- Opowiadanie: maciejw - Toń

Toń

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Toń

Lipiec rok 1996

 

Jeziora to jedne z najpiękniejszych dzieł Boga, tak właśnie myśleli rodzice Emilii. Już od kilku lat prowadzili bezskuteczną wojnę, aby wypalić na jej duszy takie samo przekonanie. Byli zwolennikami spędzania każdej wolnej chwili nad jakimś akwenem. Ważne było jedynie żeby dało się w nim pływać, żeglować i łowić ryby. Łowienie nie było po zastanowieniu obowiązkowe, co denerwowało nastolatkę, która z całej gamy rozrywek zapewnianych przez rodzinkę tą właśnie najbardziej tolerowała. Naprawdę lubiła nawet zarzucać wędkę, ale nigdy nie przyznałaby się do tego. Kierując się wyszperaną w biblioteczce mapą samochodową zjechali z głównej trasy. Emilia siedziała z tyłu, odpięła pas szukając dobrego powodu do wszczęcia kolejnej kłótni i nachyliła się do przodu zaglądając przez ramię matki sprawdzającej wyznaczoną trasę.

– Wiecie, że droga na mapie nie przypomina ani trochę tej tutaj? Może to dobra chwila żeby wrócić do domu.

– Nie ma szans, na pewno jesteśmy już blisko. Swoją drogą, wiesz Emi jak trudno zawrócić na wąskiej drodze samochód z przyczepką.

– Dlaczego ciągniemy tę głupią łódkę, nie możecie wynająć sobie takiej na miejscu? Wszyscy się gapili na nas jak na idiotów!

– Bądź już cicho, narzekasz tylko całą drogę – powiedziała zmęczona już tym wszystkim Zofia.

– Ale mamo, mogliście tym razem jechać sami! Mam już szesnaście lat, Kuba zaprosił mnie na urodziny, a ja co? Jadę ze starymi nad jakiś głupi staw!

– Uważaj jak mówisz do matki. Poza tym jedziemy nad jezioro a nie jakiś tam staw.

– Wszystko jedno, chciałabym być gdzie indziej.

Emilia nie odzywała się już, włączyła walkmana na tyle głośno żeby zespół Hey zagłuszył ewentualne zabiegi rodzicielskie. Ryszard zaczynał się denerwować. Wiedział, że zabłądzili, ale czy przyznanie – nazywam się Ryszard i nie znam się na mapach – coś by poprawiło. Mamuśka pozwoliła sobie na jeszcze jeden, trzeci podczas tej eskapady kubek cierpkiego wina zapobiegliwie przelanego do termosu jeszcze w domu. Mieli dość, wszystkim w głowie dudniły dwa słowa, może zawrócimy, ale nikt nie miał ochoty rozpętać kolejnej burzy we wnętrzu ciemnoczerwonego Polo.

– Rysiu, ktoś tam jest przy drodze. Jakiś gość z koszyczkami. Zapytajmy go jak jechać!

Rzeczywiście, przy drodze stała osoba. Zatrzymali się przy nim i Zofia opuszczając korbką okno spytała.

– Dzień dobry, pan nam jak z nieba spadł. Zabłądziliśmy strasznie, wie pan jak dojechać nad jezioro Chmielne?

Mocno posunięty już w latach człowiek, przypominający Ryszardowi leśnego luda, z powodu przygrabienia i zielonego drelichowego stroju na początku tylko spojrzał na auto, podnosił wzrok od felg aż w końcu napotkał oczy opartej zalotnie na szybie Zofii. Odezwał się.

– Może chcą kupić truskawki? Dobre, sam dziś nazbierał.

– Nie dziękuję, córka jest uczulona na truskawki. To jak z tym jeziorem, wie pan jak dojechać?

– Nie chcą truskawek, to szkoda. A z tą wodą to musicie jeszcze ze cztery kilometry pojechać i dojedziecie na skrzyżowanie. Na prawo jest dojazd do domków wczasowych, ale tam drogo jak diabli. Wiecie, co. Jedźcie na lewo, okrążycie cypel taki mały i wyjedziecie po drugiej stronie koło lasku. Tam niczyj teren to darmo namiot rozbijecie a i obcy nie będą wam wadzić żadni. Do widzenia

– Dziękuję.

Było tak jak mówił, nie namyślając się wiele, bo skoro możliwy był spokojny i darmowy wypoczynek Ryszard skręcił w lewo. Jechali między drzewami dróżką, nie szerszą niż samochód, z pasem trawy pośrodku. Po chwili ciemność gęsto rosnących drzew zaczęły rozpraszać promienie słoneczne. Wyjechali na sporą polanę, która łagodnie schodziła do jeziora.

– No popatrzcie kochane jak tu pięknie!

– Raj – wtórowała rozradowanemu Ryszardowi żona.

Emilia, ściągnęła z uszu słuchawki. Wysiadła z auta i podeszła do lustra wody. Nie było tu płycizny. Od samego brzegu widać było tylko czarną toń.

Była już prawie ósma, gdy uporali się z przepakowaniem Polo, spuszczeniem łódki na wodę i rozbiciem namiotu. Zawsze przygotowana mama zabrała trochę suchych szczap na rozpalenie ogniska.

– Co powiecie na świeżą rybę dziś wieczorem, wędki są przygotowane w łodzi.

– Ja chcę, płyńmy! Płyńmy! – Pierwszy raz tego dnia wyraz naburmuszenia zniknął z twarzy Emilii.

– Zostanę, i zajmę się sobą, gdy myśliwi będą na polowaniu – uśmiechnęła się Zofia rozczochrując włosy córki.

– Wrócimy za jakieś dwie godziny. Wtedy będzie już ciemno, niech ognisko tylko dobrze się pali żebyśmy trafili.

– Udanych łowów.

Silniczek motorowy ich łódki wyłączył się. Łódź była dokładnie tam gdzie ryba mogła brać. Przynajmniej tak przeczytał Ryszard w jakimś przewodniku po jeziorach. Łowili na żywą przynętę.

Emila czuła się dobrze, wpatrywała się w spokojną żyłkę i tylko lekkie kłucie w środku przypominało jej, że ma być zła i obrażona. Chciała coś powiedzieć tacie, ale nie wiedziała o czym mogłaby z nim rozmawiać. Był przecież z innej epoki. Czuła się podle, ale nie winiła go, starał się.

– Emi, mogłabyś być milsza dla mamy?

– O co ci chodzi tato?

– Przechodzi trudny okres, wiesz, że już od roku nie może znaleźć nowej pracy. To ją denerwuje. Jesteś już chyba na tyle dorosła. Widzisz, że pije coraz więcej tego cholernego wina.

Szok, ojciec przeklął w rozmowie tylko z nią. Mówił o poważnych sprawach jakby miała, co najmniej osiemnaście lat. Nie umiała mu odpowiedzieć, może trochę przesadzała w pyskówkach i nie robiła wszystkiego dobrze, ale miała chyba prawo podejmować sama decyzje.

Krzyk przerwał wszystko, niesiony echem po wodzie, oddalony i trwający tylko chwilkę. Wędka wpadła do wody, gdy Ryszard rzucił się do silnika. Uruchomił go dopiero za trzecim razem.

– To był głos mamy, prawda?

– Nie martw się, pewnie zobaczyła szczura albo jakiegoś gryzonia. Wiesz, że ich nie cierpi – Ryszard próbował przekonać sam siebie, że tak właśnie było ale mimo to jego pięść ściskała z całych sił ster.

To musiał być głos mamy, namiot był w strzępach, ognisko powoli przygasało. Polo dalej stało tak je zostawili, ale nie było tego co najcenniejsze – Zofii.

– Mamo!

– Zosia!

– Słyszysz coś tato?

– Nic, zupełnie. Nie martw się, mama pewnie gdzieś poszła.

– Ale czy słyszysz cokolwiek? Jest zupełnie cicho. Nawet świerszcze przestały grać.

Przeszukali najbliższą okolicę, wokół obozu nic. Było już prawie zupełnie ciemno.

– Jedziemy po pomoc – zadecydował Ryszard.

Spędzili w aucie kilka minut szukając zanim nabrali pewności, że kluczyki zniknęły razem z Zofią.

– Pewnie wzięła je ze sobą, żeby nikt nie ukradł auta, tato.

– Ty zostań tutaj ja płynę na drugi brzeg, w domkach letniskowych na pewno jest telefon. Sprowadzę pomoc.

– Płynę z tobą!

– Nie, wykluczone Emilio! Zamknij się od wewnątrz w samochodzie. Może mama się tu pojawi. Wtedy zacznijcie trąbić.

Siedziała już pewnie ze dwie minuty sama, po ciemku. Chciała włączyć radio, ale okazało się, że działa tylko jak kluczyk jest przekręcony. Sięgnęła do schowka i kościstymi palcami wymacała znajomy kształt latarki. Pomyślał, że na pewno przyda się bardziej ojcu. Wybiegła z auta i podeszła do brzegu. Włączyła latarkę i szperała jej światłem po tafli, szukając łodzi. W końcu ją znalazła, przewróconą do góry dnem spory kawałek od brzegu.

Odwróciła się, krzyczała, potem biegła. Wpadła w dróżkę, którą tutaj przyjechali. Wciąż trzymała kurczowo włączoną latarkę, światło omiatało na przemian ziemię i korony drzew. Biegła aż poczuła ból w nogach i kolkę. Nie mogła już dalej, musiała zwolnić. Ale pojawiła się nadzieja zobaczyła po lewej stronie mały świetlisty punkt.

– Pomocy!

Jej ratunek poruszał się dość szybko. Po kilku minutach był już obok. Okazał się być człowiekiem w ortalionowej kurtce..

– Musimy uciekać, tu jest teraz niebezpiecznie. Bądź cicho, bo inaczej będzie po nas. Jeśli rozumiesz kiwnij głową

Kiwnęła, nieznajomy chwycił jej chudą rękę. Ściskał tak, że na pewno zostaną ślady. Nadawał szybkie tempo i chwilami prawie, że ciągnął za sobą, wchodzili coraz głębiej w las. Nieznajomy zgasił latarkę i gestem nakazał jej to samo. Szli dobre dwadzieścia minut zanim zobaczyli małą drewnianą chatę, która stała w tym miejscu od bardzo dawna.

Człowiek wyciągnął z kieszeni zapałki. Poczuła jakby zapach benzyny, gdy on zapalał lampę naftową. Światło dodało jej odwagi. Opowiedziała mu wszystko.

– Proszę mi pomóc, błagam pana.

– Emilio, nie pomogę ci, nie leży to w moim interesie.

– Dlaczego, skąd wiesz jak się nazywam?

– Patrzyliśmy na was.

– Kto?

Nieznajomy podszedł bliżej do światła. Emila poznała jego twarz.Ten cholerny sprzedawca truskawek tylko jakby młodszy. Złapał ją za rękę, wykręcił do tyłu. Zaciągnął bliżej mebla podłego do komody. Próbowała się wyrwać, ale wtedy sprzedawca mocniej wyginał jej kończynę, aż zatrzeszczały stawy. Grzywa złotych włosów opadła jej na twarz, płakała. Załamała się zupełnie, poczuła ukłucie.

Obudziło ją zimno, leżała na trawie. Ubranie było mokre od rosy. Przekręciła głowę i zobaczyła ich rodzinne Polo z przyczepą. Łzy same napłynęły do oczu.

– Już nie śpisz,dobrze, on woli jak jesteście przytomni.

Obróciła się na plecy, chciała wstać, ale powstrzymało ją kopnięcie w żebra. Jej ramiona złapały silne ręce i trzymały przy ziemi. Zaczęła się rzucać, krzyczeć i wyrywać, ale nic nie mogła zrobić. Zaciągnęli ją bliżej brzegu, wciąż trzymając założyli na nogę kajdan, do którego przyczepiona była żelazna kula. Krzyczała

– Nikt cię tu nie usłyszy.

Odwróciła się. Ubranie sprzedawcy i głos były prawie identyczne z tym, co widziała i słyszała. Jedyną różnicą było, że tym stał za nią około dwudziestoletni młodzieniec. Za pół godziny zacznie świtać, trzęsła się z zimna, ale zmysły nie mogły oszukiwać. Widziała go młodego, stał jakieś dziesięć metrów za nią razem z czterema innymi równie młodymi osobami. Chwilę wpatrywali się w nią, po czym wszyscy wyłączając sprzedawcę zaczęli śpiewać. Nie zrozumiała ani słowa z ich dziwnego języka. Sprzedawca truskawek podszedł do niej. Siedziała na ziemi, chciała się odsunąć, ale był niesamowicie szybki. Złapał ją i podniósł bez wysiłku.

– Czego chcecie? Gdzie są mama i tata, co z nimi zrobiliście?

Pięściami usiłowała uderzyć napastnika, szybko znalazł się przy niej, złapał i przytulił do piersi. Okropnie się bała, niechciana bliskość mężczyzny była przytłaczająca.

– Zgwałcicie mnie?

Uśmiechnął się, nachylił się do jej ucha, czuła jego oddech na zimnym policzku.

– Najlepsza ofiara jest czysta. Nie lękaj się, twoja dusza będzie wraz z wiatrem zwiedzać świat. Stary bóg nasyci się twoją doczesnością, ale oszczędzi ducha. Dzięki tobie my zyskamy jego łaskę i dar życia.

Wycofał się i przyłączył do modlitwy. Wyjął wystrugany z drewna rodzaj piszczałki i mocno dmuchnął. Nie nastąpiło nic. Spodziewała się pisku, od którego pękają bębenki a otrzymała ciszę. Ciszę, która zaczęła ogarniać okolicę. Wszystkie zwierzęta jakby w jednej sekundzie zamarły nie chcą zdradzić się nawet głośniejszym biciem serc.

Przyszedł z wody. Ta chwila była bez wątpienia jedną z najgorszych w jej życiu, pewnie nawet w pierwszej trójce. Upewniła się wtedy w przekonaniu, że mama i tata już nie wrócą, nigdy. Zdała też sobie sprawę, że zaraz umrze. Potwór wylazł na brzeg, miał posturę zawodowego koszykarza z długimi łapami. Był doskonale czarny, w życiu nie wdziała ciemniejszej rzeczy ani istoty. Emilka w obliczu śmierci była jak małe dziecko. Nie próbowała nawet uciekać. Klęknęła i zaczęła się modlić. Nie była to nudna modlitwa rodem z książeczki do nabożeństw, jaką dzieci dostają w pierwszą komunię. Prosiła Boga o ratunek obiecując mu w zamian oddać wszystko, o co tylko poprosi. Nie chciała umierać. Nic się mimo to nie stało, potwora nie spopielił słup białego światła. Opadła na ziemię zasłaniając twarz, potwór był już przy niej. Jego palce drasnęły jej ramię, obwąchiwał ją przez chwilę, po czym zerwał i jakby zniknął. Ręce Emilii z twarzy powędrowały na uszy. Nie chciała słyszeć odgłosu uczty na wyznawcach. Zemdlała. Nie słyszała, że ptaki znów zaczęły śpiewać.

Koniec

Komentarze

Dobry wieczór / dzień dobry

Zgadnij, jaką wystawiłbym Ci ocenę. Albo nie zgaduj, bo nie masz praktycznie szans na udzielenie prawidłowej odpowiedzi... Zero. Arytmetyczna średnia dwu ocen — za to, o czym napisałeś i za to, jak napisałeś.

> Jeziora to jedne z najpiękniejszych dzieł Boga, tak właśnie myśleli rodzice Emilii. <

Kropka zamiast przecinka, czyli robimy dwa zdania z jednego. Wyrzucamy >właśnie<, bo niczemu ta partykuła nie służy. Podwójne potwierdzenie >tak właśnie< jest po prostu niepotrzebne.

> Już od kilku lat prowadzili bezskuteczną wojnę, aby wypalić na jej duszy takie samo przekonanie. <

Od razu wojna, aż wojna? Do tego bezskuteczna. Nie ma bezskutecznych wojen. Każda czymś skutkuje — klęską i zwycięstwem, ujawnieniem słabości i wyższości organizacyjnej, technicznej... Wypalanie na duszy? Wypalanie przekonania? Po jakiego czorta silisz się na oryginalność, nie wiedząc, jakie sensy kryją się za użytymi słowami? Zaimek >jej< też budzi zastrzeżenia. Odnosi się do Emilii, ale jest od imienia na tyle odległy, że niezbyt uważny czytelnik może potraktować >jej< jako zaimek względny, odnoszący się do >bezskutecznej wojny<.

> Byli zwolennikami spędzania każdej wolnej chwili nad jakimś akwenem. <

Co tu robi ten oficjalno–urzędowo–naukowy >akwen<? Siedemdziesiąt siedem razy lepsze byłoby wyliczenie: jeziorem, zalewem, chociażby co większym stawem. Dobrze łączyłoby się to z następnym zdaniem.

> Ważne było jedynie żeby dało się w nim pływać, żeglować i łowić ryby. <

Słyszałeś cokolwiek o zasadach zgodności? W nim, w jeziorze, pływasz i w nim łowisz ryby, siecią lub na wędkę — żeglujesz po nim. Po, nie w.

> Łowienie nie było po zastanowieniu obowiązkowe, co denerwowało nastolatkę, która z całej gamy rozrywek zapewnianych przez rodzinkę tą właśnie najbardziej tolerowała. Naprawdę lubiła nawet zarzucać wędkę, ale nigdy nie przyznałaby się do tego. <

Dałeś dżezu... A bez zastanowienia łowienie jednak było obowiązkowe? Co denerwowało nastolatkę? Czy to, że łowienie nie było, po uprzednim zastanowieniu, obowiązkowe, czy konieczność zastanawiania się, czy jeszcze co innego, coś, o czym zapomniałeś/ nie umiałeś napisać? Gama rozrywek. Nowomowa bez większego sensu. TĘ, nie tą. Co to znaczy >najbardziej tolerować<? Albo tolerujesz, albo nie. Jeśli tolerujesz, możesz to czynić bez trudu, z wysiłkiem podyktowanym chęcią uniknięcia zadrażnień... Przyczyny i stopnie tolerancji trzeba opisać, nazwać. Dalej: jak się ma ta tolerancja do następnego zdania, w którym czytam, że naprawdę to nawet lubiła wędkować?? Zgoda, mogła, jak to lekko zbuntowana nastolatka, nie przyznawać się do tego, że lubiła — lecz to nie zmienia niczego w kwestii >tolerowania<.

> Kierując się wyszperaną w biblioteczce mapą samochodową zjechali z głównej trasy. <

Wieźli biblioteczkę ze sobą i wygrzebali z niej mapę dopiero w chwili, gdy stała się owa mapa potrzebną? Uszczegółowienie, że była to mapa samochodowa, jest niezwykle istotne. Gdybyś nie napisał tego, wszyscy pomyśleliby, że kierowali się mapą, bo ja wiem, meteorologiczną, zasobów mineralnych albo okolic Kilimandżaro... Poza tym: dlaczego to zdanie nie otwiera następnego akapitu??

> Emilia siedziała z tyłu, odpięła pas szukając dobrego powodu do wszczęcia kolejnej kłótni i nachyliła się do przodu zaglądając przez ramię matki sprawdzającej wyznaczoną trasę. <

Zdanie rąbnięte z pięciu powodów. Brak zaimka względnego, wprowadzającego niezbędne zdanie podrzędne, dwukrotnie pomylona kolejność zdarzeń (czynności Emilii) i dwukrotne niepoprawne użycie imiesłowu współczesnego. To, czy i dlaczego Emilia odczuwała potrzebę wszczęcia kłótni, pomijam. Może „tak miała”. Bywa w pewnym wieku.

 

Jeziora to jedne z najpiękniejszych dzieł Boga. Tak uważali rodzice Emilii. Już od lat starali się, bezskutecznie, przekonać o tym córkę. Byli zwolennikami spędzania każdej wolnej chwili nad jakimś jeziorem, zalewem, chociażby nad odpowiednio dużym stawem. Ważne było jedynie to, czy można było po nim żeglować, pływać w nim i łowić ryby. Do wędkowania namawiali Emilię niezbyt usilnie, pozwalali jej wymawiać się od wyprawy na ryby, czym nieświadomie irytowali nastolatkę, bo córka nawet lubiła zarzucać wędkę, czekać na branie — ale, jak to osoby w jej wieku, nie przyznawała się do tego.

Kierując się mapą zjechali z głównej trasy. Emilia, która siedziała z tyłu, szukając dobrego powodu do wszczęcia kolejnej kłótni odpięła pas i, wychyliwszy się do przodu, zajrzała spoglądającej to przez okno, to na mapę matce przez ramię.

— Wiecie, że droga na mapie nie przypomina ani trochę tej tutaj? Może to dobra chwila, żeby wrócić do domu?

 

Ta propozycja nie jest doskonała, ale, myślę, najeżona mniejszą ilością błędów.

Życzę powodzenia w dziele zawierania pokoju i przyjaźni z językiem polskim.

Tak, sporo roboty przed autorem. Ale - głowa do góry! Ćwiczenie czyni mistrza. 
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka