były prezydent), ale w katolickim kraju wiadomość tej wagi nie mogła przejść bez echa i w końcu „Wiadomości” podały: sprofanowano grób króla Dawida w Jerozolimie.

 

Około drugiej po południu do kaplicy z symbolicznym grobem Dawida na wzgórzu Syjon wdarł się intruz. Pobił jakiegoś pielgrzyma, poprzewracał świeczniki, wlazł nawet na sarkofag i wrzeszczał coś w niezrozumiałym języku. Był cały umorusany ziemią, a na sobie miał tylko postrzępione prześcieradło.

 

Policja zareagowała szybko. Izrael w oficjalnym komunikacie do wyznawców religii abrahamowych przeprosił za niedopilnowanie świętego miejsca i oznajmił, że sprawca jest prawdopodobnie uciekinierem z jakiegoś domu dla obłąkanych.

 

O wiele ciekawszy był pasek, który pojawił się na dole ekranu w trakcie nadawania izraelskich wiadomości. Oczywiście ktoś go nagrał i wrzucił do sieci, dzięki czemu świat nie musiał czekać na kolejny oficjalny komunikat rządu. Na pasku żydowscy dziennikarze napisali, że profanator grobu Dawida uciekł, dosłownie rozpłynął się w powietrzu, kiedy wieziono go radiowozem na posterunek za murami Starego Miasta. Podano też do informacji, że to, co wykrzykiwał w kaplicy grobowej, tłumaczy się ze starożytnej hebrajszczyzny mniej więcej tak: „O Boże, o Boże, gdzie ja jestem, co się ze mną stało?”. Potraktowano to jako dowód szaleństwa nieszczęśnika.

 

Tknięty przeczuciem wrzuciłem grób Dawida w Google i dowiedziałem się, że faktyczne miejsce spoczynku króla znajduje się gdzieś we wschodniej części Wzgórza Świątynnego i prawdopodobnie zostało pogrzebane pod gruzami wiele wieków temu. Szukając dalej, natknąłem się na informację, że poprzedniej nocy jedna z grot we wschodnim zboczu Wzgórza została odpieczętowana, co bardzo rozzłościło archeologów, którzy wzięli ten fakt za przejaw wyjątkowego wandalizmu.

 

 

3.

 

 

Kto miłuje bliźniego, wypełnił Prawo. Albowiem przykazania: Nie cudzołóż, nie zabijaj, nie kradnij, nie pożądaj, i wszystkie inne – streszczają się w tym nakazie: Miłuj bliźniego swego jak siebie samego! Miłość nie wyrządza zła bliźniemu.

 

List do Rzymian 13: 8-10

 

 

 

Następnego dnia – w czwartek – poszedłem z Agnieszką do kościoła. Nie zwykłem tego robić, ale kiedy prosi cię twoja dziewczyna, robiąc przy tym wielkie, słodkie oczy typu

„Bambi tęskni za mamą”, nie możesz odmówić. Poza tym ciekaw byłem, co na to wszystko powie Agata i ten jej ksiądz Marcin. Niestety, nie miałem okazji pogadać z Agatą przed mszą i musiałem się jakoś przedrzeć przez całą tę celebrę. Najgorsze było wystąpienie księdza Marcina. Był zaskakująco młody jak na kogoś, kto potrafi mówić tak długi i tak nudno.

 

– Żyjemy w niespokojnych czasach, kochani, a te moje słowa można różnie rozumieć – zaczął. – Nie należy jednak pojmować ich tak, że o to nadchodzi koniec świata. Tylko Pan wie, kiedy nadejdzie ten dzień. Z tego miejsca pragnę was wszystkich zapewnić, że internetowe potwory i chuligani grasujący po Jeruzalem to nie są znaki nadejścia dni ostatnich. Od wieków Kościół tłumaczy, że cała jego działalność to są te dni ostatnie, że końcowy etap realizacji planu zbawienia to nic innego, jak działalność Kościoła w świecie. Nie ma co czekać na jakiś gong, hehe, czy inny klakson, że niby od tej chwili jest koniec świata. Świat wszedł w fazę końcową po Zmartwychwstaniu Jezusa.

 

– Te lwy wyglądają bardzo nieprzyjemnie – udało się wtrącić Agacie. Jej głos zabrzmiał słabo i głucho w porównaniu ze wzmocnionym przez głośniki wywodem księdza.

 

– Wyglądają, masz rację, córko – odparł Marcin. – Ale Godzilla na filmach też wygląda strasznie, a przecież wiemy, że to tylko kukiełka. Widzę jednak, że wszyscy jesteście poruszeni ostatnimi wydarzeniami. Dam wam więc radę, którą zawsze daję i powtarzam: módlcie się, pośćcie, przychodźcie na msze. Wasze umysły zaprzątają lęki i wątpliwości, a ucieczką od nich jest rytuał. Codzienna modlitwa i celebracja to duch chrześcijaństwa. Przestrzegając ich, będziecie czyści.

 

Z tyłu widziałem, jak Agata kręci w milczeniu głową. Przypomniałem sobie, jak nagrywaliśmy z nią wywiad, który w końcu nie trafił na bloga Agnieszki. Starsza kobieta najwyraźniej wiedziała – albo przynajmniej, jak wtedy uważałem, wierzyła, że wie – kto jest czysty, a kto musi zostać oczyszczony.

 

Ksiądz Marcin mówił jeszcze długo. Z jego kazania wyrastała nieprzyjemna konstatacja, że kto nie leży krzyżem w kościele i nie klepie paciorka, sczeźnie w piekle. Na duchu podniosła mnie Agata, do której podeszliśmy z Agnieszką po mszy.

 

– Ja tam do księży zawsze szacunek miałam, ale Marcin zupełnie się ostatnio zagubił – stwierdziła. – Pewnie się wynudziliście, skarbeńka?

 

– Nie szkodzi, najważniejsze, że ty się dobrze czujesz – odparła Agnieszka z uśmiechem. Wyszliśmy z kościoła, by móc swobodnie porozmawiać, bez ryzyka, że odbijające się od zimnych murów echo doniesie nasze słowa do uszu wszystkich mieszkańców osiedla. – Martwiłam się o ciebie ostatnio, babciu.

 

– To miło, Aguś, ale mnie nic nie grozi – oparła kobieta z przekonaniem. – Za to nie wiem, co będzie z księdzem Marcinem. Jutro przychodzi Pan, a on zupełnie zgubił tego ducha, którego miał na początku.

 

– Może za mało paciorków mówił – wtrąciłem nie bez złośliwości.

 

– W chrześcijaństwie nie chodzi o paciorki, kochany. – Agata machnęła ręką. – Chodzi o miłość do ludzi i czyny, które z niej wynikają, a nie o celebrację. Wiadomo, msza jest ważna, ale nie jako ucieczka od świata i wyzwań. Jest nawet taki fragment, bodajże u Marka, że „miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary”. Jakoś tak.

 

– To bardzo pięknie, ale przydałoby się odczytywać ten fragment częściej, zwłaszcza księżom na seminariach – powiedziałem.

 

– Nie zaszkodziłoby – przyznała Agata z uśmiechem. Spojrzała na nas bystro. – Jak tam się trzymacie?

 

– Znaczy co? – zawahała się Agnieszka.

 

– Nie boicie się lwów? – Agata chytrze uniosła brew.

 

– Mamy grube drzwi od klatki schodowej – spróbowałem zażartować. Agnieszka wcale nie traktowała tematu potwornych lwów w kategoriach żartu i przez ostatnich kilkanaście godzin miała naprawdę napięte nerwy. Najgorsze, że nic nie mogłem na to poradzić.

 

– No tak. To powinno wystarczyć, zwłaszcza że dzikie lwy nie potrafią naciskać klamek, prawda? – Agata spojrzała na niebo ponad naszymi głowami. – Macie ochotę na herbatkę? Jak chcecie, możecie zostać trochę dłużej, smutno wam tam pewnie we dwójkę w mieszkaniu.

 

– No niekoniecznie… – zacząłem, ale Agnieszka mi przerwała:

 

– Chętnie wpadniemy, babciu. Wszystko jest ostatnio jakieś takie… no nie wiem. Mam ochotę posiedzieć z tobą. Andrzej też ma. – Zmierzyła mnie znaczącym spojrzeniem.

 

– To cudownie! – Starsza pani rozpromieniła się. – Jeśli zostaniecie do wieczora, obejrzymy razem wiadomości o siódmej. Mam przeczucie, że będą ciekawe. Ale gdzieś tak koło trzeciej po południu muszę wyjść do pana Matysiaka. On i kilkoro innych z naszego osiedla to jedyne osoby, które mi wierzą. Musimy omówić razem parę spraw.

 

Agnieszka skinęła głową, trochę speszona uwagą o „jedynych osobach, które wierzą” Agacie. Wyglądała słodko, zarumieniona. Agnieszka, nie Agata.

 

 

4.

 

 

Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem. Przeto wzajemnie się pocieszajcie tymi słowami!

 

Pierwszy List do Tesaloniczan 4: 17-18

 

 

Dobrze, że wziąłem ze sobą laptopa. Spędziłem kilka godzin na szukaniu w sieci informacji o zmutowanych lwach w Brazylii, przysłuchując się jednym uchem rozmowie mojej dziewczyny ze starszą panią, która wierzyła, że następnego dnia w godzinach porannych zostanie wzięta do nieba z ciałem i duszą.

 

– Naprawdę w to wierzysz, babciu? – spytała Agnieszka, mnąc w dłoni papierek po czekoladce. Czekoladki były z rumem, co dodało niedoszłej dziennikarce nieco śmiałości. – Nie obraź się, babciu, ale to wszystko brzmi przecież jak kazanie jakiegoś obłąkanego pastora. Widziałaś film „Red State”? Był tam jeden facet, który…

 

– Wiem, skarbeńku, jak to wszystko brzmi – odparła Agata i z cichym siorbnięciem pociągnęła łyk herbaty z kubka. – I nie wymagam od ciebie ani od nikogo innego, byście dali wiarę moim słowom. Nie widziałaś tego, co ja widziałam, nie słyszałaś tego, co mnie powiedziano. Wystarczy mi wiedza, że nie tylko ja… widzę te wszystkie rzeczy, ale są też inni, jak choćby pan Matysiak, ten belfer z czwartej klatki.

 

– O czym z nim rozmawiałaś?

 

– Omawialiśmy, jak się jutro zorganizujemy. Bo przecież to się stanie już jutro. – Agata westchnęła ciężko. – Ale nie martw się, kochaneńku, ufam, że wszystko będzie z tobą w porządku. – Spojrzała na wnuczkę z czułością. Zbliżyła twarz do ucha Agnieszki i szepnęła: – Czy twój kawaler jest odważny? Możliwe, że przyda się wam nieco odwagi w najbliższych dniach.

 

Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i odparła:

 

– Nie jest to rycerz w lśniącej zbroi, ale można na niego liczyć. Co masz właściwie na myśli?

 

– Sama nie jestem pewna, skarbeńku. Wiem tylko, co przydarzy się mnie samej.

 

– Zostaniesz wzięta do nieba?

 

– Mam nadzieję, że nie dosłownie. Mam przecież lęk wysokości – zachichotała Agata, ale szybko spoważniała i zacisnęła dłoń na przegubie wnuczki. – Chcę, żebyś wiedziała – dodała po chwili – że wszystko, co wam się przydarzy, jest dla waszego dobra. Nie każdy może wejść do nieba od razu, niektórzy muszą… wykupić się. Sama się dziwię, że Pan chce zabrać mnie bez zmazania wcześniej win; daleko mi przecież do matki Teresy.

 

– Może to prawda, ale też nie znam nikogo, komu do niej bliżej. – Agnieszka przytuliła się do babci. – Nie każdy przeżył tyle, co ty, zachowując przy tym przyzwoitość. Przecież widziałaś wojnę, okupację…

 

– Naoglądałam się, to prawda. A czy opowiadałam ci, jak kiedyś przyszli do nas dwaj Niemcy, żeby sprawdzić…?

 

– Wiadomości zaraz będą – przerwałem im, kierując pytające spojrzenie w stronę pilota od telewizora.

 

– Racja, racja – powiedziała Agata i wstała spiesznie z kanapy, by włączyć odbiornik. – Chodźcie, oglądajcie. Wydaje mi się, że w innych krajach mogło zacząć się wcześniej.

 

Wzruszyłem ramionami, gdyż słowa Agaty ciągle wydawały mi się niczym więcej niż bajdurzeniem znudzonej emerytki. Wiedziałem oczywiście, że święcie wierzyła w to, co mówiła. Przyjmowałem to za kolejny dowód na jej rozwijającą się z wolna chorobę umysłową. Szkoda mi było starszej pani i pewnie nawet wzruszyłbym się jej stanem, gdyby nie to, co zaczął wywrzaskiwać spiker z ekranu telewizora. Wyglądało na to, że najświeższe wydarzenia zepchnęły lwio-podobne potwory na dalszy plan.

 

– Proszę państwa, sytuacja jest bardzo napięta! – Obraz nie był najlepszej jakości. Korespondent telewizji stał na jakimś wzgórzu na przedmieściach rozległego miasta. Towarzyszył mu żołnierz. – Za mną widzą państwo Jerozolimę, a te dymy, które unoszą się nad miastem, to pożary. Palą się ludzie, proszę państwa, a za ten horror rząd Izraela obwinia Organizację Wyzwolenia Palestyny, dla której podobne akty terroru to nie pierwszyzna.

 

Agnieszka zasłoniła usta dłonią, gdy kamera zrobiła zbliżenie na miotającego się po ulicy człowieka z włosami płonącymi jak pochodnia. Był na szczęście na tyle daleko, że mikrofon nie wyłapał jego rozpaczliwych wrzasków. Spiker mówił dalej, a w mieście za jego plecami widać było więcej palących się żywcem nieszczęśników. Szukali pomocy, wpadając na oślep w środek zbitych ciasno grupek przerażonych przechodniów. Sznury samochodów, z jakiegoś powodu opuszczonych, blokowały ulice miasta. Opary buchające z ogarniętych pożarami mieszkań unosiły się nad zaułkami, a gruba kolumna siwego dymu chwiała się na wietrze w oddali, przesłaniając Kopułę na Skale. Od czasu do czasu słychać było wystrzały.

 

– Do zamachów doszło przed kilkudziesięcioma minutami, ale na razie nie wiadomo, jak dokładnie przebiegły, kto rzeczywiście za nie odpowiada i ile pochłonęły ofiar. Kiedy to wszystko się zaczęło, byłem akurat na parkingu podziemnym, ale rozmawiałem z licznym świadkami. Twierdzą oni, że w środku miasta znikąd pojawiło się światło tak jasne, jakby samo słońce spadło na Jerozolimę. Snop jasności był niezwykle wysoki i szeroki, przesunął się przez miasto z zachodu na wschód i zniknął w okolicach zabytkowej Ściany Płaczu. Prawdopodobnie była to nieznanego rodzaju bomba lub pocisk.

 

Korespondent wetknął sobie palce w ucho, a przynajmniej mnie się tak wydawało. Przez chwilę milczał, potem poczerwieniał i wrzasnął „Co?! Proszę… proszę powtórzyć!”. Znowu chwilę pomilczał, wyciągnął palec z ucha i powiedział:

 

– Proszę państwa, otrzymałem bardzo niepokojące wiadomości. Tel Awiw na zorganizowanej w pośpiechu konferencji oficjalnie oskarżył OWP o zorganizowanie zamachów, w których zginęło około dziesięciu tysięcy mieszkańców Jerozolimy. Przed paroma minutami prezydent Stanów Zjednoczonych ogłosił gotowość jego kraju do stawienia oporu przemocy i terroryzmowi, wezwał też Iran do wydania przywódców OWP i wpuszczenia neutralnej, międzynarodowej komisji do irańskich zakładów wzbogacania uranu. Iran podejrzewany jest od dawna o prowadzenie badań nad bronią atomową i wspieranie OWP, tymczasem relacje świadków wydarzeń w Jerozolimie mogą wskazywać na użycie jakiegoś rodzaju broni masowego rażenia.

 

– Będzie trzecia wojna światowa – powiedziałem, nie mogąc stłumić podekscytowania. – Myślicie, że chmura radioaktywnych oparów mogłaby dotrzeć do Polski?

 

– Andrzej! – ofuknęła mnie Agnieszka, ale jednocześnie przycisnęła się do mnie mocniej. – O Boże, a co, jeśli oni rzeczywiście zaczną ładować w siebie pociski jądrowe?

 

– Informujemy państwa na bieżąco – powiedział inny spiker, tym razem już w warszawskim studiu „Wiadomości”. – Na sytuację w Izraelu odpowiedzieli przywódcy państw z całego świata, a także papież, który w oficjalnym wystąpieniu przed kamerami nawoływał do zachowania spokoju i wstrzymania się od wszelkiej przemocy w Ziemi Świętej, mimo narosłych od dawna sporów religijnych i politycznych, jakie ten obszar wzbudza. Odpowiedzieli też przywódcy OWP, odżegnując się od wszelkich zamachów i jednocześnie grożąc zemstą faktycznym sprawcom masakry w świętym mieście trzech religii. Iran nadal milczy.

 

Po chwili na ekranie w studio znów pojawił się izraelski korespondent.

 

– Proszę państwa, rozmawiam ze świadkiem zdarzeń w Jerozolimie, które miały miejsce około godziny temu. – Przerażona Żydówka spojrzała w kamerę oczami wielkimi jak spodki. Mówiła przez chwilę, a dziennikarz przetłumaczył jej wypowiedź, zacinając się co chwila i marszcząc czoło z mieszaniną wzburzenia i konsternacji. – Ta kobieta mówi, że światło jakby szło przez Jerozolimę, zabierając… zabierając ludzi do siebie. Porywało ich w powietrze. To chyba opis serii eksplozji, proszę państwa. Inni ludzie… Inni ludzie, kiedy zbliżali się do światła, zajmowali się ogniem. Samo światło przechodziło przez budynki jak przez papier, nie niszcząc murów, ale podpalając ludzi. – Korespondent bez ostrzeżenia zabrał mikrofon sprzed nosa Żydówki i przybrał poważny wyraz twarzy. – Sami państwo widzą, że straszliwa broń została dzisiaj użyta w świętym mieście, a atak ten z pewnością nie był wymierzony tylko w jego mieszkańców, ale we wszystkich ludzi dobrej woli, obywateli wolnego świata. Nad Jerozolimą zachodzi już słońce, ale będę łączył się ze studiem tak często, jak się da…

 

– Co to mógł być za pocisk? – jęknąłem. – Nie burzy murów, tylko zabija ludzi? Jakaś broń biologiczna?

 

– Agato, co się dzieje? – bąknęła Agnieszka. Jej broda drżała, przytuliłem ją więc mocno.

 

– Nie wróży to dla was najlepiej, skarbeńka, ale wydaje mi się – powiedziała Agata powoli, ważąc każde słowo – że dziś w Jerozolimie nie wybuchła żadna bomba. Przyszedł do nich Pan, ale wziął do siebie bardzo niewielu.

 

O ósmej nad ranem w telewizji nadali przemówienie prezydenta. Czytał z kartki i widać było, że tekst skreślono na szybko. Operator bardzo pilnował, by nie pokazać zapisanej strony, na wypadek, gdyby żarty nadal trzymały się co bardziej dociekliwych internautów.

 

– Sytuacja w Izraelu, ogrom tragedii i zatrważająca liczba ofiar, o których donoszą nam źródła oficjalne, stanowi dla mnie oraz – jak wierzę – wszystkich ludzi dobrej woli, powód do wielkiego smutku – przeczytał prezydent i poprawił okulary. – Łączę się w cierpieniu z rodzinami ofiar zamachów. Zarazem nawołuję jednak: rodacy, nie bójcie się!

 

– Bo w internecie już policzyli, że fala uderzeniowa po wybuchu atomowym do nas nie dotrze – wtrąciłem kwaśno, ale Agnieszka wcale się nie rozchmurzyła. Siedziała w kucki na naszym łóżku i patrzyła na ekran telewizora zaczerwienionymi oczyma. Płakała parę godzin wcześniej.

 

– Polska nie znajduje się na liście państw o zwiększonym stopniu zagrożenia atakiem terrorystycznym – kontynuował przywódca państwa. – Nasz wywiad nie stwierdził wzrostu takiego zagrożenia od czasu wczorajszych ataków w Jerozolimie. Chcę państwa zapewnić…

 

– Chcę iść z Agatą – stwierdziła nagle Agnieszka zaskakująco stanowczym tonem.

 

– Co? – zapytałem inteligentnie.

 

– Idę z Agatą na to skrzyżowanie.

 

– O matko, kochanie… – jęknąłem i przycisnąłem ją do siebie. – Po co chcesz tam iść?

 

– Ty możesz zostać – fuknęła.

 

– Przecież wiesz, że nie puszczę cię tam samej. Nie rozumiem tylko, po co chcesz tam iść. Pomyśl tylko: może i sporo dziwnych rzeczy się ostatnio wydarzyło, ale maszerowanie z twoją babcią na drugi koniec miasta, ponieważ objawił jej się anioł i powiedział, że zabierze ją do nieba ze skrzyżowania Alei Armii Krajowej z ulicą Władysława Broniewskiego to już chyba przesada.

 

– Nie wiem, czy widziała anioła – odparła Agnieszka – ale chcę wziąć kamerę i nakręcić tych ludzi, bez względu na to, co się stanie. Cokolwiek to będzie, to świetny materiał. Przy okazji poznam parę osób podobnych do mojej babci.

 

– No nie wiem… – zacząłem się droczyć, a ona nieco się rozpogodziła.

 

– Razem będzie weselej – powiedziała, kładąc dłoń na moim udzie, kilka centymetrów od rozporka. Pociągnąłem ją za ramiona, a ona przewróciła się na mnie, chichocząc.

 

Szliśmy wzdłuż bloków ulicą Literacką. Agacie towarzyszyło – poza mną i Agnieszką – jeszcze dziesięć osób. Większości z nich nie znałem ani ja, ani moja dziewczyna. Właściwie jedynym wyjątkiem był ksiądz Marcin.

 

– Czemu idzie ksiądz z Agatą, skoro nawet jej nie wierzy? – spytała Agnieszka. Skierowałem obiektyw na twarz duchownego, a on rzucił mi niechętne spojrzenie.

 

– Jestem tu jako oficjalny nadzorca z ramienia Kościoła – odparł. – Muszę dopilnować, żeby ten marsz nie zmienił się w nie zarejestrowaną manifestację o podłożu religijnym.

 

– Daj spokój księdzu, Aguś – wtrąciła Agata. – Jak chcesz, pogadaj z panem Markiem. Panie Matysiak! Chodź pan tutaj! Będzie pan w internecie!

 

Marek Matysiak okazał się pogodnym starszym panem w nieco zmiętym pulowerze. Wyglądał dokładnie tak, jak człowiek mógłby sobie wyobrazić nauczyciela matematyki w przeciętnym liceum.

 

– Pan Matysiak przez trzydzieści lat uczył matematyki – przedstawiła go Agata. – On też usłyszał Pana.

 

– To było dla mnie zupełne zaskoczenie i wielka radość – zapewnił pan Matysiak. – Znam twoją babcię od wielu lat, panienko, i wcale się nie dziwię, że i ją spotka dzisiaj to wielkie dobro.

 

– Pan też wierzy, że zostanie dziś zabrany do nieba przez anioła?

 

– Owszem, panienko. To będzie na skrzyżowaniu Alei Armii Krajowej z ulicą Władysława Broniewskiego. Tak powiedział anioł Pana wszystkim swoim wybranym, a przynajmniej tym, których znam.

 

– O wilku mowa – zawołała Agata i wskazała palcem na grupkę nadchodzącą z drugiej strony ulicy Broniewskiego. Byliśmy już prawie na miejscu. Poczekaliśmy chwilę, a gdy zmieniły się światła, pięcioosobowa gromadka przeszła przez jezdnię i dołączyła do nas.

 

– Agata, jak ja się cieszę, że cię tu widzę! – krzyknęła smukła starsza kobieta o czarnych, skręconych włosach. Obie panie poklepały się serdecznie po plecach. – Bałam się z początku, że tylko my zostaniemy zabrani, ale skoro Paubiccy – zrobiła nieokreślony gest ręką w kierunku swych towarzyszy – też usłyszeli Pana, od razu wiedziałam, że i ty musiałaś zostać wybrana.

 

– To moja dobra przyjaciółka, Saraj – wyjaśniła nam Agata. – Znamy się od wojny. Ja też nie wątpiłam, że jeśli kogoś jeszcze tu spotkam, to będziesz ty, kochana.

 

Ksiądz Marcin podszedł do Saraj, która zlustrowała go badawczym spojrzeniem.

 

– Szalom – powiedział.

 

– Szalom, proszę księdza. Nie musi się ksiądz silić na regionalne uprzejmości – odparła Saraj z pewną dozą rozbawienia. – Wystarczyłoby zwykłe „dzień dobry”.

 

– Widzę, że Agata nie poprzestała na chrześcijanach, ale wciągnęła też do swojej zabawy naszych starszych braci w wierze – stwierdził kwaśno duchowny. – Jak sądzę, nie jest to nic złego, o ile nie zaczniecie wybijać kamieniami szyb witryn sklepowych.

 

– Nie rozumiem, po co te złośliwości – powiedziała Saraj. – Czemu mielibyśmy rzucać czymś w sklepy?

 

– A po cóż innego zbierają się ostatnio manifestacje?

 

– Nie jesteśmy manifestacją.

 

– Ale spokojnymi obywatelami też nie jesteście. Spokojny obywatel powinien szukać pokrzepienia w modlitwie i celebracji, a nie na podejrzanych doktrynalnie meetingach.

 

– Nie kłóćcie się teraz, dobrze? – zaproponowała Agata. – Akurat w takiej chwili moglibyśmy okazać jedność.

 

– Czy mam się spodziewać jakichś muzułmanów, hinduistów i innych antytrinitarzy, Agato? – zapytał surowo Marcin.

 

– Nie mam pojęcia, proszę księdza. Ale mam wrażenie, że słyszałam w wiadomościach o licznych zniknięciach w Jerozolimie. W internecie pisali, że znikali ludzie z różnych grup wyznaniowych.

 

– Potwierdzam – wtrąciłem, bo sam znalazłem artykuł o tym. Ksiądz obdarzył mnie ironicznym spojrzeniem.

 

– Jak to dobrze, że w internecie można znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania – stwierdził cierpko.

 

Do dyskusji wtrącił się pan Matysiak:

 

– Nie chcę tutaj księdza pouczać ani nic podobnego, ale w Liście do Rzymian Paweł napisał, cytuję z pamięci, „Jeżeli jednak przekraczasz Prawo będąc obrzezanym, stajesz się takim, jak nieobrzezany. Jeżeli zaś nieobrzezany zachowuje przepisy Prawa, to czyż jego brak obrzezania nie będzie mu oceniony na równi z obrzezaniem? I tak ten, który od urodzenia jest nieobrzezany, a wypełnia Prawo, będzie sądził ciebie, który, mimo że masz księgę Prawa i obrzezanie, przestępujesz Prawo”.

 

– Co? – zapytałem inteligentnie.

 

– Chodzi o to, że nawet ludzie, którzy nie znają Jahwe, też mają szansę się zbawić, jeśli żyją dobrze – wyjaśniła Agnieszka. – Nie przejmuj się, nie kocham cię przecież za znajomość Biblii.

 

– To świetnie, bo czuję się ostatnio ignorantem w rozmowach z ludźmi.

 

– Andrzej, kręć. – Głos Agnieszki nagle stał się drżący.

 

– Kręcę przecież cały czas. Zrób wywiad z Sandrą.

 

– Kręć za sobą. – Agnieszka była na tyle zaabsorbowana tym, co działo się za moimi plecami, że nawet nie zawracała sobie głowy przekręconym imieniem Żydówki. Wyciągnęła do góry rękę z mikrofonem, jakby chciała nagrać jakiś odległy dźwięk. Oczywiście nie miałaby na to szans, bo sprzęt był marnej jakości, poza tym anioł Pański nie wydawał żadnych odgłosów.

 

Odwróciłem się akurat wtedy, gdy światło rozbłysło na północ od nas. Było jak bezgłośna eksplozja i nie mogłem się dziwić, że w Izraelu uznano je za wybuch atomowy. Jasność przedzierała się przez moje zaciśnięte powieki, rażąc oczy tak mocno, że musiałem zasłonić je rękami.

 

Po kilku sekundach poczułem ciepły powiew na twarzy i odważyłem się unieść powieki. Jasność nadal była trudna do wytrzymania. Przybrała kształt wielkiej kolumny; słup białego światła sięgał wyżej, niż mogłem dostrzec.

 

Ludzie dookoła mnie zaczęli wrzeszczeć, jednocześnie rozległ się przeraźliwy huk zderzających się aut. Oślepieni kierowcy w mgnieniu oka zasłali ruchliwe skrzyżowanie wrakami samochodów. Byłby to pewnie świetny materiał, ale byłem tak zaszokowany widokiem anioła, że opuściłem bezradnie ręce, pozwalając, by kamera nagrała dwuminutowe ujęcie płyty chodnikowej.

 

Anioł Pana był wielki jak góra, jego światło padło na całą Warszawę, przenikając przez bloki, kamienice i biurowce. Nie miał określonego kształtu, ale kiedy otworzył skrzydła, chyba wszyscy – łącznie ze mną – padli na kolana lub usiedli na ziemi z wrażenia. Wielkie płachty jasności sięgały od Pragi po Marymont.

 

Anioł zaczął iść. Jasność przelewała się przez okna, drzwi i najmniejsze szpary we framugach okien, nawiedzając mieszkania i biura. Z prawej strony usłyszałem, jak ksiądz Marcin zaczął śpiewać jakiś hymn po łacinie. Agnieszka przysunęła się i usiadła na chodniku obok mnie. Usta miała otwarte w zachwycie. Agata stanęła obok i położyła jej dłoń na ramieniu.

 

Nie baliśmy się. Nie wiem, co czuli inni, ale ja i Agnieszka siedzieliśmy przed Starbucksem przy skrzyżowaniu Alei Armii Krajowej z ulicą Władysława Broniewskiego, i gapiliśmy się na oślepiająco jasnego, bezkształtnego kolosa niczym mała dziewczynka na kucyka. Był piękny i cudowny, i wspaniały, i majestatyczny, i do pewnego stopnia nawet seksowny.

 

Nie baliśmy się nawet wtedy, gdy z bloków zaczęły dobiegać wrzaski. W blasku anioła nie widać było pożarów, ale jakaś część mojego mózgu, nie zaabsorbowana posłańcem Pana (pewnie ta, która z reguły myśli o cyckach), uświadomiła sobie, że na jezdnię wbiegło kilka osób z głowami ogarniętymi płomieniami. Ich krzyki były doskonale słyszalne w całkowitej poza tym ciszy, jaka zapadła nad miastem. Płonący ludzie wyskakiwali przez balkony i padali z głuchym łupnięciem na trawniki przed blokami.

 

Chodnik zaczął się trząść. Agata zacisnęła mocniej palce na ramieniu wnuczki.

 

– Już pora na mnie, skarbeńka. To będzie fizyczne wzięcie, tak jak się obawiałam.

 

– Ja też mam lęk wysokości – wsparł ją na duchu pan Matysiak z życzliwym uśmiechem. – Najwyżej będą się śmiać z nas obojga…

 

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale potężne szarpnięcie porwało go w górę. Zniknął – ciemna kropeczka na tle morza jasności.

 

Agata westchnęła spazmatycznie i uniosła dłoń do piersi, ale nie zdołała nawet krzyknąć, gdy i ją tytaniczna siła wyrzuciła w powietrze. Ludzie wokół nas – znajomi Agaty i Saraj – wylatywali w niebo jak, nie przymierzając, fajerwerki na Sylwestra. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było tak niepokojące i magiczne.

 

Anioł szedł w naszą stronę i był jak wybuch nuklearny pod jeszcze jednym względem. Miał pole rażenia. Ludzie, których Pan nie wybrał, zajmowali się ogniem już w promieniu kilkuset metrów od świetlistego kolosa. Moja twarz zaczęła szczypać.

 

– Musimy się stąd zabierać, Aga – powiedziałem do dziewczyny, która z trudem stanęła na drżących nogach.

 

– Agata powiedziała, że nic nam się nie stanie – wyjąkała.

 

– Agaty tu teraz nie ma, a mnie zaczyna parzyć w twarz. Też to czujesz?

 

Z zaskoczeniem dotknęła policzka. Skinęła głową.

 

– Gdzie mamy iść?

 

– Nie mam pojęcia, na razie po prostu wycofajmy się gdzieś dalej. Aga! Co robisz?

 

Podbiegła do klęczącego na chodniku księdza Marcina.

 

– Proszę księdza, musimy uciekać! – zawołała, ale Marcin nie ruszył się. Szeptał jakąś modlitwę, zapatrzony w anioła.

 

– Jak nie chce, niech nie idzie – prychnąłem. – Ruszaj się, nie wiadomo, czy to nie przyspieszy albo coś…

 

Ksiądz Marcin przestał się modlić i wyciągnął ramiona w stronę światła. Przed nim, na ulicy, ludzkie wrzaski stały się liczniejsze i głośniejsze. Ludzie w panice wsiadali do swych samochodów i z hukiem próbowali przedrzeć się między wrakami, by uciec jak najdalej od anioła. Światła uliczne eksplodowały, zasypując pieszych gradem odłamków. Zgasły też neony Starbucksa za naszymi plecami. Odgłosy stłuczek, klaksonów i ogólnego szaleństwa stały się podkładem dźwiękowym niezwykłych wydarzeń.

 

Ksiądz Marcin przymknął powieki i z dziwnym wyrazem twarzy zwrócił głowę ku światłu. Po chwili jego skóra zaczęła się łuszczyć, a włosy skręcać, jakby zaczął je lizać niewidzialny płomień.

 

– Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił? – zapytał zadziwiająco spokojnym głosem, a jego słowa były w jakiś sposób dużo bardziej przerażające niż wrzaski płonących ludzi.

 

Szarpnąłem Agnieszkę za ramię tak mocno, że prawie upadła. Otrząsnęła się jednak z szoku i pobiegła za mną. Gnaliśmy jak para wariatów na południowy zachód, modląc się, by nie rozjechał nas żaden z uciekających w panice kierowców.

 

Problem kierowców szybko został rozwiązany. Niebo przeciął świetlisty wąż, jakby błyskawica tysiąc razy grubsza od tej, którą zwykle widuje się na burzowym niebie. Bezgłośny grzmot spadł na dziewięć pasów jezdni i rozciął je, jakby obwodnica nie była niczym więcej niż papierową wycinanką dziecka. Następnie wystrzelił w bok z szybkością atakującej kobry i uderzył w bloki, które zaczęły walić się w gruzy nad naszymi głowami. Setki metrów przed nami mieszkalne mrówkowce zaczęły zapadać się w sobie, gdy ich konstrukcję osłabiły uderzenia wielkimi pociskami różnych barw i kształtów. Były to samochody, które świetlisty wąż zrzucił z jezdni jak zabawki.

 

W przebłysku rzadkiej u mnie intuicji zrozumiałem, że to nie był żaden wąż ani bezgłośna błyskawica.

 

Anioł smagał miasto biczem.

 

 

5.

Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę; ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień.

 

Pierwszy List do Koryntian 3: 14-15

 

 

Nie oglądaliśmy się za siebie. Miasto wokół nas szło w diabły z hukiem walących się klatek schodowych i zgrzytem pękających wielkich płyt. Obwodnica przed nami zaczęła marszczyć się jak gigantyczna gąsienica, szykująca się do przejścia z liścia na liść. Po chwili potężna siła zerwała ją z filarów i wśród grzmotu rozbijanych wiaduktów pociągnęła do siebie, w jasność spalającą świat za naszymi plecami.

 

– Tam jest kościół! – krzyknęła do mnie Agnieszka, wskazując na prawo. Nie miałem chęci się z nią spierać; częściowo dlatego, że groziło nam śmiertelne niebezpieczeństwo, a częściowo, ponieważ kościół z jakiegoś powodu wydał się dobrą kryjówką.

 

Wbiegliśmy między drzewa. Świątynia otoczona była małym parkiem, a za nim stał przysadzisty budynek. Białe litery na czerwonej tabliczce informowały, że było to Niepubliczne Gimnazjum nr 7 imienia Gustawa Herlinga Grudzińskiego.

 

Agnieszka pobiegła do kościoła, a ja sprawdziłem przeszklone drzwi do Gimnazjum, ale były zamknięte. Mieliśmy piątkowe popołudnie i koniec świata, oba powody tak samo dobre, by zamknąć placówkę edukacyjną.

 

– Andrzej! – krzyknęła Agnieszka. Pomachała do mnie ręką; kościół był otwarty. Obejrzałem się jeszcze przez ramię na oślepiającą kolumnę blasku przesłaniającą niebo, po czym wszedłem za dziewczyną w chłodny mrok kruchty.

 

Kościół był niewielki, wyposażony w skromne, ale eleganckie w swej prostocie sprzęty. W ławach siedziała czwórka dzieciaków, skupiona wokół księdza, który postawił sobie krzesło w przejściu przed ołtarzem, żeby podopieczni mogli go otoczyć. Kiedy weszliśmy, uniósł głowę.

 

– Szczęść Boże – powiedział.

 

– Dzień dobry… – bąknąłem.

 

– Szukacie schronienia? – zapytał kapłan.

 

– Czy ksiądz w ogóle wie, co się dzieje?! – wysapała Agnieszka. Zamknęła za nami masywne drzwi. Nie były przeszklone, co podniosło mnie nieco na duchu. Zupełnie straciłem ochotę na oglądanie anielskiego światła.

 

– Wiem, córko. Jedno volvo przeleciało koło witraża może z minutę temu. Ledwo minęło kościół, ale Bóg czuwał nad nami. Zresztą – ksiądz uśmiechnął się filuternie – i tak nie mielibyśmy się czego obawiać. Volvo to bezpieczny samochód.

 

Zorientowałem się, że ciągle trzymam w dłoni kamerę. Wyłączyłem ją i podszedłem do Agnieszki.

 

– Nic ci nie jest? Nie trafił cię żaden odłamek?

 

– Ze mną w porządku – odpowiedziała. Zlustrowała spojrzeniem wnętrze kościoła. – Właściwie nie wiem, czemu tu przyszliśmy – powiedziała głośno. – Ten budynek nie nadaje się na schronienie przed…

 

– Przed aniołem, wiem – dokończył za nią ksiądz. – Mam jednak wrażenie, że anioł nie zniszczy domu swego Pana. Zostańcie, jeśli chcecie. Zresztą, jaki wybór macie? Uciec nie dacie rady, więc równie dobrze możecie skorzystać z mojej gościnności.

 

– Znaczy się, ma tu ksiądz jedzenie i inne… – zacząłem.

 

– Jestem Adam, ojciec Adam, ale możecie mi mówić po imieniu. Tutaj nie ma niczego, co mogłoby wzmocnić przybyszów, poza strawą duchową, oczywiście. Mam za to klucze do szkoły tuż obok, jestem tam katechetą. To znaczy byłem, jak przypuszczam. W szkole znajdziecie wszystko, czego wam trzeba.

 

– Dziękujemy – powiedziała Agnieszka. – Ja jestem Aga, a to jest mój chłopak, Andrzej. Byliśmy na skrzyżowaniu niedaleko, skąd moja babcia została porwana…

 

– Wniebowzięta, Agnieszko – sprostował Adam.

 

– W każdym razie, ledwo uciekliśmy. Miasto jest niszczone… – Dziewczyna przerwała na chwilę, po czym zapytała: – Skąd się tu wzięły te dzieci?

 

– To część moich podopiecznych – wyjaśnił ksiądz. – Zostali na religii, ostatnia lekcja, sami rozumiecie. Kiedy pojawiło się światło, wiedziałem, że dzieje się u nas to samo, co wczoraj miało miejsce w Ziemi Świętej. Przyprowadziłem dzieciaki tutaj, żeby się pomodliły.

 

– Nie boi się ksiądz… znaczy ten, Adamie? – zapytałem.

 

Cała ta sytuacja wydała mi się sennym widzeniem: łysa głowa kapłana, siedzącego okrakiem na koślawym zydelku w osi rozpostartej nad ołtarzem figury Ukrzyżowanego, pocięta cieniami rzucanymi przez krawędzie płytek witraży… wszystko to wyglądało bardziej jak okładka płyty zespołu metalowego, niż realne doświadczenie z mojego życia.

 

– Nie, i to samo mówię dzieciakom, powiem też wam: nie bójcie się. Dzieją się teraz rzeczy, które w ludzkim wymiarze są straszne, ale to wszystko to jedynie przygotowanie drogi dla Pana. Przyjdzie niedługo.

 

– Czemu nie zabrał wszystkich? – zawołała nagle Agnieszka. – Przecież nic złego nie zrobiliśmy! Ksiądz też został!

 

Dzieci zaszemrały między sobą, najwidoczniej przestraszyły się podniesionego głosu dziewczyny.

 

– W domu Pana jest mieszkań wiele – odparł Adam – ale wejście do niego jest ciasne. Nie wszyscy zasłużyliśmy, by wejść do Jego mieszkania od razu. Musimy się oczyścić. Innymi słowy, czeka nas teraz wiele prób. Podejrzewam, że wskazówki znajdziemy u Jana.

 

– Jana? Gdzie on jest? Gadałeś z nim? – zapytałem.

 

– W „Apokalipsie” świętego Jana, Andrzeju. – Agnieszka szturchnęła mnie łokciem pod żebro. – Myśli ksiądz, że to koniec świata?

 

– A ty tak nie myślisz, Agnieszko?

 

– Ja… nie zastanawiałam się. – Twarz dziewczyny napięła się raptem. Wyczułem nadchodzący wybuch. – Nie miałam czasu się zastanawiać, bo tak się składa, że dziesięć minut temu anioł zabrał moją babcię i rozwalił pół mojego miasta! Nie miałam kiedy pomedytować na „Apokalipsą”! Byłam zbyt zajęta ratowaniem życia! – Przytuliłem ją. Przez sekundę jej mięśnie pozostały napięte, jakby chciała się wyrwać. Na nasze szczęście, gniew Agnieszki nigdy nie trwa długo i odwzajemniła mój uścisk. – Ksiądz nawet nie próbował stąd uciekać? – zapytała jeszcze tonem nabrzmiałym od łez.

 

– Adam, mów mi Adam. My również nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Jestem jednak przekonany, że anioł Pański nie zburzy kościoła.

 

Niedaleko kolejny samochód wyrżnął w trawnik, zasypując północną ścianę świątyni gradem stalowych i plastikowych odłamków.

 

– Obyś miał rację – mruknąłem. Spojrzałem na dzieci. – Co z ich rodzicami?

 

Ksiądz Adam wzruszył ramionami.

 

– Nie wiem, Andrzeju. Może część z nich została wniebowzięta? Kiedy anioł przejdzie przez miasto poszukam ich opiekunów, niech cię o to głowa nie boli.

 

Źródło blasku sączącego się przez płytki grubego witrażowego szkła wyraźnie przemieszczało się na południe. Ruchy anioła znaczyło powolne, jednostajne przesuwanie się cieni rzucanych przez kościelne sprzęty. Na łysinie Adama ruch ten wyglądał, jakby wskazówki ponurego zegara okrążały powoli tarczę, by wskazać najważniejszą godzinę naszego życia.

 

Milczeliśmy. Ksiądz zaczął się cicho modlić. Po dwóch-trzech minutach blask zaczął słabnąć, a w końcu znikł. Popołudniowe słońce znowu stało się najsilniejszym źródłem światła.

 

Anioł Pana opuścił miasto, zabrawszy ze sobą wszystkich, których mu wskazano.

 

Gimnazjum nr 7 wyposażone było w niewielki bufet, w którym znaleźć można było wszystko, od lizaków, przez zupki chińskie, po zapiekanki. Zupki chińskie niestety musieliśmy od razu skreślić, bo czajnik nie działał. Wszystko, co wymagało prądu, by robić to, do czego zostało skonstruowane, nie działało. Warszawa przestała wytwarzać energię elektryczną, a zasilane nią sprzęty przepaliły się. Moją kamerę szlag trafił. Najwidoczniej był to efekt uboczny przybycia anioła.

 

– Myślisz, że uda im się to naprawić? – zapytała Agnieszka, przechylając się ponad ladą, by poszperać na półce pod kontuarem. Mimo całej sytuacji nie zapomniałem, by przy tej okazji dokładnie przyjrzeć się jej pupie, opiętej ciasnymi dżinsami. – Znaczy, prąd?

 

– Kto naprawi? Nie sądzę, żeby władze miejskie jeszcze funkcjonowały. Sama widziałaś.

 

Godzinę wcześniej, kiedy anioł wreszcie opuścił zmaltretowaną Warszawę, wyszliśmy z kościoła, by zobaczyć, co właściwie stało się ze światem w przeciągu poprzedniego kwadransa. Okolice obwodnicy leżały w ruinie. Płomienie buchały z okien domów i bloków, które nie runęły pod ciosami niebiańskiego bicza i gradem samochodów zrzuconych z jezdni. Ciała leżały na drodze i płonęły, a unoszący się z nich smolisty dym cuchnął potwornie.

 

Dzieciaki rozlokowały się w stołówce Gimnazjum. Stwierdziliśmy, że poszukamy ich rodziców później, kiedy będziemy pewni, że lada chwila inny anioł nie pojawi się w śródmieściu, by dorżnąć tych, których jego poprzednik pominął. Osobiście wątpiłem wtedy i do tej pory wątpię, czy kiedykolwiek będziemy mieli taką pewność.

 

Dzieci znosiły koniec świata zaskakująco dobrze. Ksiądz Adam wytłumaczył im, że anioł wziął część z ich rodziców do nieba, więc jeśli nawet się nie odnajdą, to nie ma powodu do płaczu. Jednocześnie pilnował, by jego młodzi podopieczni nie wyglądali przez okna. Anioł aniołem, ale widok, jaki rozpościerał się za żaluzjami, nie mógł wprawić nikogo w dobry nastrój.

 

Zjedliśmy zapiekanki na zimno, a resztę wieczora spędziłem na pocieszaniu Agnieszki. Chlipała jeszcze, chyba dla samego odprężenia, kiedy Adam wszedł cicho do klasy, w której rozłożyliśmy sobie koce do spania.

 

– Przyniosłem wam śniadanie na jutro, Biblię i kieszonkowe radio na baterie – powiedział z lekkim uśmiechem. – Rozchmurz się, Agnieszko, płacz nic nie pomoże.

 

– Nie płaczę przecież – mruknęła i otarła oczy. Dziecinny gest rozczulił mnie.

 

– Radio działa? – zapytałem.

 

– Telewizja padła, ale radia zasilane na baterie póki co działają – odparł kapłan. – Trzymałem dwa takie w szufladzie w zakrystii, być może dlatego nie przepaliły się. Wierzę, że kościół je ochronił. Teraz jest cisza, ale pół godziny temu wyłapałem urywek jakiejś rozmowy. Nie wiem, kto z kim rozmawiał i o czym, ale dobrze będzie zostawić odbiornik włączony na noc, może coś jeszcze wychwyci. Trochę szkoda baterii, ale nie możemy siedzieć tu bez żadnych informacji. W razie czego mam drugie radio u siebie.

 

Spojrzałem na grubą książkę.

 

– Czyli wszystko, co jest tu napisane, teraz się sprawdza? – zapytałem. Agnieszka uniosła głowę, zainteresowana.

 

– Niektóre rzeczy – odparł Adam, majstrując przy pokrętle kieszonkowego odbiornika. – Trudno jest czytać „Objawienie” Jana, bo to tekst wizyjny i nigdy nie wiadomo, co autor rzeczywiście widział, a co mu się zdawało, że widział. W każdym razie, sprawdziło się Pawłowe przekonanie o wzięciu sprawiedliwych do nieba przed Milenium. Mieliśmy też Istoty Żyjące…

 

– Co to jest Milenium? – zapytałem rzeczowo. – I co to są Istoty Żyjące? – dodałem po sekundzie zastanowienia.

 

– Milenium to czas tysiącletniego panowania Chrystusa na ziemi – wyjaśnił ksiądz. – Problem w tym, że nie ma zgody co do tego, kiedy dokładnie i czy w ogóle ma nastąpić. Jedni mówią, że będzie po prześladowaniach. Inni, że przed. Jeszcze inni, że trakcie. A dochodzi do tego Sąd Ostateczny i paruzja, czyli ponowne przyjście Pana. Generalnie scenariusze końca świata są w chrześcijaństwie różne i niepewne.

 

– Nic nie rozumiem – poskarżyłem się. – Prześladowania? Czy to znaczy, że gdybyśmy pozwolili Rydzykowi na dokopanie się do tych źródeł geotermalnych, Bóg by się nie wkurzył?

 

Adam zachichotał.

 

– Nie sądzę, żeby źródła geotermalne ojca dyrektora miały jakiś wpływ na samopoczucie stwórcy wszechświata. Nie, te prześladowania to krótki okres gdzieś w okolicach Milenium, kiedy to światem ma rządzić Antychryst. Albo Lucyfer, zależnie od interpretacji. W końcu jednak Zły zostanie skuty łańcuchem i nastąpi okres rządów Boga i Jego wybranych.

 

– Widziałam, jak Żydówka została wybrana – wtrąciła nieśmiało Agnieszka.

 

– To wspaniale. – Adam pokiwał głową. – Dziwnym byłoby, gdyby Pan zostawił swój wybrany naród w takim czasie.

 

– Czyli… nie tylko chrześcijanie…?

 

– Wiem, dokąd zmierzasz – przerwał jej ksiądz. – Wygląda na to, że sprawdza się też Pawłowa nauka o poganach, którzy mają prawo w sercu, choć nie znają Boga ani Prawa, czyli Biblii. O ile się orientuję, wniebowzięci należą do bardzo różnych religii, ale łączy ich realizowanie zasady miłości bliźniego.

 

– Że ten, który kocha bliźniego, złożył największą ofiarę – próbowałem wtrącić inteligentną uwagę.

 

– To niedokładny cytat, ale o to chodzi – przytaknął Adam. – A Istoty Żyjące to te lwy. Są cztery. Trudno powiedzieć, w jaki sposób służą Bogu. Lepiej ich unikać, jak przypuszczam.

 

– Jakby mi ktoś powiedział o tym wszystkim tydzień temu, popukałbym się w głowę – przyznałem markotnym tonem. – Lwy ze skrzydłami i anioł z biczem.

 

– Obawiam się, że czeka nas jeszcze wiele prób – stwierdził Adam.

 

– Rzeczywiście, Bóg okazał się wielkim fanem krwawej masakry – burknąłem cierpko. Gadanie o próbach wcale mi się nie podobało.

 

– Bóg jest miłością, ale też Panem Zastępów – przyznał duchowny. – Bywa, że miłość kłóci się ze sprawiedliwością. Bóg długo nas kochał, ale teraz przyszedł czas na sprawiedliwość. Przyszła pora, by rzucić zastępy do ostatecznej bitwy. – Ksiądz posłał mi poważne, ale niepozbawione odrobiny awanturniczego błysku spojrzenie. – To mi przypomniało, że dobrze byłoby pośpiewać. Nie będę wam przeszkadzał, kościół ma grube mury.

 

– Mam nadzieję, że te lwy tu nie przyjdą, gdy będziemy spali – mruknęła Agnieszka. – Powinniśmy wystawić warty albo coś.

 

– Zamknąłem dobrze wszystkie wejścia – uspokoił ją kapłan. – Skrzydlate lwy to teraz nasz najmniejszy problem. Trzeba odszukać rodziców tych dzieci i zastanowić się, co robić dalej. Bez prądu żywność nie wytrzyma długo.

 

– Jutro się tym zajmiemy – powiedziała dziewczyna. Ziewnęła. – Pójdziemy na dłuższy rekonesans.

 

Już zasypialiśmy, gdy z sąsiadującego z Gimnazjum kościoła dobiegły ciche echa hymnu śpiewanego przez Adama silnym, wyćwiczonym głosem:

Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus Deus Sabaoth.

Pleni sunt caeli et terra gloria Tua.

Hosanna in excelsis…

Koniec

Komentarze

Wypadu na miasto nie dało się dłużej odkładać. Z samego rana obudziło mnie szturchnięcie, a gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą bardzo dokładnie pokrytą pryszczami twarz Grzesia, jednego z podopiecznych księdza Adama.

            - Budźcie się! – zawołał chłopiec. – Schodźcie na dół, w radiu mówią o końcu świata!

            Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Pożałowałem, że na noc wyłączyłem nasze radio, bo trzaskało jak stary karabin. Szybkim kopnięciem uwolniłem się od koca, potrząsnąłem Agnieszką, a gdy jej pełne oburzenia stęknięcia upewniły mnie, że już nie śpi, wciągnąłem spodnie i zbiegłem na dół, do stołówki, gdzie Adam siedział przy jednym ze stolików, otoczony dzieciakami, z uchem przy głośniku przenośnego odbiornika.

            Gestem ręki nakazał mi zachowanie ciszy. Przysunąłem sobie krzesło i przez chwilę wsłuchiwałem się w szum wydobywający się z radia.

            - Przed chwilą to miałem – wymruczał ksiądz. Po kilku sekundach z radia popłynęła wreszcie zrozumiała mowa:

            - … sensu. Nie wiem nawet, czy ktoś nas słyszy, bo od ośmiu godzin nie możemy nawiązać połączenia z centralą w Warszawie - mówił dziennikarz, a jego głos od czasu do czasu przerywały trzaski. – Mimo to będziemy nadawać, bo świat musi o tym wiedzieć… atomowego doszło prawdopodobnie w godzinach rannych. Rząd Izraela oskarżył Iran i wypowiedział mu wojnę. Właśnie dolatujemy nad epicentrum wybuchu, park narodowy Megiddo…

            - Co wybuchło? – zapytała Agnieszka, która stanęła za moimi plecami, wbijając czujne spojrzenie w radio.

            Adam i ją uciszył machnięciem ręki.

            - … kamery nie działają, a powinni to państwo zobaczyć. Sam bym nie uwierzył, gdybym tego nie widział. Powiedz pilotowi, żeby wzbił się wyżej… Nie, wyżej, kurwa! Wiem, że bez elektroniki trudno pilotować, ale na miłość… Ciszej! Proszę państwa, pod nami jest dziura w ziemi tak wielka, że ledwo stąd widzę jej krawędzie, a jestem w helikopterze dobre sto metrów nad powierzchnią ziemi... Powiedziałem, żeby wyżej! Co? Proszę państwa, z dziury wydobywa się niesamowita ilość pyłów, także nie możemy wzbić się wyżej, by nie wlecieć w tę chmurę, bo to mogłoby uszkodzić maszynę, która i tak ledwo lata po awarii… Opady wyglądają niesamowicie. Chmura jest barwy krwi, przesłoniła chyba połowę nieba. Nigdy nie… czegoś tak ogromnego.

            - Spuścili bombę atomową? – jęknąłem z niedowierzaniem.

            - … efekt. Nie mam pojęcia, jaka broń mogła wywołać takie zniszczenia. Wstrząs odczuwany był dziś rano na całym Bliskim Wschodzie… widoku… coś wychodzi. Darek, teraz zleć niżej! Uruchomiłeś… kamerę? … mać! Widzę jakby sylwetki na zboczach… wychodzą… co tam jest?

            Ksiądz Adam zmarszczył brwi. Wymieniliśmy z Agnieszką zdziwione spojrzenia.

            - Ludzie są w tej dziurze? – zapytała.

            - Teraz… małych rzeczy. Wielkie mnóstwo jakichś małych rzeczy, to chyba następna porcja opadów. Darek, widzisz to, co ja? Czemu tak… skręcają? Wiatr wieje przecież w inną stronę. – Głos dziennikarza zniknął w potoku szumów i trzasków. Wrócił po jakichś trzydziestu sekundach: - … do góry! Kurwa, do góry! Zrzuć to z nas! Co ty… - Kolejne szumy zakłóciły sygnał. W krótkiej przerwie między nieprzyjemnymi dla ucha piskami usłyszeliśmy inny dźwięk, w zasadzie też szum, ale wyraźnie inny od zakłóceń radiowych. Przypominał szelest miętoszonej torebki foliowej zmieszany z odgłosem tysięcy delikatnych stuknięć w metal.

            Audycja urwała się.

            - Nic nie kumam – oznajmiła Agnieszka. – Spuścili bombę atomową na Izrael?

            - Kto to wie? – mruknął Adam z zamyśleniu. – Dowiedzieliśmy się w sumie niewiele. W Megiddo pojawiła się dziś rano wielka dziura w ziemi. Wyziew zasłonił niebo. Czerwone opady zapewne zabarwią Jordan i przybrzeżne wody Morza Śródziemnego na kolor krwi… Czyli jak na razie wszystko idzie zgodnie z Janem.

            - Czyli to jest jednak apokalipsa? – upewniłem się. – Jak w Biblii?

            - Z grubsza jak w Biblii. Miejsce się zgadza, wzgórze Megiddo, czyli Har-Megiddo – stąd Armageddon – ma być miejscem ostatecznej bitwy sił dobra ze złem – odparł ksiądz. – Być może nasze próby skończą się niebawem, ale może też najgorsze dopiero nas czeka. Musimy jak najszybciej zgromadzić zapasy i znaleźć rodziców tych dzieciaków, zanim zrobi się nieprzyjemnie.

            - Nieprzyjemnie… w jaki sposób? – Wolałem się upewnić.

            - Szarańcza, miriada miriad demonów szalejących po świecie – odparł Adam i uśmiechnął się pogodnie. – Szczegóły, jak się domyślam, pozostają niepewne. Ale jeśli Bóg z nami, któż przeciw nam?

            - Bóg wypiął się na nas wczoraj – zauważyła trzeźwo Agnieszka. – Andrzej, weź jakieś plecaki. – Odwróciła się do stłoczonych wokół stolika księdza gimnazjalistów. - Grzesiu… słuchajcie, wszyscy. Czy macie jakieś zdjęcia swoich rodziców albo coś? Idziemy ich szukać.

            Wśród podopiecznych księdza rozszedł się podniecony szept.

            - Mamy różne papierki, ale bez zdjęć. Chętnie pójdziemy z wami, żeby pomóc – odparł Grześ.

            - Nigdzie nie pójdziecie – rzuciłem oschle. – Zostajecie tutaj, nigdzie się nie ruszacie i słuchacie księdza Adama. Jest duża szansa, że to wasi rodzice prędzej znajdą was tutaj, niż my ich na mieście. Ja z Agnieszką poszukamy ich teraz, przyniesiemy też jakieś jedzenie w puszkach, ale nie liczcie na wielki sukces.

            Entuzjazm gimnazjalistów zgasł raptownie.  

            - Czy któreś z was mieszka w pobliżu? – zapytała Agnieszka. Podniosła się jedna ręka. – Jak się nazywasz, kochanie?

            - Justyna – odparła dziewczynka. Na oko nie miała więcej niż czternaście lat.

            - Narysujesz nam mapę, dobrze? Zaczniemy poszukiwania od twojej mamusi i tatusia.

            Mamusia i tatuś Justynki rozstali się ze światem dość gwałtownie, siedząc w swoim samochodzie i zapewne właśnie jadąc do Gimnazjum nr 7, by odebrać stamtąd córkę. Anielski bicz zdmuchnął ich samochód z drogi i cisnął w powietrze, tak że roztrzaskał się niecałe sto metrów od bloku, który według nakreślonej kredką mapy był ich domem.

            Gdy podchodziłem powoli do wraku, by dla pewności sprawdzić numer rejestracyjny, spodziewałem się, że ciała będą śmierdzieć, całe pokryte muchami. Nie śmierdziały jednak jeszcze i nie było na nich ani jednego owada.

            I tak się porzygałem. Agnieszka przez chwilę zgrywała twardzielkę, ale i jej żołądek poddał się w końcu na widok pierwszych w życiu ofiar wypadku samochodowego. O ile okoliczności śmierci tej pary ubezpieczyciel rzeczywiście nazwałby wypadkiem samochodowym.

            Otarłem usta i spojrzałem na przeciwną stronę ulicy. Stał tam supermarket. Wskazałem go palcem.

            - Poszukajmy tam czegoś do jedzenia.

            Agnieszka kiwnęła głową i postąpiła krok naprzód. Nadepnęła na porzuconą plastikową butelkę po wodzie, która ugięła się pod jej stopą, wydając głośne chrupnięcie.

            Aż się skuliliśmy na ten dźwięk, który tak nagle i brutalnie rozdarł ciszę. Wtedy dotarło do mnie, jak cicho było w zrujnowanej Warszawie. Żadnych krzyków i nawoływań. Żadnego ujadania psów. Żadnego bzyczenia owadów, o samochodach nie wspominając. Anioł nie zniszczył przecież całego miasta, a zdawało się, że w aglomeracji nie pozostała ani jedna żywa dusza oprócz nas.

            - Patrz pod nogi – syknąłem, ale Agnieszka nie odszczekała się, jak miała w zwyczaju, tylko pokazała palcem na niebo na południowym wschodzie.

            - Co to jest?

            - Nie mam pojęcia. – Zmrużyłem oczy. – Wygląda jak chmura, ale szybko się porusza. Może to jakiś opad, sama słyszałaś, że z tej dziury w Izraelu wyleciało mnóstwo pyłu…

            - To coś żywego – oznajmiła Agnieszka zdecydowanie. – Jak chmara… owadów.

            - Może lepiej chodźmy do tego marketu – powiedziałem i ruszyłem w kierunku wielkiego, blaszanego klocka, w którym jeszcze dzień wcześniej niczego niespodziewający się ludzie beztrosko oddawali cześć mamonie. – Adam mówił, że może nas spotkać jeszcze wiele prób, czyli pewnie kolejnych dziwacznych potworów, a ja wolałbym nie natknąć się na nie na otwartej przestrzeni.

            Agnieszka ruszyła za mną. Gdy obejrzałem się przez ramię, by na nią spojrzeć, spostrzegłem, że ruchoma chmura za naszymi plecami bardzo się powiększyła. Poczułem ucisk w gardle i żołądek mi zaciążył. Miałem już dość cudów i dziwów na całe życie.

            - Pospiesz się, Aga. – Chwyciłem dziewczynę za rękę i pobiegliśmy przez jezdnię. Uruchamiane elektrycznie wahadłowe drzwi supermarketu nie dały się poruszyć.

            - Znajdźmy jakieś boczne wejście – podsunęła Agnieszka i zamilkła nagle. Przycisnęła się do mnie, popychając mnie jednocześnie pod blaszaną ścianę budynku, wpatrzona w niebo. Zaskoczony spojrzałem na nią akurat wtedy, gdy na jej twarz padł cień. Mrok szybko pokrył chodnik, supermarket i całą ulicę, zupełnie jakby chmura opadów z Megiddo faktycznie dotarła nad Polskę i przesłoniła niebo, zamieniając dzień w noc.

            Ale to nie były opady. Rzucająca cień na miasto chmura wydawała odgłosy. Natarczywy, szeleszczący dźwięk przypominał odgłos miliardów leciutkich uderzeń w metal, szelest odległych składanych blach.

            - Szybko, szukajmy wejścia! – Pchnąłem Agnieszkę, wyrywając ją z odrętwienia. Pobiegliśmy za róg i już po chwili znaleźliśmy drzwi prowadzące do magazynów supermarketu. Były wyłamane, zapewne przez uciekających w panice pracowników sklepu.

            Szybko weszliśmy do środka. Szarpnąłem za klamkę, przymykając drzwi na tyle, by przynajmniej zwierzętom utrudnić wejście do obiektu. Nie miałem pojęcia, czy powstrzymałoby to skrzydlate lwy przed wdarciem się do środka, ale przynajmniej mnie i Agnieszce widok solidnego kawałka stali oddzielającego nas od zewnętrznego świata dodał nieco otuchy.

            Mrok pogłębiał się. Ruszyliśmy powoli przez zawalony kartonowymi pudłami magazyn. Zarówno zaplecze, jak i hala handlowa były zupełnie puste - to znaczy, jeśli chodzi o ludzi. Niektóre regały były wprawdzie poprzewracane, a puszki z rozwalonych piramidek walały się pod nogami, ale poza tym supermarket nadal stanowił skarbnicę wszelkiej maści towarów.

            Stanęliśmy przed przeszklonymi wahadłowymi drzwiami i objęliśmy się, by dodać sobie odwagi na widok koszmaru, jaki obsiadł miasto. Wyglądało to tak, jakby każdy skrawek świata po drugiej stronie grubej szyby pokrywały pulsujące, szeleszczące skrzydełkami owady. Przyłożyłem dłoń do szyby w miejscu, w którym po drugiej stronie przysiadł jeden z nich – robak miał długość połowy mojego przedramienia. Nie przypominał żadnego znanego mi insekta, którego spotkać można było dotąd w mieście. Szybko pocierał przednimi odnóżami o siebie, klekotał cicho chitynowymi klapami swych skrzydeł, ale najbardziej przerażający był jego ogon – przypominający żądło skorpiona obleśny kikut, zakończony czymś w rodzaju igły – na oko cholernie ostrej.

            - Jeśli któryś z nich tu wejdzie, oszaleję – stwierdziła Agnieszka z pełnym przekonaniem. – Obiecuję ci, Andrzej, że normalnie, kurwa, oszaleję.

            Widziałem kiedyś film na Discovery o szarańczy. Jedynym, w czym te potwory przypominały prawdziwą szarańczę, była ich nieprzebrana ilość. Świat wił się i pulsował wraz z poruszeniami ich odrażających ciałek, synchronizowanymi jakimś plugawym instynktem.

            - Jak myślisz, czym się żywią? – zapytałem nieco bezmyślnie, przekładając z ręki do ręki puszkę z peklowaną wołowiną.

            Agnieszka zmarszczyła się ze wstrętem.

            - Robisz to specjalnie!

            - Wcale nie, przepraszam! – zapewniłem ją szybko. Znowu pogrążyłem się w myślach. – Jeśli to kolejny prezent od Boga dla nas, to pewnie wliczamy się do ich menu – mruknąłem.

            - Andrzej!

            - Sorry!

            - Cicho! – Agnieszka zamarła bez ruchu z butelką wody mineralnej w połowie drogi do przegródki w plecaku. – Słyszałeś?

            - Co słyszałem?

            - Ktoś jest po drugiej stronie hali.

            Ze wskazanego przez nią kierunku dobiegło nas stłumione kaszlnięcie.

            - Fuck – rzuciłem cicho i rozejrzałem się. Chwyciłem dużą puszkę z zielonym groszkiem, by w razie czego użyć jej jako broni. – Zostań tutaj – powiedziałem do dziewczyny i ruszyłem w kierunku źródła niepokojących dźwięków.

            Anioły nie kaszlą, pomyślałem. Te robaki pewnie też nie.

            - Jest tu kto? – zapytałem głośno, zbliżając się powoli do regału z czasopismami, za którym czerniła się duża, zwalista sylwetka czegoś lub kogoś. – Nie chcę kłopotów. Jesteśmy ludźmi, ja i moja dziewczyna. Nie zrobimy ci krzywdy, kimkolwiek jesteś. – Chyba że jesteś jebanym potworem, dodałem w myślach. Wtedy oberwiesz groszkiem od Bonduelle’a w sam środek twarzy. 

            Za czasopismami nastąpiły jakieś gorączkowe ruchy, po czym zza regału wyłonił się przysadzisty mężczyzna w kamizelce moro i z ogromnym plecakiem. Jego pucołowata twarz wydała mi się sympatyczna, a nabite na gruszkowaty nos okulary przydawały mu cech wyglądu stereotypowego nerda z nadwagą.

            - Nie jesteście od żaby? – zapytał. Było to prawdopodobnie najdziwniejsze pytanie, jakie w życiu słyszałem.  

            - Jakiej żaby? – wykrztusiłem.

            Miłe pierwsze wrażenie rozwiało się, gdy czysta groza wpełzła na twarz mężczyzny.

            - O Boże. O Boże. On może tu przyjść w każdej chwili – jęknął. Gorączkowo ruszył w moim kierunku. Zrobiłem krok do tyłu, ale on minął mnie i skierował się do przeciwległej części hali. – Nie wiesz, gdzie są owoce? Jabłka, banany? – zapytał.

            - Owoce zbyt szybko się psują – powiedziałem, ruszając za nim. – Możesz wyjść, Aga, facet wydaje się niegroźny!

            - Ja groźny? – nieznajomy przystanął, spojrzał na mnie, potem na Agnieszkę, i uśmiechnął się smętnie. – Jestem groźny tylko w Quake’u. Nazywam się Mirek. – Wyciągnął rękę, którą niepewnie uścisnąłem. Agnieszka obdarzyła go promiennym uśmiechem, najwyraźniej przeszczęśliwa, że nie okazał się wielkim obleśnym robalem z żądłem.

            - Co tu robisz, Mirku? – zapytała. – Nie wiesz, co się stało z innymi?

            - Nie mam bladego pojęcia, co jest grane, kochana – odparł i ściągnął z pułki słoik z fasolką. – Wiem tylko, że muszę uciekać przed żabą. Ściga mnie od Piaseczna. Mieszkam tam i przyjechałem po babcię, ale zobaczyłem te wszystkie ruiny i… - Mirek pociągnął nosem. Zrobiło mi się go żal. – Potem on mnie zaatakował. Żaba. Boże, myślałem, że tracę zmysły. – Spojrzał na nas badawczo. – Może rzeczywiście straciłem. Wy też widzieliście żabę?

            Wymieniliśmy z Agnieszką zdumione spojrzenia.

            - Żabę? – zapytała. – W sensie: zielony płaz, kumka?

            - On wcale nie kumka! – wrzasnął Mirek. Zamilkł, przerażony hałasem, którego narobił. – On nie kumka – szepnął. – Chce mnie zabić i rozkazuje tym robalom. One już tu są, więc i żaba musi być blisko.         

            Nic nie rozumiejąc, wróciłem do zapełniania plecaka jedzeniem, plastrami i wszelkim śmieciem, który akurat wydał mi się potrzebny.

            Agnieszka jednak nie dawała spokoju naszemu nowemu znajomemu.

            - Przyjechałeś tutaj, tak, Mirku?

            - Zgadza się.

            - Co się stało z twoim samochodem?

            - Stoi na zewnątrz. A co?

            Uniosłem głowę znad paczki kondomów.

            - Masz działający samochód? – zapytałem.

            - Takiego starego Peugeota, a co?

            - Słuchaj, z nieba nam spadłeś! – zawołała Agnieszka. – Niedaleko mamy w gimnazjum czwórkę dzieciaków i księdza. Z twoją pomocą moglibyśmy przewieźć ich gdzieś za miasto, poszukać pomocy albo co…

            - Sorry, skarbie, działam sam – rzucił cierpko Mirek i zrobił się blady jak ściana. – O kurwa. Słyszę go!

            Do naszych uszu doszedł zgrzyt odsuwanych metalowych drzwi na tyłach sklepu.

            - Spokojnie, żadna żaba nie nacisnęłaby klamki… - zacząłem, ale Mirek z szaleństwem w oczach rzucił się między regały.

            - Kryjcie się, kurwa! Jezu, ratuj mnie! – wrzasnął.

            Nawet jeśli rozsądek nie zgadzał się z tym, moje napięte nerwy pokierowały ciałem i ukryłem się za przewróconym regałem z żarciem dla zwierząt. Stał oparty o ścianę, dzięki czemu byłem osłonięty z trzech stron. Rozejrzałem się gorączkowo za Agnieszką. Pomachała mi przez przerwę między pudełkami z zupkami chińskimi, zajmującymi cały regał po mojej lewej stronie.

            Nie widziałem drzwi, ale słyszałem kroki. Ktoś wszedł przez magazyn do hali handlowej. Z pewnością nie była to żaba, bo słyszałem stukot obcasów.

            Pierwszy wleciał owad. Zatoczył parę kółek w powietrzu i przysiadł na uniesionym kciuku przewróconej kartonowej figury, przedstawiającej Zadowolonego Montera, która nie tak dawno temu znaczyła początek działu z artykułami dla majsterkowiczów. Stworzenie przez chwilę klekotało cicho chitynowymi pokrywami skrzydeł, po czym wyprężyło ogon z żądłem i groźnie pchnęło nim powietrze. Przeraziłem się, że głupek, który tu wszedł, nie zamknął za sobą drzwi i zaraz zaroi się tu od tej piekielnej szarańczy.

            Jednak wleciał jeszcze tylko jeden owad, który spadł z cichym puknięciem na posadzkę pomiędzy regałami. Zaraz za nim w moim polu widzenia znalazł się właściciel obcasów. Mirek gdzieś z lewej cichutko zakwilił.

            To chyba był mężczyzna. Mężczyzna, bo nosił nieźle skrojony garnitur, eleganckie lakierki i był pod krawatem. Chyba, bo ponad kołnierzykiem spoglądały po hali nie zwyczajne ludzkie oczy, lecz wielkie, żółte kule, przecięte wąskimi pionowymi źrenicami, łypiące sponad lekko rozwartego, obwisłego pyska.

            Na karku mężczyzny chybotał się lekko olbrzymi żabi łeb.

            Stwór mógłby wyglądać komicznie, ale przez ten szalony kontrast, to bluźniercze skrzyżowanie człowieka z oślizgłym zwierzęciem i te zimne, obojętne, płazie oczy, wyglądał straszniej niż uskrzydlone lwy z ich wielkimi pazurami.

            Człowiek-żaba otworzył pysk, z którego wystrzeliła z cichym mlaśnięciem różowa wstęga, pacnęła stojącego na ziemi owada, po czym z prędkością błyskawicy porwała go. Paszcza stwora zamknęła się z plaskiem.

            Nie wiedziałem, co robić. Obserwowałem to monstrum zafascynowany, zapominając na chwilę o rzeczywistości. Nie byłem pewien, czy jest groźne. Nawet gdyby przylepiło do mnie ten swój język, byłem przecież za ciężki, by mnie nim przyciągnęło i za duży, by połknęło niczym owada.

            Dopiero machanie Agnieszki wyrwało mnie z transu. Wskazywała, bym powoli przeszedł w jej kierunku. Zacząłem ostrożnie posuwać się w bok, uważając, by na nic nie nadepnąć. Mirek wstał z podłogi i spojrzał na mnie, jakby wahał się, czy jakoś mi pomóc, czy szukać drogi ucieczki na własną rękę. Klepnął Agnieszkę w ramię i wskazał boczne drzwi prowadzące na zaplecze, prawdopodobnie do innej części magazynu, przez który przeszliśmy.

            Agnieszka skinęła głową. Mirek ostrożnie nacisnął klamkę. Prawie do końca nie zgrzytnęła.

            Ale kiedy już to zrobiła, zrobiła to bardzo głośno.

            Żabiogłowy, mimo oczywistego braku uszu, przechylił łeb w stronę źródła hałasu. Mirek wydał z siebie dziki skowyt, szarpnięciem otworzył drzwi i runął na oślep w mrok za nimi. Ja też nie czekałem na lepszą okazję, tylko w kilku susach dopadłem do Agnieszki. Wepchnąłem ją w ciemność i sam się w niej pogrążyłem, zatrzaskując za sobą drzwi. W ostatniej chwili dostrzegłem jeszcze, że Żabiogłowy niespiesznie zmierza w naszą stronę.

             - Czemu tu jest tak ciemno? – zawołał Mirek płaczliwym głosem.

            - Jest okno, ale małe – zauważyłem. – To pewnie jakiś pomniejszy skład. Szukajcie drzwi. To niewielki market, powinny prowadzić od razu na zewnątrz.

            - Są! – zawołał Mirek triumfalnie. Przez chwilę szarpał się z blaszaną przeszkodą. – Kurwa mać! Jest na nich kłódka!

            Nie było tego widać w półmroku, ale z pewnością oboje z Agnieszką poszliśmy w ślady Mirka i zrobiliśmy się bladzi jak kreda. Szybko rozejrzałem się za czymś ciężkim i mój wzrok padł na gaśnicę. Wyszarpnąłem ją spomiędzy ochronnych plastikowych pasków i wręczyłem mężczyźnie.

            - Napieprzaj tym w kłódkę!

            Mirek nie zwlekał, tylko od razu grzmotnął dnem gaśnicy w więżący nas zamek. Uderzenie spowodowało dziwny, dudniący hałas. Mirek uderzył drugi raz i tym razem dudnienie dobiegło naszych uszu w sekundę po ciosie w kłódkę. Z duszą na ramieniu odwróciłem się. To ktoś walił z drugiej strony w drzwi, które za nami zatrzasnąłem.

            - O Boże, o Boże, o Boże… - wybełkotał Mirek i zaczął uderzać gaśnicą jak szalony. Ja z Agnieszką obserwowaliśmy z narastającą grozą, jak metalowa powierzchnia przeciwległych drzwi odkształca się pod ciosami Żabiogłowego. Słyszałem też dziesiątki cichutkich puknięć, jakby ktoś obrzucał drzwi garściami igieł. Najwyraźniej robactwo postanowiło pomóc żabie na miarę swoich nikłych możliwości.

            Kłódka puściła w chwili, gdy potężny cios wybił dziurę w drzwiach odgradzających nas od potworów. Agnieszka wrzasnęła, gdy przez powstały otwór wpełzło na naszą stronę kilkanaście robaków, stukając odnóżami o metalową powierzchnię. Mirek wypadł przez uwolnione od kłódki drzwi i pomieszczenie zalało światło dnia. Wyjście rzeczywiście prowadziło na parking.

            - Za mną, kurwa! – zawołał mężczyzna i pognał do podstarzałego Peugeota. Roje piekielnej szarańczy poderwały się z ulicy, co wyglądało, jakby ktoś odrywał wielki płat kory z drzewa. Owady uniosły się zwartą grupą, przesłaniając światło słońca.

            Zajęliśmy szybko miejsca pasażerów. Mirek uruchomił auto i wykręcił niezgrabnie, rozbijając tylne światła wozu, który miał nieszczęście stać obok. Mężczyzna wdepnął gaz i z piskiem opon wystrzelił z parkingu na jezdnię, gruchocząc pod kołami dziesiątki diabelskich insektów.

            Żeby tylko żądła nie uszkodziły opon, pomyślałem, ale wszystkie myśli szybko uciekły mi z głowy, zastąpione niemym przerażeniem, gdy przez krótką chwilę ujrzałem Żabiogłowego wychodzącego z ciemnego składziku supermarketu. Wzniósł ręce.

            Jakby na rozkaz potwora chmary owadów opadły naszego Peugeota. Mirek wrzasnął. Agnieszka wrzasnęła. Ja zapiszczałem jak mała dziewczynka, bo długie na palec żądło jednego z robaków przebiło szybę może z centymetr od mojego nosa.

            Nie minęła sekunda, gdy przednia szyba samochodu Mirka pokryła się gęstą siatką białych kresek, znaczących pęknięcia wywołane n

Na razie tylko uwagi do „pierwszej części”. To co napisałeś "jako komentarz" – nie rozumiem tego podziału, ale może pojmę rano – opatrzę ewentualnymi uwagami po przeczytaniu. O tej porze moje oczy odmawiają współpracy i muszę pozwolić im odpocząć.  

 

Wczoraj w nocy przyszedł do mnie anioł Pański – Uważam, że tu, jako przymiotnik, pański mała literą.

 

Nie lubię patrzeć, jak cierpią starsi ludzie i małe koty. – W pełni podzielam ten pogląd, ponadto, dodam od siebie, że cierpienie dorosłych kotów, też bardzo mnie boli.

 

Internauci wykorzystali wiele sztuczek i programów graficznych, by oczyścić obraz z możliwie wielu niedoskonałości. – Powtórzenie. Proponuję: …by oczyścić obraz z wszelkich niedoskonałości.

 

…wyjaśniła się sprawa szalu prezydentówny. – …szala prezydentówny.

 

Otrząsnęła się jednak z szoku i puściła się biegiem za mną. – Powtórzenie. Może: Otrząsnęła się jednak z szoku i pobiegła za mną.

 

Zresztą – ksiądz uśmiechnął się filuternie – i tak nie mielibyśmy się czego obawiać. Volvo to bezpieczny samochód. – A do tego zdania nie mam uwag. Wręcz przeciwnie. Podoba mi się nadzwyczaj.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wyrazy uznania i szacunku dla trudu Autora i efektu końcowego.  

Jedna uwaga: laptop z laptopem nie "porozmawia" po padnięciu całej sieci przekaźnikowej, opartej na wyrafinowanej elektronice, która po przejściu anioła padła na amen.

Emilhoffie, brawo :) to pierwszy tak dlugi tekst, ktory przeczytalam na komorce zaraz oczy mi wyplyna i stane sie romerem, ale warto bylo :) czytalam kiedys podobne opowiadanie w NF oparte na pomysle, co by bylo gdyby zaczela sie apokalipsa, ale 'bez wskazowek' i pewnosci, czy to rzeczywiscie Bog odpowiada za to wszystko. Tam akcja dziala sie juz 'po ptokach', ty opisujesz sam poczatek. Ocztwiscie do paru rzeczy mozna sie przyczepic, jak np. komunikacja z samolotem - ale czyta sie swietnie. 

Przeczytałem dzisiaj na tym portalu dwa opowiadania. Jedno beznadziejne, drugie naprawdę świetne. Nie muszę chyba precyzować, które uważam za warte uwagi.

 

Gratulacje. Tekst, choć długi, czyta się praktycznie sam. Pal licho te laptopy, "uświęcona sieć" starczy mi za wytłumaczenie :) Brawo, brawo i jeszcze raz brawo. 

Gdyby nie to, że kilka pierwszych akapitów sprawia  nieodparte wrażenie groteski, pewnie doczytałbym opowiadanie do końca.

Ale nie doczytałem. Inny sposób narracji w tych pierwszych ustępach byłby o niebo lepszy.

Pozdrówko.

Dziękuję wszystkim za uwagi :) Zwłaszcza Regulatorom za wytknięcie paru błędów, które już poprawiłem. Podział na post i komentarz jest sztuczny, po prostu obawiałem się, że w którymś miejscu mój post ograniczy dopuszczalna liczba znaków, a ponieważ nie chciałem, by to ograniczenie wypadło w połowie zdania (lub słowa, jak mi się raz zdarzyło), przeniosłem mniej więcej połowę tekstu do komentarza.

Tej części w komentarzu nie mogę edytować, więc jak kotś znajdzie tam jakieś błędy, to trudno i tak musi zostać.

Póki co przeczytałam tylko pierwszą część, ale na pewno wrócę, bo strasznie mi się podobało. Bardzo płynnie i interesująco prowadzisz narrację, prawie do niczego nie mogę się przyczepić. Może jeszcze coś napiszę po doczytaniu reszty.

Tylko tak: "Internet" wielką, "warszawiak" małą, a "niekoniecznie" razem.

"Volvo to bezpieczny samochód" mnie powaliło :), a co do kotów mam takie same odczucia jak regulatorzy.

Pozdrawiam.

Znalazłem literówkę :To pędzie fizyczne wzięcie :)

A to zdanie rozłożyło mnie na łopadki: "Volvo to bezpieczny samochód" uśmiałem się.

Wciągający tekst. Rozmiar mnie przeraził ale czytałem z zaciekawieniem.

Rewelacja :)

Jest z czego brać przykład, zwłaszcza, że pierwsza z brzegu książka, którą dzisiaj wzięłam miała na dzień dobry błędy.

Po prostu zabrało :)

Przeczytałam. I powiem tak: z tym opowiadaniem jest jak z piosenkami Dire Straitsów - fajny początek zapowiada fajną resztę. Nie zawiodłam się. Bardzo podoba mi się Twój styl pisania, jest niewiele błędów i chyba ani przez moment się nie nudziłam. Dziękuję.

Świetny tekst. Dawno nie czytałem tak wciągającego opowiadania, w napisanie którego Autor bez wątpienia włożył wiele pracy. Aż żal chwyta za serce, że dałeś to do internetu, zamiast od razu słać do Redakcji.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przeczytalem i:

1. Pomysl jest niezly, wykonanie od strony techniczno-jezykowej w zasadzie jest okej i widac ogrom wlozonej pracy.

2. Klimatem tekst przypomina kinga: langoliery i mgle. U kinga jednak znacznie wiekszy nacisk polozony jest na zachowanie postaci zderzonych z ekstremalna sytulacja. U ciebie zas dominuja rekwizyty apokalipsy. Bohaterowie dostali za malo miejsca - postepowanie jest nienaturalne, brakuje rozsadnego wgladu w ich glowy. Wydaje mi sie, ze wprowadziles za duzo postaci, ktore w efekcie zlewaja sie w taka osobowosc zbiorowa.

3. Co wiecej, narracja pierwszoosobowa i jej oglad rzeczywistosci - o czy wspomnial roger - tworza zbyt duzy dystans do opowiesci. A to z kolei psuje nastroj i powage tematu. Narratora warto by ograniczyc i dopuscic inne postaci do glosu. Podobnie dobrze by usunac te komentarze co do faktu etc.

Pozdrawiam

I po co to było?

Przeczytałam na tym portalu naprawdę sporo opowiadań. Trafiały się lepsze i gorsze. Twoje zaliczam do najlepszych. Dość długie, ale w pełni satysfakcjonujące. Mam nadzieję, że nie jest to Twoje ostatnie słowo. Wiem, że w powyższym tekście nie możesz niczego poprawić, ale w oryginale chyba tak. Dlatego pozwoliłam sobie na uwagi:

 

…wydobywa się niesamowita ilość pyłów, także nie możemy wzbić się wyżej… – …tak że

 

Patrz pod nogi – syknąłem, ale Agnieszka nie odszczekała się… – … nie odszczeknęła się…

 

Gdy obejrzałem się przez ramię, by na nią spojrzeć, spostrzegłem, że… – Powtórzenia.

Nie mam pomysłu, jak naprawić to zdanie.

 

…odparł i ściągnął z pułki słoik z fasolką. – …z półki

 

Zagłębił się w lekturę. – Ja zagłębiłabym się w lekturze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za kolejne uwagi, zwłaszcza Tobie, Regulatorzy.

Zachęcam do dalszego wypisywania błędów, choć już po terminie edycji - przynajmniej poprawię tekst na swoim komputerze.

Cieszę się, że mogłam pomóc.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Byłam, nakłoniona przez wzmiankę w temacie Beryla dotyczącym najlepszych opowiadań miesiąca, przeczytałam.

I, prawdę mówiąc, pozostaję bez emocji.

Technicznie tekst jest napisany nieźle, czepiać się nie zamierzam. Natomiast co do fabuły... pozostaje mi nieodparte wrażenie jednej, równej linii. Z jakiegoś powodu, przez Twój sposób pisania, nie ma tu nic, co mogłabym nazwać akcją czy napięciem. Zaczynasz na jednym poziomie, opisujesz kolejne wydarzenia, na tym samym poziomie kończysz. Nie wzbudził we mnie ani pół emocji atak szarańczy i żabiogłowego, albo śmierć Jurka, ani to, że na końcu był diabeł (bo tego domyśliłam się już w momencie kiedy ksiądzu Adamowi nie spodobało się nagranie). Żadna z postaci nie wzbudziła we mnie sympatii ani antypatii, nie poczułam strachu, dezorientacji czy irytacji bohaterów, niz, zero, null. Zaraz zapomnę, o czym to było.

Owszem, czytało mi się gładko i szybko, ale to wszystko, co potrafię o tym tekście powiedzieć.

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ludzie Drogie!

Być może mam przywidzenia, ale odnoszę wrażenie, że coś pożarło mi połowę opowiadania. Część tekstu zamieszczona w komentarzu kończy się na moim monitorze słowami: "Nie minęła sekunda, gdy przednia szyba samochodu Mirka pokryła się gęstą siatką białych kresek, znaczących pęknięcia wywołane n". Nie ma tam żadnego suwaka do przewijania ani niczego podobnego; po prostu w tajemniczy sposób zniknął spory kawałek fabuły. Ci, co już czytali "Deusa", wiedzą, że dalszy ciąg był i nie zmyślam. 

Zajrzę tu jutro z innego komputera i jeśli stan pożarcia będzie się utrzymywał, wkleję zaginioną część tekstu w następnym komentarzu.

Kłaniam się,

skonsternowany Autor

Lud Drogi potwierdza. Nie masz przywidzeń. Zniknęło. Przepadło. U mnie tekst kończy się w tym samym miejscu. Niniejszym zaświadczam, że opowiadanie miało ciąg dalszy, równie interesujący jak to, co sie ostało. Czytałam całość, kiedy jescze była, to wiem, co piszę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lepiej było wrzucić w osobnych częciach jako opowiadania, wtedy by nie wsysło :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Równiesz zaświadczam, że ciąg dalszy istniał ;)

W takim wypadku daję Wam resztę w trzech komentarzach (żeby nie były za długie, bo pożre):

Nie minęła sekunda, gdy przednia szyba samochodu Mirka pokryła się gęstą siatką białych kresek, znaczących pęknięcia wywołane niezliczoną liczbą uderzeń owadzimi żądłami.

Mirek prowadził na ślepo. Uruchomi wycieraczki, ale nie zadziałały. Po chwili boczne lusterka odpadły, jeszcze w powietrzu zamieniając się w dwie kule wijącego się robactwa. Owady zlatywały się do naszego samochodu jakby był jeżdżącym plastrem miodu, czy co tam lubią żreć takie paskudztwa.

Nie mogło się to skończyć inaczej - wpadliśmy na coś. Potworny zgrzyt przeszył nasze uszy. Przednia szyba wpadła do kabiny, a jednocześnie Mirek poleciał w sam środek spękanej tafli, wyrzucony z fotela w chwili zderzenia. Odruchowo wyciągnąłem rękę w beznadziejnej próbie chwycenia go za nogi, jednak wszystko działo się zbyt szybko. Sekundę po zderzeniu dwa głośne strzały oznajmiły nagły koniec dwóch opon – samochód podskoczył, zakręcił się wokół własnej osi i znieruchomiał.

- Aga, żyjesz? – zapytałem ze strachem, chwytając ją za ramię. Była blada, ale żywa.

- Taa… - bąknęła. – To mój… pierwszy wypadek, wiesz?

Ku naszemu niedowierzaniu samochód nagle stał się wolny od robactwa. Nie wahając się ani chwili, otworzyłem drzwi od swojej strony i rzuciłem stanowcze:

- Wychodzimy!

Agnieszka wygramoliła się z Peugeota. Zderzyliśmy się z latarnią, a opony faktycznie zostały przebite żądłami rozjechanych robali. Teraz wyglądały jak wielkie poduszeczki na igły.

Owady zdawały się nie zwracać na nas uwagi. Gromadziły się w zaułku parę metrów od nas, jakby znalazły tam szczególnie smakowity kąsek.

- Musimy znaleźć Mirka – powiedziała Agnieszka, czepiając się mojego ramienia.

- Sprawdzę, co je tak zainteresowało, ok.? – odparłem wymijająco. – A ty weź plecaki i idź jak najszybciej w stronę Gimnazjum, dobrze? Zaraz cię dogonię.

Dziewczyna nie traciła czasu na dyskusje. Chwyciła dwa plecaki wypełnione naszą supermarketową zdobyczą, po czym ruszyła truchtem na północ, w kierunku miejsca, które od wczoraj uważaliśmy za bezpieczną przystań.

Zacząłem wolno iść w kierunku rojącego się od robactwa zaułka. Miliony błyszczących oczu tej niby-szarańczy spoglądały na mnie zewsząd; klekot skrzydeł i suchy szum pocieranych odnóży dochodził z każdego zakątka otaczającego mnie świata. Żądła prężyły się groźnie, gdy przechodziłem, ale żaden z owadów nie zaatakował mnie, jakby wspólna wola, która nimi kierowała, skupiła się wyłącznie na zaułku.

Rzuciłem tylko okiem na nieszczęsną boczną uliczkę i to wystarczyło, by obraz, który zobaczyłem, wypalił się w moim mózgu na zawsze jako sama esencja horroru, który świat trzyma w zanadrzu dla zbyt pewnych siebie i zbyt wścibskich.

Nieprzebrane miriady owadów tłoczyły się wokół rozdętego cielska, które mogłoby być ludzkie, gdyby nie jego karykaturalne wymiary. Rozepchany brzuch nie mógł jednak dziwić, bo z żabiego pyska potwora sterczała para obutych w glany nóg Mirka. Żabiogłowy aż przymknął ślepia z rozkoszy, jaką dawało mu pożeranie naszego towarzysza.

Uciekając, słyszałem jeszcze za sobą obrzydliwe mlaskanie i trzask pękających kości.

Wróciliśmy do Gimnazjum, witani radośnie przez dzieci i księdza Adama. Wszyscy szybko jednak posmutnieli, gdy spostrzegli, że nie przyprowadziliśmy żadnego rodzica. Nikomu nie powiedzieliśmy o losie mamy i taty małej Justyny.

Zapasy, które przynieśliśmy, przydały się. W szkolnym barku poza słodyczami nie było zbyt wiele jedzenia, które nie wymagało przygotowania w kuchence mikrofalowej lub nie psuło się w kilka godzin po otwarciu. Mieliśmy lato i niedziałającą klimatyzację, a to czyniło peklowaną wołowinę bardziej przydatną od mrożonych zapiekanek.

Ksiądz Adam tego dnia nie wyłapał już niczego przez swoje radio. Nie mieliśmy też wiele czasu na rozmowę: obchód szkoły w celu uszczelnienia okien i wszelkich możliwych dróg, którymi mogła dostać się do środka szarańcza, zajął nam długie godziny. Uprzedziliśmy Adama o Żabiogłowym, a on pokiwał głową i powiedział, że rozumie.

Całą noc śpiewał w kościele hymny po łacinie. Nie wiem, czy to z tego powodu Żabiogłowy nas oszczędził. Teraz, patrząc wstecz, myślę, że żadne hymny tak naprawdę nie mogły go powstrzymać. Myślę, że po prostu Mirek wystarczył mu za obiad i kolację.

Tej nocy zrobiłem też użytek z kondomów, które wyniosłem z supermarketu. Uprawialiśmy z Agnieszką miłość tak, jakby nic niezwykłego nie zdarzyło się ostatnio. A może właśnie przez to wszystko, co się stało, co widzieliśmy i co nam groziło, tak gwałtownie zapragnęliśmy obdarzyć się prostym i naturalnym wyrazem miłości.

Po wszystkim zasnęliśmy, wtuleni w siebie jak kocięta.

6.

Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie.

Ewangelia wg św. Jana 14: 30

Następnego dnia nadal niczego nie wiedzieliśmy. Radio księdza wydawało z siebie jedynie przygnębiające szumy i złowróżbne trzaski. Mogliśmy tylko zgadywać, gdzie się podział Żabiogłowy, co planuje i czy przypadkiem właśnie nie włazi przez okno do Gimnazjum, by nas wszystkich pożreć.

Agnieszce powiedziałem tylko, że Mirek zginął przez zderzenie z latarnią, i że jak tylko zobaczy gdzieś człowieka z głową ropuchy, ma natychmiast spieprzać jak wariatka gdzie oczy poniosą.

Nie mogliśmy jednak nic nie robić. Była niedziela, więc Adam zabrał swych podopiecznych do kościoła i odprawił mszę. Agnieszka poszła razem z nim, przybita i zniechęcona do życia. Amory z poprzedniej nocy poprawiły nam humory tylko na kilka godzin; przebudzenie w samym środku koszmaru wepchnęło nas z powrotem w stan przygnębienia i napiętej czujności.

Ja wyruszyłem na drugi rekonesans. Szarańcza z jakiegoś powodu obsiadła głównie centralną część miasta, obrzeża pozostawiając względnie wolne od mrożącego krew w żyłach klekotu. O ile paręset metrów na południe, w okolicach supermarketu, owady pokrywały każdy skrawek ziemi niczym wywołująca mdłości kołdra, o tyle na północ od skrzyżowania ulicy Broniewskiego z Aleją Armii Krajowej robaków prawie nie było. Może dlatego, że przez tę okolicę przeszedł anioł, nim rozpłynął się w powietrzu po drugiej stronie stolicy. Nie miałem pewności, ale postanowiłem wykorzystać okazję i poszukać czegoś, co mogłoby nam ułatwić – lub nawet uratować – życie. Nie znałem dobrze okolicy, ale liczyłem, że odnajdę jakiś szpital czy klinikę i zabiorę stamtąd leki i szczepionki. Nie robiłem sobie złudnych nadziei, że uda nam się przeżyć to piekło bez choćby jednego owadziego ukąszenia. Każda strzykawka była więc dla nas kwestią życia i śmierci. O ile istniała taka strzykawka, której zawartość zneutralizowałaby jad piekielnych owadów. O ile były jadowite.

Naprawdę niczego nie wiedzieliśmy.

Spojrzałem na mapkę, którą narysował mi ksiądz Adam. Kilka aptek znajdowało się niedaleko od nas, przy ulicy Jana Kochanowskiego. Znalazłem trzy. Szybki obchód zajął mi prawie godzinę, ale przy skrzyżowaniu Kochanowskiego z Aleją Reymonta miałem już plecak wypchany specyfikami i obiecująco wyglądającymi strzykawkami, które zabrałem z przeszklonych szafek na zapleczu jednej z aptek. Napisy na etykietach były po łacinie – kolejny powód, dla którego nie było minuty, bym nie żałował, że mój laptop padł razem z resztą elektronicznego sprzętu, rozwalonego potężnym impulsem, który wygenerował anioł Pański.

Zacząłem szukać dogodnej drogi powrotnej, starając się omijać ulice, w których szarańcza rozpleniła się szczególnie. Minąłem kilka skupisk owadów, gdy wchodziłem do kolejnych opuszczonych przybytków Asklepiosa, ale nie atakowały mnie, jakby ich szef, Żabiogłowy, nie uznawał mnie za zdobycz godną wysiłku. Nie miałem o to do niego żadnych pretensji.

Skręciłem na południe, w Reymonta. Moim oczom ukazała się duża, pusta, pokryta trawą przestrzeń, odległy terminal i pas startowy Lotniska Bemowo. Wąskie kolumny ciemnego dymu unosiły się znad hangarów, a przez okna starej wieży kontrolnej widać było strzelające z aparatury snopy iskier. Najwyraźniej nagła awaria całej elektroniki wyrządziła ogromne szkody zarówno obsłudze naziemnej, jak i samolotom.

Widok był przygnębiający, ale wiedziony impulsem – może też podświadomą chęcią wyrwania się spomiędzy dusznych, pełnych wraków ulic – ruszyłem w kierunku lotniska. Pomyślałem, że magazyny, sklepy bezcłowe i wyposażenie medyczne obiektu mogły stanowić dla nas większy skarb, niż wszystkie moje zdobyczne strzykawki.

Moje impulsy nie przemyślały do końca tej kwestii. Ledwo przeszedłem przez siatkę, odgradzającą terminal od ulicy, dopadł mnie ciemny kształt, który najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, co ja, i postanowił walczyć o nieprzebrane bogactwa lotniska.

Uderzył mnie pięścią w brzuch aż zgiąłem się bez tchu. Nie ulegało wątpliwości, że jest człowiekiem, choć miał kominiarkę na głowie, pewnie bardziej dla ochrony przed szarańczą, niż dla zachowania anonimowości w opustoszałym mieście. Poczułem, jak krew gotuje mi się w żyłach z wściekłości. Można by pomyśleć, że w takiej sytuacji ludzie powinni trzymać się razem, by wspólnymi siłami uniknąć pożarcia przez potwory prosto z piekła, a jednak właśnie oberwałem pięścią od gościa, który postanowił mnie okraść.

Chodziłem kiedyś na kurs judo. Postanowiłem dać kolesiowi nauczkę. Uniknąłem kolejnego sierpowego i uderzyłem przeciwnika łokciem pod żebra. Stęknął boleśnie, ale zdołał chwycić mnie za rękaw koszuli i szarpnął, przez co straciłem równowagę. Nadepnął mi obcasem na stopę, a gdy wycofałem ją pospiesznie, stanąłem nieświadomie w lekkim rozkroku. Przeciwnik wykorzystał bezlitośnie okazję i sprzedał mi siarczystego kopniaka prosto w jądra. Zgiąłem się wpół z dzikim wrzaskiem. Obezwładniający ból przeszył moje wnętrzności, skręcił żołądek, wydusił całe powietrze z płuc i odebrał siłę nogom, aż osunąłem się na kolana. Przez zasłonę łez zobaczyłem jeszcze piszczel przeciwnika mknący ku mojej twarzy. Potem zapadła ciemność.

Ocknąłem się po krótkiej chwili. Leżałem na pokrytym pyłem betonie, skulony, stłamszony i upokorzony. Swe przebudzenie oznajmiłem światu głośnym jękiem. Z bólu chciało mi się rzygać.

Judo-srudo.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po otwarciu oczu, była wymierzona moją twarz lufa karabinu. Po drugiej stronie nagwintowanej rury dostrzegłem spoconą twarz rudzielca, który mierzył do mnie z wyrazem zaciętości, ale jednocześnie pewnego wahania na twarzy.

- To nie żaden z nich, Jurek – powiedział ktoś z boku. Kątem oka dostrzegłem na betonie cienie kilku sylwetek. Towarzysze uzbrojonego kolesia zebrali się wokół mnie, jakbym był wyjątkowo dorodnym okazem jelenia.

- Skąd ta pewność? – warknął rudzielec.

- Mruga i poczuł kopa w jaja. Ci od anioła nic nie czują.

- Kim jesteś i czego tu chcesz? – zapytał Jurek ostro.

- Ja… - bąknąłem. – Przyszedłem tu po różne… rzeczy.

- Tamci nie gadają, Jurek. Odpuść, to zwykły koleś.

Jurek niechętnie opuścił broń. Nade mną stanął umorusany smarem blondyn w kamizelce monterskiej, z licznych kieszeni której wystawały śrubokręty przeróżnych kształtów i rozmiarów. Wyciągnął rękę i pomógł mi wstać. Ciągle nie mogłem się w pełni wyprostować.

- Sorry za Jurka – bąknął. – Jest nieco impulsywny, ale robi świetną robotę na czujce. Pomylił cię z romerami, ale zdarzyło mu się to po raz pierwszy. Bartek jestem.

- Andrzej – przedstawiłem się. Uścisnąłem jego rękę, nieco oszołomiony, ale mimo wszystko bardzo rad z widoku innych ludzi. Zaraz potem uścisnąłem drugą dłoń, mniejszą i gładszą, należącą do całkiem atrakcyjnej kobiety, na oko tuż przed trzydziestką.

- Weronika – przedstawiła się z uśmiechem.

Ostatni podszedł do mnie Jurek.

- Sorry za kopa – powiedział.

Skinąłem głową i spróbowałem się uśmiechnąć, choć cierpienie, które zadał mi jego trampek, wciąż dawało o sobie znać dławiącym uczuciem w dole żołądka.

- Czego tu szukasz, Andrzej? – zapytała Weronika bez zbędnych wstępów. – Są z tobą jacyś inni?

- Tak – potwierdziłem szybko. – W kościele niedaleko jest moja dziewczyna, jeden ksiądz i czterech gimnazjalistów.

- Dzieciaki wiele nam nie pomogą – mruknął Bartek. – Co myślicie? – zwrócił się do swoich towarzyszy.

- Nie możemy zostawić nikogo, o kim mamy pewność, że żyje – stwierdziła Weronika kategorycznie. – Mamy dosyć zapasów i tę spluwę. Wy macie jakąś broń? – zwróciła się do mnie.

- Eee… nie – przyznałem. – Zablokowaliśmy tylko wejścia do budynku. Obok kościoła jest szkoła.

- Widzisz, Bartek? Musimy ich sprowadzić!

- Na pewno nie zaszkodzi nam kilka dodatkowych par rąk i oczu – rzekł blondyn. - Znasz się na mechanice, koleś?

- Umiem zmienić koło i olej w aucie… - zacząłem.

- Dobrze! – zawołał Bartek entuzjastycznie. - Możesz się przydać. – Klepnął Jurka w ramię. – Zrobimy sobie przerwę przy samolocie, dobra, stary? Sprowadzimy kumpli Andrzeja.

Jurek kiwaną bez słowa głową i poprawił pasek, na którym przewiesił przez plecy karabin.

- Macie samolot? – zapytałem. – Działający?

- Jeszcze nie lata – odparła Weronika – ale już prawie jest na chodzie. Ja i Bartek jesteśmy mechanikami. Większość maszyn została zniszczona, kiedy anioł przeszedł przez lotnisko, ale znaleźliśmy jedną starożytną Iskierkę, która prawie nie ma elektroniki.

- Iskierkę…?

- Taki samolot – wyjaśnił Bartek z uśmiechem. – Gdy go naprawimy, dwie osoby będą mogły polecieć do Turcji i sprowadzić pomoc.

- Jak to, do Turcji? – Niczego już nie kumałem. – Jaką pomoc?

Bartek, Weronika i Jurek spojrzeli po sobie.

- Nie słuchałeś ostatnio radia, co? – zapytał blondyn.

- Słuchałem!

- Ale nie pasma wojskowego. – Bartek pokiwał głową ze zrozumieniem. – Wiadomość została nadana wczoraj rano. Za dwie doby na górze Ararat ma mieć miejsce paruzja.

Zamrugałem.

- Ponowne przyjście Chrystusa – sprostowała Weronika. Oczy jej błyszczały, a policzki pokryły się rumieńcem, gdy mówiła: - Słyszeliśmy Jego głos. Był taki… taki…

- W każdym razie powiedział, żeby wszyscy pozostali na ziemi ludzie zebrali się pod Górą Ocalenia – dokończył za nią Bartek. – Polecimy do Niego, a On zbawi nas i tych, o których Mu powiemy, bo taką siłę ma wstawiennictwo sprawiedliwych.

- Myślałem, że sprawiedliwi już zostali wzięci do nieba – wybełkotałem przez skołowaciałe z wrażenia wargi.

- My też tam trafimy – odezwał się Jurek niespodziewanie. Klepnął kolbę karabinu. – Choćbyśmy musieli przebić się przez wszystkie hordy piekła i dupę samego diabła.

- Jurek jest z katolickiej rodziny – powiedział Bartek, patrząc na mnie przepraszająco. – Ma bardzo konkretną wizję piekła i nie zamierza w nim skończyć. Jak my wszyscy. Teraz prowadź, ściągniemy tutaj twoją ekipę.

- Co dokładnie powiedział? – dopytywał się ksiądz Adam, gdy szliśmy w kierunku lotniska. Przemierzaliśmy ulice szybko i cicho, z Jurkiem na przedzie, który z zaskakującą wprawą omiatał wzrokiem i lufą karabinu uliczki, nim dał nam znak, że droga jest wolna.

            - Sam ksiądz posłucha – odparł Bartek. – Nagraliśmy ten komunikat. Weronika odtwarza go co jakieś pół godziny, bo strasznie podoba jej się głos Jezusa.

            Kobieta zarumieniła się lekko i odwróciła twarz.

            - Nagranie jest rzeczywiście niesamowite – przyznał Bartek, gdy już przestał rzucać złośliwe spojrzenia w kierunku Weroniki. – Mamy tam na lotnisku grupę cudzoziemców, którzy tak jak my uniknęli spalenia przez anioła. Jest tam jakiś Grek, para Francuzów i jedna cholera, co nie mam pojęcia, skąd może być.

            - Moim zdaniem to bantu – rzuciła Weronika przez ramię. – Jakieś narzecze bantu. Facet jest pewnie z Afryki Środkowej.

            - W każdym razie – ciągnął Bartek – wszyscy słuchali tego nagrania i każdy je rozumiał. Tak jakby Jezus mówił z taśmy do każdego w jego własnym języku.

            - To rzeczywiście cud, choć nie powiem, żeby mnie zaskoczył. – Ksiądz Adam promieniał. – Mówienie wieloma językami, tak by każdy zrozumiał Słowo Boże, to jeden z darów Ducha Świętego.

- Proszę pana, a skąd tamten pan ma karabin? – zapytał nieśmiało Grześ, zrównując się z Bartkiem i księdzem.

Blondyn posłał mu szeroki uśmiech.

- To była niezła jazda, nie, Weronika? – rzucił do idącej przodem kobiety.

- Co kto lubi – odparła bez entuzjazmu. – Dla mnie to był najgorszy dzień w życiu.

- W nocy po przejściu anioła byliśmy zupełnie skołowani – kontynuował Bartek. - Na lotnisku większość ludzi spaliła się na popiół, a ci, którzy się nie spalili, to tych dwoje z przodu i gromadka cudzoziemców, o których wam mówiłem. Z nich jednak nie było pożytku, bo nie znamy z Weroniką francuskiego, a Jurek raz dał Grekowi z bani, bo tamten zaczął wrzeszczeć.

- Hałasu należy unikać – przyznał Adam, niepewny, czy opowieść Bartka będzie nadawała się dla uszu gimnazjalistów. Doszedł jednak do wniosku, że kilka kolokwializmów nie wpłynie na psychikę dzieciaków bardziej niszcząco, niż widok ich świata obróconego w morze ruin.

- W każdym razie, poszliśmy w nocy na rekonesans – ciągnął Bartek – żeby sprowadzić jakąś pomoc, dowiedzieć się czegoś. Jurek został w terminalu, nasłuchiwał przez radio. To on pomyślał o tym, żeby je nastawić na częstotliwość wojskową, a wcześniej zdołał doprowadzić cały ten sprzęt do porządku po awarii wszystkiego. Ja z Weroniką zapuściliśmy się na południe. Kierowaliśmy się na Radiową, przy której ma siedzibę 3. Warszawska Brygada Rakietowa.

Trzymałem Agnieszkę za rękę, prowadząc ją między wrakami aut i przewróconymi latarniami. Kiedy usłyszałem o Brygadzie, podniosłem głowę.

            - Łał – powiedziałem z uznaniem. – My na to nie wpadliśmy. Może Brygada mogłaby nam pomóc…

            - Nie mogłaby – uciął Bartek, rad jednak, że słucham uważnie. – Cały budynek obleźli romerzy.

            - Co oblazło? – Ksiądz Adam zamrugał szybko. – To coś z Szekspira?

            - Nie! – Bartek spojrzał na nas, jakbyśmy byli grupą zielonych ludzików, którzy właśnie wysiedli ze swego spodka i powitali Ziemian radosnym „Aloha!”. – To od Romero, faceta, który nakręcił te wszystkie filmy o zombie.

            Grześ zbladł. Weronika dostrzegła to i chwyciła go za rękę. Uśmiechnęła się do dzieciaka nieco nerwowo, ale jednak kojąco.

            - Nie przejmuj się – powiedziała. – Faceci lubią wymyślać dziwne nazwy i porównywać wszystko do filmów, które widzieli, gdy byli nastolatkami. Romerzy to nie żadne zombie.

            Bartek wzruszył ramionami.

            - Powiedzmy, że nie zombie – zgodził się. – To byli ludzie, którym światło anioła wypaliło oczy i odebrało zmysły. Nie żywią się mózgami, ale nie wiem, czy to bardzo pocieszające.

            Atmosfera nagle stała się ciężka.

            - Czyli… spotkaliście innych ludzi i… wszyscy byli szaleni? – dopytywałem się.

            - Taa – przyznał Bartek. – Nie wiem, czemu zaatakowali akurat chłopców z Brygady Rakietowej. To było tak, jakby kierowali się jakimiś… rozkazami, albo instynktem. Jak pszczoły.

            - Żabiogłowy – jęknąłem.

            - Co? – zapytał rzeczowo blondyn. Weronika, która mówiła coś cicho do Grzesia, uniosła głowę z zainteresowaniem.

            - To potwór, który rządzi szarańczą – powiedziałem. – Romerami pewnie też.

            - Ja również go widziałam – przyznała Agnieszka. Na to wspomnienie mocniej ścisnęła moją dłoń.

            - Nie kłamią – potwierdził ksiądz Adam. – „I ujrzałem wychodzące z paszczy Smoka i z paszczy Bestii, i z ust Fałszywego Proroka trzy duchy nieczyste jakby ropuchy; a są to duchy czyniące znaki - demony, które wychodzą ku królom całej zamieszkanej ziemi, by ich zgromadzić na wojnę w wielkim dniu wszechmogącego Boga”. Apokalipsa, rozdział szesnasty.

            Bartek popatrzył na nas czujnie.

            - Zawsze myślałem, że to przenośnia – mruknął Adam – ale nie mam powodów, by nie wierzyć Andrzejowi i Agnieszce. Człowiek z głową ropuchy chodzi po tym mieście.

            - Chyba trzech ludzi – wtrąciła Weronika. Widać słowa księdza zrobiły na niej wrażenie, bo rozejrzała się nerwowo po pustej ulicy.

            - Widzieliśmy tylko jednego – odparłem.

            - I to wystarczy – uzupełniła Agnieszka.

            - Świat to rozległe miejsce. – Twarz księdza Adama nieco się rozjaśniła, gdy zobaczył w oddali szeroką, otwartą przestrzeń lotniska. – Dwie pozostałe ropuchy robią pewnie bałagan gdzieś indziej.

            - Mam nadzieję, że ten cały Żabiogłowy nie jest gorszy od romerów – stwierdził Bartek. – Odciągnęliśmy ich klaksonem w jednej Toyocie, ale miazga, jaką zdążyli zrobić z chłopców z Brygady, to widok, którego nigdy nie zapomnę. – Skrzywił się. – Nikt nie ocalał. Zdążyłem zabrać karabin i pudełko amunicji zanim romerzy w jakiś sposób nas wyczuli i musieliśmy stamtąd spieprzać. Mogłem chwycić jakąś drugą spluwę, ale wszystko działo się za szybko, zbyt gorączkowo.

            - Wszyscy daliśmy ciała, Bartek – pocieszyła go Weronika. – Za to Jurek szybko odnalazł się w roli naszego zespołowego strzelca.

            - Strzelaliście do… romerów? – zapytałem.

            - Raz, ale w tłum – przyznał Bartek. – Nie wiem, czy Jurek kogoś trafił. Na pewno chciał trafić. Ksiądz dał mu rozgrzeszenie.

            - Macie ze sobą kapłana? – Adam spojrzał ciekawie na mężczyznę.

            - Taa. – Bartek kiwną głową. – Ale nie robi wiele zamętu. Odprawił rano prowizoryczną mszę, próbowaliśmy też sztuczki z czytaniem Biblii przez lotniskowe głośniki, ale szarańcza na to nie reaguje. No ale gdyby nie księżulo, nie mielibyśmy pojęcia, co się dzieje i o co chodzi z Górą Ocalenia.

            Adam zamyślił się. Przez chwilę patrzył na Jurka, który z karabinem w gotowości przebiegł szybko przez ulicę Powstańców Śląskich. Rozpogodził się.

            - Tak czy siak, koniecznie musicie puścić mi to nagranie. – powiedział. - Nie mogę uwierzyć, że dostąpię tego, czego Kościół pragnął przez dwadzieścia wieków, że usłyszę głos Pana we własnej osobie.  

            Pan mówił po polsku z warszawskim akcentem, przynajmniej ja tak to słyszałem.

            Mistrzem ceremonii był ksiądz Marcin. Poparzenia oszpeciły go, stracił brwi i większość nosa, ale towarzysze troskliwie go opatrzyli. Odwdzięczył się, udzielając im wsparcia duchowego i swej wiedzy na temat dni ostatnich. Mimo pewnej jego opryskliwości, cała grupa z lotniska wyraźnie darzyła go szacunkiem, nawet cudzoziemcy, z którymi był w stanie dogadać się po angielsku i francusku.

            Teraz wszyscy siedzieli nabożnie w ławkach, ustawionych w jednym z terminali. Ksiądz Marcin, po krótkiej i żarliwej dyskusji z Adamem, wtoczył do pomieszczenia stolik bufetowy z ustawionym na nim radiem na baterie. Włożył kasetę, przeżegnał się i nacisnął „play”.

            Wszyscy słuchali w ciszy i skupieniu. Rzeczywiście, najwyraźniej każdy rozumiał, o co chodzi przemawiającemu. Widziałem, jak z oczu starszego pana w koszulce w biało-niebieskie pasy popłynęły łzy.

            - Ja jestem władcą tego świata. Przyszedłem po was, byście nie cierpieli już więcej. Jestem ogniem oczyszczającym, berłem i biczem, krwią i wodą, mieczem i lilią. Przyjdźcie do mnie. Mój tron stoi tam, gdzie spoczęła arka waszego praojca. Ja was oszczędzę, jak i on został oszczędzony. Przyjdźcie do mnie na Górę Ocalenia; będziecie mi służyć, a ja będę wam panem i bogiem na wieki wieków.

            Głos był głęboki i miękki. Jego łagodność i ciepło bijące z każdego słowa, koiły. Zobaczyłem, jak Weronika klęka i składa ręce do modlitwy. Jej pierś zatrzęsła się, gdy z trudem powstrzymała płacz.

            Nagranie skończyło się i Marcin zatrzymał kasetę.

            - Kochani – powiedział. – Oto zostaliśmy ożywieni słowami samego Boga. Jak słyszeliście, czeka na nas w Turcji. Ani ja, ani nasz nowy kapłan, ksiądz Adam, nie wiemy, czemu akurat tam. Wiemy za to i rozumiemy, że pozwolił nam ocaleć, byśmy się oczyścili z grzechów w ogniu i przybyli do niego. Zebrał nas tutaj, na lotnisku, aby dać nam nadzieję, że dwójka z nas dotrze do Niego i wspomni Mu o nas, abyśmy i my nie zginęli. Teraz pomódlmy się, by podziękować Bogu za ratunek dla nas i za to, że połączył nas z naszymi nowymi przyjaciółmi, księdzem Adamem, Andrzejem, Agnieszką oraz dziećmi.

            Złożyłem ręce do modlitwy, jak wszyscy, ale kątem oka zobaczyłem, że twarz księdza Adama nie jest bynajmniej przepełniona niebiańską radością. Spocił się, i choć starał się zachować wszelkie pozory, to kiedy wzniósł dłonie, by rozpocząć wspólne modły, drżały tak bardzo, że mały krucyfiks w jego różańcu podskakiwał jak kukiełka w teatrzyku dla dzieci.

            Wieczorem Iskierka była gotowa do lotu. Całe przedsięwzięcie było tak ryzykowne, że wręcz szaleństwem była wiara w to, że się uda.

            Mimo to, wszyscy wierzyliśmy.

            - Weronika będzie nawigować – wyjaśniał Bartek na zebraniu całej grupy w terminalu. Ksiądz Marcin tłumaczył po cichu jego słowa Francuzom, a Adam przekładał je na grecki dla starszego pana w biało-niebieskiej koszulce. To on był tym Grekiem, któremu Jurek swego czasu dał z bani. Adam był wyraźnie wyczerpany; odkąd usłyszał nagranie, nie robił nic innego, tylko wertował swoją kieszonkową Biblię. Koło południa odbył krótką naradę z Marcinem, ale wrócił z niej tak samo niespokojny, jak był przedtem. Moje pytania zbywał wymijająco.

            - Muszę pomyśleć – powtarzał. – Muszę pomyśleć.

            - Ja usiądę za sterami – ciągnął Bartek. – Mam licencję pilota, choć muszę przyznać, że nigdy nie latałem czyś tak starym. Ta maszyna była w użytku jeszcze w latach osiemdziesiątych… No nic, kochani. I tak musimy spróbować.

            - Mamy dobrze zaplanowaną trasę lotu – podjęła Weronika. – Będziemy tankować na lotniskach w Radomiu, Krakowie, Budapeszcie, Belgradzie, Sofii, Istambule i Ankarze. Potem będziemy szukać lotnisk w mniejszych miastach Anatolii, mamy kilka zaznaczonych na mapie. W ten sposób dolecimy nad Wielki Ararat, może jeszcze uda się po drodze zatankować w Erywaniu. Przy zachowaniu maksymalnej prędkości, pomyślnych prądach i ograniczeniu czasu poświęcanego na odpoczynek, powinniśmy zdążyć przed paruzją.

            - Będziemy utrzymywać łączność przez kamerę i laptopa – tłumaczył dalej Bartek. – Znaleźliśmy je w kaplicy przy terminalu pierwszym, w porzuconym bagażu. Najwyraźniej zabójcza dla elektroniki obecność anioła nie dotarła do poświęconych miejsc. Dzięki temu będziemy mogli nadawać obraz i dźwięk z samolotu do komputera, choć niestety nadal nie działa Internet i gówno się dowiemy o sytuacji na świecie. Jak już polecimy, radzę wam przeszukać pobliskie kościoły, może znajdziecie więcej sprzętu, choć sieć padła chyba na amen.

            - Najlepiej będzie, jak przeniesiecie się do wieży kontroli lotów – dodała Weronika. – Jest tam sprzęt radiowy tak stary, że przejście anioła nie rozwaliło go doszczętnie. Pogrzebaliśmy przy nim z Bartkiem i znowu działa, miejmy nadzieję, że nie na krótko. Całą aparaturę odbiorczo-nadawczą zasilają akumulatory na benzynę. Na kartce zapisałam wam częstotliwość, na której działa radio w naszym samolocie. Jeśli kamera się popsuje, będziemy się łączyć właśnie przez wieżę kontroli lotów.

            - Zgromadziliśmy tyle zapasów, ile może zmieścić się w luku Iskierki – uzupełnił ksiądz Marcin. – Będziemy się za was modlić.

            Ksiądz Adam uśmiechnął się niemrawo do Bartka i Weroniki. Przyciskał Biblię do podołka, nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach.

            Iskierka potrzebowała do startu rozbiegu na pięciuset siedemdziesięciu metrach. Zmierzchało, gdy Bartek odpalił silnik. Zaskoczył, i to był sukces. Śmigło zaczęło się kręcić, a Weronika wydała z siebie pisk zachwytu.

            Sukces miał jednak i ciemne strony. Ukazał lukę w naszym misternym planie: silnik samolotu narobił strasznego hałasu. Huk budzących się do życia stalowych cylindrów był wręcz oszołamiający po ciszy, jaka zalegała w wymarłym mieście. Co gorsza, nie był jednorazowy; raz uruchomiona Iskierka generowała stały hurgot i szum o fatalnym dla nas natężeniu. 

            - O matko – jęknęła Agnieszka, wyrażając obawy nas wszystkich. Wyjrzała z niepokojem na pas startowy przez lepiące się od brudu okno wieży kontroli lotów. – Mam bardzo złe przeczucia.

            Przytuliłem ją mocno i stuknąłem na próbę w mikrofon, połączony skręconym kablem z laptopem.

            - Słyszycie mnie? – zapytałem.

            - Ja tak – potwierdził Bartek.

            - Ja też! – dodała radośnie Weronika. – Kamera działa?

            Zerknąłem na monitor komputera.

            - Tak, widzę przód twojej kurtki. - Obraz zatrząsł się i po serii szarpnięć zmienił na widok z kokpitu samolotu od strony nawigatora. – Teraz jest dobrze.

            - Słuchajcie, moglibyście robić mniej hałasu? – wtrąciła Agnieszka, pochylając się ponad moim ramieniem do mikrofonu.

            - Chyba się nie da, mała – odpowiedział jej Bartek. – To nie zależy od nas. Silnik po prostu jest głośny… - Jego głos na chwilę utonął w szumie. - … wprost, Weronika! Widzisz go?

            - Co się u was dzieje? – zapytał z niepokojem ksiądz Marcin, zerkając na monitor.

            - Widzimy kogoś na pasie – odpowiedziała Weronika. Jej głos brzmiał niepewnie. Skierowała kamerę na pas startowy i dostrzegliśmy w oddali ledwo widoczną ciemną sylwetkę. – To może być zbłąkany romero. Oni z reguły chodzą kupami, więc nawet jednego nie można ignorować.

            - Chcesz, żebym to sprawdził? – Teraz Jurek przejął mikrofon.

            - Nie narażaj się, i tak zaraz startujemy – odparł Bartek. – Pamiętaj, żeby oszczędzać amunicję. W razie czego w wieży łatwiej się bronić niż na pasie, więc wszyscy tam na razie zostańcie.

            - Widzicie to samo, co ja? – zapytał Marcin słabym głosem, wskazując na coś za oknem wieży kontrolnej. – Na końcu pasa.

            Zmrużyłem oczy. Jurek przez kilka sekund też wpatrywał się uważnie w odległy punkt.

            - Bartek, widzimy coś jakiś kilometr przed wami. Lepiej szybko startujcie – powiedział pospiesznie.

            - Nie bój się, już nas nie ma. – Po drugiej stronie fali radiowej Bartek opuścił pokrywę kokpitu. – Odezwiemy się z powietrza. Bez odbioru.

            Na drugim końcu pasa startowego nadal majaczyła ciemna figurka, która zdawała się z wolna powiększać.

            - Idzie w stronę samolotu – powiedziałem bardziej do siebie, niż do Bartka, który pewnie lepiej wszystko widział. Wpatrywałem się w odległą sylwetkę jak zahipnotyzowany. Ponure przeczucie narastało we mnie, sadowiąc się w dole żołądka.

            Czy ma normalną głowę? - zastanawiałem się gorączkowo. Nie mogłem dostrzec zbyt wielu szczegółów odległej postaci. Czy to ludzka głowa, czy żabia? A jeżeli żabia, to czy jest głodny?

            Nie przyszedłby tutaj, gdyby nie był, przemknęło mi przez głowę.

            W tej chwili Jurek, tchnięty nagłą myślą, wyciągnął z kieszeni sfatygowaną lornetkę. Przetarł rękawem szkła, podchodząc do okna. Przyłożył przyrząd do oczu i patrzył przez chwilę.

            - To coś ma żabę zamiast głowy – powiedział wypranym z emocji tonem.

Wyrok zapadł. Agnieszka jęknęła przeciągle.

            - Musimy się stąd wynosić! – zawołała. – Jeśli Żabiogłowy tu przyszedł, wszystkie potwory też zaraz tu będą.

            Jurek drgnął, lecz nie odrywał oczu od lornetki.

            - Co widzisz, mówże! – naciskał Marcin.        

            - Otwiera pysk. Coś ma w środku.

            Iskierka ruszyła przed siebie; z początku biała linia pasa startowego umykała spod jej kół dość wolno, ale już po chwili maszyna zaczęła przyspieszać.

            - On… rzyga – relacjonował Jurek. – Rzyga tymi owadami. Rzyga szarańczą.

            Rzeczywiście, zobaczyłem jak w oddali, ponad ciemną sylwetką Żabiogłowego, unosi się w niebo mała, ruchliwa, ciemna chmurka, jakby obłok, wydający z siebie złowrogi szelest. Chmurka zaczęła szybko rosnąć, wzbijając się wysoko ponad lotnisko.

            - Wlecą w szarańczę – szepnęła Agnieszka, a ja bez słowa nacisnąłem przycisk przy mikrofonie i zacząłem nawoływać Bartka.

            - Iskierka, słyszycie mnie? Przed wam jest rój szarańczy. Musicie uważać. Jesteście tam?

            - Słyszę cię, choć słabo, i widzę robaki – potwierdziła Weronika. – Myślę, że nie będą stanowić przeszkody, przebijemy się.

            - No nie wiem, Weroniko, te potwory mają pancerze! – jęknąłem. – Spróbujcie skręcić!

            - Przy wzbijaniu się Iskierka leci z prędkością trzystu trzydziestu kilometrów na godzinę i ma masę startową półtorej tony – zakomunikował rzeczowo Bartek. – Nie ma takiego robaka, który przeżyłby czołowe zderzenie z nami i w jakikolwiek sposób zaszkodził kadłubowi.

            Chmara szarańczy rosła w zastraszającym tempie. Co gorsza, z wieży kontrolnej doskonale słyszeliśmy szum i klekot, który wzbił się nad całym miastem. Hałas zwabił nie tylko Żabiogłowego i jego przyboczne owady, ale też całe okoliczne robactwo. Granatowe, wieczorne niebo poznaczyły rozległe plamy głębokiej czerni, z których każda była rojem bezwzględnych, wyposażonych w żądła paskudztw, kierującym się nad lotnisko.

            - Przestał rzygać – zakomunikował Jurek. – Jak im idzie?

            - Nie znam się na tym, ale samolot jedzie już dość szybko – odpowiedział Marcin. Jurek rzucił okiem na pas i kiwną głową.

            - Uda im się – stwierdził. – Żaba macha rękami. To coś znaczy?

            - Chyba wydaje rozkazy potworom – powiedziałem.

            Prawdopodobnie miałem rację, bo chmara krążąca nad pasem naprzeciw Iskierki nagle zmieniła kierunek, odbiła na południe i poleciała szerokim łukiem w kierunku samolotu.

            - Puszczą ich? – zapytała Agnieszka z nadzieją w głosie.

            - Chcą uderzyć w burtę – odparł ponuro Jurek. Na jego twarzy przez chwilę dostrzegłem wahanie, które niemal natychmiast zastąpiła determinacja. – Słuchajcie, lepiej będzie, jak zejdziecie wszyscy do terminalu. Nie zrobiliśmy pełnego obchodu i nie znamy nieszczelnych miejsc. Musicie się tym zająć. Dopilnujcie, żeby zagraniczni nie zrobili jakichś głupstw.

            - A ty? – spytała Agnieszka.

            - Ja zostanę na radiu, żeby nie stracić kontaktu z samolotem. Weźcie komputer. Karabin zostaje u mnie, i tak nie umiecie się nim posługiwać.

            - Brzmi rozsądnie – powiedziałem, ale bez cienia pewności w głosie. – A jak cię zaatakują?

            - W wieży łatwo się bronić. Ruszajcie się, macie kawałek otwartej przestrzeni do pokonania

Rzeczywiście, między wieżą kontrolną a solidnymi, betonowymi ścianami terminali, zielenił się niewielki skwer. Nie ociągając się więcej, zbiegliśmy po schodach – ja, Agnieszka i ksiądz Marcin. Kapłan został nieco w tyle, opóźniwszy o kilka chwil swe wyjście, by coś jeszcze powiedzieć Jurkowi. Teraz myślę, że Jurek na odchodnym poprosił go o ostatnie namaszczenie.

            Skwer nie był duży, ale bieg przez trawę był przerażającym doświadczeniem. Agnieszka wrzasnęła, gdy mimo moich uprzedzeń (a zapewne właśnie przez nie), zadarła głowę i spojrzała w niebo. Firmament był jednym wielkim, wijącym się kobiercem owadzich ciał. Szum skrzydeł był niemal równie głośny, co warkot silnika samolotu, mknącego coraz szybciej po pasie startowym. Klekot uderzających o siebie chitynowych pancerzy przypominał odległe strzały z setek karabinów.

            Wpadłem do terminalu, Agnieszka za mną.

            - Czekaj! – krzyknęła, gdy zabierałem się do zasuwania blaszanej ościeży drzwi. – Ksiądz Marcin się przewrócił!

            - Bo biega w jebanej sukience – syknąłem przez zęby z wściekłością i wypadłem z powrotem na trawę. Dobiegłem do księdza w chwili, gdy z wieży kontroli lotów dobiegł kłujący uszy odgłos serii wystrzałów.

            Obaj obróciliśmy głowy. Jurek otworzył jedno z okien i pruł w niebo z karabinu, jakby chciał w ten sposób pokonać kotłujące się na niebie miliardy potwornych owadów.

            - Oszalał – powiedziałem.

            Marcin pokręcił głową i wskazał palcem na pas startowy.

            Żabiogłowy odwrócił łeb, zwabiony hałasem wystrzałów. Gdy stracił koncentrację, rój owadów, którym kierował tak, by uderzył z boku w startujący samolot, rozpadł się. Wyglądało to jak bezgłośna eksplozja: potwory rozleciały się na wszystkie strony. Po chwili znowu skupiły się w czarną kolumnę i pomknęły w kierunku źródła hałasu, do wieży kontroli lotów. Żabiogłowy również zaczął powoli iść w tamtą stronę.

            Całe niebo nad naszymi głowami poruszyło się, gdy miriady owadów obrały za cel Jurka i jego karabin.

            - Uratował samolot! – Marcin wrzasnął mi do ucha, bo przez hałas, jaki wydawał unoszący się nad nami koszmar, ledwo mogliśmy się słyszeć. – Może i oszalał, ale uratował samolot!

            Wbiegając do terminalu obejrzałem się jeszcze za siebie i dostrzegłem Żabiogłowego. Od niechcenia spojrzał w górę, jakby zaskoczony, gdy Iskierka, która wreszcie oderwała się od ziemi, przeleciała z warkotem nad jego płazim łbem.

            Karabin Jurka zamilkł po paru minutach.

Zaszyliśmy się w magazynie na bagaże, gdzie czekała na nas reszta grupy Bartka i Weroniki oraz ksiądz Adam i czworo gimnazjalistów. Zgromadziliśmy tu tyle jedzenia, ile udało się znaleźć w bufecie i rozrzuconych w holu torbach podróżnych. Zaletą pomieszczenia był fakt, że dało się je szybko zamknąć na głucho, a przy tym było na tyle przestronne, że nie budziło w nikim klaustrofobicznych lęków. Mogliśmy pozostać w nim do czasu, aż potwory zdecydują się opuścić lotnisko, albo przynajmniej zrobi się ich na tyle mało, aby to nam udało się wymknąć.

            Francuzka zapytała o coś. Marcin odpowiedział jej, uśmiechając się przy tym smutno. Zamilkła, a ksiądz położył jej dłoń na ramieniu w pokrzepiającym geście.

Opowiedzieliśmy o wszystkim, co wydarzyło się w wieży kontroli lotów. Sukces Bartka i Weroniki był pierwszym krokiem na długiej drodze do naszego ocalenia. Troskliwie przyciskałem do piersi wyłączony komputer, by uruchomić go o umówionej godzinie i nawiązać kontakt z samolotem. Agnieszka położyła głowę na moim ramieniu i po chwili zapadła w drzemkę.

Ksiądz Adam wyciągnął z kieszeni małą latarkę i poświecił na Biblię, którą otworzył sobie na kolanach. Zagłębił się w lekturę. Być może szukał w niej pokrzepienia, ale efekt jego poszukiwań miał nam przynieść tylko zgryzotę.

            W ciemności trudno było mierzyć upływ czasu, zwłaszcza że mój zegarek nie miał podświetlanej tarczy. Upłynęło kilka godzin, nim odległy szum umilkł, a ja odważyłem się wychylić nos z magazynu. Szarańcza najwyraźniej nie dostała się do terminalu, a przynajmniej nie było jej widać w głównym holu.

            Była głęboka noc.

            Przetrząśnięcie wszystkich sąsiadujących z holem pomieszczeń zajęło nam godzinę. Rozwaliłem walizką jednego robala, który przecisnął się między wypaczonymi gumowymi krawędziami wahadłowych drzwi. Wspólnie z księżmi usypałem przed nimi stos z kufrów i waliz, by podobna wizyta już się nie powtórzyła.

            Odpaliłem laptopa i przestawiłem go w tryb maksymalnego oszczędzania energii. Ksiądz Marcin poinstruował gimnazjalistów i cudzoziemców, by przeszukali bagaże na okoliczność baterii do laptopa. Jednocześnie mieli się nie rozchodzić, więc szybko w holu terminalu wyrósł drugi stos bagaży, a obok niego pagórek zmiętych ubrań i innego śmiecia wydobytego z toreb i waliz.

            Adam klepnął Greka w ramię i poprosił, by poszedł z nim do pomieszczenia, w którym słuchaliśmy kasety z nagraniem. Przysłuchiwałem się ciekawie wypowiadanym kojącym głosem słowom, płynącym znowu z taśmy. Z rozmyślań wyrwał mnie głos Bartka, a na monitorze komputera pojawił się widok z kamery.

            - Żyjecie?

            - Żyjemy! – zawołałem radośnie i krzyknąłem przez ramię: - Ludzie! Mam Iskierkę na komputerze!

            Agnieszka, Grześ i Marcin stanęli za moimi plecami, a także para Francuzów i nieznanej narodowości człowiek mówiący narzeczem bantu.

            - Niedawno wylecieliśmy z Budapesztu. Jeśli utrzymamy takie tempo i nie natkniemy się na żadne… trudności, powinniśmy zdążyć na czas – poinformowała nas Weronika. Skierowała kamerę na przeszkloną ścianę kokpitu. – Widzicie to na dole? To Serbia.

            - Robale już odleciały? – zapytał z kolei Bartek. – W pewnym momencie musiało być u was gorąco, wnioskując z tego, co widzieliśmy na pasie. Ledwo się wyrwaliśmy.

            - Już wszystko gra – odparłem. Porozumiałem się wzrokiem z Agnieszką i księdzem. Nie wspomnieliśmy o Jurku.

            Za naszymi plecami rozległ się jakiś łomot – to stary Grek przewrócił się, próbując zatrzymać księdza Adama.

            - Bartek! – krzyknął kapłan, biegnąc szybko w naszym kierunku. – Natychmiast zawróć samolot!

            - Oszalałeś, bracie? – zawołał ksiądz Marcin, który wybiegł mu naprzeciw. Chwycił Adama za ramiona i potrząsnął nim. – Co się stało?

            - Co tam się dzieje, Andrzej? – chciał wiedzieć pilot.

            - Jeszcze nie wiem – odparłem. Odsunąłem na bok Grzesia, który wodził spojrzeniem po naszych twarzach, przestraszony krzykiem zawsze dotąd opanowanego Adama. Podszedłem do księdza, który szarpnięciami próbował uwolnić się z objęć Marcina. Jego twarz pokrywały drobne kropelki potu, a oczy miał rozbiegane. – Matko, co ci się stało? – Zbladłem, tknięty obawą. – Potwory weszły do budynku?

            Adam pokręcił głową. Uspokoił się pozornie, ale kiedy Marcin go puścił, postąpił kilka kroków w stronę komputera.

            - O co chodzi z zawracaniem samolotu? – chciała wiedzieć Agnieszka. – Przecież to nasza ostatnia nadzieja!

            - Niczego nie rozumiesz! – syknął Adam nieswoim głosem. Nigdy nie widziałem go tak wytrąconego z równowagi, a przecież poznaliśmy się w okolicznościach bynajmniej niesprzyjających opanowaniu.

            - Nie dopuszczę cię do laptopa, póki nie wyjaśnisz, co jest grane – powiedziałem stanowczo.

            Adam spiorunował mnie wzrokiem, ale po chwili zrezygnował z dalszych prób wprowadzenia swej woli w życie bez wiedzy i zgody wszystkich. Zwiotczał jakby, a gniew i podniecenie zastąpił na jego twarzy głęboki smutek.

            - Od początku martwiły mnie słowa z kasety. Mówiący nazwał siebie władcą świata i z pozoru nie ulegało wątpliwości, że chodzi o Jezusa. Ale… - głos mu zadrżał – ale mimo to coś nadal nie dawało mi spokoju. Szukałem w Biblii odpowiedniego cytatu przez wiele godzin, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, o którym wersie myślę. Nie rozumiałem, co mnie dręczy i nie mogłem pochwycić odpowiedniej myśli, tak jak czasem nie można przypomnieć sobie słowa, choć ma się je na końcu języka. – Z głośnym plaśnięciem uderzył się otwartymi dłońmi w łysą głowę. – Ale w końcu dotarło do mnie, że klucz do zagadki mam tuż obok. – Wskazał na Greka, który stał kilka metrów od nas i wpatrywał się w Adama z wyrazem oszołomienia na twarzy. – Każdy słyszy nagranie we własnym języku, pamiętacie? Powiedziałem Grekowi, żeby posłuchał go jeszcze raz i powtórzył mi wszystko po grecku.

            - Co z tego wynika? – zapytałem z rosnącą podejrzliwością.

            - Nazywając siebie władcą, głos z kasety użył greckiego słowa archoon – tłumaczył ksiądz. - W napisanych po grecku Ewangeliach Bóg określany jest jako kyrios, co też znaczy Pan lub władca, ale zawsze jest to kyrios, a nigdy archoon. Słowo archoon służyło Ewangelistom do nazywania władców świeckich i urzędników, a w jednym konkretnym wersie, w Ewangelii Jana, Chrystus określa tym wyrazem prawdziwego władcę świata, ale nie ma na myśli swego Ojca, tylko Lucyfera.

            Na sekundę zapadła cisza.

            - Co? – zapytałem inteligentnie w swoim stylu.

            - To, że na górze Ararat nie czeka na nas Chrystus, tylko sam diabeł!

            - Bredzisz, bracie – powiedział ksiądz Marcin, ale głos miał tak słaby, jakby dopiero dochodził do siebie po ciężkiej chorobie. – Bredzisz.

            - Wiesz, że mam rację! – wrzasnął na niego Adam. – Trzeba zawrócić samolot!

            - To brednie – powtórzył Marcin. Oczy miał szkliste i bez wyrazu.

            Popatrzyłem na Agnieszkę, rozpaczliwie szukając pomocy.

            - Co mamy robić? – zapytałem.

            - Jesteś absolutnie pewien, Adamie, że nic ci się nie pomyliło i nie przesłyszałeś się? – zapytała z nadzieją.

            - Niewielu rzeczy jestem ostatnio pewien, ale co do tego, że paruzja nie będzie miała miejsca w Turcji za kilkanaście godzin, akurat nie mam wątpliwości! Nie wiem gdzie, kiedy i czy w ogóle Chrystus ponownie przyjdzie, ale z pewnością nie spotkają Go Bartek i Weronika, nawet jeśli cali dolecą na miejsce!

            - Andrzej? – Głos pilota Iskierki dobiegł zza moich pleców. – Jesteś tam jeszcze? Musicie oszczędzać baterię w komputerze.

            - Mamy drobny problem, ale to nic poważnego i nie wiąże się z potworami – powiedział ksiądz Marcin, który podszedł do laptopa i uniósł mikrofon do ust. – Na razie się rozłączamy. Modlimy się za was i trzymamy kciuki. Powodzenia.

            Nim Adam zdołał wyrzucić z siebie rozpaczliwy okrzyk sprzeciwu, Marcin nacisnął podłużny guzik i wyłączył komputer. Potem podniósł go nad głowę i roztrzaskał o ziemię.

            Kiedy kobierzec szarańczy pokrywający lotnisko zmniejszył się na tyle, by zaryzykować bieg do wieży kontrolni lotów, było już za późno, by powstrzymać samolot. W centrali nie znalazłem nawet śladu po Jurku – wątpiłem, by udało mu się uciec. Owady prawdopodobnie pożarły go lub siłą tysięcy odnóży uniosły jego ciało gdzieś, gdzie mogły je w spokoju rozpuścić na pokarm dla swych młodych.

            Modliłem się, by w czasie swej ostatniej strzelaniny Jurek nie uszkodził radia. Działało, ale akumulatory były prawie puste. Jurek uratował nam życie, lecz nie wyłączył aparatury. Prawdopodobnie miałem tylko kilka minut nasłuchu, zanim nasz ostatni środek łączności z Iskierką przestanie działać.

            Nie zdążyłem nawet zacząć wywoływania, gdy w radiu rozległ się głos Bartka:

            - Tu pilot samolotu PZL M26 Iskierka, lot bez numeru i autoryzacji. Do wszystkich, którzy mnie słyszą: nie lećcie nad Ararat. Nie ma tam Boga. Widziałem… widziałem tam rzeczy… - Jego głos zadrżał. – Myślałem, że ta czerwona chmura, spowijająca górę, to znak obecności Jahwe, jak w Księdze Wyjścia. Ale na stokach Araratu siedział kto inny… Nigdy nie widziałem czegoś tak ogromnego. Jego łeb sięga chyba samej granicy troposfery… Rogi ma wielkie jak miasta, a nad czołem błyszczącą gwiazdę. Widziałem, jak korowody ludzi tłoczyły się w dolinach i przełęczach, oddając mu pokłon. Miliony ludzi poparzonych światłem aniołów. Sam mu się pokłoniłem, ale Weronika… ona nie chciała… Już jej nie ma, a ja uciekam. Powtarzam, do wszystkich, którzy odebrali wiadomość z sobotniego poranka: nie lećcie nad Ararat.

            To były ostatnie słowa, które usłyszałem od Bartka. Przekaz urwał się, a zaraz potem padły akumulatory i wieża kontroli lotów ostatecznie oddała ducha.

            Na stacji benzynowej znaleźliśmy starego fiata i Forda Escorta. Teraz jedziemy nad morze licząc, że na północy klimat nie sprzyja szarańczy, albo że znajdziemy jakąś wyspę na Bałtyku, wolną od potworów. Jest nas jedenaścioro. Ksiądz Marcin do końca wierzył, że Adam się myli, a gdy stało się jasne, że jednak nie, nie chciał z nami jechać. Podejrzewam, że przy najbliższej okazji wyjdzie na pas startowy Lotniska Bemowo i pozwoli, by szarańcza pożarła go żywcem. Może już to zrobił.

            Przed wyjazdem z Warszawy zaryzykowaliśmy przeszukanie dwóch kościołów. W jednym znalazłem aktówkę z laptopem. Jest teraz bezużyteczny, ale wierzymy, że skoro łącze z kamerą w samolocie działało, to pewnego dnia także Internet powróci i będziemy mogli skontaktować się z innymi ocalałymi. 

            Te zapiski prowadzę dla uspokojenia własnego umysłu. Nie miałem i nadal nie mam na celu ukazania wiernego, całościowego obrazu ostatnich dni świata, jest to opis mojej własnej drogi, którą jednak nie idę sam, są ze mną dzielni ludzie.

            Ksiądz Adam nie stracił wiary i co wieczór śpiewa ten sam hymn po łacinie. Mówi, że Bóg jest miłością, ale także Panem Zastępów i wkrótce przybędzie, by pokonać tego, który usiadł na stokach góry Ararat.

            Melodia nawet mi się podoba, choć głos Adama brzmi głucho, pozbawiony akustyki kościelnych murów.

 

Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus Deus Sabaoth.

Pleni sunt caeli et terra gloria Tua.

Hosanna in excelsis

 

Koniec

 

To już wszystko. Na przyszłość zastosuję się do Twojej rady, Fasoletti, ale ten tekst niech już zostanie w całości w jednym wątku.

Odkładałam przeczytanie tego opowiadania ze zwględu na długość. Wreszcie się za to zabrałam i nie żaluję. Znakomite. Czyta się przyjemnie, podoba mi się klimat, akcja. Nie ma miejsca na nude. Jak dla mnie ideał. Gratuluję. 

Mnie na szczęście udało się przeczytać tekst, zanim połowę pożarło. I to za jednym podejściem ;-)

Pomysł dobry, wykonanie też nie najgorsze. Początkowe fragmenty trochę mi zgrzytały. Za dużo było niepotrzebnych wtrętów. Później było lepiej, choć pojawiały się powtórzenia, gdzieniegdzie brakło przecinka, tu i ówdzie literówka. Nie do końca podoba mi się Twój styl, ale to już kwestia gustu.

Po ostatnim zdaniu pozostał jakiś niedosyt.

Ja w tym widzę potencjał na powieść :-)

Bardzo dobrze i bardzo płynnie napisane. Pojedyncze zgrzyty jestem w stanie przetrawić, nie każdy ma takie samo spojrzenie na transkrypcję, etc. Ale jeżdżenie po moherowym berecie to już hańba dla tak dobrego tekstu.

Podoba mi się pomysł humorystycznej wizji końca świata, ale też zgadzam się z joseheim. Czyta się szybko, płynne, brakuje jednak emocji, bohaterowie nie są wyraziści (a dzieci to w ogóle płynna masa z jednym przedstawicielem - Grzesiem - zupełnie nie przypominają współczesnych gimnazjalistów).

Na początku za dużo o moherach, wystarczyłoby raz, krótko napisać, że babcia była normalna, nie trzeba do tego dwóch akapitów.

Jak usłyszałam o nagraniu od razu pomyślałam o Lucyferze, który przecież miał rządzić przed powrotem Jezusa, więc nie rozumiem, jakim cudem im to nie wpadło do głowy. 

Te zdania świetne:

Po tych słowach rozpłakała się i nawet moje serce drgnęło. Nie lubię patrzeć, jak cierpią starsi ludzie i małe koty. 

 - Nie wiem wiele o proroctwach, Aguś, ale Dzień Pański wypada w najbliższy piątek.

 Zresztą – ksiądz uśmiechnął się filuternie – i tak nie mielibyśmy się czego obawiać. Volvo to bezpieczny samochód

Ogólnie lepsze dialogi niż opisy.

Aha, włosy  palą się w mgnieniu oka, więc trzeba by zmienić na palenie się głowy czy ogólnie człowieka - w Jerozolimie to było.

Ciekawy tekst, mi się jednak trochę dłużył. Jednakowoż doceniam research Autora oraz dobry warsztat. Generalnie opowiadanie podobało mi się.

Pozdrawiam

Mastiff

Witam.

Ciekawa historia miłości dwojga młodych ludzi w czasach końca świata. Tekst oparty o Pismo Święte, trafnie pokazujący mechanizmy działania mediów oraz Kościoła Katolickiego. Dalszych części opowiadania zawartych w komentarzach nie czytałem.

Pozdrawiam, Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Super interesujące. Czytałem, nie mogłem się oderwać mimo braku czasu. Słuszne piórko. :)

Nowa Fantastyka