- Opowiadanie: dorjee - Dzień Brahmy

Dzień Brahmy

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Dzień Brahmy

 

 

Dzień do­bie­gał końca. Bar­dzo długi dzień. Pan Wisz­nu ock­nął się z drzem­ki i ro­zej­rzał. Cho­ciaż wła­ści­wie nie mu­siał się roz­glą­dać. Po pro­stu zo­ba­czył na­tych­miast pa­no­ra­mę ota­cza­ją­cej go prze­strze­ni. Co wię­cej, do­świad­czył jej. Był tym je­de­na­sto­wy­mia­ro­wym, nie­skoń­czo­nym i nie­mal nie­znisz­czal­nym kon­ti­nu­um. Ta chwi­la była pełna eks­ta­zy, ale też bólu, jak ob­ser­wo­wa­nie go­ją­cej się rany. Wy­mia­ry ma­te­rial­ne­go świa­ta nio­sły ze sobą cier­pie­nie, ale ogrom wszech­by­tu był też nie­wy­czer­pal­nym źró­dłem przy­jem­no­ści.

 

 

Wisz­nu zre­du­ko­wał licz­bę wy­mia­rów do pię­ciu i zma­te­ria­li­zo­wał swój pałac, który cza­sa­mi na­zy­wał się Waj­kun­thą a cza­sa­mi nie miał żad­nej nazwy, po­nie­waż żadna nazwa nie była w sta­nie oddać jego ogro­mu, bo­gac­twa i wspa­nia­ło­ści. Sam przy­jął po­stać bia­łe­go świetl­ne­go ob­ło­ku i prze­fru­nął w stu ośmiu kie­run­kach jed­no­cze­śnie, szy­bu­jąc wzdłuż nie­koń­czą­cych się ko­ry­ta­rzy, mi­ja­jąc nie­wy­obra­żal­ną ilość kom­nat lśnią­cych od zdo­bień i szla­chet­nych sub­stan­cji, wy­peł­nio­nych my­ślą­cy­mi ro­śli­na­mi, oświe­co­ny­mi zwie­rzę­ta­mi i wy­zwo­lo­ny­mi du­sza­mi wy­znaw­ców. Wisz­nu za­sta­na­wiał się cza­sem, co dzie­je się, gdy za­sy­pia. Czy wszyst­ko to gi­nę­ło i roz­pły­wa­ło się w nie­by­cie? Czy za­sty­ga­ło jak wie­lo­wy­mia­ro­wa fo­to­gra­fia, po to by ożyć, gdy tego znów za­pra­gnął? Nie wie­dział, a ra­czej nie chciał tego wie­dzieć. Gdyby tylko au­ten­tycz­ne pra­gnie­nie po­ja­wi­ło się w jego świa­do­mo­ści, na­tych­miast przy­szła­by też od­po­wiedź.

 

 

Wisz­nu robił ko­lej­ny ob­chód pa­ła­cu z taką samą ra­do­ścią jak wszyst­kie po­przed­nie, a były ich mi­liar­dy albo try­lio­ny. Prze­stał je li­czyć około po­łu­dnia, bo zaj­mo­wa­ło to zbyt dużo uwagi, którą wolał po­świę­cić na przy­glą­da­nie się ra­do­snym roz­bły­skom świa­tła, które pul­so­wa­ły na jego widok, wzno­si­ły się do góry, łą­czy­ły z nim i wzma­ga­ły jego i tak już ab­so­lut­ną eks­ta­zę. Nie­któ­re roz­bły­ski wy­zwo­lo­nych przyj­mo­wa­ły kształ­ty za­pa­mię­ta­ne ze swych ostat­nich wcie­leń, a wtedy Wisz­nu po­dzi­wiał nie­skoń­czo­ną róż­no­rod­ność form i barw, które sam prze­cież stwo­rzył.

 

 

Kiedy obłok po­łą­czył się na po­wrót w cen­tral­nej sali Waj­kun­thy, zja­wi­ła się tam Laksz­mi. Przy­ję­ła trój­wy­mia­ro­wą po­stać i zło­ży­ła po­kłon. Miała na sobie sari z płat­ków róży po­łą­czo­nych mi­kro­sko­pij­ny­mi zło­tym kół­ka­mi. Jej czar­ne włosy lśni­ły od prze­pły­wa­ją­cych przez nie po­to­ków wody zmie­sza­nej z dia­men­to­wym pyłem. Pan Wisz­nu lubił jej sta­ro­świec­ki styl. Trzy wy­mia­ry były co praw­da przy­byt­kiem pro­stych, nie­mal wul­gar­nych roz­ko­szy, ale w nie­skoń­czo­nym cza­sie każde uroz­ma­ice­nie było mile wi­dzia­ne. Wisz­nu rów­nież zstą­pił w trzy wy­mia­ry. Było to jak za­nu­rze­nie się w rzece gę­ste­go oleju. Wszyst­kie ruchy zo­sta­ły spo­wol­nio­ne ty­siąc­krot­nie. Nawet myśli po­trze­bo­wa­ły teraz czasu na po­wsta­nie. Nic nie dzia­ło się już na­tych­mia­sto­wo. Gdzieś na obrze­żach świa­do­mo­ści Pan Wisz­nu po­czuł iry­ta­cję, ulot­ną nutę znie­cier­pli­wie­nia, która zaraz potem prze­kształ­ci­ła się w iro­nię. Sta­jąc przed Laksz­mi, przy­jął po­stać Mo­hi­ni, naj­bar­dziej uwo­dzi­ciel­skiej z bogiń, któ­rej swego czasu nie oparł się nawet Pan Śiwa. Wisz­nu uśmiech­nął się na to wspo­mnie­nie. Za­mknię­ci w trzech wy­mia­rach bo­go­wie byli tak po­dat­ni na fi­zycz­ne pięk­no, tak bez­bron­ni. Nikt nie mógł rów­nać się teraz z jego urodą. Nawet Laksz­mi. Wszyst­kie wy­mia­ry od pierw­sze­go do siód­me­go za­mie­ra­ły w bez­wol­nym po­dzi­wie i eks­ta­zie, która ro­dzi­ła się na sam jego widok. Tylko byty prze­by­wa­ją­ce wyżej nie do­świad­cza­ły tego stanu. Dla nich był teraz jed­no­punk­to­wym, trwa­ją­cym mniej niż czas Planc­ka roz­bły­skiem bia­łe­go świa­tła.

 

 

Miał na sobie suk­nię z płat­ków po­zio­mek, każdy z nich opró­szo­ny na kra­wę­dzi srebr­nym pyłem i każdy po­łą­czo­ny z in­ny­mi nie­wi­dzial­ną dla oka nicią utka­ną z po­je­dyn­czych, skle­jo­nych ze sobą roz­ka­zem boga ato­mów węgla.

– Mo­żesz wstać, Pani – rzekł nieco zbyt gło­śno. Fala ude­rze­nio­wa roz­trza­ska­ła wiel­kie zwier­cia­dło wi­szą­ce kil­ka­set me­trów dalej i ze­rwa­ła sto osiem płat­ków z sukni Laksz­mi. Frag­men­ty lu­stra na­tych­miast unio­sły się z po­sadz­ki, za­wi­ro­wa­ły w po­wie­trzu i skle­iły się na po­wrót w jed­no­li­tą, nie­ska­la­ną taflę. Płat­ki kwia­tów z sukni zmul­ti­pli­ko­wa­ły się, po­łą­czy­ły w okrąg i utwo­rzy­ły zja­wi­sko­wą tiarę, która opa­dłą na głowę bo­gi­ni.

 

 

– Panie – wy­szep­ta­ła Laksz­mi i pod­nio­sła się z klę­czek. Kiedy spoj­rza­ła na twarz Mo­hi­ni, nic nie zdra­dza­ło jej za­sko­cze­nia. Nie drgnął nawet mi­li­metr do­sko­na­łej, bla­do­ró­żo­wej twa­rzy, nie było nawet cie­nia urazy w jej czar­nych oczach. Wisz­nu za­sta­na­wiał się, czy już wcze­śniej spła­tał jej po­dob­ne­go figla, czy też tak do­sko­na­le umia­ła pa­no­wać nad emo­cja­mi swego trój­wy­mia­ro­we­go ciała. Opu­ści­ła go chęć do psot i dow­ci­pów. W mgnie­niu oka przy­brał swą błę­kit­ną, czte­ro­ra­mien­ną po­stać. Aby mieć swo­bo­dę ru­chów, po­zwo­lił swym atry­bu­tom uno­sić się w po­wie­trzu – ma­czu­ga, kon­cha i cza­kra su­dar­sza­na wi­ro­wa­ły wokół jego głowy. W dol­nej, pra­wej dłoni za­trzy­mał tylko kwiat lo­to­su – sym­bol bo­skiej do­sko­na­ło­ści i oświe­ce­nia. Prawą górną ręką ujął Laksz­mi pod ramię i ru­szy­li na prze­chadz­kę.

Ich stopy po­ru­sza­ły się imi­tu­jąc kroki, jed­nak nie do­ty­ka­ły po­sadz­ki pa­ła­cu. Uno­si­ły się kilka cen­ty­me­trów nad nią. Dzię­ki temu przy każ­dym kroku, mogli po­ko­ny­wać do­wol­ną od­le­głość. Ty­siąc­ki­lo­me­tro­wą salę głów­ną pa­ła­cu prze­mie­rzy­li w kilka se­kund. Potem wpły­nę­li w pół­noc­ny ko­ry­tarz a chwi­lę póź­niej zna­leź­li się na głów­nym dzie­dziń­cu pa­ła­cu.

 

 

– Dża­ga­na­to – Laksz­mi użyła jed­ne­go z jego ty­sią­ca imion, które ozna­cza­ło wład­cę świa­ta – ten widok nie prze­sta­je mnie za­chwy­cać. Spójrz na nie­koń­czą­cy się stru­mień ra­do­ści, życia i uwiel­bie­nia, który prze­pły­wa przez Twój pałac. Do­bie­ga końca dzień Brah­my, do pa­ła­cu przy­by­wa­ją ko­lej­ne mi­lio­ny wy­zwo­lo­nych dusz, opusz­cza­jąc niż­sze świa­ty, po­rzu­ca­jąc na za­wsze cier­pie­nie. Wszyst­ko to z od­da­nia dla Cie­bie. – Dłoń Laksz­mi do­tknę­ła błę­kit­ne­go po­licz­ka Wisz­nu, przy­pra­wia­jąc jego po­dat­ne na fi­zycz­ną przy­jem­ność ciało o dreszcz.

 

 

– O Pani, to Ty je­steś moją Śakti, siłą która na­pę­dza wszech­świat, two­rzy całe to pięk­no. To Cie­bie tak na­praw­dę wiel­bią i ty tak na­praw­dę je­steś źró­dłem ich od­da­nia – Pan Wisz­nu ukło­nił się pra­wie nie­do­strze­gal­nie, a z tego od­wza­jem­nio­ne­go bo­skie­go uwiel­bie­nia na­ro­dzi­ły się nowe ga­lak­ty­ki, po­czę­ło się życie na nie­zli­czo­nych pla­ne­tach, zaś ist­nie­ją­ce już cy­wi­li­za­cje osią­gnę­ły szczyt swego roz­wo­ju. – Chodź ze mną na wzgó­rze Go­var­dha­na, przy­po­mnij mi, jaką na­mięt­ność może od­czu­wać bóg do swych wiel­bi­cie­lek. Chciał­bym oddać Ci po ty­siąc­kroć mi­łość, którą mnie ob­da­rzasz.

 

 

– Chcia­ła­bym, Go­pa­lo, ale prze­łóż­my nasze spo­tka­nie na póź­niej – od­par­ła Laksz­mi, ku za­sko­cze­niu Wisz­nu, który już za­czął przyj­mo­wać dwu­rę­ką po­stać bo­skie­go pa­ste­rza odzia­ne­go w zwiew­ne je­dwab­ne szaty.

 

 

– Dla­cze­go? – za­py­tał Va­su­de­wa, a od jego na­głe­go zdzi­wie­nia wszech­świat skur­czył się o kil­ka­set par­se­ków, jakby wes­tchnął, po czym wró­cił do swej nor­mal­nej wiel­ko­ści.

 

 

– Sto Gopi, twych naj­więk­szych ziem­skich wiel­bi­cie­lek chcia­ło­by oddać Ci hołd przed wie­czor­ną ucztą. Przy­go­to­wa­ły spe­cjal­ny ta­niec, by uczcić nad­cho­dzą­cy zmierzch dnia Brah­my. Potem od­naj­dzie­my się na wzgó­rzu Go­war­dha­na.

Wisz­nu uśmiech­nął się, czu­jąc wzbie­ra­ją­cą w nim na­mięt­ność. Odło­że­nie na póź­niej mi­ło­sne­go spo­tka­nia z Laksz­mi spo­tę­go­wa­ło tylko jego uczu­cie i pra­gnie­nie speł­nie­nia. Wie­dział z mi­liar­da wcze­śniej­szych do­świad­czeń, że naj­przy­jem­niej­szym bo­skim do­zna­niem jest nie sama roz­kosz, lecz ocze­ki­wa­nie na nią.

 

 

– Chodź­my więc, Pani – rzekł od­zy­sku­jąc swą boską po­stać. – Gopi nie po­win­ny cze­kać.

 

 

Cen­tral­na sala Waj­kun­thy lśni­ła trans­cen­dent­nym bo­skim bla­skiem. Ścia­ny były utka­ne ze świa­tła roz­sz­cze­pio­ne­go na wszyst­kie barwy wi­dzial­ne w bo­skim świe­cie, od pod­czer­wie­ni do nad­fio­le­tu i pasma rent­ge­now­skie. W po­wie­trzu ma­ni­fe­sto­wa­ły się atry­bu­ty po­myśl­no­ści nio­są­ce bło­go­sła­wień­stwa bogów a z fon­tann try­ska­ła am­ri­ta – nek­tar nie­śmier­tel­no­ści. Nie­spo­ty­ka­ne ni­g­dzie in­dziej owoce o ty­siącu sma­ków opa­da­ły z su­fi­tu w dło­nie tych któ­rzy mieli ocho­tę na je­dze­nie. Pan Wisz­nu spo­czy­wał na świe­tli­stych ob­ło­kach pod pół­noc­ną ścia­ną sali zdo­bio­ną ru­cho­mym ob­ra­zem ty­siąc­gło­we­go Śeszy, bo­skiej kobry, któ­rej kap­tu­ry pod­trzy­my­wa­ły wszyst­kie gwiaz­dy wszech­świa­ta. Wokół Va­su­de­wy zgro­ma­dzi­li się inni bo­go­wie i bo­gi­nie, wszy­scy w swych trój­wy­mia­ro­wych for­mach, może nieco zbyt świe­tli­stych jak na jego gust, może nieco zbyt krzy­kli­wych, ale Pan Świa­ta ro­zu­miał tę po­trze­bę odro­bi­ny eks­tra­wa­gan­cji, któ­rej sam tak czę­sto ule­gał. Po­ni­żej zgro­ma­dzi­li się Gan­dar­wo­wie i Jak­szo­wie, bo­go­wie mniej­sze­go ka­li­bru, mniej świet­ni w swej for­mie, skrom­niej­si, ale wcale nie mniej am­bit­ni niż naj­wyż­sze bó­stwa. Go­ście byli syci, cho­ciaż to uczu­cie mogło na­tych­miast zo­stać usu­nię­te z ich umy­słów i brzu­chów. Ko­la­cja w za­sa­dzie nigdy się nie za­czę­ła ani też nigdy nie mogła do­biec końca. Losem bogów była bo­wiem nie­prze­rwa­na, wiecz­na kon­sump­cja. Pan Wisz­nu nie mar­twił się tym jed­nak, bo wie­dział, że tak jak nie­skoń­czo­na jest wiecz­ność, nie­skoń­czo­na jest rów­nież licz­ba form w ja­kich bo­go­wie mogą do­świad­czać przy­jem­ność.

 

 

Na środ­ku sali jak nie­mal każ­de­go wie­czo­ru zma­te­ria­li­zo­wał się Pan Ga­ne­śa. Wisz­nu z nie­wia­do­mych przy­czyn da­rzył go ogrom­ną sym­pa­tią. Może dla­te­go, że po­do­ba­ło mu się to po­łą­cze­nie kor­pu­lent­ne­go ludz­kie­go ciała z głową sło­nia. Może dla­te­go, że Ga­ne­śa był bar­dzo zdol­nym poetą i pi­sa­rzem i za­wsze za­ska­ki­wał uczest­ni­ków wie­czor­nej uczty fry­wol­ną frasz­ką albo nie­ba­nal­nym hym­nem na cześć jed­ne­go z bogów. A może cho­dzi­ło o to, że Pan Wisz­nu po­sta­no­wił ob­da­rzyć sym­pa­tią syna Śiwy, bo jego sa­me­go do końca po­lu­bić nie zdo­łał. On był bo­giem pod­trzy­mu­ją­cym świa­ty i życie na nich, Na­ta­ra­dża zaś nisz­czy­cie­lem. Wiele razy współ­pra­co­wa­li ze sobą, wiele razy też kon­ku­ro­wa­li. Ta odro­bi­na ry­wa­li­za­cji dzie­li­ła ich nieco w oso­bo­wych for­mach, choć Pan Wisz­nu wie­dział i czuł, że w osta­tecz­nym wy­mia­rze byli tym samym źró­dłem, po­nad­cza­so­wym Brah­ma­nem, który ema­no­wał mi­lio­na­mi form bo­skiej gry Lila. Prze­bie­ran­ki i gra w cho­wa­ne­go – tym jest rze­czy­wi­stość, po­my­ślał Pan Wisz­nu, wi­ta­jąc bra­wa­mi Ga­ne­śę.

Kiedy okla­ski uci­chły, Ga­na­pa­ti uniósł nieco swoją po­ły­sku­ją­cą zło­tem trąbę, żeby jego głos niósł się do­no­śniej i wy­re­cy­to­wał bal­la­dę opi­su­ją­cą spo­tka­nie Pana Wisz­nu i jego to­wa­rzysz­ki Laksz­mi pod po­sta­cia­mi Krisz­ny i Radhy na wzgó­rzu Go­war­dha­na. Pan Świa­tła sły­szał już mi­lio­ny ta­kich utwo­rów, ale tym razem Ga­ne­śa znów go za­dzi­wił, re­cy­tu­jąc swój utwór w 108 ję­zy­kach bo­skich i 108 ję­zy­kach stwo­rzeń niż­szych świa­tów jed­no­cze­śnie. I we wszyst­kich tych ję­zy­kach ani na chwi­lę nie zgu­bił me­trum, nie po­mi­nął ani jed­ne­go rymu. Owa­cjom nie było końca. Bó­stwa kla­ska­ły jedną, dwie­ma lub trze­ma pa­ra­mi rąk, nie­któ­re z za­chwy­tu za­ma­ni­fe­sto­wa­ły kilka do­dat­ko­wych klasz­czą­cych awa­ta­rów – aplauz był ogłu­sza­ją­cy. Pan Ga­ne­śa wy­glą­dał na kom­plet­nie za­sko­czo­ne­go tym prze­ja­wem bo­skie­go uwiel­bie­nia, cho­ciaż nie­mal takie samo przy­ję­cie spo­ty­ka­ło go w Waj­khun­cie co wie­czór. Wisz­nu był nawet w sta­nie uwie­rzyć, że ta skrom­ność i nie­win­ność były au­ten­tycz­ne.

 

 

Gdy okla­ski uci­chły, Ga­ne­śa za­czął się kur­czyć, wy­co­fu­jąc swoje ciało z trój­wy­mia­ro­wej prze­strze­ni, aż zma­lał tak, że nikt nie był w sta­nie go do­strzec. Wów­czas na scenę wpły­nę­ły Gopi – bo­skie pa­ster­ki, to­wa­rzysz­ki i wiel­bi­ciel­ki Pana Krisz­ny. Usta­wi­ły się w dzie­się­ciu rzę­dach a gdy skło­ni­ły głowy, ścia­ny pa­ła­cu przy­ga­sły i świa­tło skon­cen­tro­wa­ło się na nich. Roz­brzmia­ły pierw­sze dźwię­ki ragi. Gopi roz­po­czę­ły ta­niec, który od­twa­rzał ich spo­tka­nie z Go­pa­lą, hi­sto­rię mi­ło­ści śmier­tel­ni­czek do Boga, mi­ło­ści, która spra­wia, że za­cie­ra­ją się gra­ni­ce mię­dzy wiel­bią­cym i wiel­bio­nym, mi­ło­ści, która wio­dła po­dą­ża­ją­ce­go nią adep­ta ze śmier­tel­no­ści w nie­śmier­tel­ność, z mroku w świa­tło, z ułudy w praw­dę. Pan Wisz­nu z za­chwy­tem kon­tem­plo­wał każdy ruch smu­kłych nóg i bio­der, gesty dłoni, naj­drob­niej­szą zmia­nę w wy­ra­zie twa­rzy tan­ce­rek. Znał je bar­dzo do­brze. Po­czy­na­jąc od ogni­stej, peł­nej tem­pe­ra­men­tu La­li­ty, przez czułą Go­pa­li, po wiecz­nie uśmiech­nię­tą Ta­ra­wa­li. Tań­czył z nimi kie­dyś przy świe­tle księ­ży­ca nad brze­ga­mi Ja­mu­ny, po­wie­lał swoje ciało w stu for­mach i każda z Gopi miała swego Krisz­nę na wy­łącz­ność. Każda ko­cha­ła Go­pa­lę a Go­pa­la ko­chał każdą z nich iden­tycz­ną i nie­zmien­ną mi­ło­ścią. Raga przy­spie­szy­ła. Gopi utwo­rzy­ły teraz kilka kon­cen­trycz­nych krę­gów, które fa­lo­wa­ły i prze­ni­ka­ły się na­wza­jem. Nagle w cen­trum tego pul­su­ją­ce­go wi­do­wi­ska zma­te­ria­li­zo­wa­ła się jesz­cze jedna tan­cer­ka. Czy była to Ci­tran­gi? A może Duti? Pan Wisz­nu nie mógł sobie przy­po­mnieć jej imie­nia. Nie, nie było to teraz istot­ne. Jej ta­niec po­chło­nął go cał­ko­wi­cie. Po­zo­sta­łe Gopi przy­sia­dły na po­sadz­ce, tylko nie­znacz­nie po­ru­sza­jąc ra­mio­na­mi i dłoń­mi, bu­du­jąc tło dla zja­wi­ska, które po­ru­sza­ło się teraz na środ­ku sali.

 

 

Nowa tan­cer­ka była nie­zwy­kła. Pan Wisz­nu wi­dział nie­je­den ta­niec. Nie­biań­skie nimfy urzą­dza­ły dla niego po­ka­zy, które bu­dzi­ły po­żą­da­nie, wzru­sza­ły do łez, ba­wi­ły, choć nie­ła­two roz­ba­wić wiecz­ność. Ale ta Gopi była wspa­nial­sza od wszyst­kich, które wi­dział. Tempo me­lo­dii rosło, a ona po­ru­sza­ła ciało, ani na mo­ment nie gu­biąc rytmu; nie tylko jej zwin­ne nogi na­dą­ża­ły za ga­lo­pu­ją­cą tablą, nie tylko jej ręce i gib­kie ciało wiło się, fa­lo­wa­ło i wi­ro­wa­ło w ryt­mie, ale nawet jej brwi po­ru­sza­ły się z mi­li­me­tro­wą pre­cy­zją, jej palce ukła­da­ły się w mudry z nie­by­wa­łą zręcz­no­ścią, opo­wia­da­jąc inną jesz­cze hi­sto­rię, która to­czy­ła się obok głów­ne­go tańca, pi­sząc hymn na cześć Pana Świa­ta, wy­chwa­la­jąc wszyst­kie jego atry­bu­ty i za­pew­nia­jąc o ab­so­lut­nym od­da­niu. Wisz­nu nie wi­dział już Gopi, ale olśnie­wa­ją­cy, wi­ru­ją­cy pło­mień, emi­tu­ją­cy ob­ra­zy i zna­cze­nia, które od­ry­wa­ły się od niego i żyły wła­snym ży­ciem. Cała sala wy­peł­nio­na była teraz ema­na­cja­mi nie­zna­nej tan­cer­ki, wszy­scy bo­go­wie za­hip­no­ty­zo­wa­ni wpa­try­wa­li się w tę tań­czą­cą do­sko­na­łość. Wi­do­wi­sko za­pie­ra­ło dech nawet w bo­skich pier­siach, które nie znały po­trze­by od­de­chu.

 

 

I wtedy ruch ustał. Onie­mia­li bo­go­wie wpa­try­wa­li się w Gopi, które szyb­ko pod­nio­sły się z pod­ło­gi, ukło­ni­ły i, zanim kto­kol­wiek zdo­łał za­re­ago­wać, zni­kły. Tym­cza­sem grom okla­sków wstrzą­snął wszech­świa­tem. Kilka gwiazd zmie­ni­ło się przed­wcze­śnie w su­per­no­we, kilka kwa­za­rów spóź­ni­ło swój obrót o mi­lio­no­wą część se­kun­dy. Pan Wisz­nu za­mie­rzał przy­wo­łać tan­cer­ki swym nie­zna­ją­cym sprze­ci­wu gło­sem, gdy Brah­ma zwi­nię­ty i ukry­ty w jego pępku dał znać, że pora na obo­wiąz­ki. O, tak, Pan Świa­ta miał nie­skoń­czo­ną listę obo­wiąz­ków, które wy­ko­ny­wał z ra­do­ścią, czę­sto z eks­ta­zą, ale teraz je­dy­ne czego pra­gnął, to zo­ba­czyć znów wspa­nia­łą tan­cer­kę, zo­stać ocza­ro­wa­nym jesz­cze raz jej ta­len­tem. Nie prze­sta­wał więc kla­skać wszyst­ki­mi czte­re­ma dłoń­mi, ale Pan Brah­ma był nie­ubła­ga­ny i pul­so­wał w jego brzu­chu coraz moc­niej. Nawet boska przy­jem­ność mu­sia­ła cza­sa­mi po­cze­kać.

 

 

Wisz­nu uniósł jedną z dłoni i po­że­gnał zgro­ma­dze­nie bogów. Ski­nął głową Laksz­mi, prze­ka­zu­jąc jej ho­no­ry go­spo­dy­ni, sam zaś trans­cen­do­wał w piąty wy­miar i na­tych­miast zna­lazł się w swo­jej pry­wat­nej kom­na­cie na naj­wyż­szym pię­trze Waj­kun­thy. Kom­na­ta ta nie miała żad­ne­go po­łą­cze­nia z resz­tą pa­ła­cu. Tylko Pan Wisz­nu znał kod trans­for­ma­cji cza­so­prze­strzen­nych po­trzeb­nych, by do niej wejść. I tylko za jego przy­zwo­le­niem kto­kol­wiek mógł się tam do­stać. Nawet Laksz­mi mu­sia­ła uprze­dzać go o swo­ich od­wie­dzi­nach. Kom­na­ta nie była ani duża ani mała. W pię­cio­wy­mia­ro­wej prze­strze­ni od­le­gło­ści tra­ci­ły zna­cze­nie. Nie miała też żad­ne­go okre­ślo­ne­go kształ­tu – prze­strzeń była tu tak otwar­ta, że żaden kształt nie mógł w niej długo utrzy­mać swo­jej spój­no­ści. Żaden kształt oprócz Pana Świa­ta w jego ko­smicz­nej for­mie Wisz­wa­ru­pa o mi­lio­nach głów i mi­lio­nach koń­czyn, prze­ra­ża­ją­cej w swym ogro­mie i dla­te­go wła­śnie Pan Świa­tła prze­by­wał tu za­zwy­czaj sam. No, nie do końca sam. W pry­wat­nej kom­na­cie trwał jesz­cze jeden byt –Śesza, boska kobra o mi­lio­nie głów, która uno­si­ła się na mlecz­nym oce­anie piany wszech­świa­ta i była jed­no­cze­śnie łożem Wa­su­de­wy. Wąż miał jesz­cze jedno imię – Anan­ta, Nie­skoń­czo­ny, bo jego ciało opla­ta­ło cały wszech­świat i żaden bóg nigdy nie wi­dział końca wę­żo­we­go ogona. Kie­dyś, dawno temu w naj­dłuż­szym ko­ry­ta­rzu Waj­kun­thy Pan Wisz­nu miał wra­że­nie, że do­strzegł go kątem oka, jed­nak kiedy spoj­rzał po raz drugi, na po­sadz­ce tań­czy­ły tylko cie­nie po­wie­wa­ją­cych na sło­necz­nym wie­trze dra­pe­rii.

 

 

Pan Świa­ta spo­czął na Śeszy i chwi­lę póź­niej roz­wi­nę­ły się nad nim kap­tu­ry kobry, two­rząc naj­po­tęż­niej­szy ko­mu­ni­ka­tor pod­prze­strzen­ny znany lu­dziom, pół­bo­gom i bogom. Wisz­nu uru­cho­mił wszyst­kie cza­kry swego ko­smicz­ne­go ciała, ak­ty­wo­wał ener­ge­tycz­ne me­ri­dia­ny i pod­łą­czył je do Anan­ty, uzy­sku­jąc na­tych­mia­sto­wy kon­takt z naj­dal­szy­mi za­kąt­ka­mi uni­wer­sum. Pan Świa­ta po­czuł cały cię­żar trój­wy­mia­ro­wej prze­strze­ni, do­tknął każ­dej czu­ją­cej isto­ty, jaką ta prze­strzeń zro­dzi­ła, wy­peł­nił sobą lata świetl­ne mię­dzy­gwiezd­nej pust­ki. To do­zna­nie jak za­wsze to obu­dzi­ło w nim po­czu­cie pełni. Osta­tecz­nej, nie­wy­ma­ga­ją­cej naj­mniej­szych uzu­peł­nień, ko­rekt, prze­su­nięć.

 

Wy­peł­nia­ły go ato­mo­we piece gwiazd, pul­sa­cja kwa­za­rów, za­pa­da­ją­ca się pod wła­snym cię­ża­rem żar­łocz­ność czar­nych dziur. I były tam mi­go­tli­we prze­bły­ski chwi­lo­wych speł­nień i nie­skoń­czo­ne cier­pie­nie czu­ją­cych istot. Tym cier­pie­niem Va­su­de­wa zajął się naj­pierw. W dwu­na­sto­płat­ko­wym cza­kra­mie serca każ­dej ze swych ko­smicz­nych po­sta­ci wy­ge­ne­ro­wał współ­czu­cie i zmie­nił je w po­tęż­ne bło­go­sła­wień­stwo, które prze­słał przy po­mo­cy Śeszy w każdy punkt ma­te­rial­ne­go wszech­świa­ta. Za­la­ło ono uni­wer­sum gi­gan­tycz­ną falą, i przy­nio­sło zmia­ny na lep­sze, po­pra­wę sy­tu­acji eko­no­micz­nej naj­bied­niej­szych państw, wzrost go­spo­dar­czy na świa­to­wych ryn­kach, obia­dy bez­dom­nym, grosz do dłoni bie­da­ków, szczę­śli­we za­koń­cze­nia mi­ło­ści, ra­tu­nek w ostat­niej chwi­li, uła­ska­wie­nia, pakty po­ko­jo­we i happy endy w fil­mach. Jeśli bło­go­sła­wień­stwo nie za­dzia­ła­ło od razu, to tylko dla­te­go, że od­bior­cy sami bro­ni­li się przed po­zy­tyw­ny­mi wi­bra­cja­mi. Po­zo­sta­wa­ło jed­nak w aurze ob­da­rzo­nych nim istot jako za­ro­dek przy­szłych zmian, które roz­wi­ną się i zre­ali­zu­ją, gdy dobra karma doj­rze­je.

 

 

Zaraz potem wró­ci­ła zwrot­na fala wdzięcz­no­ści i od­da­nia, prze­peł­nia­jąc Wisz­wa­ru­pę bło­go­ścią i wzru­sze­niem. Nawet jeśli nie była de­dy­ko­wa­na bez­po­śred­nio jemu tylko szczę­śli­we­mu tra­fo­wi, prze­zna­cze­niu lub zbie­gom oko­licz­no­ści, Pan Świa­ta ak­cep­to­wał ten hołd i cie­szył się nim tak jak każdą inną formą uwiel­bie­nia.

 

 

Kiedy prze­sła­nie bło­go­sła­wieństw do­biegł końca, przy­szła kolej na trans­fer dzie­sią­te­go awa­ta­ra. Oczy­wi­ście awa­ta­rów było wię­cej, setki i ty­sią­ce. Pan Wisz­nu mul­ti­pli­ko­wał swój umysł i ciało, zmie­niał formę i na­wie­dzał świa­ty mi­lio­ny razy. Jed­nak jego for­mal­nych, po­wszech­nie zna­nych wcie­leń było dzie­sięć. Każde z nich nio­sło gi­gan­tycz­ne zmia­ny i od­wra­ca­ło nie­przy­chyl­ny bieg wy­da­rzeń, który w prze­ciw­nym razie mógł­by do­pro­wa­dzić do ka­ta­stro­fy. Imię dzie­sią­te­go awa­ta­ra brzmia­ło Kal­kin i miał on przy­nieść wy­zwo­le­nie czu­ją­cym isto­tom w ostat­nim, naj­mrocz­niej­szym okre­sie Kali Yugi, w cza­sie, gdy upa­da­ły wszel­kie war­to­ści, pa­no­szy­ło się zło, nie­to­le­ran­cja i nie­ogra­ni­czo­ne pra­gnie­nie wła­dzy. Kal­kin, Pan Czasu i Wiel­ki Czy­ści­ciel miał zja­wić się na ty­sią­cach pla­net i po­ko­nać wro­gów, oba­lić re­żi­my, po­wstrzy­mać ato­mo­we kon­flik­ty. Wraz z nim za­pa­nu­je pokój na ty­siąc lat, na­sta­nie Raj na ziemi, za­ma­ni­fe­stu­ją się Czy­ste Kra­ina i Pa­ru­zje. Pan Kal­kin nie bę­dzie miał jed­nej formy i jed­ne­go imie­nia. Na­dej­dzie w wielu for­mach ale wszę­dzie bę­dzie roz­po­zna­wal­ny dla swych wy­znaw­ców. I wszyst­kim przy­nie­sie wy­ba­wie­nie.

 

 

Trans­fer mu­siał być przy­go­to­wa­ny bar­dzo pre­cy­zyj­nie. Tylko je­de­na­sto­wy­mia­ro­wy, opar­ty na wi­bra­cjach strun zegar Brah­my był w sta­nie wska­zać wła­ści­wy mo­ment na­dej­ścia awa­ta­ra. Nie mógł po­ja­wić się zbyt wcze­śnie ani też spóź­nić, bo ozna­cza­ło­by to przed­wcze­sną za­gła­dę ja­kiejś cy­wi­li­za­cji. Pan Wisz­nu trwał w bez­cza­sie, przy­naj­mniej w swym trans­cen­dent­nych for­mach, więc świat form fa­lo­wał przed nim jak roz­ko­ły­sa­ny ocean a czas wszech­świa­ta upły­wał w tem­pie ty­się­cy lat na jedną se­kun­dę bo­skie­go dnia. Dla­te­go Wisz­nu wsłu­chał się w pul­so­wa­nie Pana Brah­my w swym pępku i kiedy wy­czuł wła­ści­wy skurcz roz­po­czął ema­na­cję awa­ta­rów. Naj­pierw awa­ta­ry za­ma­ni­fe­sto­wa­ły się w ga­lak­ty­kach naj­bar­dziej od­da­lo­nych od cen­trum wszech­świa­ta. Świa­ty z roz­wi­nię­tą cy­wi­li­za­cją były tam naj­licz­niej­sze i ty­sią­ce Kal­ki­nów wje­cha­ło na nie na swych bia­łych ru­ma­kach, dzier­żąc miecz zwy­cię­stwa, na czas, by po­wstrzy­mać nad­cią­ga­ją­cy Ar­ma­ge­don. Potem przy­szła pora na kwa­dran­ty ko­smo­su po­ło­żo­ne nieco bli­żej cen­trum; tu ma­ni­fe­sta­cje Pana Wisz­nu były mniej licz­ne, ale rów­nie po­tęż­ne. Obłok Ma­gel­la­na, Mały Ma­gel­lan, Wia­tra­czek, Mgła­wi­ca Pier­ście­nio­wa, Wrze­cio­no, Sło­necz­nik, ga­lak­ty­ka po ga­lak­ty­ce nad­cho­dzi­ło zba­wie­nie, prze­rwa w ka­ta­stro­fie, od­ro­cze­nie wy­ro­ków wy­da­nych na cy­wi­li­za­cje. W końce ga­lak­ty­ki naj­bliż­sze cen­trum. Ty­sią­ce ukła­dów pla­ne­tar­nych, ty­sią­ce ga­tun­ków istot cze­ka­ją­cych na swego zba­wi­cie­la, na wy­peł­nie­nie się pro­roc­twa, na od­ku­pie­nie. Na sam ko­niec Pan Wisz­nu zo­sta­wił naj­bliż­szą jego ko­smicz­ne­mu serc pla­ne­tę w Mlecz­nej Dro­dze, nie­opo­dal Alfa Cen­tau­ri. Za­miesz­ki­wa­ły ją isto­ty, które nigdy nie prze­sta­wa­ły go za­ska­ki­wać swoją wo­jow­ni­czo­ścią i okru­cień­stwem, ale też cie­ka­wo­ścią świa­ta i nie­ustan­ną po­trze­bą prze­kra­cza­nia wszel­kich gra­nic. Nad­szedł czas na ziem­skie­go Kal­ki­na. Wa­su­de­wa roz­po­czął mul­ti­pli­ka­cję jaźni, osa­dził ją na lo­to­sie pod­sta­wy, ubrał w astral­ną formę i … po­czuł po­ru­sze­nie eteru w swej kom­na­cie. Otwie­rał ko­lej­ne oczy, prze­szu­ku­jąc ota­cza­ją­cy go prze­stwór i w końcu zo­ba­czył, kto go nie­po­koi. To była ona, ta­jem­ni­cza Gopi, naj­wspa­nial­sza z tan­ce­rek. Znów dla niego tań­czy­ła. Ale jak tu we­szła? Jak prze­do­sta­ła się przez za­bez­pie­cze­nia? Nie, to wszyst­ko prze­sta­ło być ważne, gdy tylko ją do­strzegł, gdy znowu po­czuł wi­ru­ją­cy pło­mień tańca bli­sko sie­bie. Pan Świa­ta wy­cią­gnął rękę i pró­bo­wał uchwy­cić tę ta­jem­ni­cę, tę nie­osią­gal­ną nawet dla niego do­sko­na­łość. Bez skut­ku. Pło­mien­na po­stać wy­my­ka­ła się jego do­ty­ko­wi, płyn­nie zmie­nia­jąc rytm i przyj­mu­jąc wciąż nowe formy. Pan Wisz­nu mu­siał wło­żyć całą swoją kon­cen­tra­cję i wolę w pogoń za tan­cer­ką i do­pie­ro wtedy Gopi po­zwo­li­ła się do­tknąć. I za­trzy­ma­ła się. Dłoń Wa­su­de­wy do­ty­ka­ła jej po­licz­ka, pie­ści­ła go, nie mogła prze­stać. Wisz­nu zbli­żył do Gopi swoją twarz, jedną z mi­lio­na twa­rzy, tę naj­do­sko­nal­szą i po­ca­ło­wał ją dłu­gim, bar­dzo dłu­gim bo­skim po­ca­łun­kiem. Roz­kosz brała w po­sia­da­nie jego ciała, jedno po dru­gim: ko­lej­ne dło­nie do­ty­ka­ły twa­rzy i ciała tan­cer­ki, całą Wisz­wa­ru­pę wy­peł­nia­ło po­żą­da­nie. Coraz więk­sze, coraz po­tęż­niej­sze. I tylko to nie­ustan­ne pul­so­wa­nie nie po­zwa­la­ło mu pod­dać się w pełni chwi­li słod­kie­go za­po­mnie­nia. To okrut­ne, po­zba­wio­ne skru­pu­łów pul­so­wa­nie… Świa­do­mość Wa­su­de­wy wy­co­fa­ła się bły­ska­wicz­nie do cen­trum. Pan Brah­ma był wście­kły. Wście­kły bez­gra­nicz­nym, ko­smicz­nym gnie­wem. Wy­ry­wał się z brzu­cha, roz­pru­wał świe­tli­ste tkan­ki.

 

 

Kal­kin nadal cze­kał na trans­fer. Wy­star­czy­ło odłą­czyć lotos pod­sta­wy i awa­tar po­szy­bo­wał z pręd­ko­ścią myśli na Zie­mię.

 

 

Zma­te­ria­li­zo­wał się gdzieś na pół­noc­nej pół­ku­li. Na za­chod­nim wy­brze­żu jed­ne­go z sze­ściu kon­ty­nen­tów. Za jego ple­ca­mi szu­miał ocean. Pod ko­py­ta­mi konia chrzę­ści­ła szorst­ka żół­to­brą­zo­wa trawa. Dłu­gie, kru­czo­czar­ne włosy Kal­ki­na roz­wie­wał wiatr i dzie­sią­ty awa­tar po­sta­no­wił ru­szyć z tym wia­trem przed sie­bie. Gdzieś tu isto­ty za­miesz­ku­ją­ce Zie­mię po­win­ny cze­kać na swego zba­wi­cie­la. Wiele zna­ków po­prze­dza­ło przy­by­cie awa­ta­ra i ka­pła­ni oraz wy­znaw­cy po­win­ni znać miej­sce po­wtór­ne­go na­dej­ścia.

 

 

Kal­kin wje­chał na przed­mie­ścia mia­sta. Wiel­kie­go mia­sta. Peł­ne­go strze­li­stych bu­dyn­ków i as­fal­to­wych ulic. Mia­sta zu­peł­nie po­zba­wio­ne­go życia. Po uli­cach nie jeź­dzi­ły żadne po­jaz­dy. Chod­ni­ki nie nio­sły pie­szych. Wie­żow­ce stały w ciszy, wpa­tru­jąc się w bo­skie­go awa­ta­ra pu­sty­mi szkla­ny­mi ocza­mi. Wiatr to­czył uli­ca­mi mia­sta po­zwi­ja­ne w kłęb­ki mar­twe krze­wy, sze­le­ścił płach­ta­mi bia­łe­go po­żół­kłe­go pa­pie­ru i prze­sy­py­wał z miej­sca na miej­sce diuny sza­re­go pyłu. Kal­kin zro­zu­miał, że się spóź­nił. Wie­dział nawet, gdzie szu­kać miesz­kań­ców pla­ne­ty. Zsiadł z konia, po­chy­lił się i za­czerp­nął dło­nią garść pyłu. Był drob­niej­szy niż naj­drob­niej­szy pu­styn­ny pia­sek. Prze­sy­py­wał się przez dło­nie szyb­ko, jak czas –ziem­skich istot. Czy był to wy­buch neu­tro­no­wy? Czy ude­rze­nie bio­lo­gicz­ne?

 

 

– To był wirus – ode­zwał się głos za ple­ca­mi awa­ta­ra. – Bar­dzo zja­dli­wy wirus, który wy­mknął się któ­rejś armii spod kon­tro­li. Ale wi­dzia­łeś to prze­cież już wiele razy.

 

 

– Tak, Śiwo, zmo­dy­fi­ko­wa­ny ge­ne­tycz­nie wirus go­rącz­ki krwo­tocz­nej. Istne ar­cy­dzie­ło. Zmo­dy­fi­ko­wa­ny tak, że roz­kła­dał ciało, nawet wtedy, gdy no­si­ciel już nie żył. Do ostat­niej ko­mór­ki, do ostat­niej he­li­sy DNA. Szcze­pion­ka była sku­tecz­na tylko do pią­tej lub szó­stej mu­ta­cji. Potem ci, któ­rzy ją uwol­ni­li chcie­li wszyst­ko za­trzy­mać. Byli prze­ra­że­ni. Pra­co­wa­li wiele dni, nie śpiąc. Potem mogli już tylko za­mknąć się w pod­ziem­nych bun­krach i prze­cze­kać. Wirus zabił wszyst­kie zwie­rzę­ta. Za­wa­lił się eko­sys­tem. Nie było do czego wra­cać, ale mu­sie­li, bo za­pa­sy w pod­ziem­nych bun­krach w końcu się wy­czer­pa­ły. Kiedy wy­szli na po­wierzch­nię, wirus wciąż na nich cze­kał.

 

 

– Tak, do­kład­nie tak od­tań­czy­łem tu mój ta­niec znisz­cze­nia – od­parł Pan Śiwa i za­mie­nił się na po­wrót w tan­cer­kę Gopi. – Byłem pewny, że się do­my­ślisz…

 

 

– Dla­cze­go? Czy to od­pła­ta za Mo­hi­ni? Za to, że kie­dyś ule­głeś jej pięk­nu?

 

 

– Czy ta­niec boga musi mieć ja­kieś uspra­wie­dli­wie­nie? Czy mu­si­my się z cze­go­kol­wiek tłu­ma­czyć? Moim za­da­niem jest tań­czyć. Naj­czę­ściej tań­czę, by nisz­czyć. To wła­śnie zro­bi­łem. Ty zaś pod­trzy­muj życie tam, gdzie mo­żesz. Je­steś w tym bar­dzo dobry. To tylko jedna pla­ne­ta i tylko krót­kie od­ro­cze­nie wy­ro­ku. Za chwi­lę cały wszech­świat znik­nie, roz­pu­ści się w umy­śle Brah­my. A jutro jest ko­lej­ny dzień. Nie po­wtó­rzysz już tego błędu. Zresz­tą, czy był to błąd, czy taki był plan?

 

 

Kal­kin nie od­po­wie­dział. Jesz­cze raz za­gar­nął garść sza­ra­we­go pyłu i prze­sy­pał go kil­ka­krot­nie w dło­niach. Bóg nie mógł się smu­cić, obca mu była me­lan­cho­lia i żal. W gło­wie awa­ta­ra po­ja­wi­ła się tylko myśl, że jutro nie spóź­ni się na żadną z pla­net. A jeśli w nowym wszech­świe­cie po­wsta­nie pla­ne­ta przy­po­mi­na­ją­ca Zie­mię, Kal­kin zjawi się tam na samym po­cząt­ku.

 

 

– Czy mo­żesz za­tań­czyć dla mnie jesz­cze raz, Na­ta­ra­dżo?

 

 

I Pan Śiwa za­tań­czył. Za­tań­czył w swej an­dro­ge­nicz­nej po­sta­ci, cza­sa­mi jako bóg, a cza­sa­mi jako Gopi, a Kal­kin przy­glą­dał się, jak w tym tańcu upa­da­ły naj­wyż­sze bu­dyn­ki ludz­kich miast, jak ob­ra­ca­ły się w pył, jak wiatr i woda ście­ra­ły góry na pia­sek, jak sty­gło słoń­ce a wszech­świat wy­peł­niał zimna, mar­twa pust­ka.

 

 

Nad­cho­dzi­ła noc. Nie­mal cały pałac był już uśpio­ny. W swej sy­pial­ni Pan Wisz­nu spo­czy­wał na Anan­cie. Była przy nim Laksz­mi, de­li­kat­nie ma­su­jąc mu stopy i śpie­wa­jąc cicho pieśń o stwo­rze­niu i znisz­cze­niu, które wy­ty­cza­ły los wszech­świa­ta i los bogów. Pan Wisz­nu mógł­by przy­siąc, że widzi łzy spły­wa­ją­ce po jej po­licz­ku. Zanim jed­nak mógł spraw­dzić, skąd wziął się ten smu­tek, z jego pępka wy­rósł świe­tli­sty lotos, na któ­rym zma­te­ria­li­zo­wał się Pan Brah­ma. Miał czte­ry twa­rze i czte­ry ręce. Nie mówił nic. Uśmie­chał się tylko pro­mien­nym uśmie­chem wiel­kie­go mę­dr­ca i kiedy Laksz­mi go do­strze­gła, na­tych­miast prze­sta­ła pła­kać. Na jej twa­rzy za­go­ścił spo­kój. Pan Brah­ma wy­cią­gnął przed sie­bie jedną z dłoni. Tuż nad nią wi­ro­wa­ła ciem­no­błę­kit­na sfera, po­więk­sza­jąc się nie­znacz­nie z każdą chwi­lą. Wszech­świat. Tak wy­glą­dał wi­dzia­ny z wyż­szych wy­mia­rów. Po­więk­szał się jesz­cze ale też z każdą chwi­lą jego blask gasł. En­tro­pia wy­ga­sza­ła gwiezd­ne piece. Ma­te­ria roz­sy­py­wa­ła się na po­je­dyn­cze atomy. Jego ko­niec był bli­ski. Pan Brah­ma pod­niósł dłoń i dmuch­nął lekko, a sfera wszech­świa­ta w mgnie­niu oka pękła i zni­kła. Jak my­dla­na bańka. Jed­no­cze­śnie zga­sły ostat­nie świa­tła Waj­kun­thy. Lotos zwi­nął swoje płat­ki, cho­wa­jąc w nich Pana Brah­mę i skrył się na po­wrót w pępku Wisz­nu. Laksz­mi uło­ży­ła się obok Va­su­de­wy, a kiedy ten przy­tu­lił ją jed­nym ze swych ra­mion, oboje na­tych­miast za­pa­dli w sen.

 

 

Będą spać całą kalpę, śniąc tylko kar­micz­ny wiatr i po­zba­wio­ną wszel­kich wy­mia­rów pust­kę.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Po­cie­sza­ją­ce jest to, że do końca świa­ta zo­sta­je nam pra­wie czte­ry­sta trzy­dzie­ści ty­się­cy lat, w me­lan­cho­lię wpę­dza dłu­uugie ocze­ki­wa­nie na po­now­ne za­po­cząt­ko­wa­nie cyklu...  

Nie przy­pusz­czam, żebyś na­zbie­rał wiele ko­men­ta­rzy oraz by ich więk­szość brzmia­ła po­chwal­nie. Cho­ciaż, kto wie, jeśli już ktoś prze­czy­ta w ca­ło­ści, to ra­czej po­wi­nien wy­so­ko oce­niać...

Jak na razie jest to naj­lep­sze opo­wia­da­nie, jakie prze­czy­ta­łem w tym mie­sią­cu. Re­we­la­cyj­nie na­pi­sa­ne  - mi­gnę­ły mi chyba dwa bra­ku­ją­ce prze­cin­ki, ale to dro­biazg -  poza tym chyba nigdy nie czy­ta­łem tutaj tek­stu, opar­te­go na hin­du­iź­mie. W po­łą­cze­niu z koń­cem świa­ta daje to pio­ru­nu­ją­cy efekt. Świet­ne!

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Ja też wi­dzia­łam te bra­ku­ją­ce prze­cin­ki i nawet kilka po­wtó­rzeń, ale co z tego?:) Opo­wia­da­nie jest świet­ne. Po­nie­waż je­stem tu od nie­daw­na, za­sta­na­wia­łam się, czy już ktoś kie­dyś za­mie­ścił tekst o po­dob­nej te­ma­ty­ce, ale Boh­dan udzie­lił od­po­wie­dzi. Aż mi głu­pio, że za­czę­łam to czy­tać przy tak pro­za­icz­nej czyn­no­ści, jaką jest je­dze­nie śnia­da­nia. A to zda­nie: "Wy­peł­nia­ły go ato­mo­we piece gwiazd, pul­sa­cja kwa­za­rów, za­pa­da­ją­ca się pod wła­snym cię­ża­rem żar­łocz­ność czar­nych dziur. I były tam mi­go­tli­we prze­bły­ski chwi­lo­wych speł­nień i nie­skoń­czo­ne cier­pie­nie czu­ją­cych istot." - mio­dzio! Cze­kam na wię­cej!

Cóż, mogę się tylko zgo­dzić z przed­pisz­ca­mi: wy­śmie­ni­te opo­wia­da­nie. Chyba już wiem, jak na­le­ży czy­tać ten por­tal: spo­ra­dycz­nie za­glą­dać tylko w tek­sty przy­cią­ga­ją­ce uwagę ty­tu­łem po­dob­nym do po­wyż­sze­go. :p 

Dzię­ki Ci Brah­mo prze­wspa­nia­ły, że do­pro­wa­dzi­łeś do do­da­nia tego tek­stu w mój dyżur! Pięk­ne. Uwiel­biam tek­sty, w któ­rych prze­wa­ża ezo­te­ry­ka!

Bar­dzo dzię­ku­ję za ko­men­ta­rze, tym bar­dziej, że takie po­zy­tyw­ne. Do tej pory opo­wia­da­nie czy­ta­li tylko moi zna­jo­mi, któ­rzy nie sie­dzą w fan­ta­sty­ce i re­cen­zje były po­dzie­lo­ne. Za­rzu­ca­no temu tek­sto­wi na­tłok "ob­cych" nazw i wy­ra­żeń. Moja in­tu­icja pod­po­wia­dał mi, że mimo wszyst­ko jakoś trzy­mam to w ry­zach. I jak ro­zu­miem, in­tu­icję mia­łem dobrą:) Wiel­ka proś­ba do MaK­ne­Zy - jeśli pa­mię­tasz, gdzie są te po­wtó­rze­nia, bar­dzo bym pro­sił o pod­po­wiedź. Z prze­cin­ka­mi sobie jakoś po­ra­dzę:)

        Rze­czy­wi­ście. nie­któ­re zda­nia w tym opo­wia­da­niu są pysz­ne... " Za­la­ło ono uni­wer­sum gi­gan­tycz­ną falą, i przy­nio­sło zmia­ny na lep­sze, po­pra­wę sy­tu­acji eko­no­micz­nej naj­bied­niej­szych państw, wzrost go­spo­dar­czy na świa­to­wych ryn­kach, obia­dy bez­dom­nym, grosz do dłoni bie­da­ków, szczę­śli­we za­koń­cze­nia mi­ło­ści, ra­tu­nek w ostat­niej chwi­li, uła­ska­wie­nia, pakty po­ko­jo­we i happy endy w fil­mach."

        Nawet happy endy w fil­mach? Bar­dzo cie­ka­we.

Do tej pory opo­wia­da­nie czy­ta­li tylko moi zna­jo­mi, któ­rzy nie sie­dzą w fan­ta­sty­ce i re­cen­zje były po­dzie­lo­ne. Za­rzu­ca­no temu tek­sto­wi na­tłok "ob­cych" nazw i wy­ra­żeń.   

No i co z tego? Nie wczy­ta­li się, to i nie po­fa­ty­go­wa­li się, by te nazwy i wy­ra­że­nia "roz­szy­fro­wać".

Do­kład­nie, Do­rjee, pa­mię­taj, każdy ko­lej­ny tekst pre­zen­tuj nam, a nie po­ża­łu­jesz ;)

O, kur­czę - cudo :) gra­tu­lu­ję!

hehe, miło mi.  jesz­cze raz - dzię­ki:)

Pro­kris - je­stem nie­zmier­nie le­ni­wy, więc na pewno nie będę Was za­mę­czał tek­sta­mi, ale jak tylko mi się moje dru­gie opo­wia­da­nie tro­chę od­le­ży i okrzep­nie - wkle­ję.

Słusz­nie, do­rjee. Nie roz­mie­niaj się na drob­ne.

Ma­stiff

 

do­rjee: Mam opory przed wy­szcze­gól­nia­niem tych po­wtó­rzeń, bo nie chcia­ła­bym ze­psuć sobie przy­jem­no­ści czy­ta­nia. Jed­nak, żeby nie było, że tylko tak gadam, a na­praw­dę nic nie widzę, dam Ci tylko przy­kład, żebyś wie­dział, o co mi cho­dzi.

 

Prze­stał je li­czyć około po­łu­dnia, bo zaj­mo­wa­ło to zbyt dużo uwagi, którą wolał po­świę­cić na przy­glą­da­nie się ra­do­snym roz­bły­skom świa­tła, które pul­so­wa­ły na jego widok, wzno­si­ły się do góry, łą­czy­ły z nim i wzma­ga­ły jego i tak już ab­so­lut­ną eks­ta­zę.


Jesz­cze raz za­gar­nął garść sza­ra­we­go pyłu i prze­sy­pał go kil­ka­krot­nie w dło­niach. Bóg nie mógł się smu­cić, obca mu była me­lan­cho­lia i żal. W gło­wie awa­ta­ra po­ja­wi­ła się tylko myśl, że jutro nie spóź­ni się na żadną z pla­net. A jeśli w nowym wszech­świe­cie po­wsta­nie pla­ne­ta przy­po­mi­na­ją­ca Zie­mię, Kal­kin zjawi się tam na samym po­cząt­ku.

Ale pa­mię­taj, że to tylko kwe­stie tech­nicz­ne, które można bez pro­ble­mu sko­ry­go­wać, na­to­miast na­pi­sać po­dob­ny tekst nie jest już tak łatwo:)



Coś mi się, jak widzę, z okien­kiem ko­men­ta­rzo­wym stało... Ale nie wiem, co:) Więc prze­pra­szam!

zro­bił ci się ob­szer­ny ko­men­tarz:) dzię­ki

Sza­now­ny do­rjee - jeśli nie czy­ta­łeś, to po­le­cam "Pan Świa­tła" Ze­la­zne­go. Po­dob­ne kli­ma­ty.

Opo­wia­da­nie OK.

pzdr

ależ oczy­wi­ście, że czy­ta­łem. dzię­ki:)

Dobry tekst. Za­ska­ku­ją­co cie­ka­wie wy­szło po­łą­cze­nie ję­zy­ka fi­zy­ki z me­ta­fo­rycz­ną nar­ra­cją.

po­zdra­wiam

I po co to było?

Świet­ne. 

Gdyby jesz­cze Śiwa miał motyw do ze­msty, a Brah­ma... wąsy, nie­ofi­cjal­ny kon­kurs byłby roz­strzy­gnię­ty przed cza­sem ;)

Gra­tu­lu­ję i po­zdra­wiam.

syf. Unfall - Dzię­ku­je za prze­czy­ta­nie i opi­nię:)

Unfall - już do­pi­su­ję wąsy:)))

Prze­czy­ta­łem. Ten tekst ma wiel­ką głę­bię i pla­stycz­ność. Barwy i dźwię­ki też tu wy­stę­pu­ją. Nie raz jest taki hałas, że nie można wy­trzy­mać. Zaś wszyst­ko to jest tak płyn­ne i me­lo­dyj­ne, że za­mie­nia się w słowa. Świet­ny tekst. Je­stem pod wra­że­niem. Widać też bar­dzo dobre przy­go­to­wa­nie się to tego tek­stu. Po pro­stu gra­tu­lu­ję Ci. Od pół­to­ra roku cze­kam na opo­wia­da­nie lub po­wieść, która by­ła­by choć tro­chę osa­dzo­na w świe­cie "Rzeki Bogów"  Iana McDo­nal­da. No i się do­cze­ka­łem. Mam na­dzie­ję, że znana Ci jest ta ksiaż­ka. Jeśli nie - po­le­cam! Po­do­ba­ło mi się. Po­zdra­wiam

"Wszy­scy je­ste­śmy zwie­rzę­ta­mi, które chcą przejść na drugą stro­nę ulicy, tylko coś, czego nie za­uwa­ży­li­śmy, roz­jeż­dża nas w po­ło­wie drogi." - Phi­lip K. Dick

Rzękę Bogów trzy­mam na półce. Po two­jej re­ko­men­da­cji prze­czy­tam na pewno. Dzię­ki:)

Odłą­czę się od fali za­chwy­tów, bo­wiem ten tekst jest zu­peł­nie nie w moim stylu. Nie­któ­re zda­nia przy­pra­wi­ły mnie o za­wrót głowy, a gdy odrzeć opo­wia­da­nie z nie­straw­nej dla mnie formy, treść nie robi na mnie żad­ne­go wra­że­nia.

Ale od­osob­nio­na je­stem, poza tym mnie na­praw­dę mało co się po­do­ba.

 

Jest trosz­kę li­te­ró­wek, zwłasz­cza pod ko­niec.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

łyżka dzieg­ciu za­wsze się przy­da. dzię­ki:)

Mó­wiąc szcze­rze je­stem zdzi­wio­ny tymi za­chwy­ta­mi. Opo­wia­da­nie cał­ko­wi­cie mi nie po­de­szło. Język, jakim zo­sta­ło na­pi­sa­ne jest tak "wznio­sły", że aż się nie­do­brze robi. Na­gro­ma­dze­nie nazw i ich stę­że­nie jest strasz­ne (tak, moim zda­niem Twoja in­tu­icja za­wio­dła i ni­cze­go w ry­zach nie utrzy­ma­łeś). W wielu miej­scach wła­ści­wie nie wia­do­mo czym był pod­miot. W tym miej­scu po­wtó­rzę za Jo­se­he­im, bo od­czu­cie mam iden­tycz­ne: „a gdy odrzeć opo­wia­da­nie z nie­straw­nej dla mnie formy, treść nie robi na mnie żad­ne­go wra­że­nia”. Do­dał­bym, że war­tość fa­bu­lar­na tek­stu jest nikła. Je­dy­ne co mi się po­do­ba­ło, to wy­ko­rzy­sta­nie fi­zy­ki przy nie­któ­rych opi­sach, to aku­rat na­praw­dę faj­nie wy­szło.
Wi­docz­nie tekst jest tak głę­bo­ki, że gdzieś po dro­dze się zgu­bi­łem i nie do­strze­głem owego pięk­na, nad któ­rym tu tyle po­dzi­wu ; )

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

co komu. tak to już bywa, że nie wszyst­ko po­do­ba się wszyst­kim. dzię­ki tak czy ina­czej, że za­da­łeś sobie trud prze­czy­ta­nia:)

Tar­ga­ją mną dwo­iste uczu­cia.

Z jed­nej stro­ny po­dziw dla Two­ich umie­jęt­no­ści pi­sar­skich, a z dru­giej, nie umiem za­chwy­cić się wa­lo­ra­mi, które po­rwa­ły i ocza­ro­wa­ły więk­szość ko­men­tu­ją­cych. Może dla­te­go, że dla mnie opo­wia­da­nie jest aż zbyt barw­ne i pla­stycz­ne, na­zbyt ro­ze­dr­ga­ne, wręcz wi­bru­ją­ce. Po pro­stu – to nie mój kli­mat. Jed­na­ko­woż czy­ta­łam bez przy­kro­ści.

Po­zdra­wiam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

sza­now­ni re­gu­la­to­rzy - opo­wia­da­nie w za­mie­rze­niu miało być, mó­wiąc eu­fe­mi­stycz­nie "kwie­ci­ste", bo jakby tu ina­czej opi­sać rze­czy­wi­stość z po­zy­cji boga i pię­ciu wy­mia­rów? Chcia­łem tro­chę prze­do­brzyć. Jed­nak z pew­no­ścią, ro­biąc re­dak­cję tego opo­wia­da­nia, wezmę pod uwagę fakt, że nie­któ­rzy czy­tel­ni­cy uwa­ża­ją, że mo­men­ta­mi prze­do­brzy­łem za bar­dzo:) dzię­ku­ję za lek­tu­rę i uwagi.

Wtrą­cę słów­ko: to, że coś w za­mie­rze­niu miało być ja­kieś­tam, nie zna­czy, że to co­kol­wiek uspra­wie­dli­wia - jeśli tekst nie pod­cho­dzi, to de­kla­ra­cja au­to­ra, iż "tak wła­śnie miało być na­pi­sa­ne" nic tutaj nie zmie­nia.

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

do­rjee, to co na­pi­sa­łam w ko­men­ta­rzu, to nie za­rzut, to tylko żal, że tak ład­nie na­pi­sa­ny tekst nie do końca do mnie tra­fił. I nie Ty za­wi­ni­łeś kwie­ci­sto­ścią, która w opo­wia­da­niu jest jak naj­bar­dziej na miej­scu. I ja to ro­zu­miem. Po pro­stu wolę styl ra­czej su­ro­wy, oszczęd­ny.

Cho­ciaż, kiedy trafi się dzień przy­tła­cza­ją­cy sza­ro­ścią, lubię po­pa­trzeć w ka­lej­do­skop. :-)

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

be­ry­lu, co ja ci mam po­wie­dzieć. więk­szo­ści czy­ta­ją­cych się po­do­ba­ło. więc jak dla mnie to wy­star­cza­ją­ce po­twier­dze­nie, że za­da­nie zre­ali­zo­wa­łem. za­pew­ne nie do końca mi się udało. będę jesz­cze nad tym tek­stem pra­co­wał. a że tobie się bar­dzo nie po­do­ba. trud­no. jed­nak nie będę trak­to­wał twego zda­nia jak wy­rocz­ni. po­zdra­wiam:)

re­gu­la­to­rzy - kła­niam się nisko. może moje na­stęp­ne opo­wia­da­nie bę­dzie bar­dziej w wa­szym gu­ście:)

Tak, ciesz się, że więk­szo­ści się po­do­ba, ale chyba nie zro­zu­mia­łeś tego, co mia­łem na myśli w ostat­nim ko­men­ta­rzu.
Rów­nież po­zdra­wiam.

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

Oszo­ło­mio­na i za­chwy­co­na - skła­dam ukłon au­to­ro­wi/ce.

Wspa­nia­ły ta­niec, a w dzi­siej­szych cza­sach rzad­ko można użyć peł­no­wy­mia­ro­wo słowa "wspa­nia­ły".

Jeśli są po­tknię­cia, to umknę­ły mo­je­mu nie-bo­skie­mu umy­sło­wi.

ja rów­nież kła­niam nisko:)

No, nie dla mnie.

ooo, do­sta­łem brą­zo­we pióro:))) Nie wiem do­kład­nie co to ozna­cza, ale do­my­ślam się, że to za spra­wą re­ko­men­da­cji lo­żow­ców, któ­rym opo­wia­da­nie się spodo­ba­ło. dzię­ki!

Nie­ste­ty, tak, do­rjee, nie­ste­ty tak :)

To zna­czy, że Twoje opo­wia­da­nie zo­sta­ło uzna­ne za jedno z (dwóch) naj­lep­szych w mi­nio­nym mie­sią­cu, jakie tu wrzu­co­no. Do­sta­niesz książ­kę i dy­plom bez wpi­sa­ne­go imie­nia i na­zwi­ska, który dru­ku­je się każ­de­mu i wszyst­kie wy­glą­da­ją tak samo.

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

:)

Tyle po­chleb­nych opi­nii, a ja się muszę  wy­ła­mać (aż mi głu­pio). Jak dla mnie prze­rost formy nad tre­ścią.

Po­zdra­wiam 

trud­no. ale dzię­ki za ko­ment:)

Hmmm. Mnie też nie uwio­dło.

Przez więk­szość opo­wia­da­nia nic się nie dzie­je, do­sta­je­my tylko opis cze­goś po­dob­ne­go do raju. Jak to w raju – jest ład­nie, ale nudno. No, ale mało raj­skie fi­zycz­no-astro­no­micz­ne wstaw­ki na plus.

Do­pie­ro w koń­ców­ce coś się za­czy­na dziać.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka