- Opowiadanie: Quente - Ostrze Dusz - Rozdział 1

Ostrze Dusz - Rozdział 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostrze Dusz - Rozdział 1

OSTRZE DUSZ

Rozdział 1

Najwspanialsza pamiątka

 

 

 

 

 

Anglia, lato 1930 r.

 

 

 

Piątkowy poranek był tak pogodny, że trudno było wymarzyć sobie lepszy początek wakacji, szczególnie po kilku dniach nieustannego deszczu. Promienie słońca odbijały się od schnących kałuż, a delikatny wiatr i rześkie powietrze sprawiały, że chciało się oddychać pełną piersią.

 

Uśmiechnięci, ubrani w odświętne mundurki uczniowie schodzili się niespiesznie na dziedziniec szkoły imienia św. Jerzego w Harpenden, gdzie dyrektor Atkins, punktualnie o dziewiątej trzydzieści, wygłosić miał kończące rok szkolny przemówienie. Piękna pogoda i świadomość wakacji wprawiały młodych ludzi w doskonałe nastroje. Większości towarzyszyły szerokie uśmiechy, tak zaraźliwe, że nawet poważni, nieco sztywni uczniowie zdawali się im ulegać i chichotali pod nosem zmierzając w stronę wyłożonego czerwoną kostką placu.

 

Choć uroczystość była wesoła, Atkins wchodził na mównicę z widoczną niechęcią. Wystąpienia publiczne, podobnie jak nauczanie biologii, nie były jego mocną stroną, czego miał zresztą pełną świadomość.

 

– Wszystko gotowe – powiedziała sekretarka Simmons. – Może pan zaczynać.

 

Łysy, gruby dyrektor ubrany w przykrótki garnitur z szarej wełny stanął przed mikrofonem i rzucił tłumowi niechętne spojrzenie. Starał się wyglądać na pewnego siebie, ale trudno było mu ukryć, że nie lubi kontaktu z ludźmi. W dużej mierze wynikało z jego wyglądu. Ze względu na wyłupiaste oczy uczniowie nazywali go między sobą żabolem i bez przerwy rzucali mu kpiące uśmieszki. Było to i tak stosunkowo miłe przezwisko, bo woźny Roosley nazywał go pod nosem starym ropuchem, a gdy tylko znalazł się w pobliżu dyrektora krzywił się jakby zobaczył jakieś paskudztwo. Atkinsa irytowało to tym bardziej, że Roosley nie należał do urodziwych i ciągle śmierdział cebulą. Innym razem żabol usłyszał natomiast, jak kilkoro nauczycieli szeptało o spoconym płazie przesiadującym w swojej pracowni i zajadającym się muchami. Wszystko to sprawiało, że Atkins nie czuł się swobodnie ani wśród uczniów, ani nawet w towarzystwie najbliższych współpracowników.

 

Po chwili namysłu wyciągnął z marynarki wymiętą kartkę i odchrząknąwszy, zaczął przygotowane kilka dni wcześniej przemówienie. Nie próbował nawet mówić z pamięci. Wiedział, że w połowie zdania zgubi wątek i da zebranemu tłumowi kolejne powody do kpin.

 

Michael Elliott pojawił się na akademii spóźniony o kilka ładnych minut. Było to już dziewiąte zakończenie roku szkolnego w jego życiu, więc nie widział powodu, dla którego miałby się szczególnie spieszyć. Stanął na samym końcu i rozprostował pospiesznie wywiązany krawat. Tego dnia węzeł wyszedł mu wyjątkowo niechlujnie, ale nie przeszkadzało mu to ani trochę. Ubiór i elegancja nie były tym, czemu poświęcał szczególnie dużo uwagi, a ponieważ nie zdążył się nawet porządnie uczesać, nie widział sensu w przejmowaniu się kawałkiem materiału u szyi. Zmazał tylko zaschniętą na policzku pastę do zębów i podobnie jak pozostali uczniowie czekał, aż łysy dyrektor skończy przedstawiać sukcesy szkoły. Cieszyło go bardzo, że choć powodów do dumy było wiele, Atkins nie rozwodził się nad nimi dłużej, niż to konieczne.

 

Po kilku minutach chłopiec ziewnął znużony i zaczął rozglądać się za swoimi najlepszymi przyjaciółmi – bliźniakami Charliem i Margaret Lionstone. Ponieważ nie należał do najwyższych, stanął na palcach i po chwili wypatrzył ich daleko z przodu, stojących za murem co najmniej dwustu osób. Próbował się do nich dostać, ale inni uczniowie najwyraźniej przykleili się do ziemi, bo żaden nie miał ochoty się przesunąć. Po kilku nieudanych próbach przebicia się przez tłum westchnął zrezygnowany i dał sobie spokój. Stanął obok rodzeństwa Stormer żeby przeczekać uroczystość do końca.

 

Atkins tymczasem prawił dalej, a jego łysa głowa była tak zlana potem, jakby właśnie przebiegł maraton. Widać było, że najchętniej rzuciłby całe przemówienie w diabły i wrócił do swojego gabinetu. W pewnym momencie zaczął mówić tak szybko, że pan Highwood musiał klepnąć go w ramię i poprosić o zwolnienie tempa, robiąc przy tym komiczną minę. Benjamin Highwood był najsympatyczniejszym nauczycielem i naprawdę świetnym historykiem. Jeśli Mickey musiał już tęsknić za szkołą w czasie wakacji, to w pierwszej kolejności brakowało mu gry w piłkę, a zaraz potem lekcji historii.

 

– …a dzięki waszym sukcesom, nasza szkoła poprawiła wynik na liście najlepszych placówek w Anglii aż o dwa miejsca – Atkins skończył zdanie przeciągając wyrazy i przetarł czoło zieloną chustką. – Osiągnięcia sportowe podsumuje trener Clayton.

 

Martin Clayton zastąpił na mównicy dyrektora, ku wielkiej uciesze tego drugiego. Żabola męczyło mówienie do tłumu, a mówienie o rzeczach, o których nie miał pojęcia, było dla niego drogą przez mękę.

 

– Dziękuję, panie dyrektorze – wysoki mężczyzna zaczął grzecznie, jakby sam był jeszcze uczniem. – Ten rok był nieco słabszy niż poprzedni, ale odnieśliśmy kilka sukcesów wartych odnotowania…

 

Clayton mówił pewnie, ale nieco mechanicznie, przez co uczniowie byli zainteresowani jego słowami równie słabo, jak przemową Atkinsa. Mickey słuchał jednak uważnie, gdyż drużyna której był kapitanem została pochwalona za zajęcie trzeciego miejsca w międzyszkolnych rozgrywkach i zmobilizowana do poprawienia tego wyniku w przyszłym roku.

 

– Tak właśnie będzie… – szepnął chłopiec, wyobrażając sobie kolejne zdobyte bramki.

 

Przez następny kwadrans na mównicę weszli jeszcze kolejno: sekretarka Simmons, wicedyrektor Anne Quarterhall i reprezentant rodziców, którego nazwiska Mickey nie dosłyszał. Nie mieli oni do powiedzenia nic ciekawego, ale ponieważ szybko się zmieniali, piętnaście minut minęło wyjątkowo sprawnie.

 

Na koniec Atkins jeszcze raz wyszedł na mównicę i trzymając w jednej ręce chustkę, a w drugiej zupełnie nową kartkę, zaczął mówić do zebranych nieco swobodniejszym głosem.

 

– Ostatnią częścią uroczystości będą nagrody dla najlepszych uczniów – docisnął okulary do nosa tak mocno, że szkła uderzyły w wyłupiaste oczy. – Zaczynając od dziewcząt…

 

Kolejne wyczytane uczennice wyłaniały się z tłumu i zajmowały miejsca na prawo od Atkinsa, a każdemu takiemu wyjściu towarzyszyły mniejsze lub większe brawa. Mickey zastanawiał się, dlaczego Dana Mollett otrzymała bardzo nikłe oklaski, choć wszyscy bardzo ją lubili, a Claire Welles spotkała się z owacją godną księżnej, mimo że wśród kilkuset uczniów nie było raczej nikogo, kto zdołałby powiedzieć o niej coś miłego. Nie było to jednak ważne, bo, jak co roku, nadszedł czas na najśmieszniejszą scenę ceremonii.

 

– Joanna Stormer! – Atkins powiedział z uznaniem. – Która uzyskała nie tylko najlepszy wynik w klasie, ale znalazła się w gronie trojga najlepszych uczniów szkoły. Zapraszamy na środek!

 

Mickey spojrzał na Olivera Stormera, brata – bliźniaka Joanny. Chłopiec poczerwieniał na twarzy, a w jego oczach pojawił się pełen zazdrości blask. Oliver starał się jak mógł, nigdy jednak nie udało mu się nawet zbliżyć do wyników siostry. Mickey’emu było go czasem żal, ale młody Stormer był tak złośliwym i aroganckim chłopcem, że współczucie to nigdy nie trwało zbyt długo.

 

Joanna ruszyła w kierunku mównicy, ale brat nadepnął jej na nogę, unieruchamiając ją w komicznej pozie. Uczniowie rozstąpili się i zaczęli dyskretnie wymieniać spojrzenia. Pojawiły się drwiące komentarze i po chwili cały tłum był odwrócony w ich stronę, tak, że nawet nauczyciele z lekkimi uśmiechami przyglądali się walce bliźniaków. W końcu Joanna zacisnęła zęby i uszczypnęła brata w ramię. Chłopiec pisnął jak nadepnięty szczeniak i podniósł stopę z jej buta, umożliwiając jej przejście.

 

Mickey śmiał się jak inni, ale odczuwał pewien niedosyt. Tym razem Oliver nie postarał się jak należy. Przed rokiem trzymał siostrę za włosy, za co Joanna wymierzyła mu kopniaka prosto w kostkę. Chłopiec przewrócił się i potargał spodnie, co wywołało wybuch dzikiego śmiechu.

 

Po Joannie na środek wyszło jeszcze kilka innych dziewcząt, po czym Atkins zaczął wyczytywać nazwiska chłopców. Ta lista była znacznie krótsza, ale nie obyło się bez niespodzianki w postaci Philipa Maylora, który ostatecznie nie dostał nagrody, bo jego sprawowanie pozostawiało zbyt wiele do życzenia.

 

– Histeryzują, nie sądzisz, Mickey? – zapytał szeptem Oliver Stormer.

 

– Pewnie – odparł Elliott i spojrzał w kierunku Philipa, który wydawał się szczerze zaskoczony tą sytuacją.

 

Michael uważał, że dyrekcja zareagowała przesadnie. Maylor nie zrobił w gruncie rzeczy nic strasznego. Owszem, podpalenie globusa na geografii żeby zademonstrować koniec świata było niestosowne, choć niewątpliwie śmieszne, ale kara była zbyt surowa, szczególnie że Philip był naprawdę wybitnym uczniem.

 

Po krótkim komentarzu dotyczącym znaczenia odpowiedniego zachowania żabol chrząknął i opuścił kartkę.

 

– Na koniec został nam Charles Lionstone, który po raz kolejny został najlepszym uczniem w szkole – kiwał głową jakby nie dowierzał, że taki wynik jest możliwy – moi drodzy, wskazane są oklaski!

 

Rozległy się gromkie brawa, a szczupły, wysoki brunet wbiegł na podest lekkim krokiem i jako jedyny zajął miejsce po lewej stronie dyrektora.

 

Joanna Stormer wyglądała jak wulkan gniewu który zaraz wybuchnie. Jej brat z kolei nie posiadał się z radości. Mickey podejrzewał, że Oliver zgodziłby się zostać najgorszym uczniem w szkole, gdyby tylko Joanna wypadła poza pierwszą dziesiątkę najlepszych. Elliott odwrócił się w kierunku miejsca, w którym stał Charlie, żeby zobaczyć reakcję jego siostry.

 

Margaret była uśmiechnięta od ucha do ucha. Widać było, że jest bardzo dumna z osiągnięć brata, choć oczywiście nigdy nie powiedziała mu tego wprost. Mickey zawsze uważał, że to bardzo interesujące. Chodził do klasy z dwoma parami bliźniąt, co samo w sobie było rzadkim przypadkiem, ale to jak bardzo różniły się te rodzeństwa, było wręcz niesamowite. Stormerowie konkurowali ze sobą jak tylko mogli i szczerze się nie znosili, przez co przebywanie w ich towarzystwie rzadko kiedy należało do przyjemności. Charlie i Mar z kolei, byli jakby połówkami tego samego owocu. I choć kłócili się często, a możliwe że częściej niż ktokolwiek, Mickey nie miał wątpliwości, że jedno poszłoby za drugim w ogień, wodę, ciemność i wszędzie tam, gdzie byłoby to konieczne.

 

Elliott uśmiechnął się w stronę burzy czarnych loków zakrywających twarz Margaret i spojrzał z powrotem na Atkinsa. Dyrektor odłożył kartkę i splótłszy dłonie za plecami zaczął przyjaznym, choć spiętym głosem.

 

– Cóż, moi drodzy, dzisiejsza akademia dobiega…

 

Zanim jednak skończył zdanie doskoczyła do niego panna Sailing i szepnęła mu coś do ucha. Żabol podniósł brwi jakby dowiedział się, że jest nagi, po czym odchrząknął i przetarł spoconą szyję.

 

– Zapomniałem o jeszcze jednym miłym akcencie – powiedział podnosząc palec do góry. – Postanowiliśmy przyznać nagrodę uczniowi, który najbardziej poprawił swoje oceny w stosunku do poprzedniego roku. Ma was to zmobilizować i zachęcić do wytężonej pracy – dodał wzniośle. – W tym roku największy postęp odnotował… panno Sailing?

 

Nauczycielka angielskiego podbiegła zgrabnie na środek i szepnęła nazwisko do ucha dyrektora.

 

– A, tak! W tym roku jest to Michael Elliott – powiedział i ponownie wytarł pot ze spoconej twarzy. – Gratulujemy i zapraszamy na środek.

 

Mickey stanął jak wryty, nie rozumiejąc jakim cudem mogło chodzić o niego. Pracował wprawdzie nieco więcej i starał się być na bieżąco z nauką, ale jakaś znacząca poprawa ocen nie była wcale jego zamiarem. Tym bardziej, że tak naprawdę nie miał się czego wstydzić. Rok wcześniej był uczniem dobrym, teraz zaś stał się bardzo dobrym, ale wynikało to raczej z tego, że przed rokiem nie było tak ciekawych tematów do nauki.

 

Czuł na sobie wzrok otaczających go uczniów. Gdzieś daleko dostrzegł, że Mar kiwa z uznaniem głową i mruga mu porozumiewawczo okiem. Uśmiechnął się do niej i ruszył powoli w stronę Atkinsa, próbując nadać zmierzwionym włosom jakiegoś regularnego kształtu. Gdy znalazł się na wysokości mównicy, żabol wskazał mu dłonią miejsce obok Charliego. Lionstone parsknął cicho.

 

– Sam jestem zdziwiony… – szepnął Mickey.

 

– Nie z ciebie się śmieję – odparł czerwony z radości Charlie. – Szkoda że zasłaniają nam Jo Stormer. Chciałbym zobaczyć jej minę.

 

Elliot zaśmiał się cicho i przechylił głowę. Joanna rzuciła mu chłodne spojrzenie i skrzywiła usta w paskudnym grymasie.

 

Atkins dodał jeszcze kilka słów od siebie, co przyszło mu z niemałym wysiłkiem i oficjalnie zakończył uroczystość. Odwrócił się następnie do wyróżnionych uczniów i zaczynając od dziewcząt, wręczał im nagrody książkowe. Mickey widział, że były to przede wszystkim encyklopedie i słowniki. Miał cichą nadzieję, że dostanie coś, co nie jest związane z poezją lub sztuką.

 

Kiedy żabol doszedł do Charliego, chłopiec był już tak znudzony, że prawie ziewnął dyrektorowi w twarz.

 

– Jeszcze raz gratuluję. Jesteś naprawdę wzorem ucznia, Charles.

 

– Dziękuję – Charlie zarumienił się i przyjął od Atkinsa Encyklopedię dziejów najnowszych.

 

– Tobie też gratuluję, Michael – powiedział żabol wręczając mu tę samą książkę. – Mam nadzieję, że za rok znowu staniesz na tym podeście.

 

– Bardzo chętnie – odparł Mickey unikając patrzenia w wyłupiaste oczy dyrektora. – Może nawet zastąpię Charliego.

 

– Zapomnij! – Lionstone klepnął go po przyjacielsku w ramię. – Możesz za to zastąpić…

 

– JO STORMER! – krzyknęli równocześnie.

 

Schodząca z podestu Joanna odwróciła się do nich, ale nie odpowiedziała ani słowem. Zawiść w jej oczach mówiła wystarczająco wiele. Atkins roześmiał się z tej sytuacji, ale najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, bo przyglądał się badawczo Mickey’emu i przygryzał fioletową, nieco spuchniętą wargę.

 

– Michael Elliott… – zmrużył oczy i odezwał się niepewnym głosem. – Bądź w moim gabinecie za kwadrans. Jest coś jeszcze…

 

Po tych słowach dyrektor Szkoły imienia św. Jerzego udał się do budynku administracji, zostawiając Elliota i Lionstone’a na drewnianym podeście, z identycznymi książkami w rękach.

 

– Czego on może chcieć? – zapytał zaintrygowany Charlie.

 

– Nie mam pojęcia – Mickey wzruszył ramionami i machnął lekceważąco ręką. – Przecież są wakacje! Wracamy do domu.

 

– No nie wiem… może lepiej idź. Jeśli to coś ważnego?

 

Elliott pokiwał głową i spojrzał z politowaniem na przyjaciela. Charlie był typem człowieka, który zawsze słucha poleceń rodziców i nauczycieli, starając się wykonać je najdokładniej jak się da. Nie było w tym wprawdzie nic złego, a jego rzetelność było godna pochwały, ale Mickey był zupełnie inny. Podchodził do wszystkiego znacznie luźniej, traktując wszelkie wskazówki, rozkazy i zalecenia tak swobodnie, jak to tylko możliwe. Miał przez to opinię chłopca na którym można polegać, ale który zawsze chadza swoimi ścieżkami.

 

– Przyznaj – zaczął. – Boisz się, że wypomni mi to po wakacjach. Albo tobie, że mnie nie przypilnowałeś.

 

– Nieprawda!

 

– Prawda!

 

– Co się dzieje? – głos Margaret przerwał ich sprzeczkę.

 

– Twój brat boi się za mnie – odrzekł Michael.

 

Drobna brunetka machnęła ręką.

 

– Żadna nowość. On się boi za każdego – powiedziała spokojnie, patrząc jak Charlie się rumieni. – O co chodzi tym razem?

 

– Mickey ma iść na dywanik! – Lionstone mocno zaakcentował ostatnie słowo. – Ale trzęsie tyłkiem!

 

– Nikt nie powiedział, że idę na dywanik – mruknął Elliott. – I niczym nie trzęsę – dodał kręcąc komicznie biodrami. – Pewnie chodzi o tę szybę…

 

Kilka dni wcześniej Michael kopnął piłkę nieco za mocno, w wyniku czego ucierpiała nie tylko szyba budynku, ale również gablota w pracowni chemicznej. Nauczyciele byli zbyt zajęci sprawami końca roku, więc nikt do tej pory nie wyjaśnił tego zdarzenia. Wszystko wskazywało na to, że tego dnia czas znalazł sam dyrektor.

 

Michael westchnął i pewnym krokiem ruszył w stronę budynku.

 

– Czekajcie na mnie w parku! – krzyknął oddalając się szybko.

 

Charlie i Margaret patrzyli w milczeniu jak ich najlepszy przyjaciel wchodzi do budynku z czerwonej cegły. Wizyta w gabinecie dyrektora rzadko kiedy oznaczała coś dobrego, ale nie widzieli powodu, dla którego żabol miałby psuć chłopcu wakacje. Pozostało im tylko czekać na relację.

 

Michael natomiast wbiegł na drugie piętro przeskakując po trzy stopnie na raz. Niania Beth zawsze panikowała, gdy robił to w domu Lionstone’ów. Nie będę ci pomagać zbierać zębów – mówiła, ale on nigdy jej nie słuchał. To, że niania nie miała już kilku zębów nie znaczyło, że on również musi je stracić.

 

Stanął przed gabinetem dyrektora. Na solidnych, dębowych drzwiach wisiała pozłacana tabliczka. Richard C. Atkins. Dyrektor szkoły. Mickey zastanawiał się przez chwilę, czy wie jak żabol ma na drugie imię. Nie mógł jednak go sobie przypomnieć więc stwierdził, że to prawdopodobnie tylko ozdobnik. Zapukał delikatnie i nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte. Usiadł więc na krześle obok, a ponieważ nie miał nic ciekawszego do roboty, zaczął przeglądać otrzymaną w nagrodę encyklopedię. Książka okazała się całkiem ciekawa, choć wolałby dostać coś innego niż Charlie.

 

Atkins pojawił się kilka minut później, nieco mniej spocony, ale jak zawsze nerwowy.

 

– Ach tak – powiedział jakby zapomniał o wezwanym uczniu, po czym otworzył drzwi zardzewiałym kluczem. – Zapraszam.

 

Mickey znalazł się w gabinecie dyrektora pierwszy raz, ale nawet gdyby nie znał żabola, od razu dostrzegłby, że jest on człowiekiem dla którego porządek to sprawa pierwszorzędna. Niewielka biblioteczka, czyste, stare biurko oraz okrągły stolik przy którym stały kanapa i fotele dla gości prezentowały się skromnie, ale elegancko. Oprócz prostych mebli resztę wyposażenia gabinetu stanowiły typowe sprzęty biurowe, rozmieszczone tak, by korzystanie z nich nie wymagało zbytniego ruchu.

 

– Proszę, usiądź – Atkins wskazał miejsce przy okrągłym stoliku. – Na pewno jesteś ciekawy po co cię wezwałem.

 

– Przepraszam za tę szybę, panie dyrektorze – odparł siadając na miękkiej, nieco rozlazłej kanapie. – Graliśmy za blisko okien i…

 

Atkins machnął niedbale ręką i pokręcił głową. Mickey zrozumiał, że nie znalazł się w gabinecie dyrektora przez stłuczone szkło.

 

– Przede wszystkim jeszcze raz chcę ci pogratulować poprawy wyników, to naprawdę wspaniały przykład dla innych – mówił szybko, połykając końcówki. – Ta nagroda – wskazał na książkę – jest jednak… niewystarczająca.

 

Mickey spojrzał na niego bez zrozumienia. Żabol zachowywał się, jakby sam nie wiedział po co go wezwał. W końcu dyrektor westchnął ciężko i darując sobie dalsze wywody, podszedł do biblioteczki. Przysunął do siebie niewysoki taboret i wskoczył na niego z lekkością, której Mickey nie spodziewał się po grubym człowieku o tak krótkich nogach. Sięgnął ręką najwyższego regału i po chwili zmagań z mocno ściśniętymi książkami, wyciągnął opasłe tomisko.

 

– Trochę tu leżała… – dmuchnął mocno na okładkę, a chmura kurzu uderzyła go w twarz. – Proszę.

 

Chłopiec przyjrzał się uważnie książce. Nie pochodziła ona z drukarni. Miała ręcznie zrobioną okładkę z twardej skóry, stalowe okucia i kartki z różnych materiałów: od papirusu i kory, przez cienką skórkę, aż po elegancki, wybielany papier. Stronice zapisane były wszystkimi możliwymi narzędziami: węglem, gęsim piórem, ołówkiem, a także maszyną do pisania. Znajdowały się na nich również szkice, rysunki, mapy i ryciny. Wszystko to ułożone było w sposób chaotyczny, bez odrobiny logiki, zupełnie jak w książce z przepisami kucharki Rity. Całość była tak niezwykła, że trudno było określić ile ma lat. Niektóre fragmenty wyglądały współcześnie, inne przypominały księgi sprzed wielu wieków.

 

– Co to? – zapytał.

 

– Cóż… szczerze mówiąc sam nie wiem… – Atkins wyglądał na zmieszanego. – Po prostu… chciałem ci to dać.

 

– Ale… dlaczego?

 

– Spójrz na jaśniejsze strony.

 

Mickey przerzucił kartki, żeby dotrzeć do tych mniej żółtych. Nie musiał przyglądać się długo, żeby zrozumieć o co chodzi dyrektorowi.

 

– To… pismo mojego ojca – powiedział cicho, czując jak łzy napływają mu do oczu.

 

– Owszem – potwierdził skrzeczącym głosem Atkins. – Dał mi ją wiele lat temu. Nie wiem czy wiesz, ale Lucas i ja znaliśmy się całkiem nieźle ze studiów. Nie przyjaźniliśmy się może zbyt mocno, ale zawsze byliśmy sobie życzliwi.

 

Dyrektor wziął głęboki wdech i spojrzał chłopcu prosto w oczy.

 

– Jest mi bardzo przykro, że twoi rodzice zginęli w tak smutnych okolicznościach. Byli wspaniałymi ludźmi.

 

Michael przełknął ślinę. Jego rodzice zginęli rok wcześniej, podczas wyprawy archeologicznej do Egiptu.

 

– Dziękuję… – szepnął.

 

– Lord Lionstone wziął cię do siebie, prawda? – zapytał po chwili Atkins.

 

Chłopiec pokiwał twierdząco głową. Cała trójka spędzała większość roku w internacie, ale cieszył się, że w wakacje może mieszkać z Charliem i Margaret. Było to o niebo lepsze rozwiązanie, niż pomieszkiwanie u ciotek i wujków.

 

Atkins odchrząknął i zaczął mówić dalej.

 

– Pewnego dnia twój ojciec przyszedł do mnie i dał mi tę książkę. Było to dość dziwne, bo po studiach nie widywaliśmy się ani prywatnie, ani oficjalnie, a on po prostu pojawił się i wręczył mi prezent.

 

– Powiedział dlaczego? – Mickey dziwił się, że ojciec nigdy mu o tym nie wspominał.

 

– Stwierdził, że to rzadki egzemplarz i może mi się kiedyś przydać. Podziękowałem, ale niezbyt rozumiałem po co taka książka biologowi. Na początku chciałem ją wręczyć panu Highwoodowi, ale powiedział, że nie ma ona żadnej wartości historycznej i jej nie potrzebuje. Poza tym, nieładnie oddawać prezent. Odłożyłem ją na regał i zapomniałem… aż do dzisiaj. Kiedy stanąłeś obok mnie na mównicy nagle mi się o niej przypomniało. Twój ojciec twierdził, że będę wiedział co z nią zrobić, więc… wydaje mi się, że to najlepsze co mogę.

 

Michael przyglądał się uważnie spoconemu dyrektorowi. Wydawało mu się, że Atkins z jakiegoś tajemniczego powodu chce się pozbyć książki, a to, że wręcza ją akurat jemu, to czysty zbieg okoliczności.

 

– Tak, tak – kontynuował zamyślony żabol. – Lepsza okazja się nie znajdzie. Będziesz miał co robić przez wakacje.

 

Odwrócił szybko wzrok, zdenerwowany przenikliwym spojrzeniem chłopca. Zaczął chrząkać, a nie wiedząc jak przerwać niezręczną ciszę i uwolnić się od wzroku Michaela, wyciągnął chusteczkę i zaczął się przyglądać jej zawartości.

 

– W takim razie dziękuję… – powiedział Mickey i widząc, że Atkins zerka co chwilę na drzwi, ruszył do wyjścia. – Miłych wakacji, panie dyrektorze!

 

– Nawzajem, Michael… nawzajem.

 

Kilka chwil później, Mickey szedł przed siebie brukowaną drogą, niosąc pod pachą dwie ciężkie książki. Mijający go ludzie przyglądali mu się z niemałym zaciekawieniem, a jakiś elegancki człowiek zaoferował nawet pomoc. Mickey stwierdził jednak, że jako czternastoletni mężczyzna jest w stanie poradzić sobie z tym ciężarem i takie wsparcie byłoby dla niego ujmą. Ponadto obawiał się, że uprzejmy jegomość może spróbować przywłaszczyć sobie zagadkową księgę, a dopóki sam nie zapoznał się z nią dokładnie, nie miał zamiaru nikomu jej pożyczać.

 

Kiedy znalazł się w parku, Charlie i Mar siedzieli na ławce i wskazywali na jakąś śmieszną parę, przechadzającą się po kładce nad stawkiem. Charlie próbował mu tłumaczyć co ich tak rozbawiło, ale Mickey nie zrozumiał ani słowa. Był zbyt podekscytowany tajemniczym prezentem.

 

– Czego chciał? – zapytała Mar. – I co to za księga? Wygląda staro.

 

– Podarował mi ją sam żabol – odparł z dumą.

 

– Co? – Margaret i Charlie otworzyli szeroko usta.

 

Mickey streścił im szybko wizytę u dyrektora.

 

– Wygląda jak jakiś zbiór notatek, kolaży i innych wycinanek… – powiedział Charlie przeglądając pobieżnie książkę.

 

– Dlaczego mój tata dał ją Atkinsowi? – zapytał Mickey.

 

– Może nasz tato będzie coś wiedział? – zasugerowała Mar.

 

Michael pomyślał o tym samym. Jeśli ktoś wcześniej widział tę księgę, musiał to być lord Lionstone, najlepszy przyjaciel jego ojca.

 

– Przekonamy się za kilka godzin… – powiedział nie mogąc się doczekać powrotu do rezydencji Lionstone’ów w Warwick.

 

– Przyjedzie po nas Sven czy jedziemy pociągiem? – zapytała Margaret.

 

– Sven – odparł sucho Charlie. – Szkoda, że Edwin nie może prowadzić…

 

Mickey roześmiał się. Kamerdyner Sven był strasznym służbistą i okropnym sztywniakiem. Edwin z kolei był ogrodnikiem Lionstone’ów, najpogodniejszym człowiekiem, jakiego można było sobie wyobrazić. Kiedy tylko mieli możliwość, robili Svenowi jakieś głupie żarty. Ostatnim razem przyszyli jego nienagannie wyprasowany garnitur do krzesła, a jeszcze wcześniej zamienili mu szkła w okularach, przez co biedak myślał, że oślepł. Choć lady Lionstone nie pochwalała tych głupstw i za każdym razem musieli przepraszać kamerdynera, niania Beth zawsze mówiła, że temu staremu zrzędzie dobrze robiły takie przygody. Przynajmniej od czasu do czasu.

 

– Sven ma przyjechać za godzinę – powiedział Charlie. – Co robimy?

 

– Chodźmy poskakać po drzewach! – Mar zerwała się z ławki.

 

– W tych ubraniach? – brat spojrzał na nią z ukosa. – Nie chcę się brudzić…

 

– Och, racja, Sven… Będziemy musieli je wyprać, SVEN! – przedrzeźniała go.

 

Mickey parsknął śmiechem się i pobiegł za Mar w stronę zielonych drzew, dociskając książki do piersi. Zrezygnowany Charlie westchnął ciężko i ruszył za nimi. Porównanie go do kamerdynera wydało mu się znaczną przesadą.

 

Kiedy Lionstone doszedł do rozłożystego orzecha, Margaret i Michael siedzieli już na gałęziach. Gdy tylko znalazł się pod nimi, zaczęli rzucać w niego kawałkami kory.

 

– Wy macie korę, ja mam kamienie! – zagroził.

 

– Nie marudź tylko właź na górę – powiedział Mickey. – Widać stąd Zielony Staw.

 

– Wiem, siedzieliśmy już kiedyś na tym drzewie – odparł. – Dzisiaj nie mam ochoty.

 

– Chodź, bo rzucę w ciebie butem – wtrąciła Mar.

 

– Nie będę łaził po drzewach w białej koszuli i krawacie! A ty uważaj, żeby jakiś ptak nie zrobił sobie gniazda w tych twoich kudłach!

 

Margaret warknęła gniewnie i uderzyła pięścią w pień. Orzech zadrżał, jakby ktoś uderzył w niego młotem i przez krótką chwilę trząsł się jak galareta.

 

Michael rzucił przyjaciółce pytające spojrzenie.

 

– Dziwne… – powiedziała. – Nie wiedziałam że mam tyle siły.

 

Elliott uderzył z całej siły w to samo miejsce. Krzyknął z bólu, a kora wbiła mu się w dłoń, ale drzewo nawet nie drgnęło.

 

– Bardzo dziwne… – stwierdził. – Staraj się mnie nie bić, dobrze?

 

– Staraj się nie zasłużyć – odparła z uroczym uśmiechem.

 

Michael przełożył nogę i zaczął ostukiwać gałąź. Była jednak jak każda inna. Stara, pomarszczona i nieruchoma.

 

– Co wy robicie? – zapytał zaintrygowany Charlie.

 

– Nie wiem… – odparł Elliott. – Chyba mi się wydawało… to było jak…

 

– Chodź do nas to sam zobaczysz! – dodała Margaret.

 

– Ile razy mam ci powtarzać…

 

– Tchórz! – parsknęła. – W moim śnie byłeś odważniejszy!

 

Charlie zmrużył oczy.

 

– W twoim śnie? Co masz na myśli?

 

– Miałam dziwaczny sen.

 

– No co ty nie powiesz… – wtrącił Michael. – Ja też. Co ci się śniło?

 

– Och, straszne bzdury… – próbowała przywołać wspomnienie. – Ja mieszkałam w dżungli, Charlie był wielkim myśliwym, a ty…

 

– A Mickey wpadł w oko cyklonu – jej brat dokończył nieobecnym głosem.

 

– I tańczył w ogniu – dodała zdziwiona.

 

– I biegałem po wodzie – powiedział Michael przełykając ciężko ślinę. – Może mi jeszcze powiecie, że śniło się wam takie… błękitne szkło?

 

Lionstone’owie wymienili ostrożnie spojrzenia, po czym wbili wzrok w drapiącego się po głowie Elliota. Byli tak oszołomieni, że nie wiedzieli jak zareagować, ale po chwili doszło do nich, że minionej nocy wydarzyło się coś niezwykłego. Wszyscy mieli ten sam sen.

 

Przez pewien czas każde z nich patrzyło w milczeniu na jakiś przypadkowo wybrany przedmiot. W końcu Charlie otworzył usta, ale jedynym co się z nich wydostało, był stłumiony jęk.

 

– Najlepszemu uczniowi w szkole odebrało mowę – powiedziała z przekąsem Margaret. – Żebyś tylko nie zawalił przez to ocen.

 

– Odczep się, Mar! – odparł poirytowany. – Nie sądzisz, że to dziwne, że przyśniło nam się to samo?

 

– Nawet bardziej niż dziwne… – stwierdził Mickey. – Jak myślicie, co to znaczy?

 

– Nie wiem – Charlie kręcił głową. – Nie wiem nawet kogo o to zapytać. Każdy nas wyśmieje…

 

– Może tata? – zasugerowała Mar.

 

– Może… – Charlie pokiwał wolno głową. Nie był jednak przekonany do tego pomysłu. Lord Lionstone był wprawdzie wspaniałym ojcem i uwielbiał zagadki i tajemnicze sprawy, ale istniały pewne granice. Trudno było poważnie traktować takie rewelacje.

 

– Musimy spróbować! Chodźmy! – rzuciła Margaret. – Sven ma przyjechać za pół godziny, ale znając życie będzie już za kwadrans. Akurat zdążymy dobiec!

 

Michael zszedł powoli po pniu, a Margaret skoczyła prosto na brata i przewróciła go na plecy.

 

– Ojej, tak mi przykro! – krzyknęła rozbawiona, patrząc jak Charlie próbuje strzepać z koszuli mokrą ziemię.

 

Chwilę potem pędzili w stronę umówionego miejsca – starej, zabytkowej fontanny stojącej w centrum miasta. Mijani na chodniku przechodnie przyglądali im się z niemałym zaciekawieniem, podobnie jak kilkoro przyjaciół z klasy, których spotkali po drodze. Jim Nielsen chciał ich zaprosić na lemoniadę, ale jego wołania pozostały bez odzewu. Chcieli jak najszybciej znaleźć się w domu i nic nie było w stanie ich zatrzymać.

 

Po dziesięciu minutach naprawdę szybkiego biegu znaleźli się pod kamienną fontanną. Kilka małych ptaków skakało radośnie po jej obrzeżu, zupełnie nie przejmując się zdyszanymi nastolatkami.

 

Mar oparła się o fontannę, a Charlie usiadł na brukowym kamieniu i wyprostował zmęczone nogi. Po chwili wziął głęboki wdech i wystawił język, sapiąc przy tym jak pies. Mickey natomiast zanurzył głowę w zimnej wodzie, zupełnie nie przejmując się tym, że pływają w niej zgniłe liście i inne paskudztwa, którym nawet nie chciał się przyglądać.

 

Żadne z nich nie zauważyło idącego w ich stronę Svena.

 

– Gratuluję, wyglądacie jak bezdomni – powiedział wysokim głosem kamerdyner i zatrzymał się kilka kroków przed nimi.

 

– Ty za to wyglądasz ślicznie – parsknęła Mar. – Żenisz się? Ten pierścionek to chyba zaręczynowy, prawda?

 

Szpakowaty mężczyzna o wystających kościach policzkowych zrobił surową minę i spojrzał z przejęciem na srebrny sygnet na palcu. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał zacząć krzyczeć, ale w końcu podniósł brew i zbadał dokładnie każdy element stroju. Miał na sobie świeżo wykrochmaloną koszulę, jasną marynarkę i idealnie wyprasowane spodnie. Na błyszczących butach nie sposób było znaleźć nawet drobiny kurzu, czy błota, przez co wyglądały jakby wyszedł w nich prosto ze sklepu. Nie mając sobie nic do zarzucenia, machnął ręką i nie odpowiedział na złośliwą uwagę.

 

– Wyglądasz bardzo dobrze, Sven – powiedział Charlie podnosząc się chwiejnie. – Jedziemy.

 

Kamerdyner Lionstone’ów przyjrzał się całej trójce i pokręcił głową z nieskrywanym niesmakiem.

 

Wyglądali w najlepszym razie niechlujnie. Charlie miał brudną koszulę w której brakowało dwóch guzików, fryzura Margaret przypominała snop siana na wietrze, a z twarzy Mickey’ego ściekała na ubranie mieszanka potu i brudnej wody z fontanny.

 

– Lady Lionstone chciała żebym przywiózł was prosto na obiad do restauracji, ale w końcu stwierdziła, że pewnie będziecie się chcieli odświeżyć, więc lepiej przygotować posiłek w rezydencji… – Kamerdyner zawiesił głos i zmrużył szare oczy. – Matczyny instynkt jest niezawodny.

 

Uwaga wydała się chłopcom całkiem trafna, więc żaden nie odpowiedział. Jedynie Margaret pokazała długi język i pokiwała złośliwie głową, dając mężczyźnie do zrozumienia, że jego opinia nie ma dla niej żadnego znaczenia.

 

Sven odwrócił się na pięcie i ruszył wyprostowany w stronę samochodu. Trójka przyjaciół szła za nim, zachowując pewien odstęp. Kiedy weszli w boczną uliczkę i stanęli przed czarnym Rolls-Roycem, Sven z niemałym zaskoczeniem odnotował, że pierwszy raz w historii nie było sprzeczek o to, kto usiądzie obok kierowcy. Cała trójka bez słowa rozsiadła się z tyłu. Wydało mu się to tak niebywałe, że od razu zaczął przeczuwać jakiś głupi dowcip.

 

– Nie mam zamiaru się z wami męczyć – powiedział odpalając silnik. – Nie próbujcie głupstw.

 

Odpowiedziały mu trzy zdyszane pomruki. Kamerdyner westchnął i wbił bieg, a Rolls-Royce ruszył powoli do przodu, by po chwili sunąć szeroką, leśną drogą w kierunku Warwick.

 

Przez pierwszy kwadrans jazdy Sven słyszał jedynie niewyraźne szepty. Zaciskał wtedy ręce na kierownicy, czekając aż ktoś ukłuje go szpilką albo kichnie mu przeraźliwie do ucha. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że oczekiwanie na złośliwe żarty jest bardziej męczące niż same kawały nastolatków.

 

W końcu Charlie odezwał się głośno.

 

– Czy jest szansa, że choć trochę przyspieszysz?

 

– Nie – odparł kamerdyner. – Mam was dowieźć bezpiecznie. Tak też jadę.

 

– Równie dobrze mógłby pchać ten samochód… – wtrąciła cicho Margaret.

 

– Czy ojciec jest w domu? – zapytał Charlie.

 

– Lord Lionstone wyjechał, ale wróci na kolację – odrzekł Sven drapiąc się po nienagannie przystrzyżonym wąsiku.

 

– W takim razie nie musimy się spieszyć – zauważył ze smutkiem Mickey. – I tak trzeba czekać do wieczora…

 

Margaret zmrużyła oczy.

 

– Możemy się w tym czasie zastanowić, jak opowiedzieć mu o naszym śnie tak, żeby nie wziął nas za wariatów.

 

Charlie chrząknął znacząco i wskazał głową na Svena. Stary kamerdyner uwielbiał podsłuchiwać szeptane rozmowy. Choć twierdził, że zaczyna tracić słuch, wszyscy domownicy wiedzieli, że jego uszom nic nie umyka. Trójka przyjaciół zaczęła więc wspominać najlepsze przygody minionego roku szkolnego.

 

– Wycieczka w Alpy! – powiedział z wypiekami na twarzy Michael. – Pamiętacie jak zrobiliśmy śniegowego Atkinsa? To było coś! Bardzo chciałbym tam wrócić w przyszłym roku.

 

– Ja też… – rozmarzyła się Margaret. – Gdybym tylko umiała jeździć na czymś innym niż sanki…

 

– A pamiętacie jak… – Charlie wyszczerzył zęby. – Jak woźny Roosley pomalował scenografię do Romea i Julii czarną farbą?

 

Mickey zakrztusił ze śmiechu. Do tej pory pamiętał minę wicedyrektor Quarterhall, wrzeszczącej na zdumionego woźnego. Nazwała go nienormalnym złośliwcem i wrednym psychopatą. O mały włos go nie zwolniła, ale okazało się, że ktoś zostawił Roosley’owi liścik z poleceniem przemalowania drewnianej konstrukcji i podpisał się jako pani Quarterhall.

 

– To był szalony pomysł – Charlie kręcił głową. – Ciekawe kto to wymyślił… Nigdy nie doszli do tego, kto wyciął ten numer.

 

– Lepiej, żeby tak zostało – mruknęła spoglądając przez szybę Margaret.

 

Chłopcy spojrzeli na nią zdumieni. Samochód podskoczył na nierówności, a Michael otworzył szeroko oczy i pochylił się nad przyjaciółką.

 

– Nie żartuj… To byłaś… ty? Dlaczego?

 

– Pani Quarterhall nie przyjęła mnie do kółka teatralnego – wyjaśniła Mar. – Powiedziała, że jestem zbyt niesforna, by być aktorką. Że brakuje mi dyscypliny i pokory. Rozumiecie? Niesforna!

 

Chłopcy parsknęli. Określenie to było i tak niezwykle łagodne. Michael pokręcił głową i poprawił opadającą na oczy grzywkę.

 

– A tobie ramach zemsty nie spodobała się zaprojektowana przez nią scenografia… – westchnął.

 

– Dostała za swoje – stwierdziła Margaret. – Sztuka była dzięki temu bardzo mroczna…

 

– To był dramat w scenerii horroru – przyznał Charlie. – Jakby cię złapali…

 

– Jakby – ucięła Mar. – Na szczęście nie złapali. Sprawa zamknięta.

 

Nagle spojrzała na siedzenie kierowcy. Rozmawiali nieco za głośno.

 

– Udam, że nie słyszałem tej opowieści – mruknął Sven.

 

Reszta drogi minęła bardzo szybko. Niecałe dwie godziny później minęli Warwick i po kilku kilometrach leśnej drogi przejechali przez kutą bramę rezydencji Lionstone’ów. Jadąc podjazdem z jasnego kamienia zauważyli Edwina, który opierał się o grabie i machał im z zadziornym uśmiechem. Najwyraźniej nie mógł się doczekać, kiedy przekaże im najświeższe plotki.

 

Sven zatrzymał się pod głównym wejściem. Niania Beth otworzyła drzwi i stanęła w progu. Przywitali się szybko z drobną, siwą kobietą. Szatan, mały pudel nie odstępujący jej na krok zaszczekał radośnie.

 

– Później, piesku – powiedziała Mar i ruszyła za chłopcami na górę, żeby pozbyć się brudnych ubrań.

 

Głos Lady Lionstone zatrzymał ich w połowie schodów.

 

– Jesteście tu od dwóch minut, a już zachowujecie się, jakbyście coś przeskrobali – powiedziała z ujmującym uśmiechem elegancka, złotowłosa kobieta. – Mam nadzieję, że się mylę.

 

– Oczywiście, mamo… – Charlie czerwienił się jak zawsze. – Chcieliśmy się przebrać w coś… wygodniejszego.

 

Kathleen Lionstone westchnęła i pokręciła głową. Najchętniej ubrałaby ich w robocze kombinezony. Plamy i rozdarcia nie byłyby wtedy niczym niezwykłym.

 

– Obiad za kwadrans – poinformowała odprawiając ich gestem. – Ciekawe czy uda wam się nie spóźnić…

 

Cała trójka rozbiegła się do swoich pokoi. Michael zrzucił szybko brudne spodnie i koszulę i wskoczył w lekkie, domowe ubranie. Poprawił grzebieniem rozczochrane włosy i wyszedł z powrotem na korytarz.

 

Po chwili dołączyli do niego Charlie i Mar.

 

– Nie ma sensu mówić mamie, prawda? – Margaret bardziej stwierdzała fakt niż zadawała pytanie.

 

– Najmniejszego – przyznał Charlie.

 

Mickey pokiwał zgodnie głową. Kathleen Lionstone była przemiłą osobą, a jego samego traktowała jak rodzonego syna. Stąpała jednak po ziemi na tyle twardo, że opowieść o wspólnym śnie włożyłaby od razu między bajki.

 

Zupełnie inaczej było z ojcem Charliego i Mar. Kenneth Lionstone był mieszanką najróżniejszych cech charakteru. Z jednej strony był poważnym, szanowanym lordem, z drugiej zaś wiecznym chłopcem, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. Wystarczyło powiedzieć mu, że czegoś nie da się zrobić, a natychmiast próbował udowodnić, że to nieprawda. Oczywiście nie zawsze miał rację. Michael był świadkiem, jak przed rokiem założył się z Edwinem, że stara szopa wcale nie jest tak stara i zniszczona i dach na pewno utrzyma jego ciężar. Zbutwiałe deski rozpadły się niemal natychmiast, a Kenneth złamał nogę. Innym razem Sven stwierdził, że Rolls-Royce nie jest w stanie rozpędzić się do prędkości, którą producent podawał za maksymalną. Lord Lionstone kazał mu wtedy wsiąść z nim do samochodu i zobaczyć jak należy zmieniać biegi, żeby to osiągnąć. Ojciec Charliego i Margaret miał wprawdzie rację i nawet przekroczył maksymalną prędkość, ale wtedy coś strzeliło w silniku i żaden mechanik nie był w stanie go naprawić. Skończyło się zakupem nowego wozu.

 

Elliott spojrzał na wielki obraz przedstawiający rodzinę Lionstone’ów. Nastoletni Kenneth zdawał się puszczać oko.

 

– Ciekawe, czy wasz tato nam uwierzy…

 

– Na pewno nas wysłucha – odparł Charlie.

 

Kilka minut później siedzieli przy masywnym stole i podawali sobie półmiski z jedzeniem. Wszyscy tradycyjnie już przyznali, że żadna restauracja nie przebije specjałów Rity.

 

– Karmienie was to nic trudnego – stwierdziła kucharka podając zapiekane bakłażany. – Jecie wszystko, byle było ciepłe i ostre.

 

– I dużo – dodał ze śmiechem Charlie.

 

– No! – Kathleen Lionstone stuknęła widelcem w szklankę. – Opowiadajcie jak wyglądało zakończenie.

 

– Nic ciekawego – mruknęła Margaret. – Nuda jak co roku…

 

Taka odpowiedź nie wystarczała lady Lionstone, ale w przeciwieństwie do siostry, Charlie był bardziej gadatliwy i opowiedział dokładnie kto i za co został wyróżniony, a nawet zapamiętał jak ubrane były niektóre nauczycielki, co zdawało się wyjątkowo interesować jego matkę. Kiedy zaczął mówić o planach dyrekcji odnośnie remontu szkoły, Rita chrząknęła i stuknęła go drewnianą łyżką w głowę.

 

– Jedz, gaduło – powiedziała. – Zaraz wszystko będzie zimne.

 

– Tylko zostaw coś dla mnie! – rozległ się wesoły głos lorda Lionstone.

 

– Och! – jęknęła Rita rozglądając się dookoła. – Myślałam, że pana nie będzie…

 

Wysoki mężczyzna stanął w progu. Kilkudniowy zarost łagodził kanciaste rysy twarzy, a bystre, brązowe oczy uśmiechały się łagodnie do domowników.

 

– Też tak myślałem, ale wszystko się zmieniło. Chyba mi nie powiesz, że wszystko zjedliście?

 

– Już idę po nakrycie.

 

Rita zniknęła w kuchni, a Kenneth Lionstone usiadł obok żony i chwycił ją za dłoń.

 

– Słyszałem, że nasi chłopcy mają się czym chwalić – zaczął z uznaniem. – Zresztą, co ja mówię! Nie tylko chłopcy! Margaret również odniosła pewien sukces…

 

Mar spojrzała na ojca i uśmiechnęła się delikatnie. Domyślała się, że chodzi mu o poprawę zachowania. Nauczyciele nie nazywali jej już diablicą, tylko diablątkiem, choć gdyby jej teatralny wybryk wyszedł na jaw, sprawy nie wyglądałyby tak różowo.

 

– I w końcu macie wakacje – powiedział po chwili lord. – Zastanawialiście się co chcecie robić?

 

Michael ożywił się. Chciał jechać w góry i czekał na odpowiedni moment żeby to zaproponować, ale ku jego zdziwieniu, Charlie miał już plan na wakacje.

 

– Jedziemy do Egiptu – stwierdził młody Lionstone. – Wymieniłem kilka listów z Gordonem Hendersonem. Napisał, że z chęcią przyjmie nas w Aleksandrii pod warunkiem, że nie będziemy się zbytnio plątać pod nogami i przywieziemy mu prawdziwą whisky.

 

Mickey i Mar spojrzeli na niego z zaskoczeniem. Charlie ani słowem nie wspomniał o tych planach, co było o tyle niezwykłe, że miał w zwyczaju informować odpowiednio wcześniej nawet o tym, że będzie czyścił swoje buty.

 

Lord Lionstone zmrużył oczy i przygryzł wargę. Przez chwilę spoglądał w milczeniu przed siebie, i kręcił głową jakby pomysł nie do końca mu się podobał. W końcu uśmiechnął się pod nosem i skinął z uznaniem.

 

– To ciekawy pomysł… – powiedział nieobecnym głosem. – Taka wyprawa może was wiele nauczyć.

 

Kathleen Lionstone otworzyła szeroko oczy i podniosła dłonie w obronnym geście.

 

– Zaraz, zaraz – zaczęła z przejęciem. – Ken, nie sądzisz, że to niebezpieczne?

 

Michael przełknął ślinę. Wiedział, że mama bliźniaków ma na myśli śmierć jego rodziców, ale nie chce wspominać o tym wprost.

 

– A cóż jest dzisiaj bezpieczne, Kath? – zapytał Lionstone zabierając się za podany przez Ritę posiłek. – Nie są już dziećmi. Spójrz tylko. Poza tym, co złego mogłoby im się stać pod opieką Gordona.

 

Mickey parsknął cicho. Widział Gordona tylko raz, ale wystarczyło mu to by rozumieć obawy lady Kathleen.

 

Henderson był bogatym przedsiębiorcą, dobrym znajomy lorda Lionstone. Należała do niego duża firma, prowadząca wymianę handlową z Egiptem. Przez większość roku Henderson mieszkał w Aleksandrii i zarządzał kilkunastoma statkami. Kiedy tylko mógł, wracał do Anglii żeby narzekać na pogodę, parlament i ludzi. Był marudny, zrzędliwy i złośliwy, krytykował wszystko i wszystkich. Gdy jednak przychodziło mu wrócić do Egiptu, zachowywał się jak dziecko. Płakał, marudził i kombinował jak mógł, byle tylko zostać w Anglii trochę dłużej. Mickey poznał go jakieś dwa lata wcześniej. Razem z ojcem i lordem Kennethem szukali go po całym hrabstwie, żeby wpakować go na statek. Kiedy w końcu go znaleźli, ojciec Michaela musiał sfałszować wezwanie z Pałacu Buckingham i królewską pieczęć, żeby przekonać go do powrotu do Egiptu.

 

– Jeden ze statków Hendersona wypływa z Londynu w przyszłym tygodniu – kontynuował Charlie. – W sam raz, żebyśmy zdążyli przygotować się do wyprawy.

 

Mickey spojrzał z niedowierzaniem na przyjaciela.

 

– Kiedy to wszystko zaplanowałeś? – zapytał. – I dlaczego nic nam nie powiedziałeś?

 

– Chciałem wam zrobić niespodziankę.

 

– Nie wiedziałam, że jesteś taki samodzielny – wtrąciła Margaret. – Nigdy nie byłeś takim… śmiałkiem.

 

– O co ci chodzi, Mar? – Charliemu nie podobał się kpiący ton siostry.

 

Lady Lionstone uderzyła dłonią w stół

 

– Charles! – skarciła syna wzrokiem. – Twoja siostra ma na imię Margaret. Ten zwrot Mar jest okropny. Nazywacie się Charles, Margaret i Michael. Nie róbcie z siebie dzieci skoro jesteście tak dorośli, jak uważa ojciec.

 

Chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mar brzmiało chłopięco i pasowało jak ulał. Siostra Charliego miała bowiem wiecznie zdarte kolana, rozpuszczone, rzadko kiedy czesane włosy, uwielbiała wycierać nos rękawem, a namówienie jej do gry w piłkę było znacznie łatwiejsze, niż zmuszenie do założenia sukienki.

 

Lord Lionstone wypił szklankę wody i zastukał palcami w blat stołu.

 

– Wierzę, że poradzicie sobie doskonale, ale jeśli potrzebujecie jakiejś pomocy z mojej strony, to wasza ostatnia szansa. Za chwilę wyjeżdżam i raczej się nie zobaczymy.

 

– Dokąd? – Kathleen zmarszczyła czoło. – Przecież dopiero wróciłeś.

 

– Londyn. Wygląda na to, że odbędzie się bardzo ważna konferencja…

 

– Na długo? – zapytała Mar.

 

– Co najmniej dziesięć dni.

 

Charlie poruszył się na krześle i odchrząknął.

 

– Czyli… – zawiesił głos czekając na przyzwolenie ojca.

 

– Możecie jechać – odparł Lionstone. – Tylko bądźcie grzeczni… Gordon ma wystarczająco dużo na głowie. Nie potrzeba mu trzech dodatkowych problemów.

 

– Oczywiście, tato – chłopiec uśmiechnął się tryumfalnie. – Możesz na nas liczyć.

 

Kwadrans po obiedzie niebo spochmurniało, zwiastując kolejną ulewę. Nie chcąc tracić czasu, cała trójka udała się do gabinetu lorda Lionstone.

 

Michael zawsze lubił to pomieszczenie, prawdopodobnie przez panujący w nim chaos. Nic nie stało na swoim miejscu, obrazy wisiały krzywo i bezładnie, globus był rozbity na dwie części, a książki na regałach ułożone były bez najmniejszego zamysłu. Całości dopełniało wielkie biurko, zawalone stertą gazet, listów i pojedynczych kartek, z których część była potargana, a reszta zalana kawą lub herbatą. W porównaniu z biurem dyrektora Atkinsa, gabinet ten wyglądał jakby przeszedł przez niego huragan.

 

– Tak? – Kenneth podniósł głowę znad długiej listy nazwisk. – O co chodzi, moi mili?

 

– Tato… – Charlie zbliżył się do ojca poprawiając podwinięty dywan.

 

– Chwila! – krzyknął Kenneth widząc przyniesioną przez Michaela książkę. – Czy to jest…

 

– Nie wiem co to, sir – odparł chłopiec. – Dał mi to dzisiaj dyrektor Atkins. Powiedział, że należała do mojego ojca.

 

– Bo tak było… Myślałem, że ją zgubił – oczy Lionstone’a świeciły, jakby spotkał dawno niewidzianego krewnego. – Co za niezwykły zbieg okoliczności…

 

Michael rzucił mu pytające spojrzenie, ale nie otrzymał żadnego wyjaśnienia.

 

– Może mi pan coś o niej powiedzieć?

 

Mężczyzna poprawił okulary i podrapał się po łysiejącej głowie.

 

– Niewiele – odparł z widoczną ostrożnością. – Twój ojciec zbierał w niej różne… informacje. To bardziej notatnik, niż dzieło literackie czy naukowe. Ma jednak bardzo dużą wartość… nie tylko sentymentalną.

 

– Są w niej jakieś dziwne rysunki, mapy, zapiski… – Charlie i Mar wyliczali chórem.

 

– I nie wygląda jakby prowadziła ją jedna osoba – dodał Mickey.

 

Lionstone podniósł głowę do góry, dając sobie czas na odpowiedź. Wiedział, że chłopiec jest bardzo bystry i nic nie umyka jego uwadze, zupełnie jak jego ojcu. Wziął głęboki wdech i ponownie wbił wzrok w stary tom.

 

– Z tego co wiem, Lucas zbierał również notatki innych… archeologów.

 

– Po co?

 

– Zadaniem każdego badacza jest zbieranie materiałów. Bez tego, wiedza szybko się ulotni.

 

Pokiwali zgodnie głową. Michael czuł jednak, że Lionstone coś przed nim ukrywa. Spojrzał na niego wymownie, oczekując lepszej odpowiedzi.

 

– Jeśli mogę ci coś zasugerować – lord zwrócił się do niego przyjaznym głosem. – Pilnuj jej jak oka w głowie i postaraj się z nią zapoznać jak najdokładniej. Możliwe, że to najwspanialsza pamiątka po rodzicach.

 

– Tak zrobię – odparł Mickey zastanawiając się, co Lionstone ma na myśli.

 

Charlie chrząknął znacząco i zrobił krok naprzód.

 

– Tato… – zaczął niepewnie. – Przyszliśmy żeby ci powiedzieć o czymś… dziwnym.

 

– Tak? – Kenneth uśmiechnął się do syna. – Cóż to takiego?

 

Streścili mu szybko ich wspólny sen. Lord Lionstone był w zbyt dużym pośpiechu, żeby próbować to rozwikłać, ale przynajmniej nie wziął ich za szaleńców. Wysłuchał do końca niezwykłej historii, po czym oparł się o ścianę i wpatrując się w nich uważnie zaczął spokojnym głosem.

 

– Zawsze uważałem, że sny mają niezwykłą moc. Czasem śnią nam się rzeczy realistyczne, czasem bzdury. Czasem przeszłość, czasem…

 

– Przyszłość… – skończył Mickey.

 

– Powiem wam, że ja również miałem ostatnio dziwne sny… – przełknął ślinę i spojrzał na leżącą na biurku listę. – Ale któż je zrozumie?

 

Lord Lionstone klasnął w dłonie. Charlie wyprostował się i pokiwał głową.

 

– Skoro wyjeżdżasz, nie będziemy ci przeszkadzać – powiedział. – Bardzo się spieszysz.

 

– Nie przejmujcie się zbytnio tym wszystkim – odparł. – Życie to nie sen. I powodzenia w Egipcie. Kto wie co tam zobaczycie…

 

Cała trójka pożegnała się z lordem i opuściła zagracony gabinet. Zatrzymali się przy schodach, jak zawsze, gdy chcieli się naradzić. Po podjęciu decyzji mieli w zwyczaju zjeżdżać po poręczy na sam dół.

 

– Co teraz? – Mickey zwrócił się do bliźniaków.

 

– Zaczynamy się pakować! – powiedział Charlie.

 

– Chodziło mi raczej o to, co ze snami.

 

Lionstone wzruszył ramionami, nie mając pojęcia gdzie szukać pomocy. Wyglądało na to, że w najbliższym czasie nie uda im się wytłumaczyć niezwykłego zjawiska.

 

– Będziemy nad tym pracować w Egipcie – stwierdził Charlie. – Teraz musimy się przygotować do wyprawy!

 

– Nadal mnie śmieszy, że to wymyśliłeś – powiedziała Mar.

 

– Może masz pretensje, że organizuję ci wakacje?

 

– Nie, nie, braciszku – uściskała go w geście pojednania. – To po prostu… niecodzienne. Może kiedyś naprawdę zostaniesz wielkim myśliwym… Chociaż jeśli interesują cię zwierzęta, to na twoim miejscu zaczęłabym od jakiegoś łatwiejszego hobby… może pasanie krów?

 

Michael zakrył usta żeby opanować śmiech. Margaret nie byłaby sobą, gdyby nie droczyła się z bratem. Charlie jednak puścił zaczepkę mimo uszu.

 

– Mamy jechać do ciotki Claire… – powiedział bez entuzjazmu. – Jedziesz z nami, Mickey?

 

Na sam dźwięk słów ciotka Claire, Michaelowi zrobiło się niedobrze. Siostra lady Kathleen była wścibską, złośliwą kobietą, a jej skrzeczący głos doprowadzał wszystkich do szału. Wolałby spędzić dzień ze Svenem, niż godzinę z nią.

 

– Wiesz… chyba trochę odpocznę – powiedział, starając się wyrazić swoje współczucie. – Ucałujcie ją ode mnie…

 

Charles i Margaret skrzywili się w z obrzydzeniem i zjechali po poręczy na dół, licząc że ciotka okaże się jak zwykle przeziębiona lub rozdrażniona i nie będzie miała ochoty z nimi rozmawiać. Mickey natomiast wrócił do swojego pokoju i rozłożył się na łóżku. Próbował uporządkować cały ten niezwykły dzień.

 

– Sen, książka, Egipt, sen, książka, Egipt – powtarzał w myślach, ale wszystko wydawało mu się tak nagłe i niespodziewane, że nie był w stanie ochłonąć.

 

W końcu chwycił dziwny podarunek i podszedł do wielkiego, drewnianego kufra w którym trzymał pamiątki po rodzicach. Chciał schować tomisko i zająć się nim później, ale zamiast tego zaczął przeglądać zawartość skrzyni. Był tam między innymi album ze zdjęciami, instrumenty z egzotycznych krajów, pamiątki z wypraw archeologicznych, trochę starych manuskryptów i kilkanaście innych przedmiotów, związanych z jego rodzicami. Brakowało oczywiście srebrnego rewolweru ojca Michaela. Lady Lionstone stwierdziła, że dostanie go dopiero, gdy będzie pełnoletni. Nie pomogły żadne prośby ani błagania, żeby zmieniła zdanie. Powiedziała, że gdyby mu go zostawiła, prędzej czy później on lub Margaret zostaliby ciężko ranni.

 

Sięgnął do skrzyni nieco głębiej i znalazł drewniany miecz zrobiony przez ojca oraz scyzoryk, który dostał od niego na jedenaste urodziny. Wyciągnął również elegancki sztylet, który rodzice przywieźli mu z jakiejś wyprawy. Choć była to zwykła pamiątka, lady Kathleen i tak chciała mu go zabrać i powiesić na ścianie nad kominkiem. Ostatecznie rozmyśliła się, gdy Michael pokazał jej, że nawet drewniany miecz był bardziej niebezpieczny niż ta atrapa.

 

W końcu dokopał się do dwóch srebrnych bransolet. Różniły się jedynie rozmiarem i kolorem osadzonych w nich klejnotów – w jednej były niebieskie, w drugiej – czerwone. Choć należały do jego rodziców, nigdy nie widział żeby je nosili, co kazało mu przypuszczać że to jakieś nieprzydatne ozdóbki.

 

Zapiął jednak większą bransoletę na nadgarstku i podniósł rękę, żeby przyjrzeć jej się dokładnie. Niebieskie kamienie miały kształt kropli wody, ale po chwili stwierdził, że bardziej przypominają łzy. Uśmiechnął się blado, czując jak prawdziwe łzy spływają mu po policzku. Tego dnia wyjątkowo tęsknił za rodzicami, ale nie chciał się rozklejać przy przyjaciołach. Tym bardziej, że mieli jechać do Egiptu, kraju w którym zginęli.

 

Michael stanął pod oknem, patrząc jak Charlie i Mar odjeżdżają ze swoją matką i Svenem do ciotki Claire, a tuż za nimi, drugim samochodem, lord Kenneth wyjeżdża do Londynu. Po chwili przypomniał sobie słowa Lionstone’a.

 

– Najwspanialsza pamiątka… – powtórzył szeptem podnosząc z ziemi starą książkę. – Zobaczmy…

 

Usiadł za biurkiem i zaczął przeglądać kolejne stronice. Niektóre wpisy były nieczytelne, inne urwane, a spora część była zupełnie niezrozumiała. Nie brakowało również tekstów w obcych językach, a nawet jakichś dziwacznych szyfrów. Na zbadanie wszystkiego w miarę dokładnie potrzebował co najmniej kilku tygodni, a żeby zrozumieć wiele wpisów potrzebował pomocy jakiegoś wybitnego historyka.

 

Przez chwilę przyglądał się starej mapie Europy. Podział granic wskazywał na siedemnasty wiek, ale nie zaznaczono na niej ani miast, ani ważnych szlaków, ani nawet miejsc większych bitew tego okresu. Zamiast tego w kilkunastu punktach znajdowały się małe kropki. Bez legendy nie był jednak w stanie nic odszyfrować, więc przewracał kartki dalej w poszukiwaniu czegoś zrozumiałego. Liczył na opis jednej z podróży lub fragment pamiętnika. Zamiast tego, jego oczom ukazało się coś bardzo zagadkowego.

 

Na dwóch stronach książki znajdowała się brązowa, wytłaczana twarz z grubego materiału. Była znacznie ciemniejsza niż pozostałe kartki i przypominała nieco płaskorzeźby, jakie widział kiedyś w muzeum. Przejechał dłonią po wypukłym nosie, ale nie był w stanie stwierdzić co to za tworzywo. Przypominało skrzyżowanie płótna i polanej woskiem tektury. Chwycił róg kartki i zaczął go delikatnie rozdzierać, żeby sprawdzić jego wytrzymałość.

 

– Aaaaaaaaaaaaaaaa! – rozległ się wrzask.

 

Michael krzyknął i odskoczył od biurka. Zanim zdążył zareagować, głos odezwał się ponownie.

 

– Oszalałeś?! Ciekawe co by było gdybym zaczął odrywać ci rękę! Pokaż się, głupku! – syczał złośliwie. – No, dalej… nie mam całego dnia, ty wredny, śmierdzący okrutniku!

 

Chłopiec podszedł na kolanach do biurka i z rozdziawionymi ustami pochylił się nad książką. Brązowa twarz ruszała się, a matowe do tej pory oczy błyszczały teraz jak diamenty i zdawały się w niego wpatrywać.

 

– Świetnie! – warknęła książka i skrzywiła usta jakby chciała splunąć. – Doskonale! Dziecko! Brakowało mi tylko wstrętnego bachora!

 

– Je-jesteś książką… – powiedział zszokowany Michael.

 

– Och? Po czym poznałeś? – twarz odpowiedziała złośliwie. – A ty jesteś dzieckiem! Ależ ja mam pecha! Tyle lat spokoju i trafiło się dziecko… los mnie nienawidzi…

 

Michael usiadł na krześle i wpatrywał się w mieniące się oczy. Wyglądały jak dwa wypolerowane węgielki.

 

– Masz jakieś imię? – chłopiec mówił drżącym głosem.

 

– Możesz mi mówić Rufus…

 

Elliott parsknął. Imię wydało mu się wyjątkowo głupie. Nie zmieniało to jednak faktu, że rozmawiał z książką. Wziął głęboki wdech, ale Rufus odezwał się pierwszy.

 

– A jak ty się nazywasz, głupi dzieciaku?

 

– Michael Elliott – odpowiedział. – I nie jestem głupi.

 

Twarz skrzywiła się z niesmakiem, zdziwiona odpowiedzią chłopca.

 

– Który mamy rok?

 

– Tysiąc dziewięćset trzydziesty – powiedział Michael.

 

Rufus zacisnął mocno wąskie wargi i przymknął oczy, jakby próbował coś policzyć. Po chwili westchnął znużony i wymamrotał coś niezrozumiałego.

 

– Jesteś synem Lucasa – stwierdził patrząc na ciemnobrązowe włosy chłopca.

 

– Tak… gdzie… poznałeś mojego ojca?

 

– Nie możesz zapytać jego? Dowiesz się wszystkiego, a ja nie będę musiał z tobą rozmawiać. Obaj będziemy zadowoleni.

 

– Moi rodzice nie żyją… – odparł Mickey.

 

Rufus zamilkł na chwilę. Kiedy odezwał się ponownie, mówił nieco wolniej.

 

– Oczywiście, że go znałem, głupi człowieku. Znalazł mnie, był magiem, musiałem mu pomagać.

 

– Był… – Mickey’mu wydawało się, że się przesłyszał. – Czym był?

 

Rufus westchnął i odwrócił wzrok. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

 

– Świetnie! – ryknął ostro. – Jeszcze tego mi brakowało! Nieświadome niczego dziecko! Doskonale! Najlepiej na świecie! Błagam, wrzuć mnie do kominka, niech nie cierpię!

 

Minęła dłuższa chwila, zanim książka uspokoiła się i przestała jęczeć.

 

– Proszę, opowiedz mi o moim ojcu – powiedział łagodnym głosem Michael.

 

– Ehhhh… – Rufus stęknął. – Twoi rodzice byli magami. Matka uzdrowicielką, a ojciec mistrzem magii bojowej.

 

– Magii bojowej?

 

– Jeśli masz zamiar powtarzać każde moje słowo, ta rozmowa może się nigdy nie skończyć!

 

– W takim razie powiedz mi co to znaczy…

 

– To znaczy, że Lucas potrafił rzucać najsilniejsze zaklęcia ofensywne, a jego żona mogła leczyć najróżniejsze rany i choroby – wycedziła książka. – Odpowiem od razu na twoje kolejne pytanie: są różne rodzaje magii. Magia bojowa, lecznicza, żywiołów, przywołań, natury, nekromancja, iluzja…

 

Książka wymieniała dalej, ale Mickey pogubił się już na początku. Wszystko to było tak niezwykłe, że przez jakiś czas oddychał głęboko żeby lepiej przyswoić informacje.

 

– O co chodzi z tym mistrzem magii? – zapytał po chwili.

 

– Mistrzowie to najpotężniejsi żyjący magowie – tłumaczyła książka. – Pozostali to magowie normalni, niemający jakichś nadzwyczajnych talentów.

 

– Jest ktoś jeszcze?

 

– Arcymagowie, zwani również Zapomnianymi – odparł niedbałym głosem Rufus. – Nie ma ich na świecie od setek lat albo i dłużej, więc nie ma co się nad nimi rozwodzić.

 

– Dlaczego ich już nie ma?

 

Książka westchnęła ciężko i spojrzała na chłopca jakby był kompletnym nieukiem. Z każdym zadanym przez niego pytaniem wyglądała na coraz bardziej zdenerwowaną.

 

– Nie wiem, może po prostu wyginęli? – odparła po chwili. – Niektóre gatunki tak mają! Słyszałeś kiedyś o dinozaurach? Z nimi było podobnie.

 

Michael podniósł się z krzesła i otworzył okno, chcąc nieco odetchnąć. Wydawało mu się, że błądzi w jakimś szalonym śnie. W ciągu kilku minut dowiedział się, że na świecie istnieje magia, jego rodzice byli czarodziejami, a on rozmawiał z książką i nie miał najmniejszego pojęcia co z tym wszystkim zrobić.

 

W końcu pochylił się nad Rufusem i zaczął wesołym głosem.

 

– Proszę, wytłumacz mi to wszystko, powiedz to, co wiesz…

 

– Dobra, opowiem ci co nieco jeśli obiecasz mi, że nie będziesz mnie męczył bezsensownymi pytaniami.

 

– Słowo harcerza – odparł Mickey.

 

– Nie jesteś harcerzem.

 

– Skąd wiesz?

 

– Jesteś za głupi.

 

Michael wypuścił powietrze nosem i zaciskając pięści czekał, aż książka zacznie opowieść.

 

– No więc – Rufus zmrużył mieniące się oczy. – Jeśli chodzi o Zapomnianych i całą resztę magów, to historia jest długa i tak stara, jak stary jest świat. Z tego co wiem, ludzie obdarzeni magicznymi zdolnościami istnieli od zawsze. Jedni byli mniej utalentowani, inni bardziej. Przez większość czasu żyli w zgodzie ze sobą i z otoczeniem…

 

– Ale?

 

– Ale w ciągu wieków zrobili się nerwowi, chciwi i niebezpiecznie ambitni. Wiesz, jak możesz zmieniać świat siłą woli, to w pewnym momencie zaczyna ci odbijać. I wtedy robi się niekoniecznie miło i przyjemnie.

 

– Kiedy to było? – opowieść wydawała się chłopcu bajką z innego świata.

 

– Dawno temu. Czas trzeba tutaj liczyć w tysiącach lat. W każdym razie, doszło do tego, że grupa magów zaczęła walczyć o władzę. Chcieli rządzić światem, a ponieważ nie przebierali w środkach, wszystko zaczęło się sypać. Rozpadały się imperia, waliły się miasta, ginęli niewinni ludzie. Właściwie to większość starożytnych klęsk wynikała z zapędów różnych czarodziejów. W końcu świat stanął na krawędzi zagłady.

 

– Ale przetrwał – stwierdził Michael. – Czyli magowie się uspokoili i znaleźli jakieś rozwiązanie.

 

Rufus westchnął.

 

– Nie do końca… – powiedział ze smutkiem. – Pomysł był dobry, wykonanie też. Niestety, nie wyszło tak, jak zamierzali.

 

– A co wymyślili?

 

– Grupa najpotężniejszych magów zrozumiała, że pozostali czarodzieje nigdy nie zrezygnują ze swoich ambicji. Zebrali się więc na ogromnym zgromadzeniu i odprawili tajemny rytuał, mający pozbawić ludzi wszystkich magicznych zdolności.

 

– Rytuał się nie udał…

 

– Mnie też jest z tego powodu smutno. Gdyby się udał, nie musiałbym się męczyć z głupim dzieciakiem – bąknął Rufus. – Rytuał zadziałał połowicznie. Najpotężniejsi magowie zostali pozbawieni swoich umiejętności i zapomnieli o swoich mocach.

 

– Ale sama magia pozostała…

 

– Otóż to. Magia pozostała. Zaczęła wprawdzie słabnąć, ale nigdy nie zniknęła całkowicie. A potomkowie Zapomnianych przetrwali i zaczęli odkrywać ją na nowo, z lepszym lub gorszym skutkiem.

 

Michael cały czas kręcił głową. Opowieść Rufusa była nieprawdopodobna i kręciło mu się od niej w głowie.

 

– I co się stało z tymi ludźmi? – zapytał z ciekawością.

 

– Byli słabi, więc zaczęli się łączyć w różne grupy – głos książki był coraz bardziej zmęczony. – Wszystko to trwało setki lat, ale w końcu sytuacja się ustabilizowała. Potomkowie Zapomnianych stworzyli różnorakie zrzeszenia i trwają w nich do dziś.

 

Elliot przechylił lekko głowę i zmrużył oczy.

 

– Moi rodzice należeli do jakiejś grupy?

 

– Tak, do Klanu Zapomnianych – odparł oczywistym głosem Rufus. – To jedno z największych bractw, do którego należeli również ostatni żyjący Arcymagowie. Ta bransoletka – książka spojrzała na nadgarstek chłopca. – To znak przynależności.

 

– Czym oni się zajmują?

 

Rufus westchnął. Opowieść męczyła go coraz bardziej, ale zainteresowanie Michaela było tak wielkie, że nie było mowy o przerwie.

 

– Klan jest tak jakby… strażnikiem świata magii – wyjaśnił. – Jego członkowie są rozrzuceni po wszystkich kontynentach, a ich zadaniem jest pilnowanie ładu i porządku wśród pozostałych czarodziejów.

 

Michael wziął głęboki wdech i spojrzał na bransoletkę. Do tej pory myślał o niej jak o najzwyklejszej biżuterii. Teraz wydawało mu się, że jest magiczna.

 

– Strażnicy… – powiedział do siebie i zastanowił się przez chwilę. – To znaczy, że inne grupy magów są… agresywne?

 

– Bez wątpienia – zgodził się Rufus. – Ale to nie wszystko. Klan wierzy w przepowiednię, według której pewnego dnia Zapomniani powrócą, a świat ogarnie straszliwa wojna. Chcą być gotowi, gdy nadejdzie ten dzień.

 

Elliotta przeszedł dreszcz. Nie spotkał jeszcze żadnego maga, ale domyślał się, że starcie potężnych czarodziejów nie może skończyć się dobrze. Nie chciał jednak przejmować się starymi przepowiedniami, więc postanowił zapytać o coś ciekawszego.

 

– Opowiedz mi o sobie – powiedział po chwili.

 

– Ehh… – mruknęła książka. – Na szczęście niewiele pamiętam z czasów, kiedy byłem człowiekiem.

 

– Byłeś człowiekiem? – powtórzył zaskoczony Michael.

 

– Tak, człowiekiem. CZŁO-WIE-KIEM! Powiem więcej! Też byłem magiem. Całkiem utalentowanym i szalenie przystojnym.

 

– Kiedy to było?

 

– Bo ja wiem… wszystko mi się miesza – książka nie wydawała się przejmować upływem czasu. – Może sto, może pięćset lat temu?

 

Michael wzruszył tylko ramionami. Zmarszczył brwi i po chwili odezwał się cichym głosem.

 

– Jak stałeś się… tym czym jesteś?

 

– Ehh… Byłem tylko trochę niemiły dla mojego mistrza i nie lubiłem mu pomagać… W końcu wściekł się, zmienił mnie w książkę i nałożył klątwę… To tak w dużym skrócie.

 

– Klątwę?

 

Rufus parsknął i zaczął wywracać lekceważąco oczami.

 

– Naprawdę myślisz, że rozmawiałbym z dobrej woli z jakimś głupim dzieciakiem!? – warknął. – Nie rozśmieszaj mnie! Moje przekleństwo polega na tym, że muszę służyć wiedzą każdemu magowi, który mnie o to poprosi – zawahał się na chwilę. – Jestem… niewolnikiem.

 

– Więc dlaczego mój ojciec oddał cię Atkinsowi? Nie potrzebował już twojej wiedzy?

 

Rufus skrzywił się, jakby to wspomnienie było szczególnie obrzydliwe.

 

– Nie mam pojęcia czemu mnie zostawił – odparł. – Wiem tylko, że ten gruby wariat próbował ze mną rozmawiać. Oczywiście nigdy nie podjąłem dialogu. Kilka razy korciło mnie, żeby mu wygarnąć, ale nie mam w zwyczaju rozmawiać z tak ograniczonymi umysłami. Zamiast tego śpiewałem sobie czasem w jego biurze, a on biegał jak szalony nie wiedząc co się dzieje.

 

Michael uśmiechnął się, choć zrobiło mu się nieco żal łysego dyrektora. Nie lubiły go nawet magiczne książki.

 

Nagle chłopiec ściągnął brwi i rzucił Rufusowi bystre spojrzenie.

 

– Zaraz… – zawiesił głos. – Skoro rozmawiasz tylko z magami… i rozmawiasz… ze mną…

 

– Brawo, geniuszu! – książka parsknęła złośliwie. – Tak, w tobie też czuję jakąś moc. Niespodziewanie silną jak na takiego głupka. Jeśli mam być szczery, to cuchniesz magią jak chlew świniami. Miałeś potężnych rodziców, więc właściwie nie ma się czemu dziwić.

 

– Ale… ja nie potrafię – Mickey kręcił z niedowierzaniem głową. – Skąd miałbym to umieć?

 

– Nie wiem i z radością powiem, że mało mnie to obchodzi. Jestem książką, nie nauczycielem.

 

Chłopiec wziął głęboki wdech i spojrzał przed siebie. Ten dzień był tak szalony, że wydawało mu się, że to tylko sen.

 

– Sen! – jęknął, gdy przypomniały mu się, że we śnie widział ogień, wiatr i wodę.

 

– Co tam bredzisz? – zapytał znużony Rufus.

 

– Żywioły… – powiedział do siebie. – Mówiłeś o magii żywiołów, prawda?

 

– Mówiłem o magii żywiołów, prawda – przedrzeźniała go książka. – Jak łatwo się domyślić, polega ona na władaniu żywiołami.

 

Nagle przeciąg trzasnął okiennicą, zrzucając z parapetu czerwoną ozdobną świecę. Mimo że było jeszcze wcześnie, ciemne chmury skutecznie zasłaniały słońce. Wydawało się, że jest już późny wieczór.

 

Rufus mówił coś do siebie, ale Michael wcale go nie słuchał. Podniósł świecę i zaczął myśleć o ogniu. Nie umiał powiedzieć dlaczego to robi, ale skupił się na knocie i rozkazał mu się zapalić. W pewnym momencie poczuł dziwny ucisk w głowie i mrowienie na karku. Zacisnął mocno zęby i wbił wzrok w świeczkę.

 

Kiedy mały płomień pojawił się zupełnie znikąd, chłopiec krzyknął i spadł z krzesłem na podłogę. Hałas był tak duży, że niania Beth zawołała z dołu przerażonym głosem:

 

– Mickey, dziecko, co ty tam wyprawiasz?

 

– Sprzątam pokój! – odparł szybko.

 

Przez chwilę w pokoju Michaela było cicho jak w grobie. Kiedy Rufus odezwał się ponownie, chłopcu wydawało się, że książka wrzeszczy. Był to jednak tylko szept.

 

– Brawo – mruknął przeklęty mag. – Jak na takiego głupka szybko się uczysz.

 

Oniemiały Michael podniósł się z kolan. Patrzył tępo na płomień, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Serce waliło mu jak młot, a na czole pojawiły się krople potu.

 

– Będę się uczył – powiedział cicho, spoglądając w czarne, błyszczące oczy. – A ty będziesz mi pomagał!

Koniec

Komentarze

Nie wrzucaj codziennie opowiadań, bo zmniejszasz szanse na ich przeczytanie. Radzę robić odstępy 5 - 7 dniowe. Jeszcze nie przeczytałam i dzisiaj tego już nie zrobię, ale wrócę tu, bo prolog mi się podobał. 

Potwierdzam, jak mam czytać taką ilość tekstu codziennie, to wolę przeczytać książkę. Wrzucaj kolejne części w każdy poniedziałek i będzie ok. ;) Chyba, że nie masz ich napisanych, wtedy rozumiem.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Objetościowo solidny kawał tekstu. Treściowo? Pożyjemy, zobaczymy.  

Podoba mi się pomysł z gadającą książką. Nie przypadł mi do gustu i przekonania początek, czyli rozwlekły opis ceremonii zakończenia roku szkolnego. Ale, ponieważ dawno nie brałem udziału w nudziarstwach akademii szkolnych, może i tak to wyglądało...   

Przyłączam się do próśb o zachowanie kilkudniowych odstępów między poszczególnymi odcinkami.

@AdamKB. Dla mnie też początek jest trochę za długi, ale zostawiłem go jak jest, żeby nie wpaść w pułapkę ewentualnych błędów i niedomówień. Kolejne rozdziały są zdecydowanie bardziej dynamiczne i odpowiednio krótsze.

Rozdział drugi opublikuję w poniedziałek. :)

Nowa Fantastyka